Dzieła zebrane. Tom III - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła zebrane. Tom III ebook

Rembek Stanisław

4,0

Opis

W 120 rocznicę urodzin Stanisława Rembeka Państwowy Instytut Wydawniczy inauguruje pierwszą edycję Dzieł zebranych jednego z najwybitniejszych polskich prozaików pierwszej połowy XX wieku, przez peerelowską cenzurę skazanego na zapomnienie i literacki niebyt. A wszystko przez powieść W polu, w której po mistrzowsku opisał niszczycielski żywioł wojny polsko-bolszewickiej. Książka, choć po 1946 roku trafiła na indeks i została wznowiona dopiero w drugim obiegu, zapewniła mu trwałe miejsce w literaturze polskiej. Maria Dąbrowska twierdziła, że W polu pod wieloma względami przewyższa Na zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a…
W ramach dziewięciotomowej edycji Dzieł zebranych PIW przypomni nie tylko twórczość Rembeka poświęconą konfliktowi 1920–1921, ale też jego prozę o II wojnie światowej oraz powieści historyczne z niepublikowanym dotąd Wiankiem Malwiny. Teksty do druku opracował, eliminując wcześniejsze pomyłki edytorskie oraz ingerencje cenzorskie, profesor Maciej Urbanowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Tomasz Dziurdzik, Sylwia Majcher

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-269-8

Marysieńce1

1 Żona pisarza,  M a r i a   R e m b e k,  z domu Dalewska primo voto Dehnel.

– Wszystko mi tu łamkie, kruche,

Gdzie obrócę dłoń, ruina.

Wieją wiatry na posuchę,

Na posuchę iłknie ślina.

We mnie, w świecie, grób: dwa słowa!

Umiem trzecie…

Grabarzowa

Dłoń żelazem je dokończy.

NORWID1

1 Z wiersza C. K. Norwida, To rzecz ludzka!…, napisanego w roku 1844 w Pompejach. Zapis za wydaniem: Cypryana Norwida pisma zebrane, t. A. Pism wierszem dział pierwszy, cz. 1, red. Z. Przesmycki, Warszawa–Kraków 1911.

W POLU. OPOWIEŚĆ

Po śmierci kaprala Górnego

I

Rzeczywiście wszystkie nieszczęścia 7 Kompanii rozpoczęły się wraz z dniem, w którym zginął kapral Górny.

Zdaje się istnieć pomiędzy pewnymi wypadkami niedostępny dla ludzkiej logiki związek, jak gdyby świat stanowił jednolity mechanizm, gdzie poruszenie najdrobniejszej nawet cząstki może spowodować nieoczekiwaną reakcję całości. Te same sprzęgła, które łączą katastrofę kolejową z rozkręconą śrubą w szynie, zdają się łączyć z nią także zająca, przeskakującego tor przed pędzącym ku zagładzie pociągiem.

Każdy żeglarz, każdy lotnik, każdy górnik, kolejarz, strażak czy żołnierz: wszyscy ludzie zbratani z wodą, powietrzem, ziemią, ogniem i zwierzęcym instynktem walki, żywiołami, które składają się na całokształt naszego bytu, będą zawsze uważali za rzecz dowiedzioną, że najbardziej błahy postępek, ba! nieostrożne, „w złą godzinę” powiedziane słowo w tym niedocieczonym splocie przypadków, jaki stanowi ich żywot, ma tajemną moc decydowania o powodzeniu ich poczynań, a nawet o istnieniu ich cielesnej powłoki. Nie ma argumentów, aby im wytłumaczyć, że trzeci papieros, zapalony tą samą zapałką, nie może wpływać na kierunek pocisku, a zdjęcie fotograficzne na sprawność silnika samolotu.

Bo wiara to zawsze co innego niż wiedza, a myśl – niż doświadczenie.

Także i w tym wypadku żaden mędrzec nie zdołałby wykryć rozumnego związku między śmiercią Górnego a niepowodzeniami, które niedługo potem zaczęły nękać oddział.

Bo przede wszystkim dzisiaj można to już stwierdzić bezstronnie i stanowczo, że zmarły kapral bynajmniej nie odgrywał w kompanii jakiejś wybitnej roli. W żadnym wypadku za życia nie przejawił tych zdolności bojowych i organizacyjnych, jakie później dopiero zaczęto mu przypisywać. Nigdy też żadne jego dążenia, namiętności czy wpływy nie zaważyły na losach oddziału. Mało tego. Nikt z tych wszystkich, którzy tak chętny brali udział w rzewnych wspominkach nieboszczyka, nie interesował się nim przed jego śmiercią.

Bo Górny żył, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Najlepszym tego dowodem, że nikt później nie mógł sobie przypomnieć, kiedy się pojawił w kompanii. To pewna, że już w łódzkich koszarach ukazywała się na apelach i zbiórkach jego wielka postać o spokojnych, miękkich ruchach słonia, o okrągłej, jasnej i świeżej jak brzoskwinia twarzy i o błękitnych, roztargnionych oczach rozbudzonego w pogodny ranek dziecka.

Przychodził zawsze ostatni i stawał w szeregu podoficerów w swej nieco za małej maciejówce, spod której wydobywały mu się na czoło białe proste kosmyki nigdy nieuczesanych włosów, w swej zielonej kurtce „wehrmachtowej”1 z szerokim na pośladku rozporkiem i w olbrzymich jak rury od pieca, a wysokich poza kolana brązowych butach. Były one zawsze tak starannie wyczyszczone, że wyglądały jak nowe: jedynie kształt ich tudzież ciemne plamy, przebijające gdzieniegdzie na przyszwach2, świadczyły najwyraźniej o ich pochodzeniu jeszcze od pruskich huzarów śmierci.

Nigdy nikomu ze zwierzchników nie przyszło do głowy zwrócić mu uwagę, badać go czy karać: żadne rozmowy z nim nie wykraczały poza szablony raportów czy meldunków wojskowych. Może dlatego, że odznaczał się niezwykłym spokojem i milkliwością, a ludzie milczący mają zdolność budzenia szacunku dla swej indywidualności.

Jeszcze jedną jego cechą była niezmierna łagodność.

Na tym rysie jego charakteru najprędzej i najlepiej poznali się rekruci. Karne ćwiczenia pod nim były po prostu miłą przechadzką przy księżycu. Gdy dozorował zamiatania podwórza czy ulicy przed koszarami, czyszczenia ustępów, szorowania podłóg czy schodów, każdy mógł się wymówić od pracy, tak że w końcu kapral zostawał z tymi tylko, którzy byli za głupi, żeby się „kierować”, lub których onieśmielała – co się często zdarza – delikatność podoficera.

Ponieważ przełożeni również się na nim pod tym względem poznali, nie wyznaczano go więcej do takich zadań, które z natury swojej wymagały energii i nieugiętości. W koszarach więc pełnił obowiązki drużynowego i komendanta sali. Wywiązywał się z nich nadspodziewanie dobrze. Nigdy w powierzonej mu drużynie nie było kłótni przy „fasunku” porcji mięsnych, chleba, papierosów, płaszczy, mydła, czy nawet przysyłanych później na front podarunków świątecznych w postaci ciepłej bielizny, nauszników, kominiarek i kożuchów. Jego dobrotliwie schylona, gładka i promienna twarz, nieco przymrużone, długie, dziecinne rzęsy i nieśmiały, cichy ton głosu miały dar uspokajania najbardziej wzburzonych umysłów. Twarz ta nigdy nie zmieniała swojego wyrazu, oczy tylko różowiały niekiedy od napływających łez. Zdarzało się to wtedy, gdy kapral zakładał binokle, zakładał je zaś zawsze, gdy grał na skrzypcach. Dlaczego? – trudno dociec, bo grywał bez nut, „ze słuchu”.

Były to oklepane melodie starych piosenek włoskich, ociekające łzami „romanse cygańskie” lub pretensjonalne kompozycje kabaretowe.

Początkowo żołnierze sarkali nieco na ten sentymentalny repertuar. Nieraz odzywały się głosy: „Panie kapral, teraz coś wesołego!” – ale Górny nie zważał na to.

Siedział na najwyższym piętrze drewnianych pryczy, tuż koło słabej, wkręconej w sufit żarówki. Jego olbrzymie buty lub grube skarpety szeroko zwisały nad głowami towarzyszy, krzątających się w nieustannym piekle rozkazów, klątw i kłótni. Opuszczona wskutek bliskości pułapu głowa spoglądała w głęboką ulicę między rusztowaniami legowisk z tępą pobłażliwością różowo posiatkowanych oczu, wytrzeszczonych nad opuszczonymi na sam koniec nosa binoklami. Ściskająca szyjkę skrzypiec lewa ręka wiła się nad ostrzyżonymi czaszkami niby łeb węża-dusiciela nad gromadą małp, igrających w podzwrotnikowym lesie. Trzęsła się przy tym jak dłoń mądrego a bezlitosnego proroka, miotającego klątwy na padół głupoty i zbrodni.

Wkrótce przyzwyczajono się nie zwracać na to wszystko uwagi i drgające tony wypełniały stale „rejon” kompanii, niezauważalne jak promienie słońca, przesuwające się codziennie po natłoczonych salach równymi blokami, wypełnionymi przez nieruchome kolumny drobniutkich zawiesin.

To samo było później w pociągach, na kwaterach, a nawet w okopach. Górny bowiem wszędzie woził ze sobą swe skrzypce.

Wędrowały one w czarnej, podobnej do trumienki, skrzynce na wozie kancelaryjnym po zielonych rozdołach podolskich, po kolorowych pagórkach Wołynia, po szarych ugorach i chruśniakach białoruskich – wszędzie, gdzie prowadził bojowy szlak kompanii. Pomimo licznych zakazów utrzymywania w taborze kompanijnym zbytecznych przedmiotów, nikt ze zwierzchników nie zdobył się na to, żeby wystąpić przeciw tej samowoli. Po prostu na podstawie jakiegoś milczącego porozumienia pozostawiono cichego kaprala na uboczu całego życia oddziału.

Tak podczas wyrębu lasu zostawiają drwale na rumowisku sędziwe i zmurszałe drzewo, na którym ktoś z nieznanych już nikomu powodów zawiesił maleńką kapliczkę.

II

Przy takim do Górnego ustosunkowaniu się starszyzny był to zaiste szczególny wypadek, że zastępujący chwilowo dowódcę kompanii podporucznik Paprosiński wysłał go na patrol. Co prawda zadanie nie było zbyt poważne, a miało za osłonę bezksiężycową noc czerwcową, która zdawała się zapewniać wyprawie całkowite bezpieczeństwo.

Tego właśnie wieczoru kompania zajęła odcinek nad rzeką Autą między wioskami Śmigalszczyzną i Chachulkami. Patrol miał za zadanie ubezpieczenie tego ruchu.

Okopy były nader pierwotne. Przedstawiały one jakby rozkopane kretowisko sięgające pasa rosłego człowieka, pełne bezładnych załamów, dołów i usypisk wywalonego piachu, suchej ziemi leśnej i białych kamieni polnych. Zwisające u ścian rowów kłaki korzeni drzew, które w tym miejscu porastały pagórek, upodabniały je do długiej rany wyszarpanej na zielonej sierści ziemi.

