Dzieła Zebrane Tom IX - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła Zebrane Tom IX ebook

Rembek Stanisław

0,0

Opis

IX tom „Dzieł zebranych” Stanisława Rembeka to prawdziwy rarytas. Czytelnicy znajdą w nim niepublikowany dotąd „Wianek Malwiny. Powieść z 1820–1830”. To opowieść o okresie po wojnach napoleońskich, koronacja Mikołaja I na króla Polski oraz Powstaniu Listopadowym. „Ambicja moją – pisał Rembek – jest dać jak najszerszy obraz społeczeństwa polskiego w swej najbardziej może obok powstania Kościuszki, a przed rokiem 1945 przełomowej epoce. Jest to zresztą epoka najwyższego rozkwitu myśli polskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Joanna Morawska

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-717-4

WIANEK MALWINY. POWIEŚĆ Z LAT 1820–1831 [fragmenty]

[Uwagi wstępne]

Tło historyczne

Czasy powrotu reakcji w Rosji, Litwie i Królestwie Kongresowym po wojnach napoleońskich: Arakczejew, Nowosilcow, wielki książę Konstanty1, powstanie dekabrystów, wypadki w Polsce, koronacja Mikołaja I2, sąd sejmowy, Powstanie Listopadowe, wojna 1831 r.

Rozmiary pracy

Projekt ma siedem części pod następującymi, również projektowanymi, tytułami:

I. Przygody Tomka Albina,

II. Tajemnice dziewiczego serca,

III. Noc Świętego Andrzeja,

IV. Jutrzenka swobody,

V. Krok olbrzyma,

VI. Ptactwo pożogi i dziewica moru,

VII. Na lewym brzegu Wisły.

Treść

Poza bohaterką tytułową główną postacią powieści będzie Tomasz Albin, sierota, syn wyrobnika wiejskiego i żołnierza kościuszkowskiego, a później carskiego. Matka Tomka zginęła w czasie wojny 1806–1807. Zaopiekował się nim zakonnik, ojciec Angsary, były kapelan kościuszkowski, przesiąknięty ideologią reakcyjną. Umieścił on chłopca w klasztorze sulejowskim, gdzie uczył go aż do swojej śmierci. Później Tomek zostaje zdegradowany przez przeora i pasie konie klasztorne. Popadłszy w zatarg z przeorem i kolatorem klasztoru, hrabią Świejkowskim, staje się wolnym najmitą3. Pracuje jako robotnik przy piecach wapiennych w hutach i kopalniach Zagłębia Dąbrowskiego, ciągle zmieniając miejsce wskutek zatargów z pracodawcami, wszędzie bowiem organizuje i uświadamia swoich towarzyszy pracy. Wszędzie poza tym ściga go zemsta Świejkowskich. Za ich też sprawą zostaje w końcu aresztowany. Ratuje go z tej opresji interwencja Klemensa Przewłockiego, byłego generała napoleońskiego i hrabiego cesarstwa.

Generał Przewłocki jest byłym żołnierzem kościuszkowskim, byłym legionistą i zażartym jakobinem. Nie używa też tytułu hrabiowskiego, nadanego mu przez Napoleona za szczególne zasługi. Po powrocie z wojny w 1815 roku zostaje zesłany na Sybir na skutek denuncjacji siostry, która chciała go w ten sposób wyzuć z majątku. Podczas buntu więźniów zostaje skazany na śmierć pod pałkami. Ratuje go kosztem własnego życia Bartłomiej Albin, ojciec Tomasza, który przed śmiercią prosi generała o zaopiekowanie się po powrocie do kraju jego żoną i synem.

Odnalazłszy Tomasza, generał Przewłocki uznaje go oficjalnie za swego syna z pierwszego małżeństwa. W ten sposób syn generalski, Tomasz Albin hr. Przewłocki, zdobywa za jednym zamachem wyjątkowo uprzywilejowane stanowisko społeczne. Poza tym twarda szkoła życia, jaką miał za sobą, oraz wrodzone zdolności organizacyjne pozwalają mu odgrywać wybitną rolę wśród rewolucyjnej młodzieży zarówno w szkole średniej, jak i potem w wojsku. Jego przybrany ojciec przelewa weń oprócz tego swoje doświadczenia rewolucyjne i swoją wiedzę wojskową. Wszystko to daje mu wszelkie atuty, żeby odegrać w zbliżającej się rewolucji rolę jej stratega i taktyka, słowem: polskiego Lenina.

Komplikacje w jego życie wprowadza nieszczęśliwa miłość do rzekomo przyrodniej siostry Malwiny oraz nienawiść rodu Świejkowskich.

Nienawiść ta po śmierci generała doprowadza wreszcie do wykrycia istotnego pochodzenia Tomasza. Malwina odwraca się odeń jako od „chama”. Dzieje się to w nocy 22 listopada 1830 roku. Wstrząs ten przywraca jednak Tomaszowi jego świadomość klasową. Rozpoczyna teraz nieprzejednaną działalność rewolucyjną wśród nowych formacji wojskowych, jak: w korpusie Dwernickiego4, na Litwie i wśród ludu warszawskiego, przyczyniając się do wybuchu 15 sierpnia 1831 roku5. Po upadku Warszawy, gdy po ucieczce Czartoryskiego i wśród zatargów generalskich o naczelne dowództwo władza ponownie znalazła się na bruku, bliski jest już osiągnięcia decydującego wpływu na dalszy bieg zdarzeń, ale ginie w pojedynku z młodym hrabią Świejkowskim.

Drugim bohaterem powieści będzie młody książę rosyjski, Sergiusz Horbaczewski, oficer lejbgwardii. Zamieszany w spisek dekabrystów, zostaje zdegradowany na prostego żołnierza piechoty. Dzięki wpływom swego krewnego i protektora, generała barona Gejsmara, odzyskuje szarżę i zostaje wysłany do Warszawy do pułku kirasjerów6 podolskich. Tutaj zakocha się w Malwinie, która jednak czuje wstręt do „Moskali”, sama będąc zakochana bez wzajemności w oficerze 2 pułku ułanów, Andrzeju Szaszkiewiczu, spiskowcu, a później partyzancie posiadającym wszelkie dodatnie, a zwłaszcza ujemne cechy polskiego kawalerzysty. Na skutek jednak szantażu ze strony generała Gejsmara oraz nacisku rodziny, opiekującej się nią po śmierci ojca, zostaje zmuszona do poślubienia Horbaczewskiego. Po ślubie odmawia wszelako dzielenia z nim łoża. Horbaczewski wpada z tego powodu w depresję, aż zaczyna pić i hulać. Gejsmar, dowiedziawszy się już po wybuchu Powstania o tajemnym pożyciu małżeńskim swego pupilka, gwałci Malwinę i czyni zeń swoją kochankę.

Malwina otrzymuje od ojca wychowanie męskie. Posiada też mimo woli sporo wiedzy wojskowej. Maskuje to wszystko ze względu na opinię „panny na wydaniu” pozorami „czułej dziewicy”. Teraz używa tych swoich umiejętności dla zemsty na Gejsmarze. Donosi polskiemu sztabowi o wszelkich jego poruszeniach i zamiarach, stając się jego złym duchem.

Gejsmar jest typem kosmopolitycznego karierowicza w wojsku carskim. Zdobywszy sławę na wojnie tureckiej, marzy w wojnie polskiej o zdobyciu naczelnego dowództwa. Tymczasem spotykają go same klęski, jak pod Stoczkiem i Wawrem. Wreszcie w czasie szturmu na redutę Ordona zostaje ciężko ranny od wybuchu i kończy swoją karierę.

Malwina uchodząca w Warszawie za „rosyjską damę”, zostaje posądzona po wykryciu afer szpiegowskich Lessla i pani Bazanow7 o zdradę. Po upadku Warszawy wpada skompromitowana w ręce rosyjskie i przebija się sztyletem.

Tło społeczne

Oprócz wymienionych tu wątków i bohaterów, będzie występował jeszcze szereg wątków epizodycznych oraz kilkadziesiąt postaci obrazujących socjalistyczny stan ówczesnego społeczeństwa. Uważam, że była to epoka przełomowa: przejście od gospodarki feudalnej do kapitalistycznej. Na tej podstawie rozróżniam trzy obozy:

1)  z i e m i a ń s k i,  zwany wówczas „arystokratycznym”. Należą tu oprócz szlachty osiadłej, pochodzący z niej wyżsi wojskowi, wyżsi urzędnicy i wyższe duchowieństwo. Są to sfery ugodowe, sprzymierzone, a przynajmniej współczujące z caratem i wielkim księciem Konstantym. Dążą one do cofnięcia reform z czasów Wielkiego Księstwa Warszawskiego, równości wobec prawa, szkolnictwa ludowego, rozwodów, wolności słowa, zrzeszeń itp. Zwłaszcza jednak sprzeciwiają się zniesieniu pańszczyzny i uwłaszczeniu na wzór Poznańskiego chłopów, do czego zdąża w interesie unowocześnienia gospodarki narodowej.

2)  o b ó z   k a p i t a l i s t y c z n y  z Lubeckim, rodziną Łubieńskich tudzież rozmaitymi Newachowiczami, Szteinkellerami8 itp. na czele. Dążą oni do rozwoju gospodarczego, do uprzemysłowienia i postępu technicznego. Wskutek tego sprzyjają zniesieniu pańszczyzny (w 50 procentach w dobrach państwowych), powstawaniu szkół, zwłaszcza fachowych, chodzi im bowiem o taniego i dobrego robotnika. Ich dziełem jest niezwykły rozwój przemysłu wełnianego, bawełnianego, żelaznego, górnictwa, zaprowadzenie maszyn parowych, węgla kamiennego, planowanie żeglugi parowej na Wiśle i drogi żelaznej do Wiednia, stworzenie przemysłu zbrojeniowego (Lubecki: „Polsce potrzeba szkół i fabryk broni”). Dzięki nim Polska w czasie wojny potrafi stworzyć z niczego nieistniejący dotychczas przemysł wojenny i uzyskuje pod wieloma względami przewagę techniczną nad wrogiem (race kongrewskie9, granaty ręczne, pomysły desantów na tyłach przy pomocy balonów itp.). Dzięki swemu liberalizmowi obóz ten przyciąga do siebie wielu postępowców i byłych rewolucjonistów ze starszego pokolenia.

