Duchy rzeki Pregel - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Duchy rzeki Pregel ebook

Krzysztof Beśka

4,2

Opis

Kiedy mrok przejmuje duszę.

Czwórka studentów rozpoczyna rok akademicki w Königsbergu. W trakcie beztroskiego spaceru natykają się na pływające w Zamkowym Stawie zwłoki kobiety. Przebywający w tym czasie w mieście Stanisław Berg właśnie zakończył sprawę małżeńskiej zdrady i zamierza wyjechać. Jednak niespodziewanie zostaje uwikłany w wydarzenia, które każą mu podjąć stanowcze działania.

Detektyw dandys ze śledztwa na śledztwo coraz bardziej zbliża się do mrocznej strony ludzkiej natury. Coraz mniej go dziwi, coraz więcej rani. Ma tylko jedno wyjście – po raz kolejny sprawić, by winni zostali ukarani.

Krzysztof Beśka – prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Laureat Wawrzynu – Literackiej Nagrody Warmii i Mazur oraz Wawrzynu Czytelników za Fabrykę frajerów (2009), czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej. Autor kilkunastu książek kryminalnych i sensacyjnych, w tym cyklu powieści o śledztwach Stanisława Berga, jak również rozgrywających się w północno-wschodniej Polsce powieści sensacyjno-historycznych, których głównym bohaterem jest dziennikarz Tomasz Horn. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
4
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

1

Ech, prawie zapomniała o tej przypadłości! Wstyd się było przyznać, chociaż ludzka i dość powszechna to rzecz. Wystarczyło, że wychyliła się przez balustradę i spojrzała w dół. Od razu zakręciło jej się w głowie, a przez plecy przebiegł lodowaty dreszcz.

– Spokojnie, tylko spokojnie – rzekła sama do siebie.

To powiedziawszy, bardzo powoli, jakby stąpała po kruchym lodzie, nie zaś kamiennej posadzce solidnej budowli, zrobiła krok do tyłu. Potem jeszcze trzy, aż wpadła na ścianę. Zaraz przylgnęła do niej całym ciałem. Wypuściła powietrze. Dopiero teraz poczuła się trochę lepiej, choć nadal oddychała z trudem. Siedemnastoletnie serce wciąż podskakiwało jej w piersiach, mimo że podczas zakończonej kilka chwil wcześniej mozolnej wspinaczki na górę pracowało spokojnie. Jakby jego właścicielka leżała w tym momencie w łóżku i czytała książkę, a nie szybkim krokiem pokonywała kilkaset stromych schodów.

W tej samej chwili jej uszu dobiegł tupot kilku par nóg, stęknięcia i stłumiony śmiech. Już miała unieść ręce w geście triumfu, jak na zwyciężczynię zawodów przystało, no a przede wszystkim w końcu otworzyć zaciśnięte powieki (nie, nie mogą się dowiedzieć, że ma lęk przestrzeni!), gdy do wcześniejszych dźwięków dołączył odgłos szamotania.

– „Niczym tobie wszelka przestrzeń. Lecisz, i znów w pętach tylu…1” – rozległ się męski głos, który brzmiał dostojnie nawet mimo zadyszki.

– „Aż spragniony światła, wreszcie tutaj spalasz się, motylu!” – zawtórował mu drugi, nieco mniej przyjemny dla ucha, bo piskliwy.

– Puśćcie mnie, do cholery! To nie jest wcale śmieszne…

Ostatnie słowa, wypowiedziane głosem ani dostojnym, ani piskliwym, za to na pewno drżącym, nie pochodziły już z Błogiej tęsknoty Goethego.

– „Lecisz, i znów w pętach tylu…” – powtórzył ten pierwszy, tym razem jednak przez zaciśnięte zęby, po czym wybuchł zbiorowy, głośny śmiech.

Kiedy otworzyła oczy, ujrzała dwóch młodzieńców, a także zwisające z balustrady wierzgające nogi i wystający spod zadartej marynarki kawałek tyłka trzeciego.

– Dosyć tego, Helmut. Zostawcie go! – krzyknęła.

– No dobra, już dobra – powiedział właściciel dostojnego głosu, nazwany Helmutem, by zaraz rzucić do pomagiera stojącego przy drugim boku nieszczęśnika. – Wciągamy go.

– To nie poleci? – zapytał filut.

– Może innym razem.

– No trudno…

Po chwili stali już we trzech oparci plecami o balustradę wieży kościoła zamkowego i jak gdyby nigdy nic, strzepywali pył z mundurków. Zarówno ten, którego chciano nastraszyć, jak i sprawcy psikusa, mieli czerwone z wysiłku twarze. Odpowiadała za to po części wspinaczka na galerię, po części wygłupy, które przerwała dopiero jedyna w towarzystwie dziewczyna.

– Nic ci nie jest, Lothar? – zwróciła się do tego, którego koledzy straszyli zrzuceniem z wieży.

– Nie – burknął.

– Tylko się wygłupialiśmy, Agnes – zapiszczał drugi z ciemiężycieli, uśmiechając się niewinnie.

– Nie było to mądre, Henryku – skwitowała.

– Nie gniewaj się – rzucił do niej Helmut.

– W porządku.

Uznali to najwyraźniej za rozgrzeszenie, bo odwrócili się jednocześnie, zbliżyli do balustrady i oparli o nią łokcie.

– Tęskniłem za tym miastem, wiecie? – westchnął Helmut Steiner, zdjął na chwilę czapkę i pozwolił, by wiatr, który na tej wysokości wiał mocniej niż na dole, zmierzwił mu włosy. – Dobrze, że rok akademicki już się zaczyna.

– A ja tam wcale nie tęskniłem – rzekł na to Henryk Kozłowski.

– Naprawdę?

– Gdyby to ode mnie zależało, nie schodziłbym z konia. Ale ojciec z matką się uparli, żebym został lekarzem.

Trzeci z burszów, ten, którego uratowała Agnes, wciąż milczał. Może był obrażony na kolegów za to, co zrobili. Nie odwrócił się, by podziwiać panoramę Königsberga z wieży kościoła zamkowego, tylko od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę dziewczyny.

– Nie pogratulowaliście mi jeszcze zwycięstwa w wyścigu, żaczkowie – zauważyła Agnes, ujmując się pod boki i marszcząc srogo brwi.

– Bo to był dopiero półmetek! – zawołał Steiner i rzucił się w kierunku drzwi, przez które wychodziło się na galerię.

Chwilę później klatkę schodową wypełnił na nowo tupot czterech par nóg.

Helmut Steiner, Henryk Kozłowski i Lothar Koschiniak poznali się dokładnie rok temu. Traf chciał, że wszyscy zamieszkali na stancji pani Lauder. Ta zaś miała córkę, a była nią właśnie Agnes, dwa lata młodsza od studentów uczennica gimnazjum żeńskiego. Szybko stworzyli zgraną i wesołą paczkę, która nie tylko przetrwała pierwszy, najtrudniejszy rok akademickiej nauki, ale również wakacje.

Wszyscy trzej przyjechali do miasta nad rzeką Pregel dzisiaj rano. Ile było opowieści, wspomnień i śmiechu! Steiner mógł się pochwalić przed resztą piękną opalenizną, pamiątką po wakacjach w Zoppot, Kozłowski zaś blizną, za którą mógł dziękować swojej ulubionej klaczy.

Spotkanie postanowili uczcić wyprawą do miasta. Miało to być ostatnie popołudnie i ostatni wieczór wolności przed ponownym wejściem w rytm uniwersyteckiego życia. Tym bardziej że profesor matematyki i fizyki, Hermann Minkowski, jeszcze w czerwcu ostrzegał, że taryfa ulgowa się skończyła i tolerować nieuctwa nie zamierza!

Z Sackheim, gdzie mieściła się stancja, na Knipawę pojechali tramwajem, śmiejąc się i dowcipkując ku zgorszeniu współpasażerów, szczególnie dystyngowanych matron, częstokroć podróżujących z małymi dziećmi. Kiedy wreszcie wysiedli, Agnes Lauder wpadła na to, by odwiedzili zamek. Okazało się to świetnym pomysłem, bowiem żaden z trzech studentów, mimo iż, przypomnijmy, mieszkali w Königsbergu już od roku, a górującą nad miastem budowlę widzieli kilka razy dziennie, jeszcze jakoś tam nie trafił.