Powstały one z płytkich wnęk strzeleckich, jakie wyryła 10 Kompania, zatrzymawszy się tutaj po odrzuceniu bolszewickiej ofensywy majowej. Wnęki te zostały podczas nocy połączone rowami łącznikowymi, a później jeszcze kompania techniczna zaopatrzyła je na prawym skrzydle w dwa gniazda karabinów maszynowych, a na lewym – w schron, dość porządnie umocniony paru warstwami okrąglaków i pokryty darnią. Mieściła się w nim kancelaria oddziału, a prowadził doń wąski a głęboki chodnik.

Na jakie sto kroków przed grupami zarośli, zasłaniających okopy przed okiem nieprzyjaciela, płynęła Auta.

Była to właściwie wąska struga, sącząca się rdzawym korytem pośród grząskiej, ale wskutek ostatnich upałów wyschłej przeważnie łąki.

Na przeciwległym jej brzegu wznosiło się łagodne wzgórze, od połowy pokryte lasem, niby podgoloną czupryną szlachecką. Las ten przekraczał rzeczkę na obu krańcach odcinka: w okolicy Chachulek z jednej strony i za Śmigalszczyzną z drugiej. W ten sposób przed oczyma strzelców otwierała się tylko półkolista arena poszarzałej od słońca, ale nad samą rzeką silnie jeszcze zielonej łąki, porytej miejscami szerokimi lejami granatów i gęsto popryszczonej grupkami czarnych kretowisk. Arenę tę w dwóch kierunkach przecinały pasma zarośli nadbrzeżnych Auty i spływającego do niej z lasu strumyka. Poza tym ze wzgórza zbiegały na nią pojedyncze drzewa i krzaki niby wysypująca się z boru tyralierka.

Całe to przedpole było dokładnie spatrolowane jeszcze przez odchodzącą do odwodu 10 Kompanię, od której właśnie przejęto odcinek. Któż mógł przewidzieć, że znajdzie się na nim bolszewicki kulomiot?…

Oprócz Górnego poszło sześciu zuchów. Wszyscy byli w kwaśnych humorach, bo zerwano ich ze snu po trudach zajmowania pozycji pod obstrzałem artylerii i przed samą kolacją. Poza tym wyprawa nie zapowiadała się ciekawie.

Przebrnęli spokojnie rzeczkę, przedostali się do zarośli nad strumykiem i dochodzili już nimi do lasu, aż przed samym jego skrajem – jakby stado kuropatw zerwało się im spod nóg – załomotał, tuż nad nimi, ukryty w krzakach kulomiot.

Chyba z godzinę patrol wgryzał się w ziemię wśród zaciekłego bzykania pośpiesznego deszczu kul, spłoszonego łopotania rozdzieranych liści, rozgłośnego stukania ugodzonych pni drzewnych, sieczony pryskającą ziemią i kamykami. Wreszcie wycofano się rakiem z duszami na ramieniu i powrócono do okopów bez jednej kropli krwi w roztrzęsionych wargach.

Nie wszystkim się to jednak udało: kapral Górny, starszy strzelec Banasiak i strzelec Józef Robak zostali.

Zdarzają się gorsze jeszcze nieszczęścia. Zwłaszcza na wojnie. Toteż kompania prędko przebolała te straty. Józef Robak służył, co prawda, z dwoma braćmi, Antonim i Michałem, były to jednak „ćwoki” z samego środka wsi – ogromnie tępe i niczym się poza tym niewyróżniające – którzy, podobnie jak Górny, zbyt małą rolę odgrywali w oddziale, aby ich przeżycia, nawet takie jak śmierć brata, mogły się odbić głośniejszym echem w gromadzie.

Jednego Banasiaka żałowano naprawdę i wspominano długo, pomimo że zaledwie parę tygodni temu zjawił się w kompanii. Ale był to prawdziwy „morus”, „cwaniak” i „myc”, jak go nazywał Jagusiak. Znał się na „wojskowości” jak mało kto. Przebył bowiem u „Ruska” całą wojnę światową, potem kręcił się u bolszewików, aż dostał się do 4 Dywizji3 generała Żeligowskiego, z którą obijał się po różnych Odessach, Rumuniach, póki wraz z nią nie dostał się do kraju.

Przy tym wszystkim posiadał on najpewniejszy dar zdobywania sobie ludzkiej życzliwości: umiejętność opowiadania o swoich przeżyciach. Nie można się było nasłuchać, jak zaczął prawić o rozmaitych sławnych „wyżerkach” i „fasunkach”, o dziwnych obyczajach francuskich, angielskich, tureckich, rumuńskich, jakim się miał sposobność w świecie napatrzeć.

Zaraz pierwszego dnia po przybyciu z marszówką4 do kompanii czuł się w niej jak u siebie w domu, a rządził się jak szara gęś na niebie, nikomu się mimo to nie narażając.

Śmierć jego była tym żałośniejsza, że przybył do kompanii prosto ze szpitala, gdzie jeszcze od listopada dziewiętnastego roku leczył się z ciężkiego postrzału w brzuch, otrzymanego w walkach 1 Litewsko-Białoruskiej Dywizji nad Berezyną podczas ataku bolszewików na przyczółek Mościszcze.

– Opłaciło się to chudzinie tak długo lekować – biadano, jakby żałując, że nie umarł od poprzedniej rany.

– Jeszcze mu nawet wszystkie nitki po tym szpitalnym zeszywaniu nie zdążyły wyjść z brzucha – lamentował Piesik. – Tak ci mu wyłaziły prosto bez skórę, jak te glisty z roli.

I na te wspominki nie było jednak czasu, tej samej bowiem, tak nieszczęśliwie zaczętej nocy, cały front zajaśniał naraz od ognia artylerii i zaczął się atak bolszewicki.

Do białego rana trwała bitwa, jedna z najzażartszych, w jakich brała udział kompania. Trzy czerwone pułki przerwały front Poznańczykom5 na prawym skrzydle i zdobyły na ich tyłach wieś Śmigalszczyznę. Wskutek tego kompania, wraz ze swoją prawoskrzydłową sąsiadką – ósmą, która graniczyła z poznaniakami, znalazła się w ogniu krzyżowym tak gęstym, że żołnierze przysięgali, jakoby wśród bezustannego świstu rozróżniali niekiedy szczęk spotykających się pocisków.

Podporucznik Paprosiński śmiał się co prawda z tych dowodzeń, ale miał on już taką naturę, że lubił się wyśmiewać choćby z najpoważniejszych rzeczy.

Obie zagrożone odcięciem kompanie zmuszone zostały opuścić swoje stanowiska, aby utworzyć rygiel, zagradzający nieprzyjacielowi dalszą drogę na tyły odcinka. Było to jednak zadanie niewykonalne. Bolszewicy zachodzili coraz szerzej i coraz większymi masami na prawe skrzydło, zwijając co chwila bocznymi uderzeniami ledwie rozciągnięty front w ten sposób, że obie kompanie były w bezustannym ruchu.

Ludzie biegali u kresu sił, fioletowi ze zmęczenia, ze zwisającą u otwartych ust gęstą, jadowitą śliną. Nie widzieli już nic spoza czerwonych plam i czarnego deszczu cętek latających im przed oczyma. W dodatku czerwono i bezchmurnie wschodzące słońce biło im prosto w oczy. Kiedy zaś jeszcze bolszewikom udało się ściągnąć na skraj lasu za Śmigalszczyzną ciężkie karabiny maszynowe, które na kształt potężnej, o niewidzialnych ostrzach żniwiarki zaczęły kosić zboża i krzaki, stanowiące osłony polskich tyralierek – zupełny pogrom odciętych kompanii zdawał się nieunikniony. W ostatniej jednak chwili przeciwuderzenie odwodów pułkowych wyparło nieprzyjaciela z płonącej wioski i wyrównało z powrotem niebezpiecznie zagiętą linię bojową.

Dopiero po sześciu godzinach walki kompania mogła spocząć na swych legowiskach. Żołnierze byli tak zmęczeni, że przez kilka godzin nie odzywali się do siebie ani słowem, zalegając tylko na kształt trupów wszystkie załamy rowu. Mimo to rezultat strasznej nocy nie dawał powodów do przygnębienia. Aczkolwiek straty pułku były poważne (trzydziestu paru zabitych i rannych, w tym dwóch oficerów, ubyło z szeregów), to kompania jakby cudem wyszła z tych opałów bez najmniejszych strat. Mało tego: otrzymała zupełne zadośćuczynienie za nieudany patrol. Podczas bowiem przygotowania artyleryjskiego do przeciwnatarcia trzecia bateria nakryła zbrodniczą maszynkę ogniem tak celnym, że z krzaków, gdzie było jej gniazdo, oszaleli z radości piechurzy ujrzeli po jednym z wybuchów wyskakującą na kilka metrów w górę zieloną czapkę żołnierską.

Zdawało się, że będzie to ostatnim echem wieczornego wypadku, gdy tymczasem najbardziej złowrogą dla kompanii okazała się okoliczność, iż podczas smutnego zdarzenia nie był w niej obecny sierżant Dereń.

III

Gdy pułk stał jeszcze na litewskiej linii demarkacyjnej, Dereń zachorował na malarię i po długich namowach dał się nakłonić do pozostania w Szpitalu Polowym Nr 406 w Mejszagole. Na front bolszewicki wyjechano więc bez niego. Tymczasem zaraz na drugi dzień po śmierci kaprala Górnego zjawił się niespodzianie w okopach. Były wszelkie poszlaki, że sprzykrzyła mu się kuracja i zdezerterował z łóżka. Przede wszystkim mógł o tym świadczyć podziw, z jakim dowódca kompanii, podporucznik Ludomski, przyjął jego meldunek o powrocie do oddziału; a po wtóre wygląd jego nie pozwalał wierzyć w całkowite wyzdrowienie. Sierżant był tak wychudły, że jego małe, szeroko osadzone oczka czerniały gdzieś w szerokich lejach oczodołów, gruby przetrącony nos wyciągnął się na kształt dzioba papugi, kości policzkowe i guzy zaznaczających się pod wyschłą skórą zębów trzonowych sterczały niby chorobliwe narośle, a dołek w podbródku zamienił się w głęboką dziurę. Był tak bezkrwisty, że twarz jego przybrała odcień ciemnopopielaty, przy którym niesamowicie odbijała bladość zeschniętych warg. Siatka drobnych kropelek potu na skurczonym wskutek zmarszczek czole zdradzała również zupełne wyczerpanie.

Mimo to zaraz po zameldowaniu się rozpoczął drobiazgowy przegląd kompanii.

Było już dobrze po południu. Słońce opuściło się na dalekie tyły. Przedpole popręgowały długie, faliste cienie drzew i krzaków. Każde źdźbło trawy, każdy kopczyk kretowiska, każde wgłębienie gruntu, każdy ślad ludzkiej stopy wyrzynał się wyraźnie z krajobrazu, grubo podkreślony przez zbliżający się zmierzch. Ciężka omdlałość napełniała wymęczoną całodziennym upałem ziemię. Strzelcy dopiero co wstali z wyczerpującego snu na słońcu i wałęsali się brudni, leniwi i rozmamłani w oczekiwaniu spóźnionego obiadu. Na widok sierżanta jednak w mig odzyskali przytomność umysłu i żwawość ruchów, zapinając odruchowo pomarszczone kołnierze i zakładając pasy. Ten chodził wzdłuż rowu, kołysząc się niezdarnie na swych krótkich a potężnych nogach, rzucając od czasu do czasu błyski maleńkich oczek. Gdzieniegdzie zatrzymywał się, pochylając ciężki łeb, najeżony czterema rogami sztywnej czapy wojskowej, ale nic się nie odzywał, jakby odkładając na później swe straszliwe porachunki z podległym mu oddziałem.