3)  o b ó z   d e m o k r a t y c z n y  składa się z przeważnej części młodzieży inteligenckiej, kierowanej niekiedy przez starych jakobinów ze szkoły Kościuszki i Dąbrowskiego. Nie posiada on skrystalizowanych celów oraz wyraźnej postawy ideologicznej. Jego „rezerwę rewolucyjną” stanowią niezorganizowane masy proletariatu wiejskiego, robotniczego i czeladzi rzemieślniczej. Niestety nie ma on łączności z „pospólstwem” wskutek nieobecności w jego szeregach inteligentów pochodzących z ludu.

Tezy, których chciałbym dowieść:

I. Powstanie Listopadowe było rewolucją społeczną, mieszczańską, której pierwszym etapem była „czarna procesja” z czasów Sejmu Czteroletniego10. Główną jego przyczyną było stałe wzrastanie od roku 1820 reakcji w Cesarstwie i Królestwie i pogarszanie doli chłopów, zwłaszcza w „Ziemiach Zabranych”, walka z oświatą ludu i w ogóle dążność do odebrania niższym warstwom praw zdobytych w okresie Sejmu Czteroletniego, Powstania Kościuszki i Księstwa Warszawskiego. Tym się tłumaczy żywy udział w Powstaniu „pospólstwa” warszawskiego oraz młodzieży włościańskiej, zwłaszcza na Litwie.

II. Obóz rewolucyjny był najbardziej nim zaskoczony. Powstanie bowiem było sprowokowane przez cały szereg czynników:

1)    Mikołaja, który zdecydował zniesienie odrębności Królestwa. Za pretekst miała posłużyć wyprawa przeciwko Belgii i Francji. Chodziło mu też przy tym o pozbycie się brata, Konstantego.

2)    Policję miejscową w osobach Rożnieckiego, Kurnatowskiego, Lubowidzkiego11 i innych. Mieli oni w tym swe własne cele, prawdopodobnie jednak działali także z rozkazu cara.

3)    Reakcyjne ziemiańskie i kapitalistyczne sfery rosyjskie, dla których solą w oku były swobody konstytucyjne Królestwa, a zwłaszcza zalew Rosji, a nawet Chin przez wyroby przemysłu polskiego.

4)    Obóz kapitalistyczny polski, a ściślej rzecz biorąc – Lubecki. Dążył on do rozciągnięcia swojej władzy i ekspansji gospodarczej na Kraje Zabrane12. Chciał się również pozbyć swego wroga, wielkiego księcia.

III. Oczywiście – jak to się zwykle dzieje – wszelkie te rachuby zawiodły. Powstanie zaczęło żyć swoim życiem. Z jednej strony wbrew oczekiwaniom Mikołaja, Dybicza13 i tajnej policji rozwinęło taką siłę, że zadało decydujący cios hegemonii Rosji w Europie (Dybicz liczył, że po obu stronach padnie 5 do 10 tysięcy, tymczasem samych Rosjan, poległych i zmarłych na cholerę, pochowano około 60 tysięcy), armia zaś polska, mająca stanowić przednią straż rosyjskiej, została zniesiona doszczętnie.

Z drugiej strony Powstanie nie rozciągnęło się na Ziemie Zabrane, jak tego pragnął Lubecki.

IV. Było to winą dowództwa, gdzie panowała wszechwładnie napoleońska doktryna wojny: teoria trójkąta Warszawa–Modlin–Serock, wiara w konieczność jednej masy manewrowej oraz z korzyści działania na liniach centralnych, a wskutek tego niezmienna pogarda dla „ruchawek”.

Przeciwstawiają się tej doktrynie generałowie: Chrzanowski, Krasiński, Krukowiecki, Dembiński14. Głoszą oni hasła wojny totalnej.

V. Obóz demokratyczny nie wierzył początkowo we własne siły. Jak wszyscy obawiał się „pospólstwa”, do którego odwoływał się dopiero w ostateczności, tj. w Nocy Listopadowej oraz 15 sierpnia 1831 roku – w obu wypadkach odniósł zresztą całkowite zwycięstwo i pchnął za każdym razem rewolucję o ważny krok naprzód.

VI. Nie wytworzył on własnego rządu, licząc bez zastrzeżeń na Lelewela, Chłopickiego i Niemcewicza. Byli to akurat mężowie stanu, którzy obok Konstantego najmniej orientowali się w rzeczywistości. Mimo to rewolucja rozwija się całkowicie prawidłowo, usuwając stopniowo elementy reakcyjne czy ugodowe: w pierwszym etapie Rożniecki, Lubowidzki, Szaniawski, Hanke, Siemiątkowski, Blumer15, w drugim – Konstanty, Krasiński, Kurnatowski, Rautenstrauch, Sobolewski16, w trzecim – Lubecki, Jezierski17, Łubieńscy, Chłopicki, w czwartym – Skrzynecki, Czartoryski, Prądzyński. Dalszy konsekwentny postęp przerywają klęski militarne, a zwłaszcza zdrada Romariny18 z Czartoryskim i Krukowieckiego. Brakło po prostu czasu i przestrzeni dla ukształtowania władzy prawdziwie rewolucyjnej.

Zamierzenia artystyczne

Ambicją moją jest dać jak najszerszy obraz społeczeństwa polskiego w swej najbardziej może obok Powstania Kościuszki, a przed rokiem 1945 przełomowej epoce. Jest to zresztą epoka najwyższego rozkwitu myśli polskiej.

Obraz ten ma obejmować życie wszelkich warstw narodu. Zwłaszcza chciałbym przedstawić przemiany ekonomiczne, z przejściem na gospodarkę kapitalistyczną i łączącym się z tym postępem technicznym, również na wsi (maszyny rolnicze).

Na tym tle mam zamiar pokazać mechanizm rewolucji i wojny.

Na przykładach swoich bohaterów chciałbym wykazać decydujący wpływ środowiska na cały wewnętrzny świat doznań, ideologii, a zwłaszcza etyki.

Tomasz Albin zmienia się pod tym względem trzykrotnie wraz ze zmianą sfery, do której należy.

Sergiusz Horbaczewski, mimo swej rewolucyjności, błąka się bezradny i samotny, nie mogąc związać się z żadną warstwą, a nawet z żadną ze stron walczących, jak typowy romantyczny bohater z poematu Byrona czy dramatu Słowackiego19.

Świejkowscy, wychowani w tradycjach rycerskiego honoru i też zasad chrześcijańskich, nie cofają się przed żadną nikczemnością, jeśli popadną w zatarg z człowiekiem z niższej sfery. Taką samą kruchość etyki wykaże cały szereg historycznych i zmyślonych postaci mojej powieści.

Zasadniczą „moralną” myśl mojego utworu ma stanowić twierdzenie, że jednostka może stworzyć coś pozytywnego i trwałego tylko wtedy, jeśli działa w ścisłym i stałym kontakcie z masami i jeśli jej celem jest postęp, czyli podźwignięcie tych mas na wyższy poziom życia materialnego i umysłowego. Na odwrót zaś – jednostkę zrywającą więzy ze społeczeństwem czekają tylko cierpienia i zguba. Ilustracją tego będą dzieje Malwiny, mające być w moim zamierzeniu potępieniem wallenrodyzmu i stanowiącej jego przedłużenie żeromszczyzny.

Podobną tezę chciałem już przeprowadzić w ostatniej swojej powieści Wyrok na Franciszka Kłosa. Dziś widzę, że nie udało mi się to, być może dlatego, że bohaterem swoim uczyniłem zdrajcę i zbrodniarza, przez co z góry już wyeliminowałem dlań wszelkie współczucie ze strony choćby najbardziej wrażliwego i inteligentnego czytelnika. Obecnie więc podejmuję podobną próbę.

Uwagi

Powieść swoją mam zamiar wystylizować na wzór romantyczny. Stąd świadomie wprowadzam do niej stereotypowe wówczas motywy, jak: zaginione i odnalezione dziecko (Wiesław Brodzińskiego, Pan Jowialski Fredry, Człowiek śmiechu Hugo20 i wiele innych), tragiczna miłość do siostry (Kain i Manfred Byrona, Wacława dzieje Garczyńskiego, Horsztyński Słowackiego21), umowa co do niedzielenia łoża małżeńskiego po ślubie (Olbrachtowi rycerze Kaczkowskiego22), wallenrodyzm Malwiny. Motywów takich znajdzie się jeszcze więcej. Uprzedzam więc na ten temat zarzuty, chodzi mi bardziej o to, żeby – na ile mi zdolności na to pozwolą – wlać w te stare formy nowoczesną treść.

Z drugiej jednak strony pragnąłbym podkreślić, że pomimo pewnego zaawansowania mej pracy nic w niej, nie wyłączając tytułu, nie jest jeszcze ostatecznie skrystalizowane i wykończone. Wdzięcznym więc sercem przyjmę każdą życzliwą radę czy uwagę i byłbym szczęśliwy, gdyby kto z kolegów interesujących się moim tematem zechciał podjąć ze mną dyskusję. Uważam bowiem, chociażby na podstawie Pana Tadeusza, że najlepsze dzieła literackie mogą być tylko wynikiem pracy zbiorowej. Jest to aktualne zwłaszcza w obecnej epoce pracy zespołowej.

[Postaci]

 M a l w i n a   h r.   P r z e w ł o c k a 

ur. 1811 – zm. 7 XI 1831

Niewysoka. Długie ręce i nogi, o długich palcach i stopach, główka mała; nosek nieco zgarbiony; usta wydatne, układające się dziecinnie, ruchliwe; oczy ciemnoniebieskie, zmieniające barwę; brwi wysokie, nierówne; zęby również, bardzo jednak białe, ale stłoczone, niemogące się pomieścić w szczupłej twarzyczce. Szybka i wdzięczna w ruchach. Niesłychanie gibka, lubi siedzieć z nogami na fotelu czy nawet na krześle. Lubi też tańczyć i naśladować baletnicę. Pełna temperamentu. Skora do gniewu, płaczu, a nawet do bicia. Przekręca wyrazy. Złości się, gdy ją poprawiają. Sama sobie kombinuje stroje. Niesłychanie zręczna do wszelkich robót ręcznych. Pojętna we wszystkim, ale nie lubi niczego wiedzieć gruntownie. Łakoma. Przy każdej przykrości płacze cichutko.