Od razu skierowali swe kroki do zamkowego kościoła. Agnes planowała opowiedzieć o kilku ważnych historycznych wydarzeniach, które się tam odbyły, z koronacją króla Fryderyka I na czele. Ledwo jednak przekroczyli próg świątyni, Helmut krzyknął: „Kto pierwszy na wieżę!”. Wszyscy trzej runęli w stronę wąskich drzwiczek. I zdziwili się. Kto wie, może ten głupi kawał z Lotharem Koschiniakiem trzymanym głową w dół z wieży, był czymś w rodzaju rewanżu za przegraną. Wiedzieli przecież bardzo dobrze, że panna Agnes to właśnie jego darzyła największymi względami.

– Wygrałem, wygrałem! – triumfował Kozłowski, kiedy cała czwórka na powrót znalazła się w kościele.

– A co to za krzyki w domu Bożym?! – dobiegło nagle od lewej nawy.

Zamarli. Usłyszeli złowróżbne, bo zwielokrotnione echem, kuśtykanie i po chwili ujrzeli zbliżającego w ich kierunku starucha z długimi, siwymi włosami, najpewniej kościelnego.

– Precz mi stąd!

– Chodu! – zaordynował błyskawicznie Lothar.

Śmiejąc się wesoło, depcząc się nawzajem i poszturchując, cała czwórka opuściła zamkowy kościół, odprowadzana przez gniewne, a może tylko udające gniew, fuknięcia kościelnego. Wybiegłszy na ulicę, przez chwilę zastanawiali się, w którym kierunku podążyć. Po rzuconym przez Agnes pomyśle z zamkiem nikt jakoś nie wyrywał się z nowym. Pewne było, że napiją się piwa, choć nie wiedzieli jeszcze, którą wybiorą gospodę.

– Chodźmy nad staw – zaproponował Steiner. – Słyszałem, że w tym roku akademickim będą organizować wyścigi wioślarskie.

– Co ty opowiadasz?! – parsknął Kozłowski.

– No tak! Jak między uniwersytetami z Oxfordu i Cambridge na Tamizie – sprecyzował jego druh.

– Na tej kałuży?

– Tak mówią.

– Guzik prawda.

Mimo polemiki propozycję przyjęto. Czwórka przyjaciół ruszyła Krugstrasse na północ, skąd jesienny wiatr niósł zapach wodorostów. Parę minut później grupka podzieliła się, bowiem Kozłowski i Steiner skoczyli po piwo do Bałtyckiego Króla, ulubionego przez studencką brać szynku mieszczącego się niedaleko biblioteki uniwersyteckiej.

Schloss-Teich był to sporych rozmiarów akwen, rozciągający się od zamku ku północnemu zachodowi. Mniej więcej w jednej czwartej długości przecinał go mostek. To właśnie tam dotarli Agnes i Lothar. Przez całą drogę milczeli, tylko na przemian rzucali sobie ukradkowe spojrzenia.

Wreszcie chłopak zdobył się na odwagę i przerwał ciszę.

– Dziękuję – bąknął.

– Za co? – zapytała panna Lauder.

– Za to na wieży. Naprawdę się bałem. Mam lęk przestrzeni…

Powiedzieć mu, że ja też? – zastanawiała się, jednak koniec końców rzuciła lekko:

– Nie ma za co.

Oparli się o balustradę mostku i spojrzeli w dół. Z daleka doszły ich wesołe okrzyki. Chłopcy wracali z Bałtyckiego Króla, niosąc po dwie butelki w każdej ręce. Agnes przyjęła wcześniejszą pozycję i wpatrywała się w wodę. Lothar znów na nią zezował. W pewnej chwili zauważył, że twarz dziewczyny zmienia się: czarne, wygięte niczym tureckie szable brwi uniosła ku nasadzie włosów, wytrzeszczyła oczy, a usta otworzyła szeroko.

– Co… co to jest? – wyjęczała ledwo słyszalnie.

– Wodorosty – odrzekł student, niewiele myśląc. Dopiero potem spojrzał tam, gdzie dziewczyna.

– Nie. To nie są wodorosty, Lothar. Ja widzę włosy!

– Co ty opowiadasz?

– To… to są przecież kobiece włosy…

Kilkanaście minut wcześniej student nazwiskiem Koschiniak, chłopak ładny, ale trochę chuchro, nie potrafił wyswobodzić się z uścisku robiących sobie żarty kamratów. Na szczęście teraz zdążył w porę pochwycić tracącą przytomność Agnes. Zbliżający się już do mostku na Schloss-Teichu Kozłowski i Steiner aż zagwizdali z podziwem na ten widok. Ich kolega, choć wcześniej na wieży miał niezłego pietra, teraz najwyraźniej nie zasypiał gruszek w popiele!

1 Przekład Mieczysław Jastrun.

2

Do trafiki mieszczącej się przy Victoriastrasse niedaleko Dworca Wschodniego wszedł kolejny klient. Stojący za drewnianym kontuarem Samuel Cohen, właściciel sklepu, lat około pięćdziesięciu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dzwonek u drzwi obwieścił przybycie gościa wyjątkowo głośno. I nerwowo.

Szczupły, czarniawy kupiec przełknął ślinę, przestąpił z nogi na nogę. Wciąż nie potrafił zapomnieć przykrego incydentu sprzed zaledwie paru tygodni, kiedy odwiedzili go dwaj mężczyźni. Bynajmniej nie po to, by zostawić u niego pieniądze, lecz by je zabrać! I kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie pomoc jednego z klientów, który nie bacząc na niebezpieczeństwo, rzucił się na rabusiów i zlał obu na kwaśne jabłko!

Ten osobnik nie wyglądał jednak na rzezimieszka. Wręcz przeciwnie: był to niezwykle elegancki, dystyngowany pan z podkręconym, wypomadowanym wąsem, ubrany w paltot w zielono-czarną kratę. W ręku dzierżył laskę zakończoną srebrną, świerkową szyszką. Melonik na jego głowie wyglądał na nowy i leżał idealnie.

– Dzień dobry, szanownemu panu. – Cohen ukłonił się nieco tylko później, niż gdyby do trafiki wszedł ktoś dobrze mu znany.

– Uszanowanie – rzucił przybysz, rozglądając się po półkach, na których prezentowano towar: kilkadziesiąt rodzajów fajek, akcesoria do tychże i popielniczki, tytoń, różnej wielkości pudełka z cygarami i najzwyklejszymi, najtańszymi papierosami.

– Mogę w czymś pomóc? – drążył z uśmiechem pan Samuel. – Może doradzić?

W odróżnieniu od swych braci, gotowych wcisnąć klientowi sto jeden rzeczy nie dość, że niepotrzebnych, to jeszcze niewartych swej ceny, pan Cohen nigdy nie był nachalny. Służył radą i pomocą, ale dbał też o to, by klient czuł się w jego sklepie komfortowo.

– Tak – odparł przybysz, dotknąwszy machinalnie ronda melonika. – Szukam cygar.

– Jakiej marki?

– Palę tylko jedną i, uważa pan, w ostatnim czasie nie mogę jej nigdzie dostać. Szukałem wszędzie, dosłownie wszędzie!

Właściciel trafiki przy Victoriastrasse szeroko rozłożył ręce.

– Niestety, nie pomogę – rzekł, uśmiechając się przepraszająco.

Przez twarz eleganta przebiegł krótki skurcz.

– Nie? – jęknął żałośnie.

– Nie. Jeśli szanowny pan… nie powie mi, co to za marka.

Klient wykonał ruch ręką, jakby chciał klasnąć otwartą dłonią w czoło. Przed wykonaniem tego powszechnie znanego gestu wszystkich zapominalskich lub roztargnionych powstrzymał go tkwiący wciąż nienagannie na jego głowie melonik.

– Ma pan całkowitą rację – wysapał. – Oczywiście chodzi mi o El Rey del Mundo.

– El Rey del Mundo – powtórzył jak echo sklepikarz.

– Jeśli pan mnie nie uratuje, będę musiał chyba jechać aż do Berlina. Skończyły mi się zapasy. Myślałem, że dostanę w swojej trafice na Knipawie, a tam nic!

– Nic.