Przeszedłszy w ten sposób cały okop, zawrócił, rozejrzał się raz jeszcze i zapytał zmęczonym, jakby wyschłym głosem:

– Gdzie kapral Górny?

Postępująca za nim w niewolniczej ciszy, czujna na każdy jego gest czy odezwanie gromada pośpieszyła z wyjaśnieniami:

– Kapral Górny? Zabity! Akurat wczoraj, panie sierżancie.

Krzyczeli wszyscy naraz, aż podoficer wrzasnął:

– Cicho! Niech jeden mówi!

Umilkli więc i cofnęli się przerażeni, bo Dereń patrzył na nich z pochylonym kwadratowym czołem jak gotujący się do ataku byk.

Co prawda była to jego zwykła poza w rozmowach z podkomendnymi, obecnie jednak było coś specjalnie niepokojącego w tym tępym namyśle rozdrażnionego zwierzęcia.

– Gdzie zginął? – zapytał znowu po krótkiej chwili śmiertelnej ciszy niespodziewanie łagodnie swym rozklekotanym wskutek choroby głosem.

Piesik, który słynął w kompanii jako „wazeliniarz”, wspiął się na palce, pokornym ruchem przechylił głowę na ramię i ledwie odsuwając od tułowia rękę, jakby obawiając się, że może to być poczytane za gest zbyt śmiały, ukazał nią na przedpole.

– Tam, panie szefie… O, niech pan szef uważa, jak te chałupy… Jak ten bór się kończy i zara ten zagajnik…

– Milczeć! – huknął znowu nie wiadomo czym poruszony sierżant, aż Piesik błyskawicznie cofnął rękę do tułowia. – Nic mnie to wszystko nie obchodzi! Pytam się: gdzie?

Żołnierze byli już tak strwożeni, że żaden nie śmiał się odezwać. Zresztą nie wiadomo było, o co straszliwemu zwierzchnikowi chodzi. Stał przed nimi rozkraczony na swych grubych, nastroszonych owijaczami łydach, z cofniętymi głęboko w tył kolanami, z pochyloną kanciastą twarzą, jakby przeżuwając zamysł niesłychanie groźny.

– Czyście pogłuchli?! – skrzeczał coraz głośniej, w napadzie histerycznej rozpaczy. – Nie rozumiecie, co znaczy „gdzie”?!

Dopiero plutonowy Zajączkowski wpadł na właściwą odpowiedź:

– Na patrolu, panie szefie.

– Aha – odsapnął Dereń, jakby usłyszał niezmiernie odkrywcze zeznanie.

Wszyscy również doznali ulgi, tak że Piesik zaryzykował nowe wyjaśnienie:

– My, panie szefie, poszli wczoraj na odwieczerz6, nawet już było kole północka, w szóści – źle mówię – w siódmi, aż tu bolszewik…

– Dosyć już, do ciężkiej cholery! – przerwał mu ponownie rozwścieczony podoficer.

Widać było, że cały dygocze z gniewu. Przez chwilę patrzał na swych podwładnych przekrwionymi oczami, potem naraz odwrócił się i odszedł.

Żołnierze długo jeszcze stali nieruchomo, spoglądając po sobie z trwogą. Nikt nie rozumiał, co to wszystko miało znaczyć.

Tymczasem ponury sierżant udał się do dowódcy, który właśnie prowadził jakąś zajmującą rozmowę z podporucznikiem Paprosińskim i starszym sierżantem Sołyszką.

Wszyscy trzej znajdowali się w chodniku przed schronem. Obaj oficerowie bez butów, w spodniach tylko i rozchełstanych koszulach, siedzieli w małpich pozach na zapleczu z papierosami w rękach. Sierżant-szef Sołyszko, który przebywał zwykle wraz z plutonem odwodowym w Chachulkach, stał przed nimi, przybywszy widocznie z jakąś nowiną czy po prostu świeżym „kawałem”. Był tylko w gaciach i jakiejś cywilnej kraciastej kamizeli, rozpiętej zupełnie i nie wiadomo po co wdzianej na nagie plecy.

Gdy Dereń zatrzymał się obok niego, usunął się natychmiast, zaciągając się papierosem w sposób ujawniający dyskretnie niechęć do sierżanta.

Podporucznik Ludomski również spoważniał lodowato, jak urzędnik, któremu interesant przerwał rozmowę z kolegą. Obróciwszy się ku przybyłemu odpychającym jakby ruchem, rzucił z lekkim ziewnięciem zniecierpliwienia:

– A, sierżant Dereń! Coście tam znowu znaleźli?

Podoficer ściągnął do kupy swe olbrzymie trzewiki z zadartymi błazeńsko noskami, wygiął przepisowo łokcie, pragnąc widocznie na wstępie zaznaczyć powagę chwili, i zapytał ochryple:

– Panie poruczniku, gdzie kapral Górny?

– Kapral Górny? – podchwycił zdziwiony dowódca. – Jak to, czyż jeszcze nie wiecie? Zginął wczoraj na patrolu.

Dereń milczał przez chwilę, jakby z trudem usiłując zrozumieć wyjaśnienie, aż wreszcie zapytał znów jeszcze bardziej skrzypiącym głosem:

– Jak to „zginął”?

– Jak? Zwyczajnie. Zastrzelili go z maszynki.

– A kto?

Pytanie było tak niespodziewane, że obaj oficerowie wybuchnęli śmiechem, a szef kompanii spojrzał na nich porozumiewawczo, jak człowiek doskonale rozumiejący śmieszność sytuacji, ale któremu nie pozwalają ujawniać uczuć pewne delikatnej natury okoliczności. W tejże jednak chwili opanowano wesołość, bo sierżant skulił się w jakiś niesamowicie pokorny sposób.

– Cóż to za pytania dajecie? – zakrzyknął z lekkim gniewem dowódca. – Nie wiecie, kto stoi naprzeciw nas?

Derenia nie zbiło to z tropu.

– Ja wiem, że bolszewicy – cedził z fałszywym spokojem – ale dlaczego?

Podporucznik Ludomski ściągnął brwi. Był on skłonny do gniewu w ogóle, a teraz upór sierżanta wyprowadził go już z cierpliwości.

– Dlaczego! Dlaczego! – zaczął powtarzać dosadnie. – Spytajcie ich, to może wam powiedzą!

Derenia i to nie zmieszało zupełnie.

– A pan porucznik nie może? – zapytał z naciskiem.

Oficer zapalczywym ruchem spuścił w chodnik nogi i cisnął z rozmachem niedopalonego papierosa.

– Czyście z byka spadli? – wrzasnął w ostatniej pasji. – Cóż to durnia strugacie dzisiaj z siebie, do stu jasnych!…

Twarz sierżanta pociemniała, wargi mu drżały, zacisnął zęby, aż skóra pod uszami zaczęła mu falować jak u zdychającego konia.

– Pewnie, że jak im posłać człowieka pod sam wylot, to go zastrzelą. Dlaczego nie? – ciągnął brzęczącym, nudnym głosem.

– Więc co, do stu piorunów?! Więc to ja go może umyślnie posłałem?… Co?…

Dereń kręcił głową w chytrze domyślny sposób.

– Ja tego nie mówię, ale mi dziwno. Tyle lat służyłem razem z Górnym, jeszcze w I Brygadzie7, i nigdy nie był nawet ranny, aż tu ledwie odszedłem na parę tygodni… Nie wiem, w jaki sposób…

– Jeśli nie wiecie, to się powieście!

Podporucznik Paprosiński, który zaczął teraz patrzeć na Derenia z pewnym współczuciem, domyślając się, że śmierć kaprala musiała go dotknąć szczególnie, zapytał:

– To Górny był w I Brygadzie?

– A był – odburknął zagadnięty, nie odwracając się nawet ku niemu.

– Czegóż jeszcze stoicie? – huknął wtedy podporucznik Ludomski. – Możecie odejść!

Podoficer zasalutował, jakby był w łódzkich koszarach, nie na froncie, i odszedł bez słowa.

Żołnierze trwożnie przyciskali się do ścian rowu, robiąc mu przejście. Nie zwrócił na nich uwagi zupełnie.

Dowódca kompanii nie zdążył się jeszcze wysapać.

– A to ci mnie zdenerwowało to zakute bydlę! – zawołał tak głośno, że Dereń mógł był go jeszcze dosłyszeć. – Czego on chciał właściwie?

Podporucznik Paprosiński był zadumany.

– Widocznie Górny był jego przyjacielem. Chociaż nikt by tego nie przypuścił.

Wesoła przed chwilą rozmowa zwarzyła się.

IV

Podporucznika Paprosińskiego zajście z Dereniem zainteresowało szczególnie. Uważał się on za znawcę ludzi, których lubił klasyfikować sobie według pewnych cech psychicznych i umysłowych. Każdego świeżo poznanego osobnika pakował w ten sposób do gotowej szufladki w składnicy swojej pamięci. Miał nieśmiałą nadzieję wykorzystania kiedyś tego materiału do swoich przyszłych prac naukowych, jeśli nawet nie powieści, w wypadku, gdyby obudził się w nim nagle talent literacki. Tymczasem dawało mu to zadowolenie zbieracza ze zdobywania coraz nowych okazów.

Taki sam los spotkał Derenia, z którym stykał się zresztą zaledwie przez parę dni po swoim przybyciu do kompanii. Zdawało mu się, że wyrobił sobie o nim dostateczne pojęcie. Uważał go za dawnego robotnika czy rzemieślnika o nieskomplikowanym mechanizmie myślenia i odczuwania, którego mózg raz na zawsze nasyciły uważane przezeń za nieomylne zasady religijne, patriotyczne i społeczne, obok regulaminów służby wewnętrznej i polowej, a u którego zapas uczucia wystarczał jedynie na wytworzenie oficjalnego podoficerskiego patriotyzmu, szacunku dla przełożonych oraz na zapełnienie wolnych od zajęć godzin po apelu, gdy wychodził na miasto do znajomych czy może nawet do jakiej odpowiadającej jego gustom dziewczyny. Chociaż to już trudno było sobie wyobrazić.

Tymczasem okazało się, że ten najbardziej typowy i szablonowy podoficer, jakich można spotkać tysiące we wszystkich armiach świata, krył wewnątrz swego psychicznego organizmu jakąś rysę czy uszkodzenie, które mogło wprowadzić nieobliczalne zaburzenia do jego równo i ustalonym korytem płynącego dotychczas żywota. Czyż mógł się zdarzyć ciekawszy wypadek dla badacza dusz ludzkich?

Toteż Paprosiński postanowił wziąć ponownie na swój warsztat ciekawego podoficera.

Rozpoczął od ewidencji i w tym celu zwrócił się do kancelarii. Mieściła się ona w okopach, ale cała jej działalność ograniczała się do pisania raportów dla władz wyższych. Skrzynia z papierami znajdowała się na tyłach, w taborze kompanii. Na szczęście pisarz, starszy strzelec Cewowski, miał w głowie wszelkie dane tyczące się członków oddziału.