 B o r y s   b a r o n   H o r b a c z e w s k i 

Ur. 1801 r. na Podolu. Ojciec Sergiusz, generał z wojen napoleońskich, spokrewniony z Opoczyninem23, zasłużył się Mikołajowi w czasie powstania dekabrystów. Matka, Rumunka, spokrewniona z ks. Sika, pierwszą żoną Gejsmara.

Ojciec za udział w wojnie 1794 r. nagrodzony majątkami na Podolu.

Borys uczył się w Petersburgu. W 1820 r. służył w kirasjerach lejbgwardii. Za pojedynek zesłany na Kaukaz. Potem w kirasjerach na Podolu. Bierze udział w stłumieniu powstania dekabrystów. Za stosunki z nimi zdegradowany na prostego żołnierza. Proteguje go Gejsmar. Odznaczył się pod Bojeleszti24 i dostaje się pod protekcję Opoczynina do kirasjerów podolskich w Warszawie. W Petersburgu uczył się strategii wraz z księciem Pustoszkinem, również protegowanym Opoczynina, którego ojciec był przyjacielem Benckendorfa25.

W Warszawie jest sztabskapitanem. Mieszka na Chmielnej. Zaprzyjaźnił się z synem Konstantego. Proteguje go Kuruta26 na zlecenie Gejsmara.

W Moskwie zakochał się w Lidii Wasiliewnie Naszczokinej. Rodzina jego nie zgadza się początkowo na to małżeństwo. Wreszcie po powstaniu dekabrystów, gdy umiera ojciec, uzyskuje pozwolenie. Ale po aresztowaniu i degradacji Lidia z nim zrywa. Wtedy zapałał nienawiścią i pogardą do kobiet. Po wojnie tureckiej Lidia znowu chce z nim nawiązać [stosunki], ale Borys nie odpisuje, bo nie wie co.

Wzrost 170 cm, ale krępy, przez co wydaje się niewysoki a niezgrabny. Kończyny krótkie i grube. Głowa duża, okrągła. Twarz szeroka, pełna, czerwona jednostajnie. Oczy duże, zielonkawe, o ciężkich powiekach, szeroko rozstawione. Włosy rudawe, łysieje. Brwi szerokie, prawa wyższa. Nos mały. Wąsiki twarde, przystrzyżone. Wargi wąskie, wypięte do dołu. Zęby drobne. Dłonie i stopy szerokie, a krótkie. Niezmiernie wolny w ruchach i reakcjach na bodźce zewnętrzne. Ciężki i niezgrabny, w niebezpieczeństwie umie się jednak zdobyć na nieprawdopodobną szybkość poruszeń. W mowie powolny, ale dowcipny. Lubi się śmiać.

 A n d r z e j   S z a s z k i e w i c z 

Ur. 1805 r. w Białymstoku. Po 1806 r. rodzice przenoszą się do Krakowa. W 1828 r. porucznik w 2 pułku ułanów. Za pojedynek z Borysem zdegradowany i przeniesiony do korpusu litewskiego.

Wygląd: niezbyt wysoki, czarnowłosy, zgrabny, zwinny, ucharakteryzowany na ks. Józefa. Rysy drobne, śniady, oczy czarne. Lubi awantury. Czyni wtedy minę gapiowatą. Snobizuje się romantyzmem. Przechwala się sukcesami miłosnymi i pozuje na Don Juana. Świetny jeździec, szermierz, strzelec. Nie zna bojaźni i wahania.

 T o m a s z   A l b i n   h r.   P r z e w ł o c k i 

Ur. 21 XII 1793 r. pod Sulejowem. W 1794 r. w listopadzie kozacy zasiekli na śmierć jego matkę. Tomasz dostał się do Jana Albina, woźnicy klasztornego z Podklasztorza. Potem zaopiekował się nim ojciec Angsary, który go kształcił. Po jego śmierci był woźnicą. Popadł w zatarg z Narcyzem Świejkowskim i został robotnikiem. Podczas nowego zatargu został aresztowany, ale wyratował go kapitan Sakowski, a potem pułkownik Przewłocki. Feldfebel z 4 pułku, podchorąży.

Niewielkiego wzrostu; twarz pięciopunktowa, koścista. Czerwona. Oczy niewielkie, ciemne. Ruchy powolne, opanowane. Mówi wolno z pewnym zająkiwaniem się. Niezmiernie staranny w ubiorze. Włosy ciemne. Silny, zręczny. Wszystko potrafi zrobić.

 L u d z i e   r e w o l u c j i 

 R e a k c j a:  starszyzna wojskowa; policja; ludzie Lubeckiego; kapitaliści; ziemianie, zwłaszcza dzierżawcy.

 N a c j o n a l i ś c i:  postępowi ziemianie; napoleończycy dymisjonowani; drobnomieszczanie; młodzież wojskowa.

 D e m o k r a c i:  kościuszkowcy i dąbrowszczycy; kilińszczycy.

 P o s t ę p o w c y:  radykałowie; terroryści; socjaliści; dziennikarze; młodzi księża; literaci; młodzież arystokraci; inteligenci z ludu.

 L u d z i e   w o j n y 

 A n d r z e j   S z a s z k i e w i c z:  nieustraszony poszukiwacz przygód, bezwzględny, zabija jeńców i szpiegów, pełen radości życia, nadmiar energii, słaba wrażliwość etyczna, samochwał, kochliwy i niestały.

 G e n.   W o j c i e c h   C h r z a n o w s k i:  zimny, wyrachowany sztabowiec, bezwzględna fachowość, żelazna konsekwencja.

 G e n.   I g n a c y   P r ą d z y ń s k i:  teoretyk wojny.

 G e n.   G e j s m a r:  watażka, karierowicz.

 R e w o l u c j o n i s t a:  spiskowiec, więzień z Zamościa, bezwzględny doktryner niepobłażający sobie ani innym.

 P o d c h o r ą ż y:  marzący o wodzostwie, oficer piechoty.

 W  d o m u   S u c h o r o w s k i c h 

 A n d r z e j:  wuj Malwiny, brat jej matki, urzędnik z Komisji Skarbu, zaufany księcia Lubeckiego, zwierzchnik Słowackiego.

Wygląd: lat przeszło 59 (1776 rok). Mały, szczupły, łysy, z pożyczką, naśladuje Lubeckiego, którego uwielbia. Obowiązkowy, pracowity, dość wesoły, gadatliwy. Brał udział w Powstaniu Kościuszki, a później w wojnie 1807 i 1809 roku, bardzo zresztą niewybitny, lubi jednak opowiadać o swoich przygodach. Niezmiernie też lubi politykować, stając na gruncie pracy organicznej. Chrząka i kaszle, gdy pali fajkę. Lubi napić się wódki i wtedy sadzi diabłami, regimentami, furgonami… Ulubione przysłowie: „Święty Jacku z pierogami” i „psiakości słoniowa”. Nosi spore wąsy, które czerni. Udaje Polonusa.

Bardzo lubi Malwinę i młodszą córkę Elżunię, czym wywołuje zazdrość starszej Olimpii. Chętnie się z nimi przekomarza, ale opiekuje na każdym kroku i dba o ich rozrywki. W domu i biurze rządzi bardzo dyskretnie. Ulega żonie, którą uwielbia.

Odważny. W czasie Powstania wysyła synów na ulicę i sam wstępuje w szeregi Gwardii Narodowej. Zabiera cały dom do sypania okopów.

Po uciecze Lubeckiego ciągle jednak pokłada w nim nadzieję, że coś wymyśli dla Polski.

 S a l o m e a:  ciotka Malwiny z domu Szaszkiewicz z Wołynia. Siostra przyrodnia pułkownika Sylwestra Przewłockiego, żona Andrzeja Suchorowskiego.

Ur. 1783 r., lat 47. Wysoka, szczupła, energiczna, wesoła, dosadna w wyrażeniach, skora do postanowień. Dba o dom. Pracowita. Zawsze w humorze. Męża szanuje i budzi cześć dla niego. Kłóci się tylko z Olimpią. Nos i podbródek ostry. Uczesana gładko. Nie dba o stroje.

O Malwinę dba jak o własną córkę. Wychowuje ją po katolicku. Nienawidzi Konstantego.

 E l ż b i e t a:  babka Malwiny, lat 65 (ur. 1764). Dama modna, pretensjonalna, kosmopolitka bez zasad. Nic nie robi, czyta romanse, gra na fortepianie, stosuje dziwaczną dietę. Racjonalizm łączy się u niej z pewną bigoterią.

II[Tajemnice dziewiczego serca]

1Archanioł czy szpieg?

Wychodząc, jak zwykle, wczesnym rankiem na mszę, zauważyła Malwina, że u wylotu ulicy płonie, niby słup ognisty, jakiś rycerz w złocistej zbroi.

Słońce dopiero się wzbijało ponad sinawy, kryty blachą dach i szerokie białe kominy domu piętrowego na Nowym Świecie. Niemniej żółtawy jeszcze, ale silny potop światłości równomiernie rozcieńczał świeży błękit nieba, wlewał się wesołym, jasnym nurtem w ulicę Świętokrzyską, rozpłomieniał karminowe dachówki dworków i innych zabudowań, rozżarzał biel ich ścian tudzież wapienną bladość murowanych czy drewnianych parkanów, rozjaśniał różowe lub kremowe firanki w odokienniczonych szybach, rozweselał młodą zieleń drzew ogrodowych oraz okrawków murawy pod płotami i płynął nieposkromionym w owej radości potokiem wzdłuż świeżo przebrukowanej i wysypanej wiślanym piaskiem jezdni aż ku Malwinie.

Cała ta nawałnica światła rozpryskiwała wszelako swoje fale, tak jak morze rozbija na rafie spienione bałwany, o nieruchomą postać owego rycerza, który sterczał wyniośle, niby kamienny cokół latarni strzegącej wejścia do portu. Oślepiające promienie odstrzeliwały od zarysów jego niebotycznego hełmu i pancerza, od olśniewającej bieli rękawów kaftana i obcisłych spodni, od zwierciadlanej gładkości w nadludzki niemal sposób wyszczotkowanych butów, sięgających mu prawie do połowy ud.