– Właściciel nie potrafił mi wytłumaczyć, co może być tego przyczyną. Przyznam panu, że pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło…

Znów rozległ się dzwonek u drzwi i do trafiki wszedł kolejny klient. Był to staruszek z długą siwą brodą i w surduciku pamiętającym z pewnością wojnę prusko-austriacką. Na głowie miał wyblakły mocno kapelusz myśliwski z rudym piórkiem. Bąknął pod nosem niewyraźne pozdrowienie, po czym jął z zainteresowaniem przyglądać się glinianym fajkom prezentowanym w oszklonej witrynie stojącej niedaleko drzwi.

– To jak? Ma pan te cygara? – W głosie eleganta wyraźnie zagrało zniecierpliwienie, choć na Samuela Cohena spojrzał błagalnie.

– Ma pan dziś szczęście, po prostu wielkie szczęście! – rzekł z triumfem właściciel trafiki.

– Naprawdę?

– Owszem. Zostały mi dwa pudełka.

Cohen obrócił się, schylił, otworzył jakąś szafkę, by po chwil położyć na kontuarze dwa pudełka z postacią w koronie na głowie, siedzącą w powozie ciągniętym przez dzikie zwierzęta.

– Życie mi pan ratuje. – Człowiek w meloniku splótł przed sobą palce dłoni.

– To tylko moja praca – odrzekł na to Cohen, skromnie spuściwszy wzrok.

– A jednak zostanę przy swoim zdaniu. To dla mnie bardzo ważne.

– Zawsze do usług.

Kilka chwil później amator cygar marki El Rey del Mundo, kto wie, czy nie najszczęśliwszy w tym momencie człowiek w mieście nad rzeką Pregel, a może nawet w całej rejencji, opuszczał niewielką trafikę przy Victoriastrasse ze swą zdobyczą, zapakowaną pięknie w papier przewiązany czerwonym sznurkiem. Przed wyjściem obiecał jeszcze Cohenowi, że odtąd będzie kupował tylko u niego.

– Zapraszam i miłego dnia życzę! – zawołał za nim handlarz.

Dzwonek u drzwi wybrzmiał i zrobiło się cicho. Spojrzenia Samuela i dziadka, który wciąż stał przy witrynie z glinianymi fajkami, spotkały się.

– Nareszcie – rzucił ten drugi głosem zupełnie niepasującym do aparycji, po czym zadziwiająco szparko jak na swój wiek skoczył do drzwi i wybiegł na ulicę.

– Niech pan na siebie uważa… – jęknął jeszcze Cohen, ale tamten nie mógł go już usłyszeć.

Klient w meloniku właśnie wsiadał do eleganckiego landa. Chwilę wcześniej ktoś, kto siedział w środku, odebrał od niego cenną paczuszkę. Widząc to, staruszek ruszył w stronę powozu, najwyraźniej z zamiarem zajrzenia do środka. Ot, nazbyt ciekawski emeryt, znudzony bezczynnością. Nikt nie miałby mu chyba tego za złe, nawet gdyby uczynił to niezbyt dyskretnie.

Ale lando już ruszyło w stronę Kaiserstrasse i rzeki.

– Cholera – zaklął mężczyzna i zaczął bezradnie rozglądać się na boki.

Jednak tego dnia nie tylko palaczowi w meloniku sprzyjało szczęście. Oto bowiem z przeciwnej strony dobiegło znajome kląskanie. Od strony szpitala św. Jerzego zbliżała się dorożka. Posiadacz długiej, siwej brody podniósł rękę, by przywołać fiakra, i dla pewności gwizdnął, wprawiając tym w nie lada osłupienie parę przechodniów. Mężczyzna sięgnął aż po pince-nez, a towarzysząca mu dama mocniej zacisnęła dłoń na jego ramieniu.

– Za tamtym landem, byle szybko! – krzyknął staruszek, wskakując do dryndy.

Siedzący na koźle dorożkarz strzelił z bata nad głową karego perszerona, a dopiero potem splunął na bok flegmą z przeżutym tytoniem i rzekł:

– Się wie, panie profesorze.

Żwawy staruszek zdjął z głowy myśliwski kapelusz i rękawem otarł pot z czoła. Szczęściem nikt go w tej chwili nie oglądał, bo widok nie należał ani do codziennych, ani do zbyt przyjemnych; wraz z nakryciem głowy osobnik mężczyzna ściskał w dłoni… długie siwe pasma, powiewające w miejscu, gdzie wewnętrzna taśma łączyła się z rondkiem. Jego prawdziwe włosy miały kolor dojrzałego zboża.

– Są? – Wychylił się nieco, aby sprawdzić, czy pościg przebiega pomyślnie. Wyglądało to niewinnie, ot, jakby pasażer chciał tylko sprawdzić, czy nie widać już aby celu podróży i nie pora sięgać po pugilares.

– Są, profesorze – odrzekł półgębkiem mężczyzna siedzący na koźle i znów lekko smagnął biczykiem koński zad.

Wszystko wskazywało na to, że lando z amatorem cygar El Rey del Mundo, którym nie wiadomo dlaczego zainteresował się pasjonat glinianych fajek, zmierza na północ, na wyspę o nazwie Knipawa. Oznaczało to, że jest tylko jedna rzecz, która może udaremnić pościg. Zwodzony Zielony Most. Wszystkie pojazdy poruszające się jedną z najważniejszych miejskich arterii, włącznie z od niedawna jeżdżącymi po Königsbergu tramwajami elektrycznymi, można było podzielić na dwie kategorie: te, którym udało się przejechać przed podniesieniem mostu, i te, które utknęły w kolejce.

Pasażer wychylił się tym razem na prawo, by spojrzeć mimo fiakra i konia. Niestety, w stronę portu w Piławie i morza zmierzał jakiś duży statek, więc lada chwila można było się spodziewać zamknięcia przeprawy…

– Daję pół marki, jeśli przeskoczymy! – zawołał.

Fiakrowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pasażera aż rzuciło na oparcie siedzenia od nagłego wierzgnięcia, zaraz jednak znów się wychylił, bo nie mógł stracić landa z oczu.

Szaleniec albo Polak – pomyślał wozak.

Po chwili omal nie zdmuchnęli czapki z głowy człowieka, który stanął na skraju Zielonego Mostu z zamiarem zatrzymania ruchu. Kilka sekund później drynda jako ostatnia wjechała na wyspę.

– Dobra robota – pochwalił pasażer, nałożywszy na głowę swój dziwaczny kapelusz.

Jeszcze przez kilka minut jechali za landem, aż opuścili Knipawę. Wreszcie śledzony powóz zatrzymał się na trójkątnym placu Gesekusa.

– Niech pan tutaj stanie – polecił fiakrowi mężczyzna nazwany profesorem, po czym sięgnął w zanadrze, skąd wydobył pieniądze. – Dziękuję.

Dorożkarz przyjął zapłatę z nabożną powagą. Odprowadził wzrokiem dziwnego pasażera; dziwnego, bo jeszcze przed kilkunastoma minutami wskakiwał w biegu do dryndy, a teraz szedł powoli, zgarbiony, a nawet utykał!

Otworzyły się też drzwiczki landa. Na chodnik wyszedł amator cygar El Rey del Mundo. Spod budy zaś wysunęła się kobieca dłoń w białej, koronkowej rękawiczce i podała mu cenną paczuszkę. On jednak nie zdołał jej chwycić. Wszystko przez przechodnia, który nieoczekiwanie wpadł na niego z impetem – pijany, a może tylko się zagapił? Szczęściem obu udało się zachować równowagę.

– O, przepraszam, bardzo pana przepraszam – powiedział kapcan starczym dyszkantem.

– Nic się nie stało. – Pan w meloniku ze stoickim spokojem zdjął z siebie ręce nieznajomego.

Ten jednak nie ustępował:

– Pokornie proszę o wybaczenie. Nie wiem, jak to się mogło stać. Starość nie radość… – biadolił i jednocześnie rzucał ciekawskie spojrzenia pod budę landa.

– To ja przepraszam – warknął mężczyzna, usiłując własnym ciałem zasłonić widok intruzowi.

Staruszek z gęstą siwą brodą, ubrany w stary surducik i wyblakły myśliwski kapelusz, ostatni raz skinął głową melonikowi z landa, po czym skierował kroki w stronę przestanku tramwajowego przy zamku. Już nie utykał.