Okazało się, że Dereń urodził się w Tomaszowie w roku 1894, wstąpił do legionów w roku 1915, a z zawodu był tkaczem. W kompanii pojawił się jeszcze w Łodzi.

Te same mniej więcej dane tyczyły się również nieboszczyka kaprala Górnego.

To wszystko, co pisarz mógł udzielić Paprosińskiemu. Inne jego obserwacje i opinie były zupełnie nieciekawe.

Cewowski był młodzieńcem wysokim i chudym, o figurze niezwykle prostej i sztywnej, twarzy długiej, mięsistych nadmiernie, jak u Murzyna, wiecznie rozchylonych wargach i o ponurym wejrzeniu. W ogóle wyglądał, jakby go natura wystrugała z drewnianego kołu, nie bardzo licząc się z tym, że jest to materiał niezupełnie nadający się do odtworzenia kształtów ludzkich. Poza tym stale robił wrażenie zaspanego i odznaczał się idealną wprost milkliwością. Z tego powodu zainteresował nawet swego czasu Paprosińskiego, ale nie na długo. Okazało się, że milczenie to maskowało raczej – jak to najczęściej bywa – tępotę i brak temperamentu niż smętną zadumę nad bólem świata.

W życiu cywilnym Cewowski był pomocnikiem pisarza gminnego w Wodzieradach. Pobrany do wojska, marzył, żeby zostać zawodowcem w biurze wojskowym w większym mieście. Będąc w Łodzi, rozpoczął starania o przeniesienie do Powiatowej Komendy Uzupełnień 28 Pułku Strzelców Kaniowskich. Miał mu w tym być pomocny znajomy jego siostry, jakiś podchorąży rodem z Lutomierska, gdzie mieszkała matka Cewowskiego wraz z dwiema córkami i młodszym synem.

Były pisarczyk widział już w marzeniach rozkoszne życie wielkomiejskie z restauracjami, cukierniami, tramwajami, samochodami, teatrami, kinami; przeżywał już w wyobraźni wytworne romanse z eleganckimi, wyperfumowanymi kobietami – gdy niespodzianie zupełnie znalazł się na froncie.

Bolało go to przede wszystkim jako niestarta plama na jego honorze. W jego bowiem pojęciu wartość człowieka mierzyła się umiejętnością wyrabiania sobie stosunków, obrotnością w zdobywaniu stanowiska oraz sprytem w jak najwygodniejszym urządzeniu życia: na wojnę zaś szli albo „głupie ćwoki”, którzy nie mają żadnych znajomości i nie umieją się „zadekować”, lub też rozmaite łobuzy i „ofiary”, w ogóle „granda”, nie mająca pojęcia o wyższych sferach bytu i zadowalająca się wskutek tego takimi jego pierwotnymi warunkami, na jakie jest się skazanym w polu. Tłumaczył też stale, że znalazł się w okopach jedynie dzięki fatalnemu zbiegowi okoliczności i kłopotom rodzinnym, przed samym bowiem wyjazdem kompanii umarł mu dziadek w Brzezinach i matka rozpoczęła proces z wujami o spadek.

Do Paprosińskiego, dowiedziawszy się, że pracował on w Dowództwie Okręgu Generalnego, odnosił się z największym uznaniem. Przypuszczenie, że dostał się on na front w związku z jakimiś nadużyciami, powiększało tylko ten szacunek. O Dereniu natomiast, który przez kilka tygodni jako szef kompanii był jego bezpośrednim zwierzchnikiem, wyrażał się z najwyższą pogardą:

– Cóż pan porucznik chce od takiego cepa? Ledwie toto umie czytać i pisać, a udaje wielkiego. Zanim nastał pan szef Sołyszko, ciągle mi się wtrącał do kancelarii, chociaż skąd się może znać na tym. Szef kompanii! Przewróciło mu się w głowie i zdaje mu się, że jest najpierwszą figurą w oddziale, to i czepia się wszystkiego bez sensu. Tak samo z tym Górnym. Może zresztą nieboszczyk był mu co winien, więc nim cholera trzęsie, że już nie będzie mógł odebrać.

Podobna nienawiść buchała z każdego słowa żołnierzy, których Paprosiński zagadywał o surowego podoficera.

– Pan szef już jest taki, że ma jedno tylko zmartwienie, czym by ludziom dokuczyć. Zawsze też musi coś wynaleźć, jak dziś z kapralem Górnym – świeć, Panie, nad jego duszą – żeby tylko nie powiedzieć nikomu dobrego słowa – powiedział wprost, zuchwale gruby, o pałąkowatych nogach Rudajewski, który słynął z tego, że nic sobie ze starszyzny nie robił.

Co dziwniejsza, poglądy te poniekąd podzielał nawet plutonowy Żyszkiewicz, którego Paprosiński uważał za najinteligentniejszego – po sobie oczywiście – człowieka w oddziale.

Podporucznik zastał go na prawym skrzydle okopu, jak wraz z Prejsem, niezmiernie chudym strzelcem o nader maleńkiej twarzyczce, i wysokim a wysmukłym plutonowym Kasowskim rozbierał karabin maszynowy. Zobaczywszy jednak Paprosińskiego, z którym żył na dość zażyłej stopie, podniósł się wolno, wydając ostatnie wskazówki i wycierając palce o spodnie powalane brudnym smarem, podszedł do niego.

– Ostatnie gruchoty z tych naszych maszynek – powiedział, biorąc papierosa, którym częstował go oficer. – A najgorsze, że nikt właściwie z całej tej obsługi nie umie dać sobie z nimi rady.

Żyszkiewicz był komendantem drugiego plutonu kompanii, a kulomiotami, których dwa, pod dowództwem plutonowego Kasowskiego, były przydzielone do oddziału, zajmował się jedynie z amatorstwa. Pociągało go ku nim wrodzone zamiłowanie do mechanizmów tudzież nieznośna nuda frontowa. Ale największą dlań rozrywkę stanowiły rozmowy i dyskusje z Paprosińskim; zaraz też na jego widok przerwał badanie wad rozebranej maszynki. Oficer tymczasem usadowił się wygodnie, siadając na zapleczu w takiej odległości od żołnierzy, by mógł swobodnie rozmawiać, zaciągnął się papierosem i uważnie przyglądając się jego zapalonemu końcowi, zapytał bez żadnych wstępów, dymiąc ustami i nosem przy każdej sylabie:

– Co pan myśli o Dereniu?

Żyszkiewicz zdziwił się widocznie.

– Cóż mam myśleć? To jest chyba postać zupełnie nieciekawa.

– A któż jest dla pana ciekawy?

– W każdym bądź razie nie człowiek, który nie wychodzi myślą poza to, czego go nauczono w domu, szkole i kościele.

– I w wojsku?

Żyszkiewicz zaperzył się.

– I w wojsku.

– Ale równocześnie nie uważa pan za ciekawego człowieka, który potrafi wyjść myślą poza to, czego nauczono go na wiecach.

– W każdym bądź razie nie do pomyślenia jest dla mnie człowiek inteligentny, którego by nie uderzyła irracjonalność obecnego ustroju.

Paprosiński zaśmiał się i wyciągnął na ziemi. Pociągało go ku Żyszkiewiczowi to przede wszystkim, że plutonowy na każdym kroku zaznaczał swoje wywrotowe przekonania. Podoficer o takich poglądach był przecie w armii polskiej niebywałą rzadkością. Poza tym lubił ironizować na temat jego krwawych teorii, wiedząc, że rewolucjoniści ironię uważają za najcięższą zbrodnię, jakiej się można wobec ich idei dopuścić.

– Niech mi pan tak przecie nie wjeżdża od razu na inteligencję! – zawołał z udanym oburzeniem.

Żyszkiewicz bez wielkich ceremonii położył się obok niego.

– Nie mówię, że każdy komunista musi być inteligentny czy też na odwrót, ale stwierdzam, że istnieją tylko dwie strony barykady, i że każdy człowiek niezainteresowany specjalnie, który ma odwagę wyciągać wnioski ze swoich spostrzeżeń, musi się w końcu znaleźć po naszej stronie.

– O to właśnie chodzi, że najpierw trzeba by dowieść, że rzeczywiście istnieje jakaś barykada, a potem, iż rzeczywiście posiada ona tylko dwie strony. Bo to nie każdy widzi.

– To jest właśnie kwestia inteligencji.

– Albo wiary.

– Wszystko jedno. Wierzy się tylko w to, co jest jasno dowiedzione.

– Są ludzie, dla których nic nie jest jasne ani dowiedzione. Więcej, bo zwątpienie jest źródłem wszelkiej samodzielnej myśli. I na odwrót: skłonność do silnej wiary mają przeważnie ludzie o słabych zdolnościach umysłowych. Taki Dereń na przykład.

– Z czego pan sądzi, panie poruczniku, że Dereń jest człowiekiem silnej wiary? W cóż to on takiego wierzy?

– Nie wiem i to mnie właśnie tak zaciekawia. A że wierzył, mieliśmy dowód dzisiaj, bo się w nim ta wiara w naszych oczach załamała.

– Być może, że nawet w takich móżdżkach zachodzą jakieś procesy czy ruchy, ale nie rozumiem, dla kogo może być to ważne.

– To jest ważne, bo przewroty w takich właśnie duszach sprowadzają burze dziejowe.

Żyszkiewicz leżał na ziemi wyciągnięty, z twarzą nakrytą amerykańską furażerką, bo popołudniowe słońce ciągle jeszcze świeciło nader jaskrawo. Widać było, że rozmowa nie rozpalała go zbytnio. Odpowiadał też sennie i wolno jak człowiek, którego myśli toczą się bardzo leniwo:

– Nie wiem, co pan, panie poruczniku, upatrzył sobie w tym Dereniu. Przyznam się, że dla mnie jest to zwyczajne bydlę, które nigdy swoją wiarą czy móżdżkiem nie poruszy nie tylko góry, ale nawet najmniejszej sprężynki w tym wózku, na którym z łaski Pana Boga bujamy sobie w przestrzeniach międzyplanetarnych. Pewnie, że i on ma swoje pomyślenie o świecie, wojnie i tym podobnych sprawach, ale nie jest ono chyba ciekawsze od myśli konia taborowego, którego gnają pod kule i granaty, albo wrony, która sobie używa na wszelkich krwawych tragediach ludzkości. Potem trzeba pamiętać, że wyszedł on (jeśli nie uciekł) ze szpitala prawdopodobnie za wcześnie, co również może wpływać na jego postępowanie.

W tej chwili na lewym skrzydle, gdzie zaczynały się okopy 1 Batalionu, wybuchła krótka i gwałtowna strzelanina. Gdy ucichła, długo trwał jeszcze szum poruszonego przez nią powietrza. Paprosiński usiadł na ziemi i nasłuchiwał. Kiedy zwrócił się znowu do Żyszkiewicza, ten już chrapał na dobre z otwartymi ustami.

V

Wieczorem sprawdziły się przypuszczenia, że Dereń przedwcześnie opuścił szpital, dostał bowiem ataku febry8.

Siedział skulony na dnie rowu w płaszczu zapiętym na wszystkie guziki, z podniesionym kołnierzem, w zasuniętym na oczy hełmie, nastroszony jak zdychający kot.