W tajemniczy, a kobietom jedynie znany sposób widziała go doskonale. Dostrzegła, że ma oczy wielkie, jasne, okolone gęstymi brwiami barwy rudawej, takież przystrzyżone wąsy, wargi zaciśnięte z opuszczonymi do dołu kącikami pod nosem szerokim i płaskim oraz mięsisty podbródek z głęboką dziurką pośrodku.

Poznała tę twarz. Widziała ją już niejednokrotnie Należała do oficera w zielonym frenczu i stosowanym kapeluszu27. Spotykała go już od kilku dni o tej samej porze. Wszelako dopiero teraz nieznajomy wystąpił w tak groźnym blasku i w takiej okazałości.

„Na pewno szpieg!”

Lodowe igły przeszyły szpik wszystkich kończyn. Serce roztrzepotało się na kształt skowronka na przedwiośniu i zaczęło się wznosić aż do gardła

„Szpieg! Nawet ubrany jest podobnie jak żandarmi”.

Nie wątpiła, że główną troskę szpiegów stanowi wynalezienie stroju, który by jak najjaskrawiej wyróżniał ich spośród otoczenia.

Przyszli jej na myśl bracia cioteczni, ich zebrania z przyjaciółmi i wszystko, o czym na tych biesiadach mówiono. „Może by wrócić do domu i ostrzec?”

Ale tropiciel ją tylko jedną miał na oku. Nie mogło być co do tego najmniejszej niepewności. Najlepiej więc było nie dać po sobie poznać, że wie, że jest śledzona. „A może mnie dzisiaj nie pozna…”

Liczyła na olbrzymi czarny kapelusz, który po raz pierwszy zgodziła się przywdziać zamiast beretu. Ciotka i babka dla złamania jej uporu wykorzystały w tym celu okres przymusowej pokory w związku ze spowiedzią i nowenną do świętego patrona Polski, Stanisława biskupa, na intencję odwrócenia nieszczęść i ucisków, jakie gnębiły naród, a zwłaszcza najbardziej patriotyczną część młodzieży.

– Pan Bóg nie jest spragniony twoich modłów, tylko oczekuje twojej poprawy – mówiła ciotka, złożywszy na kolanach zaczętą pończochę wraz z drutami i poważnie kiwając palcem na wysokości swego nosa. – Z pewnością bardziej go uradujesz swoim posłuszeństwem i uszanowaniem dla starszych niż wszelkimi spowiedziami i nowennami.

A babka, która właśnie czytała jakiś romans francuski, leżąc na sofce, spojrzała znad okularów i sponad książki w szafirowej okładce, żeby dorzucić:

– Wstyd, żeby panna z dobrego domu miała płeć28 ogorzałą jak dziewka od krów. Słońce wiosenne jest najniebezpieczniejsze i najszkodliwsze, a ty biegasz po nim w jakichś czapeczkach czy beretach. Już i tak wyglądasz – uczciwszy uszy… Wolę już nie mówić, jak jest. Aż dziw, że cię jeszcze nie zaczepiają na ulicy najordynarniejsze gemajny29.

Malwina słuchała morałów, nadąsana i gniewna, z wargami wydętymi na znak pogardy, trzymając oburącz z dala od siebie świeżo sprawiony kapelusz, jakby to był wstrętny i złośliwy zarazem zwierzak:

– I jakże ja będę wyglądała w takiej szopie na głowie? Na pięćdziesiąt lat co najmniej.

Babka opuściła nogi na podłogę tak gwałtownie, że aż spod sukni w podłużne pasy brunatne i niebieskie ukazała zgrabne łydki w cielistych pończoszkach.

– Co ty, fąflu, wiesz o pięćdziesięciu latach? Można mieć jeszcze więcej, a mimo to zakasować urodą i powabem niejedną błaźnicę i smarkulę. Widzicie ją! Co za rezon!

Malwinę przeraził nietakt, jakiego dopuściła się niechcący w stosunku do babci, zawołała więc prędko:

– To nie ja powiadam, tylko Mikołaj!

– Mikołaj jest trzpiot pomimo swoich dwudziestu sześciu lat. Winnaś go już była poznać pod tym względem. Po prostu zadrwił sobie z ciebie jako z symplicjuszki30 i naiwnej parafianki. W żadnym przecież wypadku nie jesteś jeszcze w wieku, w którym trzeba było by się troskać o młodocianą powierzchowność.

Brzmiało to przekonywająco. Niemniej Malwina w dalszym ciągu krytycznym okiem badała otrzymany od cioci upominek.

– Z tyłu… nic, z przodu okap jak u wejścia do obory, główka niczym łebek u szpilki a wokół znowu jakieś zielsko…

Ciotka wyprostowała się w swym fotelu ruchem pełnym godności i świętego oburzenia zarazem:

– Wolałabyś Boga nie obrażać! Jest to najświetniejszy fason paryski według ostatniej mody. Fiołki i lilie sama dobierałam, stosując kolor do żałoby i do twoich oczu.

– Ale nikt nic podobnego nie nosi!

– To będzie! Zobaczysz, że na koronację żadna dama nie ośmieli się wdziać kapelusza w odmiennym guście.

– A tymczasem ludzie będą się na mnie oglądali.

– Będą się oglądali, ale z podziwem i zawiścią.

– Kiedy ja nie chcę…

– Spodziewam się, że wystarczy, jeśli babunia i ja tego sobie życzymy. Nie wątpisz chyba, że obie pragniemy dla ciebie jak najlepiej.

Na to już nie było co odrzec. Obecnie błogosławiła swoją uległość. Spodziewała się, że w nagrodę Bóg uchroni ją od sideł wrażych.

2Słońce na przechadzce

Rzeczywiście, kapelusz, związany czarną wstążką pod brodą, tworzył rodzaj długiego sklepionego daszka nad czołem. Był on co prawda zadarty, kto by jednak chciał jej spojrzeć w twarz; gdy schyliła głowę, musiałby się chyba położyć na bruku, którego różowe, obrzeżone białym piaskiem, kamienie, mknęły w tył pod jej oczami.

Oto zbliża się do swego prześladowcy. Już czuje ostrze jego wzroku na nadmiernie zgiętym i na skutek tego odsłoniętym karku. Minie go i przejdzie natychmiast na drugą, ocienioną stronę Nowego Światu, zgodnie z zaleceniami babki i ciotki, bolejących nad jej ogorzałą cerą.

Naraz słyszy brzęk ostróg. Unosi nieco kapelusza. Widzi błyszczące buty, oślepiająco białe, a raczej lekko kremowe spodnie, najwyżej dziesięć kroków przed sobą.

Oficer przechodzi jezdnię przed nią. Jakiś bosy chłop w serdaku, z podołkiem koszuli na wierzchu i w wysokiej czapie baraniej z czerwoną kokardką, wstrzymuje przed nim nędznego, niewyrosłego kasztanka, ciągnącego wózek naładowany pęczkami drewek.

– T… prru, ty ścierwo sobacze!

Pędzący konno biały ułan zahamował siwka tak gwałtownie, że ten stanął dęba i zaczął tańczyć na tylnych nogach.

Malwina nie wytrzymała i znów rzuciła wzrokiem spod kapelusza. Omal nie oślepła: kirasjer błyszczał bowiem teraz całą swoją postacią na kształt słońca, któremu ni stąd, ni zowąd strzeliła do głowy zachcianka zstąpić na przechadzkę po Nowym Świecie. Naraz zgasł zupełnie, że nie wiadomo było, gdzie się podział. Po prostu wkroczył w głęboki, a ostro ograniczony cień kamienic. Wyglądał teraz jak ruchomy samowar lub jakiś przedpotopowych rozmiarów żuk leśny, kroczący na tylnych kończynach. Stąpał zresztą ostrożnie jakby po niebezpiecznie kruchej kładce. Swój olbrzymi pałasz unosił pod pachą, jak gdyby to był tren sukni, obszytej bezcennymi koronkami.

„Czego on chce ode mnie?”

Znów opuściła oczy.

Gdy skończył się pałac Towarzystwa Przyjaciół Nauk, musiała ponownie unieść głowę, żeby przejść plac przed kościołem Świętego Krzyża. Trzeba tam było wyminąć olbrzymią, sześcienną budę z desek, pod którą budowano pomnik Kopernika.

Nie wiadomo, dlaczego budowa ta niezmiernie gniewała wujaszka Andrzeja Suchorowskiego. Dowodził on, że pomnik dla tak wielkiego Polaka powinien był stworzyć który z rzeźbiarzy polskich, a nie jakiś tam Duńczyk, choćby i najsławniejszy31. W ostatecznym razie trzeba było posąg znakomitego astronoma wystawić na olbrzymim globusie pomysłu polskiego malarza Vogla32, a nie na zwyczajnym krześle. „Będzie wyglądał jak bakałarz albo pisarz prowentowy33”. Oczywiście Malwina podzielała bez zastrzeżeń wszelkie poglądy wujowskie, ale w najgłębszej skrytości duszy nie rozumiała, dlaczego to właśnie astronomowi miano wznosić tak wiekopomną pamiątkę. Prawda, że taki pan Staszyc czy pan Niemcewicz musieli być mądrzejsi od niej, ale przecież tylu sławnych królów, z Chrobrym na czele, czekało na posągi, nie licząc rozmaitych Żółkiewskich, Chodkiewiczów i Czarneckich. A Kościuszko? A książę Józef?

Olbrzymia i tajemnicza buda oblepiona była jak zwykle wieńcem uliczników przeważnie bosych i w podkasanych majtkach. Niektórzy byli z gołymi głowami, inni w wysokich, ale miękkich czapkach, przypominających uniwersyteckie, albo też w rozmaitej barwy rogatywkach. Wszyscy oni usiłowali przez szpary śledzić postęp robót. Na ten raz opuścili jednak swoje stanowisko i utworzyli krąg wokół wspaniałego rycerza, który wyszedłszy z cienia, zapłonął nagle na kształt przepysznego świecznika.