3

Ludwig Schatzki patrzył w okno. Nic ciekawego za nim nie było, ten sam widok co wczoraj. Za nic jednak nie chciał spojrzeć na gazetę leżącą na długim dębowym stole, przy którym zawsze odbywały się narady. Już się naoglądał od rana. Podtykali mu ją pod nos wszyscy: począwszy od stróża kamienicy, w której mieszkał, skończywszy na chłopakach pełniących służbę w Prezydium policji na rogu Junkerstrasse i Münzstrasse. Jakby był jakimś pieprzonym aktorem albo politykiem, drugim Bismarckiem! Ech, że też dał się złapać dziennikarzom i temu człowiekowi z aparatem. Chwila nieuwagi. Przez dziesięć lat służby szczęśliwie udawało mu się tego uniknąć. Aż do wczoraj…

Wiedział bardzo dobrze, że egzemplarz „Königer Zeitung” zostawiono tutaj, w gabinecie szefa wydziału zabójstw policji, gdzie za chwilę miała się odbyć kolejna odprawa, nieprzypadkowo. Nie był tylko pewny, czy zrobił to sam gospodarz, inspektor Franz Winckler czy ktoś inny. Może nowy partner Schatzkiego?

O, ten właśnie wszedł. Ludwig był tego pewien, mimo że nie ruszył się z miejsca. Po nieco ponad tygodniu wspólnej służby potrafił rozpoznać nie tylko jego chód i charakterystyczne sapanie, lecz także zapach. Klaus Tyl, bo tak się ów nowy policjant, ściągnięty do Königsberga z Tylży, nazywał, używał wody kolońskiej z wyraźną nutą cedru. Pachnidło nie zawsze jednak było w stanie zamaskować mocną woń cebuli, którą Tyl jadał codziennie. Do nozdrzy Schatzkiego właśnie dotarła ta niepowtarzalna mieszanka zapachowa.

– Już jesteś? – rzucił od progu Klaus.

– Jak widać – odparł Schatzki, wciąż nie patrząc na przybysza. miłe to nie było, ale miał to gdzieś.

Nowy z ciężkim westchnięciem klapnął na krześle obok. Schatzki bał się, że za chwilę nachyli się nad nim, jak często czynił, i zacznie perorę. Na przykład, że tramwaje nadto hałasują i budzą go przed czasem. W takich chwilach Ludwig tęsknił za człowiekiem, z którym pracował wcześniej. Niestety, Herbert Mischke zginął na służbie kilka miesięcy temu, kiedy rozwiązywali sprawę podwójnego zabójstwa w podziemiach gmachu giełdy. Pamiątką po tamtych wydarzeniach było kilka blizn na ciele Schatzkiego. A z przyjemniejszych rzeczy – awans. Polizeirat Ludwig Schatzki. To brzmiało dumnie!

Po chwili do gabinetu wkroczył inspektor Franz Winckler. Był to mężczyzna już dobrze po pięćdziesiątce, siwy, wąsaty, zawsze z fajką w ustach i pince-nez na nosie. Tym razem jednak dwaj policjanci zwrócili uwagę tylko na jedno – jego srogą minę!

Podnieśli się jak na komendę, zgodnie ze zwyczajem.

– Siadajcie – rozkazał Winckler.

Sam stanął przy biurku. Przez chwilę mierzył wzrokiem podwładnych, opierając się o biurko na wyprostowanych rękach i rozcapierzonych palcach. Zwiastowało to trudne pytanie.

– Czy udało wam się już ustalić, kim jest ofiara?

Jako że padło słowo „wam”, nowy poczuł się w obowiązku odpowiedzieć na pytanie przełożonego. Poruszył się na krześle, odchrząknął i rzekł:

– Pracujemy nad tym, panie inspektorze.

Franz Winckler zasiadł wreszcie za solidnym dębowym biurkiem. Sięgnął po leżący na podorędziu kapciuch i w milczeniu zaczął nabijać fajkę. Po chwili ją zapalił. Ręka z zapałką jak zwykle się trzęsła. Ludwig Schatzki odetchnął z ulgą, bowiem dym skutecznie niwelował cebulową woń. Przede wszystkim jednak działał uspokajająco na szefa.

– Zawsze jest ktoś, kto znajdzie zwłoki – westchnął Winckler. – Jakiś pijaczek, ciekawskie dziecko, które wlazło tam, gdzie nie powinno wleźć. Z tym się trzeba pogodzić…

Zgodzili się milcząco.

– Tylko jakim sposobem nad Schloss-Teichem tak szybko znaleźli się dziennikarze?! Ktoś mi to łaskawie wyjaśni? – zagrzmiał przełożony.

Żaden z podwładnych nie odpowiedział na pytanie. Obaj za to gorliwie wertowali kartki: Ludwig w swoim grubym służbowym notatniku, Klaus Tyl zaś – luźne arkusze podobnej wielkości, pokryte nie tylko odręcznymi notatkami, ale też jakimiś rysunkami. Schatzki wciąż uczył się swego nowego partnera, ale nauka szła mu dość opornie.

– W takim razie proszę mi łaskawie powiedzieć, co wiemy – poprosił inspektor.

Tym razem odezwał się starszy stopniem.

– Kobieta lat około dwudziestu, pięć i pół stopy wzrostu, brak cech szczególnych – referował Schatzki wypranym z emocji głosem. – Na ciele ofiary nie znaleziono żadnych ran, które mogły spowodować śmierć, ani śladów walki. Przyczyną śmierci mogło więc być utonięcie. Ciało znajdowało się dokładnie pod mostem przerzuconym przez akwen.

– Gwałt?

– Lekarz, który był na miejscu, jak już wspominałem, nie stwierdził śladów walki ani penetracji.

– Ładna?

– Co? – zapytali policjanci jednocześnie, jak na partnerów przystało.

Franz Winckler wypuścił z ust kolejną porcję dymu

– Ta topielica. Czy ładna była?

Minęła niemal doba, od kiedy czworo młodych ludzi znalazło ciało kobiety pod mostkiem na Schloss-Teichu, jedno z nich pobiegło na najbliższy posterunek, Ludwig Schatzki został sfotografowany i trafił na pierwszą stronę „Königer Zeitung”. Ale dopiero teraz serce policjanta ścisnął żalu. Tak, dziewczyna, której życie dobiegło końca, ledwo się zaczęło, była ładna. Nawet bardzo.

– Tak. Myślę, że tak. – Chrząknął, by zamaskować zmieszanie.

Zaraz też uświadomił sobie, że jego szef nigdy wcześniej nie zadał takiego pytania, choć przecież wiele razy mieli do czynienia z trupami kobiet. Na szczęście stary nie drążył już tematu. Może uznał, że jest bez znaczenia dla śledztwa, albo postanowił, że sam sobie trupa obejrzy i oceni, a może myślami był już gdzie indziej. Włożył na nos pince-nez. Szkła błysnęły groźnie.

– Do roboty, panowie – rzekł tonem oficjalnym, jakby w gabinecie był ktoś jeszcze. Ktoś ważny.

– Tak jest – odpowiedział gorliwie Tyl, a Schatzki tylko nieznacznie skinął głową.

W tej samej chwili w fajce Wincklera zabulgotało.

– Oczekuję od was zdecydowanych działań – rzekł jeszcze, by dodać, nieco innym tonem: – Zresztą chyba nie tylko ja…

To powiedziawszy, spojrzał na leżący na dębowym stole egzemplarz „Königer Zeitung”, a przez jego twarzy przemknął krótki ni to grymas, ni to uśmieszek. Ludwig Schatzki zacisnął zęby. Wiedział, że ten szczękościsk będzie go trzymał długo, uniemożliwiając rozmowy, dajmy na to z Klausem Tylem. Ale może i dobrze, choć stary wspomniał o zdecydowanych działaniach.

Na szczęście Schatzki wiedział też, jak sobie z tym poradzić.

▄KSIĘGA PIERWSZAPOD POWIERZCHNIĄ

1

W pierwszej chwili zamierzał plasnąć kopertą o blat biurka, jakby chciał zabić łażącą po nim muchę. Im głośniej, tym lepiej, a że coś by przy okazji sfrunęło na podłogę, to nic. Taki gest, po trosze knajacki, po trosze sarmacki, zawsze miał dwa zadania. Przede wszystkim utwierdzić zleceniodawcę w przekonaniu, że stoi przed nim fachowiec. W każdym calu! Człowiek pewny siebie, na którego można liczyć i który – po wtóre – wykonał właśnie swoją robotę. Rzucić tą nieszczęsną kopertą i nic przy tym nie mówić. W milczeniu i nie bez satysfakcji przypatrywać się reakcji człowieka siedzącego po drugiej stronie.