Nikt nie śmiał przystąpić do niego. Wreszcie Piesik zdobył się na odwagę i przyniósł mu menażkę kawy. Sierżant spojrzał nań nieprzytomnie, gdy stawiał przed nim napój, ale nic nie powiedział. Widocznie jednak męczyło go pragnienie, bo w nocy znaleziono naczynie próżne – a Derenia nie było…

Wymknął się z rowu do ciała starego towarzysza.

Noc była pogodna. Szare niebo wyglądało jak olbrzymie popielisko, w którym lśnią niewygasłe jeszcze iskierki gwiazd. Czarna bryła pagórka pęczniała ku niemu niby góra węglowego miału. Ale łany brzmiały życiem głębokiej wiosny.

Z tyłu okopów zagon owsa świecił niby uśpione jezioro; pole ziemniaczane czerniało pękami krzaków, błyskało ukrytymi kamykami jak usiane perłami dno zatoki. Chór świerszczów napełniał powietrze radosną pieśnią o życiu.

Na otulonej błękitnymi smugami mgieł rzeczce gromady żab odśpiewywały na chóry swój wieczorny różaniec.

Front był zupełnie spokojny. Rzadkie rozmowy i śmiechy żołnierskie dochodziły z błękitnej pomroki niby odgłosy zatopionego miasta.

Można było zapomnieć, że się znajduje na linii bojowej, że ten skrawek ziemi zamknięty jest w ramy gotowych do strzału karabinów, że na te zagony patrzą złowrogo ukryte za lasami i budynkami jednookie paszcze armat…

Ale Dereń o tym pamiętał. Czołgał się, nasłuchując i badając okolicę, co chwila, w kierunku, jaki mu wskazał Piesik.

Niezupełnie jeszcze stratowane atakami źdźbła traw leśnych głaskały go kosmatymi kitkami po rękach i twarzy, chwytały za pas, owijacze, buty, guziki u płaszcza, z przekorną pieszczotą; mokre od rosy liście paproci chłodziły jego rozpalone gorączką ręce i składały orzeźwiające pocałunki na tętniących skroniach i spiekłych wargach, gdy warując przylegał do ziemi; korowód złotych muszek wirował nad nim w zawrotnym tańcu – nie zważał na to wszystko. Brnął aż do polanki, gdzie jaśniały w gwiezdnej poświacie trzy kryjące się w zaroślach zakrwawione łachmany.

Obejrzał je po kolei, obracając brutalnie, aż znalazł Górnego.

Leżał na twarzy, bez czapki, z powykrzywianymi dziwacznie rękami i nogami, ale w jak zawsze starannie wyczyszczonych butach. Pod nim czerniał ciemnym malowidłem olbrzymi, krwawy hieroglif, ale na mundurze i na jasnej, ostrzyżonej czaszce nie było widać żadnej rany.

Bez najlżejszego przejęcia się majestatem śmierci Dereń przewrócił trupa na wznak.

Twarz i szyja zabitego były potrzaskane z kulomiotu: otwarte usta pełne były lśniącego jak galareta skrzepu krwi, wywrócone białka błyszczały na kształt gałek porcelanowych; w gardle czerniała okropna dziura.

Dereń stwierdził to wszystko bez najmniejszego wzruszenia. Widocznie martwe ciało nie przedstawiało dlań żadnej uczuciowej wartości. Szperał tylko po kieszeniach trupa, szukając może jakich papierów, aby je odesłać rodzinie. Ale nagle bolszewicy dosłyszeli widocznie szmer na swoich przedpolach, bo front roześmiał się czerwonymi kłami błysków i karabiny zahurkotały jak waląca się z wysokiej skały gromada kamieni.

Wobec tego sierżant odepchnął zmarłego jak zawadzającą kłodę i wrócił do kompanii.

Zaalarmowany kanonadą podporucznik Ludomski zatrzymał go na samym wstępie.

– Sierżant Dereń! – wrzasnął, aby przekrzyczeć hałas. – Gdzieście to chodzili?

– Do Górnego – odburknął.

– Po co?

– Skąd ja mogłem wiedzieć, czy go tam czasem rannego nie zostawili?

Dowódca kompanii zdążył już ochłonąć ze słusznego gniewu. Nie rozumiał on niesłychanego zachowania się podoficera podczas rozmowy, ale przypuszczał, że pochodzi ono z żalu po poległym, z którym musiały go łączyć bliskie stosunki, chociaż nikt się tego w kompanii nie domyślał. I Dereń, i Górny znajdowali się w niej od samego początku. Przybyli do koszar łódzkich w niepamiętnych czasach, spod Lwowa. O sierżancie wiadomo było, że był starym „legunem” i że za kolczastym drutem Szczypiorna doczekał się „wybuchu niepodległości”. Poza tym okazał się świetnym instruktorem i jemu głównie oddział zawdzięczał swe doskonałe wyszkolenie bojowe. Również dzięki niemu żołnierzom skóra cierpła na wspomnienie ulicy Konstantynowskiej oraz bezkresnej równiny placu ćwiczeń na Zelinówce. O Górnym nie wiedziano nic. Teraz dopiero uświadomiono sobie, że zawsze groźny i huczący sierżant do niego jednego zwracał się tonem łagodniejszym, i że nikt go nie słyszał łającego cichego kaprala. Śmierć Górnego wydała tajemnicę ich przyjaźni. Ból Derenia z powodu straty przyjaciela podporucznik Ludomski postanowił ukoić łagodnością. Toteż teraz, zamiast go skarcić za samowolny postępek, starał się raczej wytłumaczyć mu jego niewłaściwość.

– Dobrze – mówił, a raczej krzyczał, gdyż wszystkie karabiny i kulomioty odcinka biły jak wściekłe, a także polska artyleria rwała granatami przedpola, stwarzając na nich zaporę ogniową przed domniemanym atakiem – ale trzeba mnie było chociaż zawiadomić o tym. Opuszczacie kompanię na linii bojowej, nie pisnąwszy nikomu ani słówka. To chyba nie jest w porządku? Tak czy nie?… Zresztą jest niemożliwe, żebyście wy, najstarszy podoficer, wychodzili do każdego poległego. Rozumiecie chyba? Prawda?… Górny zginął, to nie on jeden. I mnie go jest żal, bo był dobry i uczciwy żołnierz, ale trudno. To jest wojna. Tak czy nie?…

Dereń nie odpowiedział.

– Tak czy nie? – zapytał znowu dowódca.

Dereń milczał ciągle, stojąc z opuszczonym swoim kwadratowym łbem byka.

Podporucznik popatrzał nań badawczo, odwrócił się i odszedł zgryziony. Zrozumiał, że sierżant go nienawidzi, a nie znał powodu i wskutek tego nie wiedział, co na to poradzić.

Odtąd postanowił stosunki z podoficerem ograniczyć wyłącznie do służby. Ale taktyka ta okazała się niewystarczająca zaraz następnego wieczora, gdy podporucznik kazał – jak zwykle – wysłać patrol za rzekę.

Dereń wysłuchał rozporządzenia w przesadnie sztywnej postawie, jaką w rozmowie z oficerami przybierał teraz zawsze, i która w jego ubogim arsenale broni towarzyskiej służyła widocznie do wyrażenia szyderstwa, ale zamiast odejść natychmiast, zapytał niespodzianie:

– Dobrze, panie poruczniku, ale kogo mam posłać?

Podporucznik Ludomski, stosownie do raz powziętego planu postępowania z sierżantem, odpowiedział łagodnie:

– Słuchajcie, Dereń: wy, stary podoficer, możecie postawić podobne pytanie? Kompania liczy przeszło sześćdziesięciu podoficerów i żołnierzy, a wy nie wiecie, kogo posłać na patrol?

Dereń, swoim zwyczajem nie patrząc nań zupełnie, odburknął ponuro:

– Bo to jest w kompanii jaki sprytny morus, któremu można by zaufać?

– Więc kogoż wam potrzeba?

– Żeby to był Górny…

– Nie udawajcie głupiego! – przerwał mu wyprowadzony już z równowagi dowódca. – Jak Górny żył, toście go nigdzie nie wysyłali, aż go się wam teraz nagle zachciało!

Sierżant stał nadal w nieustępliwym milczeniu, jakby czekając jeszcze na coś.

– Skończyłem! – dodał tedy oficer.

– To kogo mam posłać?

– Poślijcie swój nos, jeśli nie wiecie kogo! – wybuchnął wreszcie podporucznik Ludomski.

Zaraz jednak tego pożałował, bo po twarzy Derenia przemknął ledwie dostrzegalny, jakby podskórny, zły uśmiech. Oficer zrozumiał jego znaczenie. Często się zdarza, że nienawiść wyprzedza przyczyny jej powstania i wtedy skrzętnie je zbiera, aby usprawiedliwić swe istnienie. Nie mogło już być wątpliwości, że Dereń nienawidził całej kompanii, i że wobec tego każde dlań uchybienie ze strony jej członków dawało mu raczej zadowolenie poczucia słuszności tego stanowiska uczuciowego.

VI

Na patrol poszedł plutonowy Zajączkowski, jako najdzielniejszy podoficer, a oprócz niego sześciu ludzi wyznaczonych przez sierżanta. Między nimi znajdował się Antoni Robak, który już od rana czuł się czegoś nieswój, o czym wiedzieli wszyscy jego koledzy. Plutonowy występował nawet w tej sprawie u Derenia, ale bez skutku.

– Chorzy są na izbie chorych, nie w rowach strzeleckich! – wybuchnął nieustępliwy sierżant. – Jednemu raz pofolgować, to by się tu zaraz więcej takich medyków znalazło!

– A jeśli Robak naprawdę ma gorączkę? – próbował tłumaczyć nieśmiało Zajączkowski.

– To cóż z tego? Ja też mam!

Miał rzeczywiście. Widniało to w jego błyszczących nieprzytomnie oczach, ściemniałych policzkach i czarnych, szorstkich jak żużle wargach. Tym bardziej więc żadna rozmowa z nim nie mogła doprowadzić do celu.

Antoni Robak poszedł. Po drodze marudził, zostawał ciągle w tyle, kłócił się ze wszystkimi, hardo odpowiadał plutonowemu na każdą uczynioną mu uwagę, aż go musiano zostawić w jakiejś norze, żeby sobie odpoczął i zaczekał na powrót oddziałku.

Gdy wracano, zastano go leżącego na tym samym miejscu zwiniętego w kłębek, niby zmarzniętego psa. Nie spał jednak. Wstał bez oporu i powlókł się do okopu skulony. Ale zaledwie stanął w kompanii, długo widocznie hamowana złość wybuchła w nim nagle, bo cisnął z hukiem karabin na dno rowu i zaczął wykrzykiwać histerycznie:

– Dosyć mam tego wszystkiego, do ciężkiej cholery! Z parszywym psem nie wolno się tak obchodzić, a nie dopiero z człowiekiem! I pies ma zawsze jakiś odpoczynek!…

Rzucenie broni przez żołnierza na froncie – był to fakt dotychczas niesłychany! Usłużny Piesik pobiegł natychmiast do dowódcy z sensacyjną wieścią, że Antoni Robak „podniósł bont”.

Podporucznika Ludomskiego wzburzyło to niepomiernie. Robakowie bowiem, których miał w kompanii trzech, mieli opinię cichych i karnych żołnierzy. Pomimo zdenerwowania młody oficer nie zapomniał jednak o naczelnej zasadzie taktycznej władzy, która musi nie dostrzegać wielu rzeczy niewygodnych dla niej lub mogących szkodzić jej powadze.