Gromada gapiów trzymała się w przyzwoitej odeń odległości. Nic w jej zachowaniu nie znamionowało życzliwości ani przyjaznego usposobienia. Świetny kawaler nie zdawał się zwracać na to uwagi. Zatrzymał się naprzeciw budowy w postawie wyzywającej czy wzgardliwe wyniosłej, jak gdyby chciał we własnej postaci ukazać niedościgły wzór posągu, jakiego żaden, choćby najgenialniejszy rzeźbiarz, wystawić nie potrafi.

Gdy Malwina mijała go, spostrzegła wszelako, że spod stromego okapu szyszaka jego źrenice jej tylko szukają i na nią tylko spoglądają, głodne, a nawet żarłoczne.

To już przewyższało jej siły. Niepodobna było dłużej opierać się takiej natarczywości, uniosła w górę głowę i odsłoniła twarz. Ktokolwiek jest i czegokolwiek chce od niej – niech patrzy. Niech to sobie będzie Moskal, niech nawet będzie szpieg (bo i Moskal przecie może być też całkiem uczciwym człowiekiem i dżentelmenem), wszystko jedno – ale patrzy na nią, i to już nie ulega najlżejszej wątpliwości, że przygląda jej się z wyraźnym, a nawet jakimś drapieżnym upodobaniem. Niech więc patrzy! Niech patrzy nienasycenie i niech cierpi, że nigdy, przenigdy jej nie zdobędzie. Niech to będzie jej zemsta za wszystkie krzywdy doznane od jego rodaków: za męczeństwo dzieci litewskich, za wygnanie Mickiewicza, za katusze Łukasińskiego, za sąd sejmowy, za coraz to nowe aresztowania, bezprawie i gwałty.

Właśnie wymijała rząd stojących dorożek. Wtem od Tamki z ulicy Aleksandrii wyjechała beczka z wodą. Parę bryzgów prysnęło na jej sukienkę. Dało jej to sposobność zatrzymania się. Otrzepywała się, nie unikając bynajmniej odsłaniania kostek, a nawet obciśniętych ciemnymi pończoszkami łydek. Musiała przy tym obejrzeć resztę swej figury. Nie obeszło się bez tego, żeby nie rzucić okiem w tył. Rycerz rozmawiał z jakąś dziewczyniną w kraciastej chustce na plecach, w nędznej, kusej sukienczynie i w drewnianych trepach na gołych, ogorzałych, ale niezwykle zgrabnych nogach.

Malwina doznała lekkiego kłucia w sercu. Czyżby była zazdrosna?

Dzieweczka sprzedawała fiołki w płaskiej kobiałce. Oficer jednak nie wziął ani jednego bukiecika, natomiast widać było wyraźnie, że tłumaczył jej coś szeroko, wskazując ręką w stronę Nowego Światu. Potem błysnął w jego placach złoty pieniądz. Dziewczynka uśmiechnęła się czarownie. Oficer wręczył jej monetę, a potem długo jeszcze wyjaśniał, jak gdyby grożąc palcem.

Malwina strzepnęła po raz ostatni sukienkę i ruszyła gniewnie ocienioną stroną Krakowskiego Przedmieścia. „Cóż mnie to wszystko obchodzi?”

3Po zatrwożeniu – olśnienie.I zaraz potem zawód

Ulubioną świątynią Malwiny w Warszawie stał się zaraz po jej przyjeździe kościół Panien Wizytek34. Wydawał się jej jakiś pogodny i pełen wesela. Nie było tu olbrzymich i groźnych wież parzących niebo ostrymi i okrutnymi krzyżami, nie było przytłaczającego ogromu zamczyska, siedziby potężnego Mocarza, nie było mrocznego wnętrza ze straszliwymi i ponurymi obrazami symbolami i obrazami mąk, ciał ubiczowanych i rozpiętych na krzyżu, rozpaczających niewiast z mieczami wbitymi w serce; owszem, budowa miała kształt jak gdyby wielkiego, białego kamiennego namiotu udrapowanego ślicznie trzema spiętrzeniami kolumn niby swobodnie zwisającymi fałdami.

W ten sposób musiały wyglądać przybytki Pańskie w owej błogosławionej a słonecznej epoce, kiedy Izraelici błądzili jeszcze po puszczy35. W podobnych niewątpliwie sądzili sprawy swoich poddanych pierwsi Piastowie w tych odległych, barwnych, ciekawych i szczęśliwych wiekach, gdy nie było jeszcze w Polsce stałej stolicy. Tak to sobie przynajmniej Malwina wszystko wyobrażała.

Wnętrze całkowicie odpowiadało wyglądowi zewnętrznemu. Było tam czysto, nieskazitelnie biało, a zarazem serdecznie swojsko – jak w domowej kaplicy. Nad wielkim ołtarzem wisiał olbrzymich rozmiarów obraz przedstawiający przybycie Matki Boskiej do Świętej Elżbiety. Barwy jego były jasne, pociągające i ciepłe. Biła zeń niebiańska radość i pełna słodyczy rzewność. Z jakąż miłością i czcią podejmowała młodziutką Marię stara Elżbieta. Bo oto dziecię jej, przyszły Jan Chrzciciel, po raz pierwszy poruszyło się w jej łonie na powitanie nienarodzonego również Zbawiciela świata. Ileż było starczej, niedołężnej czułości w ruchu, jakim stary Joachim obejmował zdrożonego wędrowca, niemniej jednak krzepko jeszcze trzymającego się Świętego Józefa!

Całym sercem Malwina brała udział w tym ich nadziemskim weselu. Przychodziła zawsze na prymarię36, póki jeszcze nie rozpoczynały się msze dla młodzieży szkolnej, aby móc zasiąść w pierwszej ławce i wpatrywać się z uwielbieniem w święte wizerunki. Wraz z Świętą Elżbietą powtarzała niezliczone razy:

– Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion owoc żywota Twego.

Serce zamierało jej przy tym z nadmiaru szczęścia. Wydawało jej się, że śmierć w takiej chwili przeniosłaby ją z miejsca na wyżyny niebieskie.

Dzisiaj zastała kościół zapełniony mimo tak wczesnej godziny. Wszystkie ławki zajęte były przez poważnych mieszczan w czamarach i kontuszach oraz mieszczanki w czepkach tudzież rozmaitego kształtu i rozmiaru kapeluszach słomkowych. Między ławkami tłoczyła się młodzież rzemieślnicza i wyrobnicza. Widać też było akademików i uczniów gimnazjalnych. Wobec tego musiała klęknąć niedaleko wejścia. Zanim jeszcze zdążyła wyszeptać liturgiczną pochwałę Najświętszego Sakramentu, usłyszała na prawo od siebie brzęk ostróg. Zauważyła, że ludzie trwożnie spoglądają w tę stronę. Obejrzała się również i ze zdumieniem spostrzegła swojego rycerza. Zdjęty z głowy olbrzymi hełm trzymał przepisowo przy lewym biodrze. Skłoniwszy rozwichrzoną, rudą czuprynę, trzema złożonymi palcami prawej ręki kreślił na czole, ramieniu i piersiach prawosławny krzyż, w istocie przypominający nasz romb. Następnie wysunął się nieco naprzód, tak że zrównał się z Malwiną, od której znalazł się zaledwie o parę kroków. Miał przy tym wszystkim niezmiernie sztywną, nieruchomą postawę i zakłopotaną twarz człowieka, który bierze udział w nieznanym obrzędzie i za nic na świecie nie chciałby obrazić uczuć religijnych otoczenia. Każdym powściągliwym ruchem, każdym rysem stężałej nadmierną powagą twarzy zdawał się mówić: „Nie jestem waszej wiary, choć znalazłem się wśród was, ale nie odpędzajcie mnie, gdyż chcę na swój sposób bronić to, co wy czcicie, a w żadnym wypadku nie chciałbym urazić waszych, świętych i dla mnie, uczuć”.

Gdy już uznał, że wywołane jego ukazaniem się wzburzenie modlącej się rzeszy przeminęło zupełnie, obrócił twarz bez wahania w stronę Malwiny i zaczął chłonąć wzrokiem jej postać, nie czyniąc w tym zajęciu najmniejszej przerwy.

Malwina struchlała. Serce jej biło szybko jak u ptaka, który dostrzegł cień krążącego jastrzębia. Opuściła nisko głowę i usiłowała czytać modlitwy z ciotczynej książki do nabożeństwa, oprawnej w kość słoniową. Nie rozumiała jednak ani słowa. „Szpieguje mnie – to rzecz dowiedziona”. Nie mogła wytrzymać. Nagłym ruchem uniosła wzrok i rzuciła buntownicze spojrzenie w twarz swemu prześladowcy. Temu zaś drgnęły wargi, a wielkie oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Patrzył w nią teraz z natężeniem, hipnotyzującym wzrokiem węża. Ale nie było w tym patrzeniu wrogiej zaczepki, raczej zachwyt, a nawet jakaś błagalna cześć.

I nagle Malwinę olśniło odkrycie. Tak człowieka, który otworzył wydobytą z ziemi zabłoconą i zaśniedziałą szkatułkę, uderza w oczy blask złota i drogich kamieni. „To nie szpieg! Szpieg nie patrzałby tak nieprzerwanie i tak, mimo pozornego zuchwalstwa, pokornie. Co najwyżej rzuciłby od czasu do czasu ukradkowe spojrzenie. A więc… W takim razie patrzy na mnie, bo mu się podobam! Tak, nie może być w tym względzie żadnej omyłki: zakochał się we mnie!”

Zwycięska radość objęła ją tak silnie, że omal nie wybuchnęła głośnym śmiechem. Wetknęła w książkę płonącą twarz i roziskrzone oczy. „Można skonać! Chyba oszalał. Bo czegóż on chce w rzeczy samej? Całkiem nie w moim guście”.

O modlitwie nie było już mowy. Malwina całą duszę włożyła w staranie, żeby w sposób jak najbardziej wyrazisty okazać obojętność. Marszczyła brwi, wciągała wargi, trąc je zarazem szczękami, aby dodać im czerwieni, rozglądała się ze znudzoną miną po kościele, przy czym roztargnione jej spojrzenie musnęło czasem natręta z lodowatym chłodem. Ten jednak zdawał się nie zrażać niczym: owszem, miał na twarzy wyraz upojenia, jak gdyby uważał, że wszystkie te pokazy urządzane były właśnie dla jego przyjemności. Patrzył też na nie zmartwiałym z zachwytu i zmętniałym z tajemnej rozkoszy wzrokiem polipa, który zaczajony na dnie morza śledzi zwinne ruchy pluskającej z dala złotej rybki.