Kiedy jednak ujrzał jego twarz pełną bólu i cierpienia, usta pod siwiejącym wąsem zaciśnięte w wąską, siną kreskę i czoło poorane poziomymi, głębokimi bruzdami, a w jego oczach dostrzegł dziwne błyski – w jednej chwili i bez żalu porzucił swój zamiar.

– Czy to jest to, o czym myślę? – siedzący za biurkiem odezwał się jako pierwszy.

– Tak, panie Hoffmann – potwierdził przybysz.

Zleceniodawca pokiwał głową z uznaniem.

– Szybko – ocenił. – W tym, co o panu mówią, nie ma krzty przesady, panie Berg…

Przybysz nie odpowiedział. A jako że tamten nie wyciągał ręki po przesyłkę, położył ją wreszcie na blacie, między kałamarzem a dzisiejszym wydaniem „Königer Zeitung”.

– Mam nadzieję, że te dowody pozwolą panu szybko i z korzyścią dla siebie zakończyć tę przykrą sprawę – jednym tchem wyrzucił z siebie Stach.

Cofnął się o krok, jakby w obawie przed reakcją tamtego. Wiedział, że zdradzany mąż jest zdolny do wszystkiego, włącznie ze skierowaniem całego gniewu na posłańca. Hoffmann drgnął. Podniósł nieprzytomny wzrok na gościa, następnie wlepił spojrzenie w leżącą przed nim przesyłkę. Nie trzeba było być wielkim znawcą ludzkiej natury, by stwierdzić, że wolałby nie oglądać zawartości koperty.

Stanisław Berg chrząknął i rzekł:

– Pójdę już, panie konsulu. Jesteśmy rozliczeni, więc…

Wtedy Hoffmann niespodziewanie zerwał się z fotela.

– Nie. Proszę zostać. Niech pan siada! – Wskazał krzesło stojące przy biurku, które najpewniej zajmowali na co dzień współpracownicy bądź interesanci. – Być może będę miał jakieś pytania.

Nie ufa mi – skonkludował Berg.

– Napije się pan czegoś? – zapytał Hoffmann. – Kawy, herbaty, może czegoś mocniejszego? Na frasunek dobry trunek, jak to mówią. No tak, ale to przecie ja mam ambaras, a nie pan. Tylko że milej się pije w towarzystwie, prawda?

Chwilę jeszcze machał rękami niemal przed nosem gościa, jakby chciał przepędzić natrętne muchy, i uśmiechał się niezbyt rozumnie. Była to reakcja obronna, tak naprawdę bowiem człowiek ten znajdował się na krawędzi rozpaczy.

– Poproszę o herbatę, jeśli to nie byłby wielki problem – rzekł ze spokojem Stanisław Berg, zajmując wskazane miejsce.

– Jak u siebie w Anglii? – Hoffmann zmusił się do uśmiechu.

– W rzeczy samej, panie konsulu. Jak w Anglii.

Kilka chwil później na biurku pojawiły się, wniesione na tacy przez służącą, dwie piękne, ręcznie malowane filiżanki. Obok nich stały dzbanek z herbatą i mniejszy – z mlekiem. Na talerzyku, który oczywiście nie mógł nie należeć do serwisu, pachniały apetycznie wyglądające ciasteczka. W ogóle wszystko w gabinecie konsula Georga Hoffmanna było ładne, z niezwykłą starannością skomponowane, począwszy od koloru zasłon w oknach, przez obicia mebli, po przedstawiające okręty sztychy wiszące na ścianach.

Takie też było do niedawna jego życie. Niestety, kilka miesięcy temu konsul zaczął podejrzewać, że jego żona, młodsza od niego o lat niemal piętnaście Eleonora, oddala się od niego. O tym, że nie jest mu wierna, jeszcze wtedy nie myślał. Właściwie to nawet bałby się to zrobić. Pochłonięty bez reszty interesami, nie za bardzo wiedział, jak się do sprawy zabrać. Za namową przyjaciół zaczął od prezentów. Najpierw podarował ukochanej przepiękny pierścionek ze szmaragdem, potem sznur pereł. Poprawa, owszem, była, ale na krótko. Eleonora znów zamykała się na całe dnie w swoim pokoju, a gdy przyszło do spełniania małżeńskich powinności, coraz częściej wymawiała się niedyspozycją, z bólem głowy na czele.

„Nora przyprawia mi rogi, to pewne!” – wyrzucił z siebie któregoś wieczora, a stało się to po wypiciu sporej dawki koniaku w wąskim gronie zaufanych konsulów.

Wtedy z pomocą przyszedł konsul Heinrich Kastner, wszak od czego są dobrzy przyjaciele. Kastner zaledwie kilka tygodni wcześniej miał bardzo poważne kłopoty ze swoją córką, Leni. Sprawa była świeża, emocje jeszcze nie ostygły, łzy nie wyschły, a sińce nie zniknęły. Nie o wszystkim zresztą Kastner opowiedział i przypuszczali nawet, że nie zrobi tego nigdy, nawet w gronie tak bliskim.

„Jest jeden taki, który bardzo mi pomógł. Kto wie, może i na twój kłopot znajdzie jakieś rozwiązanie” – powiedział.

Wtedy Georg Hoffmann po raz pierwszy usłyszał o Stanisławie Bergu, prywatnym detektywie legitymującym się wystawioną w Londynie licencją numer sto trzydzieści pięć. Kastner radził jednak przyjacielowi, aby się pospieszył, bowiem człowiek ten po rozwiązaniu sprawy Leni miał wyjechać z miasta. Jeśli jeszcze tego nie zrobił.

Do trafiki przy Victoriastrasse, w której przyjmował detektyw – co, jak mówiono, nie było przypadkiem – Hoffmann jechał bez przekonania. Przeczucie go nie zawiodło, bowiem na dźwięk nazwiska „Berg” sklepikarz tylko bezradnie rozłożył ręce. Konsul zamierzał już wrócić do domu i palnąć sobie w łeb, co pewnie dawno zrobiłby na jego miejscu niejeden rogacz, gdy w progu pojawił się rzeczony Stanisław Berg. Konsul, mimo że ujrzał w jego ręku sakwojaż, zapytał po prostu, czy przyjmie, tak w drodze wyjątku, jeszcze jedno zlecenie. Może zrobił to po to, by przy spotkaniu ze Stwórcą mieć czyste sumienie. A gdy Berg się zgodził, Hoffmann omal nie rzucił mu się na szyję. Taki był szczęśliwy!

A teraz leżały przed nim efekty pracy detektywa. Jeszcze zamknięte w kopercie, niegroźne niczym dzikie zwierzę, od którego oddzielają człowieka metalowe kraty. Georg Hoffmann podniósł do ust filiżankę, ale nie wypił ani łyka. Spojrzał na kopertę, potem na siedzącego naprzeciwko sympatycznego detektywa. Drżały mu ręce.

– Powinienem? – zapytał nieco enigmatycznie.

– To od pana zależy – odparł szybko Berg.

– W mojej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Boże, ja naprawdę nie wiedziałem, że to się tak skończy…

– Tego nikt nie wie.

– Ale przecież ostrzegali mnie: ona jest młodsza, uważaj, bo nim się obejrzysz, znajdzie się przy niej jaki jurny byczek. A ja nie słuchałem. Może gdybyśmy mieli dzieci…

– To zależy tylko od pana – powtórzył z mocą detektyw, odstawiając filiżankę na spodek. Całość zaś odsunął przezornie jak najdalej od przyniesionych przez siebie materiałów; jakoś zawsze szkoda mu było rozbitej porcelany. – Możemy zrobić jeszcze inaczej.

– O czym pan mówi?

– Możemy… spalić tę kopertę bez otwierania.

– Co?

– Miejsca w pańskiej popielnicy, jak widzę, jest dość. Nie będzie znaku…

– Nie, to absolutnie nie wchodzi w grę! – Georg Hoffmann najwyraźniej się przestraszył, by zaraz sapnąć. – Dobra, raz kozie śmierć, jak to mówią.

Zdecydowanym gestem sięgnął po kopertę, otworzył ją, po czym wydobył z niej fotografie; ledwo jednak spojrzał na pierwszą, wypuścił ją z rąk, jakby papier już płonął i parzył.