– Co ci jest? – zapytał wobec tego zupełnie łagodnie.

Zbuntowany leżał na dnie rowu, nakryty płaszczem, tak że widać było tylko jego niebieski hełm francuski i podbite gwoździami podeszwy podwiniętych nóg. Nie poruszył się jednak nawet na dźwięk głosu dowódcy.

– Powiada, że jest chory – wyręczył go plutonowy.

– To dlaczego zabraliście go na patrol?

– Pan szef kazał.

Podporucznik Ludomski umilkł na samo wspomnienie Derenia. O ile możności, unikał z nim rozmów. I teraz więc nie spojrzał nawet w jego stronę, tylko rozkazał Zajączkowskiemu:

– Zmierzyć mu gorączkę! Jeżeli ma – na izbę chorych, jeśli zdrów – pod sąd polowy!

Ostatnia pogróżka powiedziana była głównie „dla galerii”, ale wywarła niepożądane raczej wrażenie. Gmin skłonny jest do lichego komedianctwa i taniej czułostkowości. Zwłaszcza lubi utyskiwać na urojone krzywdy, gdy ma do tego choćby cień pozoru. Ludomski usłyszał więc zaraz uwagi na ten temat, wypowiadane niby nieumyślnie głośno:

– Polskie wojsko! Jak człowiek zachoruje – to go zmarnować do reszty. Haruj, póki możesz, a jak się zedrzesz – kula w łeb. Nawet u bolszewików pewnie tak się z człowiekiem nie obchodzą.

Podporucznik na tę ostatnią uwagę odwrócił się.

– Który to powiedział? – zapytał groźnie. – Komu, psiakrew, lepiej u bolszewików, to niech do nich idzie! Wolna droga! – krzyczał, wskazując ręką nieprzyjacielskie okopy.

Widząc takie rozdrażnienie dowódcy, żołnierze umilkli, ale mimo to łatwo się było domyślić, że ta melodramatyczna scena nie wzmocniła w ich umysłach zachwianej powagi dowództwa. Porucznik ocenił to zresztą natychmiast, tym bardziej że było to pierwsze przeciw niemu wystąpienie kompanii.

Tymczasem okazało się, że Antoni Robak miał rzeczywiście gorączkę i to przeszło trzydzieści dziewięć stopni. Zabrano więc go natychmiast do ambulansu, a w trzy dni potem przyszła niespodziewana wiadomość o jego śmierci na tyfus plamisty.

Ledwie złowroga nowina zdążyła się rozejść po okopie, zachorowało naraz dwóch ludzi; nazajutrz znowu jeden – i odtąd nie było prawie dnia, żeby nie odesłano kogo do czołówki sanitarnej.

W przeciągu tygodnia umarło czterech żołnierzy, a trzech leżało w szpitalu. Wszyscy na tyfus plamisty.

Pominąwszy, że ludzie byli już na froncie szczepieni dwukrotnie, było to niezrozumiałe jeszcze dlatego, że inne oddziały przechodziły epidemię podczas wiosennych roztopów, a tylko do kompanii Ludomskiego zawitała ona tak późno.

Nie pomogły środki zapobiegawcze: szybkie odosobnienie chorych, palenie po nich słomy, a nawet koców, ścisłe przestrzeganie higieny u żołnierzy, sprawdzanie bielizny – ludzie padali jak muchy.

Podporucznik Ludomski tak był tym przejęty, że osobiście rewidował łachy żołnierskie. Ku nieopisanemu oburzeniu przekonał się, że niektórzy jego podwładni noszą części ubrania, buty i inne przedmioty po zmarłych kolegach. Wobec tego zrobił takie piekło, jakiego nikt jeszcze nie pamiętał.

– Sierżant Dereń! – ryczał, zapominając o swojej wobec podoficera taktyce. – Co ja mówiłem? Żeby niszczyć wszystko po tyfusowych! Jakeście tego dopilnowali?…

Łajany zachował wyzywający spokój ducha.

– Sam wszystkiego nie dopilnuję – tłumaczył obojętnie.

– Zapowiedzieć podoficerom!…

– Jakim podoficerom? Bo tu są jacy podoficerowie?

– A czegóż wam jeszcze potrzeba, do jasnej cholery?

– Ja tam nie potrzebuję niczego, ale jak żył kapral Górny, inaczej się działo w kompanii…

Na dźwięk tego imienia dowódca ochłonął natychmiast. Słyszał je ciągle, przy każdej sposobności, i zawsze napełniało go ono bezsilną złością, graniczącą wprost z rozpaczą.

– Czego ta zakuta pała chce ode mnie? – pytał zirytowany podporucznika Paprosińskiego, z którym żył w szczególnie zażyłej przyjaźni. – Dlaczego ten Górny tak mu wlazł do jego końskiego łba, że mu go w żaden sposób wybić nie można? Do stu diabłów rogatych, czyż jeden tylko Górny był na świecie? Górny, Górny i Górny!…

Rzeczywiście, sierżant zwariował po prostu na tym punkcie. Każdemu nieporządkowi w oddziale, każdemu niepowodzeniu czy nieszczęściu winna była nieodmiennie strata jego domniemanego przyjaciela.

Żołnierze z początku przyjmowali to jako przykre dziwactwo szefa kompanijnego, ale potem tak już do tego przywykli, że sami zaczęli wierzyć w nieodzowność istnienia Górnego dla szczęścia kompanii, jeśli nie całego świata.

Dla wszystkich życie podzieliło się teraz na dwie wyraźne epoki: przed i po śmierci kaprala, przy czym pierwszy okres we mgle wspomnień wyglądał na jakiś legendarny wiek złoty. Wszelkie opowiadania z przeszłości oddziału musiały się zaczynać przede wszystkim od określenia czasu wedle tej dziwacznej ery, co zawsze decydowało o ich charakterze. Było to jakieś niespotykane zastosowanie prawa reklamy.

VII

Zjawisko to było przedmiotem szczególnego zainteresowania ze strony podporucznika Paprosińskiego. Swoim zwyczajem rozpoczął on szereg wywiadów pośród podoficerów i strzelców. Uderzyły go zniechęcenie i gorycz, bijące z każdego ich słowa. Wyrzekano już nie tylko na wojnę, ale na kompanię, wojsko i w ogóle na całą Polskę.

– Źle się dzieje w naszej Polsce, panie poruczniku – powiedział zuchwały jak zwykle grubas Rudajewski.

Było to o zmierzchu, podczas jednej ze wspólnych biesiad poobiednich, które często zaszczycali swoją obecnością podoficerowie i oficerowie. Żołnierze kupili się9 wtedy w najobszerniejszym załamie rowu, myli menażki, wymykając się po wodę do Auty, czyścili broń, opowiadali sobie swoje przeżycia i kawały, baraszkowali lub śpiewali chórem z towarzyszeniem bałałajki bolszewickie piosenki o „jabłoczku”, które zatoczyło się do „Polaczków” i już nie wróciło, albo o „Wałodii”, który w życiu cywilnym był „izwoszczykiem”, a na froncie otrzymał tytuł „wasze błogorodje”10.

– Dlaczegóż to? – zapytał Paprosiński ze zwykłym swoim dobrotliwie ironicznym uśmieszkiem.

Onieśmielał nim zawsze wszystkich rozmawiających z nim, ale tym razem Rudajewski hardo patrzył mu w twarz.

– Bo sprawiedliwości nie ma, panie poruczniku – rąbnął.

– Jakiej to chcielibyście sprawiedliwości?

Wtedy odezwał się Michał Robak. Był to najmłodszy i ostatni z trzech braci, jacy służyli w kompanii, a z których Józef zginął był wraz z Górnym, a Antoni zmarł na tyfus. Miał on typowy wygląd wiejskiego pastucha, z nieco dzikim i nieufnym wejrzeniem oraz grubymi, łuszczącymi się wargami. Żółta kurtka angielska i niebieska rogatywka bez daszka, jakiej używały wojska polskie we Francji, nie zmieniły go pod tym względem zupełnie.

Siedział na dnie rowu i czyścił karabin, ale teraz złożył go na kolanach i powiedział, patrząc spode łba jak niesforny uczniak ze szkoły ludowej do karcącego go nauczyciela:

– Ża Ruszka, jak był jedynak, to go czałkiem nie brali do wojszka, żeby miał kto robić w goszpodarsztwie; jak było trzech braci, to brali tylko dwóch, żeby przecie ktoś oształ w chałupie; a tera – choćby umiroł – nicz nie pomoże…

– Kto wam mówił, że były takie prawa?

– Kto mi zaś miał powiadać, każden jeden wie dobrze. Juszt dwóch braci mi żmarnowały, tera jeszczek mnie żmarnują i będą mogły mój czołki gront żabrać la siebie.

To wystąpienie ostatniego potomka rodu Robaków miało tak grubiański charakter, że Piesik i Gajzler zaczęli się śmiać nieszczerze, chcąc je obrócić w żart, a Jagusiak szykował się do jakiejś dowcipnej uwagi, gdy dobrotliwy jak zwykle Paprosiński przerwał mu:

– Ileż to macie tego gruntu, że się tak na niego rząd łaszczy?

– A będzie że sześć morgów w Wadlewie11.

– I tam wszyscy w waszej wsi tacy mądrzy?

– Panie poruczniku – zawołał wreszcie starszy strzelec Jagusiak, o wielkim, płowym, krótko ostrzyżonym łbie, którego prawie nigdy nie nakrywał. – W całej Polsce nie ma takiego głupiego narodu jak w Wadlewie. Raz jeden wadlewiak zobaczył w dziupli gniazdo z ptaszkami. Wlazł na drzewo, wraził łapę, zgarnął, co było, i chciał wyciągnąć, ale tu nie idzie. Dziura była za ciasna i sama ręka by wylazła, ale z ptaszkami nie chciała. Ale ten wadlewiak nie miał tego porozumienia i szarpał się do samego rana, aż go sąsiady znalazły.

Gromki śmiech przerwał to opowiadanie.

– Toci wykpis z tego rudego Wojtka! – radował się Piesik.

– Ze wszystkiego musi szyderować – przyświadczył Hajduś.

– To jeszcze nie koniec! – zawołał rozochocony wesołek. – Jak te drugie wadlewiaki zobaczyły, co się święci, zaczeni radzić. Dopiero najmądrzejszy wykalkulował, żeby przynieść drabkę i onego z tego drzewa zsadzić. Ale jak niesły drabinę, to nie tak, ino w poprzek, przed sobą. A że to było w sadzie, to im się zawadziła o drzewa i prrr! Co tu robić? Więc znowu jeden mądrala kazał im całki sad wyrąbać. Dobrze! Jak ten sad wyrąbali…

– Że też temu rudzielcowi nikt nie zatka tego paskudnego pyska! – wykrzyknął wśród śmiechu gruby Rudajewski.

– Ino tam w jego Dłutowie12 żyją mądre ludzie – zauważył ironicznie, widocznie dotknięty Hajduś.

A flegmatyczny i cichy Karczmarek, równie jak i Robaki z Wadlewa się wywodzący, wycedził z wolna:

– Wszystkie dłutowiaki są cwaniaki i prześcipne13. Jak tam chłop rano wstanie, to trzy razy dokoła chałupę obleci – i na progu nabrzydzi.