Malwinę chwycił nowy napad śmiechu, znowu więc ukryła nos w książce. Zarazem powstrzymywała drgające nogi, żeby nie zacząć tańczyć i tupać. „Podobam się! Nareszcie się komuś podobam! Wbrew babci, wbrew cioci, wbrew Olimpii i Elżuni, wbrew kucharce Wawrzyńcowej i pokojówce Joasi!”

Dopiero dzwonek na podniesienie przypomniał jej, że znajduje się przecie w kościele. Kornie przypadła do posadzki, bijąc się w piersi ze skruchą i usiłując uprzytomnić sobie istotę cudu, który dokonywał się na ołtarzu. Wszelako bokiem źrenicy, całkiem mimo woli, dostrzegła, że jej rycerz stoi schylony w niskim pokłonie i że znowu zakreśla na czole, ramionach i piersiach zygzaki swej wiary.

Stało się to naprawdę niechcący, niemniej odczuła silne wyrzuty sumienia, jakby popełniła ciężki grzech. Nie wstawała więc z klęczek, tylko modliła się żarliwie, aby odegnać karygodne roztargnienie i myśli świeckie.

Wierni, przepychając się do komunii, zaczęli ją trącać i zatłaczać. Wśród szelestu idących dosłyszała cichy brzęk ostróg. Nie zważała już na to. Wreszcie powstała, uspokojona i pojednana z Bogiem.

Dopiero w czasie ostatniej ewangelii – znowu niechcący rzuciła okiem w prawo.

Jej prawosławnego wielbiciela nie było już w kościele.

4Róże pod stopami

Otoczyła ją pustka rozczarowania. „Omyliłam się! Jeśli bym się mu rzeczywiście podobała, to czekałby, dopóki nie wyjdę. A może stoi przed kościołem?…”

Przed kościołem również go nie było. Na próżno wypatrywała żółtych blach pośród zielonych kop siana na wozach i szarego tłumu kręcących się wokół dorożkarzy i woźniców, którzy tutaj na placyku kupowali paszę dla koni. Na Krakowskim Przedmieściu również nie zamigotał żaden pancerz.

Nie obchodził jej zupełnie – była tego najpewniejsza, wszelako przyjemnie jest być podziwianą, a może nawet kochaną nieszczęśliwą miłością. Oczywiście nieszczęśliwą, bo przecie nigdy by nie wyszła za mąż za Moskala! W ogóle nie wyjdzie za mąż. Mężczyźni są wstrętni. Nasłuchała się o tym od Wawrzyńcowej i Joasi. W głębi swego serca również kryła straszne przeżycie w Piotrkowie z owym byłym bernardynem, który rzucił się na nią po pijanemu i zaczął ją tulić i całować.

Nie warto zresztą o tym wspominać i w ogóle głowy sobie zaprzątać. Teraz to już wszystko jedno. Pomyliła się i koniec.

Z pochyloną głową biegła niemal lewą, ocienioną stroną ulicy. Była tak zamyślona, że nie widziała niczego wokół siebie, a przechodząc jezdnię, o mało co nie upadła pod rozpędzoną dorożkę, która znienacka wyminęła czterokonny kryty furgon wojskowy. Gruby wąsaty dorożkarz odwrócił się i krzyknął coś do niej. Zarazem obejrzał się jadący pojazdem oficer białych ułanów. Miał twarz opaloną na brąz, co odbijało mocno przy białej czapie i rabatach37. Roześmiał się, aż zabłysły spod jasnych wąsików jego oślepiająco białe zęby. Malwinę kolnęło w sercu: „Jakiż piękny!”.

Przedostała się wreszcie przez zatłoczoną wszelkiego rodzaju wozami, pojazdami i jeźdźcami ulicę i znalazła się w swoim zaułku. Tu doznała nowego wstrząsu.

Naprzeciw domu wujostwa płonął w słońcu jak pochodnia jej rosyjski prześladowca.

Fala krwi uderzyła jej do oczu i skroni. Musiała mocno przygryźć górną wargę, ażeby stłumić nagły napad śmiechu. Błogosławiła swoją przytomność umysłu i opanowanie, że nie zatrzymała się i że w ogóle nie ujawniła piorunującego wrażenia, jakie odniosła.

Kiedy dochodziła do domu, oficer wyprężył się i zasalutował z niezmierną powagą.

Malwina odwróciła głowę gwałtownym ruchem.

Przed domem, na przyzbie, siedział stróż Makary Piesikowski. Był to człowiek mały i szczupły, o olbrzymich, szpakowatych bokobrodach i wąsikach, zarastających mu większość twarzy. W tej chwili jego oczy pełne były niewysłowionej uciechy. Uniósł się z ławki i zdjął z suchej krótko ostrzyżonej czaszki brunatną rogatywkę obszytą czarnym barankiem.

– Dzień dobry, jaśnie pannie hrabiance!

– Dzień dobry, panie Makary!

Pilnowała się, żeby w Warszawie wszystkim bez wyjątku mówić „panie”, pomna na ordynarne odpowiedzi przekupek tym paniom z prowincji, które zwracały się do nich przez „wy” lub „ty”.

Spojrzawszy na drzwi domu, dostrzegła powód uciech dozorcy. Kamienne stopnie prowadzące do nich zasłane były białymi różami, najwidoczniej prosto z cieplarni. Na samym progu płoniła się jaskrawo jedna jedyna szkarłatna, największa i najwspanialsza.

Serce podskoczyło jej w piersi: „To dla mnie!”. Oczywiście ze wspaniałą pogardą i z dumnie podniesioną głową wyminęła ten królewski kobierzec i skręciła w bramę na podwórko. Stamtąd rzuciła się ku krytym deskami schodom, przybudowanym do oficyny, stanowiącej skrzydło domu. Wbiegła po nich, przeskakując po dwa stopnie, śmiejąc się już na całe gardło:

– Ha, ha, ha, ha! Ha, ha, ha, ha!

W kuchni rzuciła się na szyję kucharce Wawrzyńcowej i wycałowała ją w tłuste, lśniące i czerwone policzki. Następnie chwyciła w objęcia pokojówkę Joasię. Obie służące wraz ze starym nosiwodą, Józefem Wesołkiem, zajęte były wyciąganiem z pieca lukrowanych sucharków. Izba pełna była przyjemnej woni przypieczonego ciasta oraz kawy, która parzyła się przy kominie w niebieskim, blaszanym dzbanku. Nosiwoda wydobywał z sabatnika sucharki na wielkich blachach, Joasia układała je na półmiskach, a kucharka polewała zarumienione kromki lukrem.

Gdy Malwina wypuściła ją z objęć, rzuciła gwałtownie, jakby z przestrachem czy gniewem, łyżkę do kamiennego garnka i jęła wycierać zawzięcie twarz i dłonie fartuchem w niebieskie paski:

– Laboga świętego! Chrystusie Nazareński, królu żydowski! Co też to panienka najlepszego wyrabia?

Joasia odwróciła się tyłem do swoich półmisków i zaczęła chichotać, splótłszy pod brodą czerwone dłonie. Co do nosiwody, ten w ogóle oniemiał i przyglądał się nagłemu gradowi pocałunków z otwartą gębą, ledwie widoczną spod ogromnych szpakowatych wąsów.

Malwina nawet nie dostrzegła wrażenia, jakie wywołała. Nie słyszała też biegnących za nią pełnych zgrozy słów Wawrzyńcowej:

– Tociem mogła panienkę powalać albo nie daj Boże, sparzyć!

Na kształt granatu wpadła do sypialni panieńskiej, zaraz jednak stanęła tuż za progiem jak wryta, przyciskając palce do zwiniętych w trąbkę warg.

Obie kuzynki jeszcze spały.

Pokój napełniało różowe półświatło, sącząc się przez tejże barwy zasłony w jedynym oknie. Również tapety w kwieciste wzory o przewadze czerwonych odcieni przyczyniały się do wytworzenia w nim baśniowego czaru. Poza tym jednak wyglądał, jakby został splądrowany przez hordy barbarzyńców.

Wszystkie niemal szuflady i szufladki komody, gotowalni38 i dwóch nocnych stolików były powysuwane, a zawartość ich poprzewracana. Podłogę zalegały różowe i niebieskie pantofelki, cieliste i białe pończoszki, zielone podwiązki oraz inne drobiazgi rozrzucone z tak straszliwą zaciekłością, jakby je kopały nogi rozjuszonych bandytów. Walały się nawet na niej długie poza kolana a bogato ozdobione haftami majtki Elżuni obok białej sukienki. Krótsze, Olimpii, spoczywały na gotowalni, a sukienka w niebieskie podłużne paski wisiała aż na lustrze.

Malwina bynajmniej nie doznała uczucia grozy na widok tego nieładu, był on bowiem w przygniatającej części jej własnym dziełem, całkowicie zresztą usprawiedliwionym przez pośpiech, z jakim wybierała się do kościoła. Nawet puchowa jej pierzyna zwisała smętnie, nurzając się w sierści wilczej skóry pod łóżkiem.

Zręcznie i lekko przeskoczyła wszystkie przeszkody i z niezmierną ostrożnością uchyliła białej muślinowej firanki oraz różowej zasłony. Przez utworzoną w ten sposób szparę zerknęła na ulicę. Dojrzała tam swojego wielbiciela. Stał w dalszym ciągu naprzeciw domu i rozmawiał ze stróżem, który w niskim ukłonie, z rogatywką opuszczoną aż do prawego kolana nadstawiał lewą dłoń po jakiś datek pieniężny. W pewnej chwili obejrzał się szybko prosto w jej okno z obleśnym uśmiechem. Oficer również strzelił oczyma w tę stronę.

Malwina odskoczyła w głąb tak błyskawicznie, że aż się potknęła o przewrócony stołek. Zerknęła odruchowo w niezasłoniętą część zwierciadła. Była czerwona, a raczej amarantowa jak młody burak. Serce kołatało jej, jakby popełniła ciężki grzech. Stanowczo zbyt wiele wrażeń przeżyła dzisiejszego ranka.