– O Boże, Boże jedyny… – jęknął.

Najpierw posłał Stachowi nienawistne spojrzenie, a gdy ten nijak na to nie zareagował, ukrył twarz w dłoniach, na których zaczynały się już pojawiać plamki wątrobowe. Za chwilę można było się spodziewać stłumionego szlochu. O, to chyba to.

– Za co, Boże miłościwy, za co… – Dało się zrozumieć kolejną skargę do Najwyższego.

Stanisław Berg westchnął ciężko. Dobrze wiedział, że tak się to skończy. Potarł z zakłopotaniem policzek, zbierając przy okazji grudki kleju, który kilka godzin wcześniej trzymał na miejscu długą siwą brodę staruszka.

Zanim przyjął zlecenie, a stało się to dokładnie osiem dni temu, przeprowadził z konsulem Hoffmannem poważną rozmowę. Jak zwykle chciał się dowiedzieć możliwie najwięcej o istocie sprawy. Jednocześnie ostrzegał zleceniodawcę, że na tym etapie prawda może być dla niego bardzo przykra i bolesna. Konsul zdawał się jednak przekonany co do słuszności swych działań. A gdy przyszło do uzgadniania ceny za usługi, nawet nie mrugnął.

„Miarka się przebrała. Złap pan sukę i przyciągnij do mnie za włosy” – jak to ujął.

Stanisław Berg oczywiście daleki był od stosowania takich metod, przynajmniej na razie, ale działać zaczął. Pierwsze efekty pojawiły się, jak już wspomnieliśmy, po nieco ponad tygodniu. Przez cały ten czas nie kontaktował się ze zleceniodawcą. A kiedy już się to stało, konsul Hoffmann był szczerze zaskoczony i zszokowany – z początku tempem pracy detektywa, a następnie kompromitującymi fotografiami. Emocje zranionego małżonka szybko ustąpiły jednak miejsca zwykłej ludzkiej ciekawości.

– Ja nie muszę oglądać tych bezeceństw, to sprawa dla sądu – burknął, energicznie odsuwając od siebie kopertę. Nieco łagodniejszym tonem poprosił: – Proszę mi lepiej o wszystkim opowiedzieć.

– O czym, panie konsulu?

– Jak się panu w ogóle udało do tego dojść? Jeśli to nie tajemnica…

– Właściwie to ma pan rację, tajemnica – odparł sucho detektyw.

Hoffmann był jednak nie w ciemię bity. Nie z takimi siadał do gry, a i na zaszczytny tytuł zasługiwał jak chyba mało który konsul w tym mieście.

– Może cygaro? – Sięgnął do szuflady biurka.

– Z przyjemnością.

Chwilę później głowy obu mężczyzn otoczyły chmury gęstego dymu.

– Znakomite – ocenił Stach, przyglądając się żarowi. – To Ramon Allones?

– Zgadza się – potwierdził Georg Hoffmann. – Innych nie palę.

– Wiedziałem o tym.

– Chyba już to panu mówiłem.

– Mówił pan. Podczas naszej pierwszej rozmowy u pana w domu. Dlatego zdziwiło mnie, kiedy wychodząc, w jednej z popielnic znalazłem niedopałek cygara. Całkiem długi. Ktoś musiał nagle przerwać palenie, w dodatku nie pozbył się opaski z nazwą marki.

– Co pan mówi…

– Wolałem jednak poczekać i sprawdzić, czy mój pomysł, nomen omen, wypali. Z tego, co wiem, cygara El Rey del Mundo to dość rzadka marka. Jak pan wie, współpracuję z handlarzem tytoniem.

– Tam przecież pana znalazłem, panie Berg.

– Z Samuelem Cohenem połączył nas przypadek i nie ma potrzeby szerzej o tym opowiadać. Ważne jest to, że kiedy zająłem się pańską sprawą, przyjaźń kogoś takiego okazała się niezwykle przydatna.

– Może pan mówić jaśniej, panie Berg?

– Oczywiście, właściwie to już kończę – uśmiechnął się detektyw. – Wystarczyło, że udałem się do portu i znalazłem pewien statek, który właśnie do niego wpłynął, w jego ładowniach zaś kilka skrzynek El Rey del Mundo.

– Sprytne – ocenił konsul.

– Niestety, w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, choć ze zrozumiałych względów nie chciałbym się tutaj wdawać w szczegóły, skrzynki nie dotarły tam, dokąd miały dotrzeć. Wcześniej wykupiliśmy cały zapas tych cygar ze wszystkich trafik w Königsbergu. Z kilkoma zaprzyjaźnionymi udało nam się dogadać, by przez jakiś czas zapomnieli, że mają tę markę w sprzedaży.

– Sprytne!

– Prawda? Wystarczyło poczekać, aż nałogowca przyprze. Oczywiście istniało ryzyko, że był to ktoś przyjezdny albo po prostu przypadkowy gość. Albo że rzeczone El Rey del Mundo zapalił tylko raz. Ale dziś przed południem ptaszek wpadł w pułapkę, a konkretniej: do trafiki mojego przyjaciela. Pojechałem za podejrzanym. W powozie była pańska żona.

Skurcz przebiegł przez twarz Hoffmanna. Nic już jednak nie powiedział.

– Bez trudu udało mi się ustalić numer mieszkania, do którego weszli – ciągnął Stach. – Wtedy sprowadziłem zaprzyjaźnionego fotografa. Resztę już pan zna. Niestety, tylko takie zdjęcia udało nam się wykonać, z daleka, no i przez okno…

Konsul spojrzał smutno na kopertę z dowodami zdrady małżonki i westchnął ciężko. Wiedział już, że nie ucieknie od tematu.

– Jeśli jeszcze mógłbym czymś służyć, panie konsulu… – powiedział Stanisław Berg.

– Nie. To już wszystko. Dziękuję – sapnął z rezygnacją Hoffmann i ponownie sięgnął po kopertę; zrobił to jednak tak niezdarnie, że strącił na ziemię leżący na biurku świeży egzemplarz „Königer Zeitung”.

– O Boże, Boże jedyny… – jęknął znów konsul Georg Hoffmann, łapiąc się za głowę.

Stach podniósł gazetę. Zanim jednak odłożył ją na miejsce, omiótł jednym spojrzeniem pierwszą stronę. Jego wzrok zatrzymał się na fotografii przedstawiającej most nad wodą. I znajomą postać…

2

W szynku Alfonsa Wiedemanna Pod Tłustym Wieprzkiem, ulubionym miejscu spotkań miejscowych policjantów, było gwarno i duszno. Jak zwykle o tej porze, zbliżała się już bowiem siódma wieczorem. Nie obowiązywały tu szarże ani stanowiska, wszyscy siadywali przy jednym solidnym stole z kuflem piwa, czasem nawet po całym dniu o suchym pysku. A potem palili, co kto lubił: cygara, fajki czy papierosy.

Na banalne pytanie o to, jak minął dzień, odpowiadało się tu zawsze szczerze, bez skrępowania i większego zastanowienia. Jeśli do dupy, mówiono, że do dupy. Nikt nie rozliczał tutaj nikogo z rozwiązanych czy nierozwiązanych spraw, spisanych podejrzanych, zażegnanych awantur domowych czy skontrolowanych dziwek. Choć może szkoda? O ile znośniejsza byłaby to służba, gdyby o prowadzonym śledztwie można było dyskutować, jedząc i pijąc Pod Tłustym Wieprzkiem, a nie na odprawie w gabinecie inspektora Franza Wincklera.

Ludwig Schatzki bardzo lubił przesiadywać tu z Herbertem Mischkem, poprzednim partnerem. Gdy jego zabrakło, przychodził sam. Raz tylko, na samym początku współpracy, zaproponował to Tylowi, jednak gdy ten odmówił, nie ponawiał propozycji. Nie musiał, bo nigdy nie czuł się w tym miejscu samotny.

– Dwa lagery! – zawołał zaraz po przekroczeniu progu lokalu w stronę szynkwasu, a że rządził tam sam Wiedemann, było pewne, że piwo zostanie dostarczone szybko i we właściwe miejsce.

Pojawienie się Schatzkiego przyjęto wesołymi okrzykami. Kto jeszcze nie zdążył pogratulować policjantowi awansu, skwapliwie czynił to teraz. Niektórzy zapomnieli, że już to zrobili, ale przecie od przybytku głowa nie boli. A okazji do wypicia nikt nie lekceważył.