– Samiście chamy z samego środka wsi, a z chłopów się wyśmiewacie – przerwał sprzeczkę oberwany i zasmolony Gajzler, były robotnik łódzki.

– Że chłopy są głupie, to wiadomo – zamknął sprawę gruby Rudajewski, spoważniawszy nagle – ale panowie też niekoniecznie dobrze rządzą.

Paprosiński udał, że nie słyszy. Wiedział, że jest to zaczepka skierowana poniekąd w jego stronę.

– A najprzód niesprawiedliwie! – wykrzyknął gdzieś z kąta mały i czarniawy Pracel, były robotnik, ginący obecnie w wielkiej włochatej kurcie z pokrzyw. – Jeden jak pójdzie do wojska, to będzie się tłukł po wszystkich frontach bez jednego dnia urlopu przez całe dwa lata, a drugi zadekuje się na tyłach, żre, pije, wysypia się z dziewuchami i dobrze mu. A ty, człowieku, marznij w zimie, piecz się w lecie, handluj głodem i wojuj z wszami i bolszewikami aż do usmarkanej śmierci.

– A w nagrodę nawet cię nie zakopią, kiedy już wykitujesz – przyświadczył gorąco przyjaciel Pracla, Struś.

– No, nie? A jak było z kapralem Górnym?

– Zamkniesz ty, szczurze, swój parszywy pysk? – wywarł nagle na Pracla swoją szeroką gębę krępy, o pałąkowatych nogach kapral Dziduch. – Jak chcesz lepszej sprawiedliwości, to ją sobie poszukaj u bolszewików!

– Dajcie spokój, Dziduch – upomniał go łagodnie plutonowy Żyszkiewicz, który przysłuchiwał się rozmowom z wielkim zaciekawieniem i z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

– Co to jest? – zapytał naraz Jagusiak. – Nie je, nie pije, chodzi i bije.

– Głupi, na syra! – zawołał Rudajewski.

– Żygar – zgadł Michał Robak.

– Nie wita, bażanty, bo to polski żołnierz!

Brudny i oberwany Gajzler, siedzący na zapleczu obok dowcipnisia, chwycił go szeroką łapą za twarz i pchnął z figlów tak silnie, że Jagusiak wśród śmiechu spadł na dno rowu. Hajduś, pchnięty przez Strusia, zwalił się na niego. Powstała ogólna uciecha i baraszkowanie. Na świecie było ciepło i cicho, jeśli nie liczyć rzadkich strzałów artylerii bolszewickiej, która jak co dzień, ufna w swoją przewagę, bezustannie ostrzeliwała tyły frontu polskiego, niepokojąc baterie, odwody, kancelarie i sztaby. Ale na to już nikt nie zwracał uwagi, chyba że świergot pocisku zdawał się zbliżać do okopów, zapowiadając niedaleką eksplozję.

Paprosiński wycofał się nieznacznie z rozbawionej gromadki. Miał ochotę zapalić, ale wstydził się sam, a posiadał za mało papierosów, żeby poczęstować wszystkich obecnych.

Plutonowy Żyszkiewicz, który widocznie śledził jego ruchy, wysunął się za nim.

– Coś się psuje w państwie duńskim14 – powiedział z porozumiewawczym uśmiechem.

– No?

– Odkąd jestem w kompanii, jeszcze takich rozmów nie słyszałem. I to przy przełożonych.

Paprosiński był rozdrażniony.

– Niech się pan tak nie cieszy – odrzekł złośliwie. – Bolszewizmu w Polsce jeszcze tak prędko nie będzie. Minął miesiąc, jak pułk znowu znajduje się w ciągłych bojach, to nic dziwnego, że ludziom nerwy zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Ale to nie są objawy zbliżającego się przewrotu. Przede wszystkim rewolucja musi mieć swoją logikę, musi mieć swoje źródło w jakichś niezaprzeczonych a zadawnionych krzywdach społecznych, a przecie trudno dopatrzyć się związku między śmiercią Górnego a ustrojem społecznym czy politycznym, który zresztą w Polsce nie zdążył się jeszcze wytworzyć.

– Więc pan uważa, panie poruczniku, że nikt nie odpowiada za śmierć kaprala?

– Chyba bolszewicy.

– Przepraszam pana, panie poruczniku, ale to jest tylko dowcip.

– To pan chyba dowcipkuje. Gdzież tu jest jaka krzywda i czyja?

– Jak to czyja? Naprzód Górnego, bo podobno życie jest też jakimś dobrem ekonomicznym czy innym, a po wtóre Derenia, który utracił jedynego przyjaciela.

– Ależ póki będą istniały wojny, takie krzywdy zawsze będą się działy niezależnie od ustroju! Nikomu też nie przyjdzie na myśl reagować na nie w taki sposób, jak pan myśli.

– Czyż nie przyjdzie? Przecież znalazł się taki Dereń, który wyczuł instynktownie, że coś tu jest nie w porządku – i oto ma pan już tego skutki.

Paprosiński roześmiał się hałaśliwie.

– Ach, więc Dereń, to bydlę, jak pan go nazywał, wyrósł panu ni stąd, ni zowąd na wyraziciela zdrowego instynktu proletariatu? – wykrzyknął szyderczo.

Żyszkiewicz stropił się. Imponowała mu zażyłość z oficerem i usiłował jej nadać jak najbardziej swobodne formy. Teraz wydało mu się, że jednak posunął się za daleko. Wyprostował się więc, dotknął dwoma palcami hełmu i usunął nieznacznie.

Paprosiński pozostał zamyślony. Był zły na siebie. Chlubił się swoim spokojem we wszelkich dysputach, tym razem jednak rozmowa z Żyszkiewiczem wytrąciła go niespodzianie z równowagi.

– Czyżbym już do tego stopnia zdążył wsiąknąć w to całe towarzystwo, że zaczynam brać poważnie wszystkie ich bezsensowne sprawy? – zapytał się z niepokojem.

– Nie, to tylko wojna tak rozstraja nerwy – odpowiedział sobie natychmiast.

Ale równocześnie schwyciła go rozpacz. Oto nie minęły dwa miesiące, odkąd znalazł się w kompanii, a zaledwie miesiąc, jak był na froncie, a już nie czuł w sobie innego pragnienia, tylko wyrwać się jak najprędzej z tego kretowiska trwogi, krwi i śmierci na jasny, otwarty, szeroki świat, wszystko jedno zresztą gdzie, byle znowu zacząć żyć innymi myślami i uczuciami.

Wyszedł na wierzch okopu i posłał roztęskniony wzrok na dalekie tyły, ku krajowi, ponad łany zbóż i warzyw, ponad czarne grzebienie borów, w różowozłotą jasność zachodu…

Ale na niebie wypryskiwały i kłębiły się białe obłoczki szrapneli oraz sterczał szary, nieruchomy słup pożaru.

Jakaś bolszewicka bateria ostrzeliwała znajdującą się w polskich rękach wioskę.

VIII

W chodniku przed samym schronem Paprosiński natknął się na starszego sierżanta Sołyszkę, właściwego szefa kompanii i zarazem dowódcę plutonu odwodowego, który stał w Chachulkach.

Widocznie życie w stale ostrzeliwanej wiosce nie musiało mu się wydawać zbyt czarowne, bo ciągle zjawiał się w okopach pod pozorem różnych spraw do Ludomskiego czy do kancelarii. Teraz także czekał na pisarza Cewowskiego.

Był to mężczyzna lat dwudziestu pięciu o smętnym, rozmarzonym spojrzeniu i wielkiej, ciemnej czuprynie, wysoko sterczącej i zwisającej spod nasuniętej na ucho furażerki.

Urodził się i wychował w Częstochowie jako syn rosyjskiego rewirowego15. Już z tego powodu w gimnazjum otoczony był niechęcią i wzgardą rówieśników-Polaków, tym bardziej, że ojciec jego odznaczał się niezwykłą gorliwością i surowością, a nawet okrucieństwem, w ściganiu wszelkich wywrotowców godzących w państwowy ustrój Rosji czy też zamierzających oderwać od niej zachodnie gubernie.

Raz podczas badania schwytanego socjalisty nadwerężył mu krzyż tak, że więzień umarł w areszcie śledczym. Chociaż było to już w parę lat po próbach rewolucyjnych z czasów wojny japońskiej, musiały się widocznie zachować jeszcze jakieś resztki organizacji bojowej, bo rewirowy otrzymał uroczysty, choć nie bez błędów wypisany wyrok śmierci. Niedługo potem podczas upalnego letniego popołudnia, w czasie trwania wystawy przemysłowej, do kroczącego z powagą ojca Sołyszki podszedł pomiędzy straganami podklasztornymi jakiś wytworny młodzian w białym ubraniu i kapeluszu panama, rozejrzał się bystro dokoła, błyskawicznym ruchem wydobył brauning16 i oddał trzy szybko po sobie następujące strzały. Publiczność zaczęła uciekać na wszystkie strony, a pan rewirowy został na ziemi w kałuży krwi. Jego syn po tym wypadku tym większą nienawiścią zapałał do polskiego plemienia, które otaczało go wzgardą i zabijało mu najbliższych.

Miał już wtedy piętnaście lat.

Tymczasem matka jego po śmierci męża zabrała dzieci i wyjechała do Charkowa, bo tam mieszkali jej rodzice. Wasia poszedł tam do gimnazjum, gdzie kolegami jego byli w olbrzymiej już większości Rosjanie. Ci jednak zaczęli go prześladować z powodu jego rzekomej polskości. Nawet nauczyciele wyśmiewali jego polski akcent i wymowę. A że oprócz tego jego starsze siostry uchodziły bez żadnego z ich strony protestu za piękne i dumne Polki, więc poczuł się znowu cudzoziemcem.

Wreszcie przyszła wojna światowa, potem rewolucja, nastała Ukraina – i wreszcie starszy unteroficer17 Bazyli Sołyszko odkrył swoją właściwą narodowość. Uznał się za Ukraińca. Walczył za swoją nową ojczyznę w wojskach hetmańskich, potem Petlury, aż gdy kraj został zalany przez bolszewików, dostał się wraz z dywizją Żeligowskiego do Polski.

Tu pozostał w szeregach, rozumując, że jedynie zwycięska Polska może dać wyzwolenie jego ojczyźnie. Nie zmieniło to zresztą jego stosunku do Polaków. Stale odczuwał głęboką niechęć do tego narodu i na każdym kroku zaznaczał swoje odrębne stanowisko we wszelkich sprawach politycznych wyraźnie podkreślanym milczeniem. Poza tym poważny smętek, jakim się otaczał, kazał się domyślać, że nie znajduje on współczucia dla radości Polaków z powodu odzyskania niepodległości i z powodu ich zwycięstw nad wrogami, a przynajmniej, że radość ta tym dobitniej każe mu odczuwać niedolę jego własnych rodaków, jęczących pod bolszewickim jarzmem.