Znowu spojrzała na śpiące kuzynki. Czuła nieprzezwyciężoną potrzebę podzielenia się z kimś tym wszystkim, co ją spotkało.

5Ostrożnie ze zwierciadłem

Olimpia, jako najstarsza, leżała szeroko rozpostarta na wspaniałym łożu pod karmazynowym, wzorzystym baldachimem. Spomiędzy fałdów tej dwoistej zasłony wyzierało jej kolano, okrągłe, rumiane i lśniące jak świeże jabłko. Zarazem wydobywało się stamtąd lekkie pochrapywanie.

U przeciwległej ściany na zwykłym nieosłoniętym łóżku spoczywała Elżunia. Spała na brzuchu bezszelestnie, jak martwa. Pierzyna zsunęła się z niej częściowo na ziemię, odkrywając nie tylko różowe pięty i suche, białe łydki, ale nawet smukłe dziewczęce uda. Twarz wtuliła w zdobne koronkami poduszki, na których jasną gwiazdą leżały jej rozsypane loki, powkręcane w białe papierki. Mlecznoróżaną ramą okalały ją załamane niedbale, szczupłe ramiona o dość dużych dłoniach.

Malwina nie śmiała budzić kuzynek. Zaczęła jednak krzątać się po pokoju nieumyślnie – w własnym sumieniu – stukając wysokimi obcasami. Broń Boże, nie starała się, choć w części, usunąć okropnego nieładu, panującego w pokoju. Wzięła się natomiast do poprawiania skwierczącego rzeczywiście knotka pływającego na powierzchni oliwy w ciemnoszafirowej szklanej lampce. Wisiała ona na trzech posrebrzanych, ale poróżowiałych już łańcuszkach pod starożytnym wizerunkiem Matki Boskiej, malowanej na blasze czerwonymi, żółtymi i niebieskimi farbami tuż obok łóżka Olimpii. Nic dziwnego, że przy tej sposobności, doprawdy niechcący, musnęła sukienką nagie jej kolano. Zniknęło ono natychmiast. Umilkło też chrapanie, zastąpiło je teraz jakieś mlaskanie, a potem głęboki równy oddech.

Zatrwożona, dwoma zręcznymi susami, wszelako nie bez stuku, przesadziła porozrzucane na podłodze rzeczy i zabrała się z kolei do wyprostowywania zaiste krzywo wiszącego obrazu Świętego Józefa w żółto-fiołkowych szatach i ze śnieżnobiałą lilią w prawicy. Znajdował się on właśnie nad łóżkiem Elżuni. I znowu fałdy jej rozłożystej sukni przesuwały się po obnażonych udach i łydkach kuzynki. Tym razem jednak nie wywarło to żadnego skutku.

Odskoczyła do zwierciadła, bez najlżejszego wyrzutu sumienia zrzuciła na podłogę wiszącą na nim sukienkę i przejrzała się uważnie.

Promieniała jak zorza poranna, a oczy błyszczały jej jak gwiazdy w pogodną noc zimową.

Uczuła w piersiach nagły chłód radosnego zachwytu:

„Ależ jestem piękna!”.

Nogi same zadrgały jej w radosnym pląsie. „Niech co chce mówi babcia, ciocie i wszyscy – można się we mnie zakochać na śmierć”.

Żywiołowe te podskoki odniosły wreszcie swój skutek: Elżunia przeciągłym ruchem obróciła się na lewy bok do ściany, a spod baldachimu wydobyło się przeciągłe ziewnięcie.

Malwina jednym, niemal bezszelestnym skokiem uciekła do salonu. „Przyjdę, jak się już ockną na dobre. Niech nie wiedzą, że to ja je rozbudziłam”.

W salonie, pośród pokrytych siwymi pokrowcami mebli, aż trzy wielkie zwierciadła w złoconych ramach wisiały na ścianach w ten sposób, że można było obejrzeć w nich całą postać.

Malwina stanęła przed największym, umieszczonym pomiędzy oknami. Mogła się w nim napatrzeć sobie do woli. Czyniła to z wysilonym krytycyzmem, ale nie mogła się oprzeć uznaniu dla własnej urody.

Uczesana była gładko, ale korona z grubego warkocza otaczająca jej naprawdę kształtną główkę lśniła jak najszczersze stare złoto. Ciemne brwi miały łuki wysokie i całkiem prawidłowe. Spod długich rzęs błyszczały jarzące oczy, jak szafiry. Nos był co prawda cokolwiek zgarbiony, ale niewielki i cienki. Wargi miały jasny kolor cegły czy marchwi. Górna zachodziła nieco na dolną, co dawało im wygląd dziecinny. Można się było jednak przyzwyczaić do zaciskania ich i układania inaczej. Podbródek wysuwał się trochę naprzód, lecz posiadał piękny kształt owalny i dumnie podniesiony odsłaniał szyję gładką wysmukłą i wysoką jak alabastrowa kolumienka.

Wszystkie te spostrzeżenia były zadawalające. Malwina więc z lubością zaczęła rozpatrywać swoje wdzięki w coraz innym układzie. To wypinała zaczepnie piersi, aż wypychały wyraźne stożki po obu stronach trójkątnego wycięcia w sukni, unosiła przy tym dumnie głowę i wzgardliwie spoglądała spod opuszczonych rzęs, to oplatała nad głową ramiona w krótkich bufiastych rękawach i przechylała się, niby w rozkosznym upojeniu; to znów opuszczała ręce bezwładnym ruchem pełnym zniechęcenia, pochylając czoło i rozwierając szeroko oczy z wyrazem smutku i bezbronności. Ta poza najbardziej pasowała do jej czarnej sukni, na której równie żałobnie błyszczał złoty łańcuszek z krzyżykiem. Szkoda tylko, że twarz miała za mało bladą. Owszem, błyszczała ona właśnie nazbyt zdrowym złotawym rumieńcem jak u wieśniaczki. Gdyby tak można ją było upudrować a oczy podczernić?

Odegnała tę grzeszną myśl, zanim zdążyła zagnieździć się w jej głowie.

To nic. Za to była niezwykle zgrabna, cienka w pasie jak osa, a nóżki w prunelkach39 na wysokich obcasach wyglądały dość drobno.

Wykręciła się w bok, unosząc nieco szerokiej sukienki i – zmartwiała.

Nigdy w życiu jeszcze nie doznała wstrząsu tak przerażającego.

W prawym kącie salonu stał w półmroku fortepian z podniesionym denkiem. Oczywiście Malwina, grając na nim wczoraj wieczorem, odeszła, swoim zwyczajem nie zamknąwszy go przed kurzem. Otóż zza tej trójkątnej deski patrzyło na Malwinę z głębokiego cienia dwoje bystrych oczu oraz majaczyła szeroka koścista twarz.

Zadygotała, zaciskając pięści, i krzyknęła strasznie:

– Kto tu?!

Twarz uniosła się niby wznoszący się balon i rozbłysła białymi zębami w szerokim uśmiechu. Pod nią zajaśniał sznurek białych guzików wojskowych:

– Cicho, siostrzyczko! Nie bój się. To ja.

– Tomek? Jak mogłeś mnie tak przestraszyć? Jesteś niegodziwy.

– Nie gniewaj się, Malwino. Dalibóg nie chciałem ci wyrządzić najmniejszej przykrości.

6Co się roi w główce dziewczęcej

Wysunął się na środek woskowanej posadzki. Nie uśmiechał się już. Spoglądał na nią błagalnie z wyrazem szczerej troski na swym otwartym guzowatym obliczu.

Poskoczyła ku oknu i stanęła tyłem z opuszczoną głową, miętosząc bezmyślnie firankę i gniewnie przytupując nogą:

– Idź precz! Nie cierpię cię!

Rzeczywiście nienawidziła go w tej chwili. Bo co teraz będzie? Rozpowie na pewno wszystkim i będą się z niej naśmiewali. Najważniejsze jednak, co sam sobie o niej pomyśli. „Nie, ja się chyba otruję albo utopię w Wiśle! Żebym chociaż była nie podnosiła sukienki”.

– Ale powiedz, czym ja w rzeczy zawiniłem?

– Sam wiesz najlepiej. Prawdziwy dżentelmen nie podgląda kobiety. Trzeba było od razu pokazać się i przywitać. Jak to czynią ludzie.

– Po pierwsze, nie jesteś jeszcze kobietą, zwłaszcza dla mnie, jako dla brata, a po drugie byłaś tak śliczna ze swoimi minkami, że głos zamarł mi w piersi. Jakiś paraliż zachwytu poraził moje członki, a już oczu to nie mogłem oderwać na żaden sposób.

– Tak! Wiem! Jeszcze się ze mnie naigrawasz, a potem gotóweś wszystko rozpaplać i wszyscy będą sobie ze mnie drwili. Nie, ja tego nie przeżyję!

– Przysięgam na honor, że oprócz czci, miłości i pragnienia bronienia ciebie zawsze nie znajdziesz w mym sercu żadnych innych uczuć, myśli i zamiarów. I o cóż to się rozchodzi? Żem cię widział, jakeś się przeglądała w lustrze? Jeśli to ma być występkiem, to błagam, przebacz mi, najdroższa ma siostrzyczko!

Ujął ostrożnie jej dłoń i chciał ucałować. Wyrwała mu gwałtownie, tupiąc gniewnie nogą.

Oddalił się pokornie i usiadł na krześle pod ścianą z opuszczonymi rękami i głową.

Zrobiło się jej go żal. Rzeczywiście pod wpływem złości powiedziała mu rzeczy aż nadto straszne. I zaiste czym jej zawinił? Sumienie dokuczało jej coraz dotkliwiej: „Powinnam go właściwie przeprosić. To ja jestem winna, że się tak przestraszyłam i krzyczałam jak głupia. Jak się znowu odezwie – uczynię to”.

Ale już się nie odzywał zupełnie. Malwinę korciło to coraz bardziej nieznośnie. Skubała firanki i stukała pantofelkami: „No, niech coś powie nareszcie”.

Wreszcie nie wytrzymała. Wybuchnęła śmiechem i jednym skokiem znalazła się na jego kolanach, obejmując mu szyję i obcałowując policzki.

– Nie gniewasz się na mnie? – zapytała, wtulając twarz w jego sztywny, żółty kołnierz wojskowy.