– Dziękuję, przyjacielu – odpowiedział właśnie na takie gratulacje Ludwig, by za chwilę, w reakcji na to samo, ale z innych ust, rzucić z uśmiechem: – Nie pierdol, Franz.

Gdy wreszcie usiadł, właściciel szynku, który miał miły zwyczaj obsługiwać najważniejszych klientów osobiście, postawił przed nim talerz z jego ulubionym daniem – parującymi frankfurterkami i ziemniakami, a także dwa półkwartowe kufelki lagera.

– Smacznego.

– Dziękuję! – Ludwig popatrzył z apetytem, był to bowiem jego pierwszy posiłek od wielu godzin.

Ledwo jednak zamoczył usta w piwnej pianie, przysiadł się do niego Albert Schäfer, zaprzyjaźniony policjant z dzielnicy Sackheim.

– Co dobrego? – zagadnął.

– Stara bieda – odparł szybko Schatzki, po czym przesunął drugie piwo w kierunku kolegi. – Częstuj się.

– A, dziękuję, dziękuję. Słyszałem, że znaleźliście jedną taką… nimfę wodną.

Ludwig przełknął. Mogłoby się wydawać, że nie spodobało mu się to określenie. Tak jednak nie było. Policjanci, nie tylko ci w Königsbergu, posługiwali się językiem, który czasami mógł być odebrany przez osoby postronne za co najmniej nieprzystojny. Z trupów po prostu żartowano, a znalezioną pod mostkiem martwą dziewczynę potrafiliby nazwać o wiele gorzej niż nimfa wodna czy topielica.

– Zgadza się – odpowiedział wreszcie Ludwig.

– Ciężko było?

– Dało się znieść.

Albert westchnął.

– Pomyśl o chłopakach z portu, którzy co tydzień muszą oglądać takie rzeczy – rzekł z powagą. – Ktoś po pijaku, w środku nocy idzie po trapie na swój stateczek, stąpnie nie tak, jak trzeba, i nieszczęście gotowe. Znikąd ratunku.

– Albo narazi się, komu nie trzeba – wtrącił Schatzki.

– I chlup, do starej dobrej rzeki Pregel. Trupy bez głów, napoczęte już przez ryby, z wyżartymi kiszkami. Tutaj miałeś przynajmniej ładną pannę, świeć Panie nad jej niewinną duszą. Z tego, co wiem, nie leżała w wodzie za długo. Pewnie niejednemu z was stanął, co?

Ludwig Schatzki nie odpowiedział. Na szczęście słowa kolegi nie robiły na nim wrażenia, mógł dalej jeść spokojnie. Jedynie wspomnienie dziewczyny sprawiło, że serce znów ścisnął mu żal. Oczami wyobraźni zobaczył ciało wyciągnięte na trawę, szyję i dekolt, po którym ściekały niezliczone strużki wody.

– Najgorsze jest to – zmienił nieco temat – że stary zaczął nam wiercić dziurę w brzuchu dużo wcześniej niż zwykle. Nie wiem, z czym to się wiąże.

– Może dokądś się wybiera?

– Co masz na myśli? – Schatzki podniósł lewą brew.

– Choćby awansik, a co za tym idzie: przeprowadzkę. Może też być tak, że naciskają go dziennikarze. Tam zdaje się niedawno były jakieś awantury i personalne przetasowania. Komuś zależy na zwiększeniu sprzedaży.

– To prędzej. – Ludwig Schatzki sięgnął po kufel i pociągnął solidny łyk piwa. – Zaraz po tym, jak dotarliśmy na miejsce, zjawiła się tam ekipa z „Königer Zeitung”. Chodzili, węszyli. Czuli się wyjątkowo dobrze. Nawet zdjęcia zrobili!

– Tak, widziałem. Teraz na pierwszej stronie znalazłeś się ty, ale jutro może to być trup. Coraz mniej jest tematów tabu, a wydawcy gazet nie cofną się przed niczym.

Ludwig Schatzki skrzywił się na te słowa. Na szczęście gazeta żyła tylko jeden dzień, no, góra trzy. Za tydzień nikt nie będzie już o tym pamiętał.

– I jakie masz pomysły? – Chciał wiedzieć Albert Schäfer, mimo że Ludwig już wcześniej przyznał się do niemocy.

– Pytasz o gryzipiórków?

– Nie, pytam o sprawę.

Polizeirat Schatzki pokręcił głową. W tym miejscu i w towarzystwie tego człowieka mógł sobie na to pozwolić. Schäfer z kolei sięgnął w zanadrze po służbowy notes. Ludwig znał ów brulion bardzo dobrze. Czasami myślał sobie, że jeśli szatan istnieje, to musi mieć bardzo podobny, w którym skrupulatnie zapisuje wszystkie grzechy świata. Stary wyga, chwilę przewracał kartki zapisane drobnym, starannym pismem. Ludwig z uwagą śledził jego ruchy, kilka razy bowiem zdarzyło się, że to właśnie Schäfer podrzucał coś, co pomagało w śledztwie.

Ledwo jednak o tym pomyślał, policjant z dzielnicy Sackheim zamknął notatnik. Ludwig Schatzki spojrzał na kolegę po fachu niczym małe dziecko, któremu odebrano ulubioną zabawkę.

– Myślałem, że będziesz coś dla mnie miał – rzekł niegłośno.

W odpowiedzi Schäfer wyciągnął z kieszeni papierośnicę, otworzył wieczko i podsunął ją niemal pod nos młodego policjanta.

– Zapalisz?

Ludwig bez słowa sięgnął po papierosa. Trzasnęła zapałka.

– Niestety, nie mam nic, co mogłoby ci pomóc, przyjacielu – powiedział Schäfer, by po chwili dodać: – Ale ty jednak coś masz, przyznaj się.

Ludwig Schatzki tylko się skrzywił.

– Wiedziałem! – Albert aż klasnął w dłonie, po czym lekko podniósł się z ławy, podniósł rękę i zawołał: – Panie Alfonsie, jeszcze dwa lagery!

Ludwig Schatzki, co można było wywnioskować z samego nazwiska, był z pochodzenia Polakiem. W ciągu zaledwie dekady dosłużył się oficerskiego stopnia, a ostatnia sprawa, którą rozwiązał, jak już wspominaliśmy, dała mu kolejny awans. Krążyły opowieści, że zeznania potrafił wydobyć nawet od umarłych. Obecni na miejscu zbrodni policjanci nieraz widzieli, jak nisko pochyla się nad nieboszczykiem i słucha.

Co takiego zdradziła mu dziewczyna znaleziona pod mostkiem na Schloss-Teichu? Wszystko, co do tej pory powiedział zarówno Wincklerowi, jak i – mniej oficjalnie – siedzącemu obok Schäferowi, było prawdą. Ale o jednej rzeczy Schatzki nie wspomniał na odprawie, bo czekał na potwierdzenie od lekarza sądowego w raporcie, który najpewniej jutro rano miał wylądować na jego biurku.

– Chyba była w ciąży – rzekł cicho Schatzki.

– No to jesteś w domu! To upraszcza poszukiwania. A teraz pij, bracie, na zdrowie!

3

Były dwa rodzaje sklepów – prócz trafiki Cohena przy Victoriastrasse pod czwartym – do których Stanisław Berg zaglądał najczęściej podczas swego pobytu w mieście nad rzeką Pregel. Jednym z nich był skład Sandelowsky’ego, mieszczący się przy Langgasse pod dwudziestym piątym, na rogu Fleischbankenstrasse. Oferował okrycia, spodnie, koszule, kapelusze, buty, a także niezliczoną ilość dodatków, czyli wszystko, bez czego żaden mężczyzna tak elegancki jak detektyw, obejść się nie mógł. Drugą kategorię stanowiły miejsca, w których można było zaopatrzyć się w niezbędne do przeżycia wiktuały, a także ulubiony trunek Stacha – piwo. W Königsbergu oferowano kilkanaście rodzajów miejscowych browarów, wśród nich Ponarth, Wickbold i Schönbusch, a także znane już Bergowi te z Gdańska i Elbląga. Berg czuł się tu więc jak w raju.