Paprosiński usilnie starał się zdobyć jego zaufanie. Wychowanego w niewoli, a potem wśród obcych, szczęśliwych narodów, korciła ta nieznana dawniej rola, w jakiej się znalazł w stosunku do melancholijnego sierżanta. Dotychczas występowali w niej, właśnie wobec niego, wszyscy jego znajomi cudzoziemcy za granicą, gdzie przebywał na wygnaniu. Miał przeświadczenie, że wskutek tego odczuwa każdą myśl i każde drgnienie serca przedstawiciela niefortunnego narodu. Mimo to bardzo trudno było mu zbliżyć się do podoficera. Musiał w tym celu, acz nieszczerze, godzić się na wszelkie pretensje ukraińskie do ziem należących do Polski, nieledwie aż po środkową Wisłę i San, oraz równouprawnić w czci powszechnej wodzów kozackich i hajdamackich z Kościuszkami, Waszyngtonami i Garibaldimi. Ale nawet i wtedy Sołyszko utrzymywał go w pewnej od siebie odległości, dając mu tym do zrozumienia, że czyni go na równi z całym światem odpowiedzialnym za nieszczęścia swojej ojczyzny. Paprosiński wybaczał mu to łatwo, dostrzegał bowiem w stanowisku Ukraińca karykaturę pewnych poglądów, grasujących wśród jego rodaków w okresach klęsk narodowych.

Obecnie powitali się dość serdecznie. Sierżant zasalutował mu sprężyście, bo w przeciwieństwie do Żyszkiewicza nie pozwalał sobie na zbytnie spoufalanie się z przełożonymi, i zapytał życzliwie:

– Co słychać nowego, panie poruczniku?

– Źle! Nie zauważył pan, że coś w kompanii zaczyna się psuć? Ludzie narzekają, niektórzy podoficerowie tracą serce dla służby.

– Czy pan porucznik ma na myśli Derenia?

– Tak. Co pan sądzi o całej tej historii?

– Co ja myślę? Na pierwszy rzut oka wszystko to wydaje się bezsensowne, ale… wziąwszy tak ze stanowiska wyższej filozofii…

– To co?

– Widzi pan porucznik: w jednej noweli Prusa18 fabrykant dla oszczędności odprawia lekarza. Wskutek tego umiera ranny podczas pracy robotnik. Wywołuje to nienawiść reszty pracowników do chciwego pracodawcy, nienawiść, która staje się przyczyną śmierci jego syna, jego samego, a nawet zagłady całej fabryki. Tak więc okazało się przy końcu, że ten odprawiony jako niepotrzebny lekarz był konieczny dla istnienia zakładów.

– Ale tam chodzi o falę krzywdy, która wraca do krzywdziciela!

– Tutaj też Dereń stracił przyjaciela.

– Przecie w tym nie było niczyjej winy!

– Przypomina sobie pan porucznik Zmartwychwstanie Tołstoja19? Jest tam scena, jak podczas przeprowadzania na dworzec kolejowy partii zesłańców paru z nich umiera na udar słoneczny. Bohater opowiadania, wstrząśnięty tym wydarzeniem, rozpoczyna na własną rękę śledztwo, kto zawinił śmierci tych ludzi. Z początku okazuje się, że wszyscy byli w porządku, i naczelnik więzienia, i lekarz, i oficer konwojujący, ale w końcu bohater dochodzi do przekonania, że jednak zawinili oni wszyscy tym, iż żaden z nich nie miłował tych ludzi, którzy im byli oddani w opiekę. Gdzie istnieje krzywda, tam musi być i wina.

– Więc któż według pana jest winny w tym wypadku?

– Nie zastanawiałem się nad tym.

– Czekaj pan! Wszystko to jest głupstwo! Cała ta historia nie ma nic wspólnego z powieścią Tołstoja. Tu jest wojna! Można mieć w kompanii rodzonego brata czy syna, ale trzeba go przecie wysyłać na patrole i narażać na śmierć!

– Być może, panie poruczniku, że trudno znaleźć tu wyraźnego sprawcę nieszczęścia. W każdym bądź razie okazuje się, że nie ma ludzi niepotrzebnych. Kapral Górny zdawał się być w oddziale nic nieznaczącą jednostką, a jednak jego strata wstrząsnęła całą budową kompanii. Zapewne tak samo przedstawia się rola narodów w strukturze całej ludzkości.

Paprosiński roześmiał się.

– Niech pan nie myśli – usprawiedliwiał się natychmiast – że śmieję się z pańskiej teorii, ale już po raz drugi dzisiejszego wieczora słyszę o śmierci Górnego jako o czyjejś tam krzywdzie i winie. Jakie to jednak charakterystyczne dla słowiańskiej konstrukcji umysłowej. Dlaczego by wprost nie powiedzieć, że wszystkiemu winna jest wojna. Ręczę, że taki tylko wniosek wyciągnąłby z tego wypadku każdy Niemiec, Francuz czy Anglik.

– A czy pan porucznik uważa, że tamte narody zawsze myślą logicznie?

Paprosiński spoważniał i zamyślił się głęboko.

– Nie wiem – odrzekł wreszcie. – To tylko dla mnie jest pewne, że dziejów ludzkości nie tworzy nigdy rozum, i że nie wiadomo, czy to nie tacy Derenie właśnie powołani są do rządu dusz i do wskazywania dróg postępu.

Zmierzch zgęstniał już tak, że nie można było rozróżniać dokładnie przedmiotów i twarzy ludzkich. Brał też po trosze chłód. Paprosiński zaczął szczelnie zapinać rozpięty mundur. Gdzieś daleko odezwał się naraz karabin maszynowy i bił, długo i samotnie.

IX

Życie potwierdza wszelkie o nim teorie. Kompanii rzeczywiście przestało się powodzić. Jedna czujka, złożona z dwóch ludzi, dostała się do niewoli, wszedłszy podczas mglistej nocy do okopów bolszewickich, biorąc je za własne. Artyleria nieprzyjacielska coraz częściej teraz ostrzeliwała odcinek. Strzały nie były co prawda zbyt celne, granaty nie wybuchały po większej części, ale trwanie godzinami w grozie śmierci lub kalectwa wyczerpywało nerwy strzelców, a poza tym bombardowanie odbywało się przeważnie w porze obiadowej, co opóźniało chwilę posiłku. Było to bodaj najbardziej dotkliwe. Wśród niewysłowionej nudy życia w okopach sen i pożywienie stanowiły jedyne przyjemności żołnierzy, nigdy też bez zniecierpliwienia nie mogli się doczekać obiadu… Przywoziła go kuchnia polowa do Chachulek, a stamtąd przynoszono go na raty w menażkach do okopów.

Ludomski nie pozwolił wychodzić więcej niż po dwóch, trzech, gdyż artyleria bolszewicka czatowała na zgłodniałych i urządzała na nich coś w rodzaju polowania szrapnelami. Nie psuło to strzelcom humoru, gdyż ogień ten nigdy nie bywał skuteczny. Najwyżej napędził niejednemu trochę strachu, co zresztą tylko dodatnio wpływało na apetyt. Teraz jednak bolszewicy wpadli na nowy dowcip, bardzo złośliwy i nad wyraz niesmaczny – ostrzeliwania zdążającej z pobliskiego folwarku kuchni polowej.

Jak wiadomo, kucharze odznaczają się odwagą i dzielnością. Pod tym względem kucharz kompanii Ludomskiego, Kardasik, nie ustępował swoim kolegom po fachu. Cechowała go niezmierna pewność siebie i poczucie wyższości nad otoczeniem. Było to zupełnie naturalne u człowieka, któremu wszyscy schlebiają i szukają tylko sposobności do oddania mu przysługi, żeby tylko zwrócić na siebie jego przychylną uwagę. Ale poczucie to wynikało nie tylko z wyjątkowego i wielmożnego stanowiska, jakie zajmował w oddziale, lecz i z uświadomienia swojej istotnej wartości społecznej. Nie mówiąc o tym, że nie było chyba rzemiosła, na którym by się nie znał, był on poza Piesikiem najcelniejszym strzelcem w kompanii. Przy tym wszystkim jednak miał dwie wady: lubił pomiatać ludźmi, szydząc z nich i kpiąc, a nawet bijąc ich niemiłosiernie, co rozumie się – znoszono w haniebnej pokorze, aby nie stracić prawa do „przylewki” – oraz miał wstręt do granatów i szrapneli.

Czy to Rosjanie, naród najgenialniejszych w świecie psychologów, wykryli na odległość tę słabą stronę jego charakteru, czy też chcieli dać ujście wrodzonej drapieżności i okrucieństwu, dość, że od pewnego czasu ich armaty dzień w dzień polowały na płochliwego kucharza.

Gdy tylko Kardasik ze swoim „czołgiem” – jak żartobliwie nazywano kuchnię – ukazał się na drodze, wnet – bach! bach! – rozkwitały mu nad głową pióropusze białego dymu. Kardasik zjeżdżał wtedy co pary w koniach w jaki dół czy krzaki, aby przeczekać nawałnicę – na próżno. Ledwie się znowu ukazał, już – szszsz-buch! – bryznęła obok niego wyrzucona granatem ziemia, aż konie poszły na tylnych nogach, jak w cyrku. Kardasik znowu wtedy mknął gdzieś w pole, aż krupnik chlustał spod źle przyśrubowanej pokrywy.

Taka zabawa trwała nieraz aż do zmroku. Przedstawiała ona widok nawet zgoła pocieszny, tylko nie dla ludzi z pustym żołądkiem, czekających na posiłek, który był tuż-tuż. Toteż okop gwizdał na palcach i grzmiał klątwami tak strasznymi i tak fantastycznie nieprzyzwoitymi, że trudno uwierzyć, iż istniała tak ponura i wyuzdana wyobraźnia, która je mogła spłodzić.

Złośliwa ta kanonada sprowadziła jedno jeszcze nieszczęście. Kapral Rękowicz, jeden z najlepszych podoficerów kompanii, gdy raz wyszedł na chwilę z okopów w krzaki, został ranny w rękę odłamkiem granatu w sytuacji, o której nie warto nawet wspominać.

Drugą stratę poniósł oddział w parę dni później. Podczas jakiejś zwykłej a bezcelowej strzelaniny na prawym skrzydle został zabity na miejscu strzelec Struś.

Wypadek ten przyczynił się do rozszerzenia przedziału, jaki zaczął się tworzyć pomiędzy kompanią a jej dowódcą.

Ludomski znajdował się wtedy w drugim końcu okopu, gdy usłużny Piesik przybiegł z hiobową wieścią:

– Panie poruczniku, Struś nie żyje!

Podporucznik pobiegł natychmiast na miejsce wypadku.

Poległy leżał na twarzy w kałuży krwi. Kula trafiła go w bok i przeszła na wylot, drasnąwszy widocznie serce. W jaki sposób to się stało, trudno było zrozumieć. W każdym bądź razie był to jakiś zbłąkany pocisk, może nawet z bardzo daleka.

Nad zabitym stało już całe zbiegowisko i sanitariusz Kamasiński, który zwrócił się do Ludomskiego z krótkim meldunkiem:

– Nie żyje, panie poruczniku.

– Przeszukać mu kieszenie – rozkazał mu oficer.

Kamasiński spełnił rozkaz i wręczył dowódcy duży zegarek kieszonkowy, notes oraz jakiś zmiętoszony list z zatartym adresem, pisany atramentowym ołówkiem.

Ludomski obejrzał te przedmioty w uroczystym nastroju, jaki zawsze wywołuje widok poufnych ruchomości zmarłego, i wręczył je z powrotem sanitariuszowi z rozkazem:

– Odniesiecie to do kancelarii i powiecie Cewowskiemu, żeby odesłał rodzinie.