– Nie – odpowiedział głucho, jakby mu nagle w piersiach pozrywały się płuca.

Siedział nieporuszony i sztywny, jak martwy. Nie przygarnął jej, nie pocałował, nie poruszył nawet ręką.

Malwina przycisnęła się doń jeszcze silniej, wdrapując mu się kolanami na żebra jak młoda kózka na pochyły pień drzewa:

– I nie będziesz się ze mnie wyśmiewał?

– Nie.

Pocałowała go głośno w ucho, a potem zwisła u jego szyi głową w dół, unosząc w górę stopy. Umyślenie nie zwróciła uwagi, że sukienka odchyliła jej się niemal do kolan: „Właśnie, niech się przekona, że nie potrzebuję się go wstydzić. Jest przecie moim bratem”. Wydało to jej się poza tym doskonałym sposobem zatarcia mu w pamięci wszelkich znamion bezwstydności faktu, że oglądała swoje nogi w zwierciadle. Wyczuwała zresztą doskonale, że posiada nad nim całkowitą władzę, i radowało ją to niepomiernie.

– Powiedz mi, Tomciu – sepleniła pieszczotliwie – czy naprawdę jestem ładna?

Nie odpowiedział od razu. W swej prawej piersi, przyciśniętej do jego munduru, Malwina chwytała gwałtowne bicie jego serca.

– Jesteś cudna! – wykrztusił wreszcie głosem całkowicie rozbitym.

Zeskoczyła na środek pokoju jak konik polny i stanęła na wprost niego, ujmując się pod boki:

– I mogę się podobać dorosłemu mężczyźnie?

– Na pewno.

Zauważyła, że wargi miał blade.

– Wiesz, jesteś kochany. Szkoda, że nie mogę się z tobą ożenić. Chociaż przyrodni brat to nie to samo, co rodzony. Mógłby nam papież dać dyspensę.

– Co ci też chodzi po twojej złotej główce? Nawet papież nie mógłby nic poradzić, bo to jest zbyt bliskie pokrewieństwo. Mamy przecie wspólnego ojca.

Nachmurzyła się i zamyśliła głęboko. Potem spojrzała szybko i badawczo w jego oczy, w których wzruszenie ustąpiło miejsca wesołemu zdumieniu:

– Ale ja urodziłam, jak tatuś był na Sybirze. I w ogóle tatusia nie było wiele lat. Więc mamusia mogła się zakochać w kim innym i ja mogłabym być naturalną córką tego kogoś.

Zaczął się śmiać tak strasznie, że aż musiał oczy wycierać palcami:

– Malwino, bójże się ran boskich! Co też ty wygadujesz? Gdyby tak kto usłyszał? Chryste Panie! Skąd ci takie brednie mogły przyjść do głowy? Sama nawet nie wiesz, co pleciesz.

Zarumieniła się jak wiśnia. Nie wiedziała, że kryje się w tym coś aż tak niewłaściwego. Pewnie, że o takich rzeczach nie mówi się w towarzystwie, ale w cztery oczy i z kimś bliskim…

– Podobną historię czytałam z Elżunią w jednym romansie francuskim.

– Ha, ha, ha! I ciocia o tym wie, jakie to wy książki czytacie? Na honor!

– Ciocia nie, ale babcia nieraz widziała.

– No, babcia…

– Czy to jest coś strasznego?

– Czy coś strasznego? Ha, ha, ha! To jest monstrualne. Na honor, nigdy bym nie uwierzył, gdyby mi ktoś opowiadał!

Pałały jej nie tylko policzki, ale i uszy. Opuściła głowę, ciągle jednak rzucała na Tomasza badawcze wejrzenia jak błyski ślepej latarki.

– Ale nie powiesz nic ani cioci, ani Olimpii?

– Nikomu! Bądź pewna, że nigdy nie stanę się świadomie powodem najmniejszej dla ciebie przykrości. Przyrzecz mi jednak, że się zawsze odtąd będziesz mnie radziła w wyborze lektury.

– Dobrze, ale jakbym była twoją żoną, to byś się stale mną opiekował, do końca życia, i wcale bym nie poznała tej okropnej książki.

– Ha, ha, ha! No, nic się jeszcze strasznego nie stało. Trzeba będzie tylko uważać na przyszłość. I wybij sobie z głowy małżeństwo ze mną.

– Dlaczego? Przecie papa odnalazł cię dopiero, jak już byłeś duży?

– Więc co z tego?

– Więc możeś ty wcale nie ty.

– Nie rozumiem. Zapewniam cię wszelako, żem jest sobą i to we własnej osobie.

Był rozbawiony tak, jak go nigdy jeszcze nie widziała. Wparł obie dłonie w kolana i przyglądał jej się rozjaśnionym wzrokiem.

– No, może nie jesteś wcale papy synem. Może zaszła jakaś omyłka…

Spochmurniał w jednej chwili. Wyprostował się nagle i założył ręce na piersiach:

– To wszystko jedno. Prawnie jesteśmy rodzeństwem i nic tego faktu już nie zmieni.

Zlękła się, że uczyniła mu przykrość, choć nie wiedziała czym:

– Gniewasz się, że to powiedziałam?

– Bynajmniej. Owszem, mogę ci być tylko wdzięczny za twoją deklarację matrymonialną. Powiedz mi jednak, co cię tak pili do świętego sakramentu małżeństwa?

– Bo widzisz, ja bym w ogóle nie chciała wychodzić za mąż. Ale skoro już tak trzeba, żeby nie zostać starą panną, to bym już wolała za ciebie niż za kogo innego.

– Słowem, chciałabyś wybrać najmniejsze zło z możliwych.

Przyskoczyła doń i zaczęła go gładzić po ciemnej, twardej czuprynie, wsparłszy się kolanem o jego udo.

– Wiem, że mówię głupio. Nie umiem tego wyrazić.

Twarz stężała mu ponownie, a oczy zgasły:

– Mniejsza o to. Powiedz lepiej, z jakiej strony zagraża ci ten straszny węzeł małżeński.

Odsunęła się i odwróciła tyłem, machinalnie przestawiając albumy z rycinami na małym okrągłym stoliku obok fortepianu.

– Najpierw ty mi powiedz, jaki pułk w Warszawie nosi żółte pancerze i takie kaski podobne do żandarmskich?

– A, więc to kirysjer jakiś zagraża twemu panieństwu?

– To są też polscy kirysjerzy?

– Nie. W Warszawie konsystuje jedynie podolski pułk kirysjerów gwardii.

– Czy w nim służą Polacy?

– W szeregach można ich jeszcze spotkać, chociaż ostatnio sprowadzają tam rekrutów z głębi Rosji, ale spośród oficerów nie ma żadnego.

– Więc to sami Moskale?

– Gorzej jeszcze, bo w większej połowie sami podli najemnicy niemieccy. Ale dlaczego pytasz o to? Czyżbyś poznała jakiego?

– Poznać nie poznałam, ale jeden oficer prześladuje mnie od paru dni na ulicy, jak chodzę do kościoła. Tylko, błagam cię, nie opowiadaj o tym nikomu.

Zerwał się na równe nogi z zaciśniętymi wargami i z brwiami zmarszczonymi.

– Jak to? Ośmielił się ciebie napastować?

Porzuciła albumy i obróciła się doń przestraszona, trzepocząc niecierpliwie rękoma:

– Nie, nie, tylko tyle, że chodzi za mną stale, a dzisiaj wszedł nawet do kościoła, gdzie byłam na mszy, a potem czekał na mnie przed domem.

Podskoczył do okna i odsunął firankę:

– Ach, więc to te kwiaty?

– Tak, tak, to on rozsypał po schodach! Tylko błagam cię, nie mów nikomu.

Odwrócił się już uspokojony, nawet uśmiechnięty:

– Dobrze, ale ty mi także przyrzekniesz, że już nigdy nie wyjdziesz tak wczesnym rankiem sama na miasto.

7Morały i swary

Do salonu weszła cicho i niespodziewanie Olimpia. Na widok wojskowego zatrzymała się na chwilę, spłoszona. Była bowiem w żółtych pantofelkach rannych na przyboś40, w watowanym poranniku w żółte kwiatki i w białym rurkowanym41 czepeczku.

– A, Tomasz! – powiedziała wreszcie bez zbytniej radości. – Co tu porabiasz tak rano?

Podała mu dłoń do pocałowania i rozglądała się po pokoju, jakby sprawdzając, czy nic w nim przez noc nie zginęło.

– Mój pułk przygotowuje się już do koronacji. W związku z tym mam sprawy na mieście. Skorzystałem więc ze sposobności, żeby pokłonić się wujostwu i oznajmić, że będziecie dziś mieli zapewne miłego gościa.

– Kogóż to? – zapytała obojętnie, obrzucając dość krytycznym wzrokiem wyprostowanego jak struna kuzyna.

– Andrzeja Szaszkiewicza. Właśnie wczoraj przybył z Krasnegostawu na czele całego pociągu furgonów, również w związku z koronacją.

– Ach, to dobrze. I cóż Andrzej? Jakże go znalazłeś?

W nieruchomych i uważnych, bladych jak stal oczach Olimpii błysnęło nareszcie pewne ożywienie:

– Jak zwykle pięknym wesołym i dzielnym.

– Widziałam dzisiaj jednego oficera białych ułanów – wtrąciła gorączkowo Malwina. – Był piękny jak Apollo. Jechał dorożką, pewnie do Belwederu.

Olimpia zerknęła ku niej podejrzliwie:

– A cóż ciebie obchodzą ułani? Niby to chodzisz do kościoła, a strzelasz, widzę, oczyma na prawo i lewo.

Malwina spłonęła:

– Bo to właśnie mógł być Andrzej.

– Nie widziałaś go przecie nigdy na oczy.

– Aleście mi o nim przecie ciągle opowiadały i tak go sobie podług waszych relacji wyimaginowałam. Płeć miał smagłą niczym Cygan, a zęby jak perły – mówiła śpiesznie, rumieniąc się coraz bardziej.

– Jak na tak młodą panienkę imaginację masz zbyt płomienną, a nawet, powiedziałabym, niezdrową. I to wiedz, że Apollo, bywszy bogiem słońca, musiał mieć oblicze jasne, a nie jakieś tam cygańskie.