– Czym mogę dzisiaj zainteresować szanownego pana? – przywitał Stacha znajomy subiekt, a było to około dziewiątej rano, nazajutrz po spotkaniu z konsulem i dwa dni przed planowanym wyjazdem Stanisława Berga z miasta i w ogóle Królestwa Prus.

– Dzisiaj przyszedłem po coś innego – rzekł z powagą, która natychmiast udzieliła się również sprzedawcy. – Chciałbym, żeby mi pan podpowiedział.

Stach nachylił się nieco nad kontuarem, rozejrzał się na boki i ściszył głos, aż wreszcie rzekł:

– Wybieram się w odwiedziny do szpitala i nie za bardzo wiem, co ze sobą zabrać.

– To zależy, kogo szanowny pan chciałby odwiedzić.

Do sklepu weszły dwie osoby. Berg wyprostował się machinalnie i odstąpił od lady na pół kroku. Nie potrafił zrozumieć swojego zachowania. Nie prosił przecie w Aptece Dworskiej Hagena przy Junkerstrasse o pętlę domaciczną ani maść plemnikobójczą (znał takich, którym te słowa nie przeszłyby w ogóle przez gardło!), tylko o coś, co umili drugiej osobie czas spędzony w szpitalnej sali.

Przybyłymi klientami zajął się drugi subiekt. Niestety, ten, który obsługiwał Stacha, po swojemu zrozumiał zachowanie Berga. Szpital, zmieszanie – ani chybi chodzi o kochankę! Pytanie tylko, czy kobita była w lecznicy, bo miała rodzić, czy już urodziła? A może chirurdzy musieli nastawić jej to i owo po awanturze, a teraz czekała, aż zejdą opuchlizna i siniaki? Różne typy chodziły po tym świecie. Bywało, że jeden z drugim nosił się elegancko, jak ten tutaj, a w domu robił inny użytek ze skórzanego pasa.

Tak czy inaczej, coś trzeba było powiedzieć.

– Myślę, że najlepiej widziane będą czekoladki. – Sprzedawca obrócił się i sięgnął na półkę. – Polecam Sprüngli & Sohn. Właśnie otrzymaliśmy dostawę ze Szwajcarii.

– Dobrze – zgodził się Stach, jakby odzyskując rezon. – Proszę jeszcze o dwa funty pomarańczy, będzie pan łaskaw wybrać najpiękniejsze.

– Oczywiście.

– I jeszcze jedno piwo.

– A jednak! – Subiekt nie krył satysfakcji.

 

Berg stał w oknie na ostatnim piętrze szpitala lipnickiego, zwanego dawniej Wielkim Szpitalem, i spoglądał w dół, gdzie szarzały wody rzeki. Był pogrążony w myślach. W stronę zatoki płynął właśnie brudny i odrapany luger; próżno było jednak dostrzec na jego pokładzie choćby jednego członka załogi. A przynajmniej Stach, jako szczur lądowy, tego nie potrafił.

W chwili gdy oderwał wzrok od krypy, na wieży niedalekiego klasztoru benedyktynek rozdzwoniła się sygnaturka, a za plecami detektywa rozległy się czyjeś kroki. Odwrócił się dopiero, gdy usłyszał kobiecy głos.

– Proszę pana. – Stała przed nim pielęgniarka, drobna i sprawiająca wrażenie wystraszonej.

– Tak?

– Już można. Proszę za mną.

Sięgnął po paczkę, którą kwadrans wcześniej położył był na parapecie, i podążył w ślad za siostrą przez korytarz. Mimo że przebywał w lecznicy od przeszło pół godziny i już trzeci raz w ciągu nieco ponad tygodnia, wciąż drażniła go woń charakterystyczna chyba dla wszystkich szpitali świata: kreoliny, potu, nieuprzątniętych odchodów, medykamentów i gotowanych jarzyn.

Siostra zatrzymała się przed jedną z sal.

– Jeszcze raz przepraszam, że musiał pan czekać, panie Berg – powiedziała. – Ale obchód to u nas rzecz święta i profesor zawsze się gniewa, kiedy widzi w tym czasie na oddziale postronne osoby.

– Rozumiem – bąknął Stach.

Czy jednak rzeczywiście był osobą postronną? W chwili gdy sam sobie zadał to pytanie, powróciło wspomnienie nieodległego dnia, kiedy miał wyjechać z Königsberga. Kto wie, czy nie na zawsze. Siedział już w pociągu oczekującym na odjazd w kierunku miasta Allenstein, skąd przez Toruń miał plan dotrzeć do Łodzi. Pożegnał się z właścicielem trafiki, zamknął drzwi przedziału. Skład ruszył z miejsca i zaczynał powoli nabierać prędkości. Nie wyjechał jednak nawet spod zadaszenia peronu, kiedy wagonami gwałtownie szarpnęło. Ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, a potem rozległ się przerażający krzyk kobiety.

Niewiele myśląc, wyskoczył wtedy ze swojego przedziału i skierował się w stronę, z której doszedł ów hałas. Przebiegł przez korytarz, mijając zaciekawione twarze podróżnych, by po kilku sekundach znaleźć się w sąsiednim wagonie. Pociąg już wtedy stał, lokomotywa sapała, coś brzęczało, jęczało, a z zewnątrz dochodziły podniesione głosy należące do wściekłych kolejarzy. Wtedy po raz pierwszy zobaczył tę kobietę. Leżała na korytarzu, przy drzwiach drugiego albo trzeciego przedziału. W pierwszej chwili pomyślał, że pasażerka, a była to młodziutka dziewczyna, nie żyje. Dopadł jej w kilku susach, uklęknął, pochylił się. I kamień spadł mu z serca, bo dziewczyna na szczęście oddychała, choć niewiele dzieliło ją od utraty przytomności.

„Nic pani nie jest?” – zapytał.

Mamrotała coś. Jeszcze niżej pochylił się nad jej ustami, chyba nawet lekko nią wtedy potrząsnął. Poskutkowało, bo poszkodowana, ledwo słyszalnie, ale wyraźnie wyszeptała:

„Złodziej… Uciekł…”.

Stach był bezradny. Nie wiedział, czy powinien biec śladem napastnika, którego nawet nie widział, czy zostać przy poszkodowanej. Wybrał to drugie, bowiem dziewczyna, co stwierdził zaraz, miała dość poważne obrażenia, w tym chyba złamaną ręką. Poza tym nikt z podróżnych jakoś się nie kwapił, by przyjść mu z pomocą. Dopiero po dłuższej chwili przybiegł konduktor. Gdy na miejscu zjawili się wezwani na Dworzec Wschodni lekarz i dwaj sanitariusze, Stanisław Berg szybko wrócił do przedziału po swoje rzeczy. Pozwolili mu jechać z ranną do szpitala. Wówczas to był w szpitalu lipnickim po raz pierwszy.

Drugi raz wstąpił następnego dnia, ale chora właśnie spała. Ukradkiem, przez szparę w drzwiach przyglądał się tylko gipsowi i owiniętej bandażami głowie. Na tym przyłapał go policjant, który przybył, aby przesłuchać ofiarę i wyjaśnić okoliczności zdarzenia na dworcu. Gdy wachtmeister dowiedział się, że rozmawia z innym świadkiem, nie posiadał się ze szczęścia. Detektyw złożył wyjaśnienia, dzięki czemu oszczędzono mu wizyty na posterunku. I dobrze, bo prowadził już wtedy sprawę konsula Hoffmanna i jego wiarołomnej żony.

– Do trzech razy sztuka – mruknął Stach, przekraczając próg szpitalnej sali dokładnie tydzień później, dużo głośniej zaś się przywitał: – Dzień dobry paniom.

Pojawienie się młodego, przystojnego człowieka nie mogło nie zrobić wrażenia. Tym bardziej na kobietach, tym bardziej takich, które od dłuższego czasu skazane były li tylko na swoje towarzystwo, a jedynymi mężczyznami, których oglądały, byli lekarze. Znaleźć w ich zacnym gronie kogoś przed czterdziestką było niezwykle trudno. Choć zdarzało się.

Ich oczom ukazał się dość wysoki blondyn, o ogorzałej – z powodu nadmorskiego słońca – twarzy. Ubrany wytwornie w szarą twinę, pod nią granatowy tużurek aksamitny i kamizelkę z szewiotu koloru burgunda oraz krawat w biało-niebieskie, ukośne pasy, w którym tkwiła szpilka z główką w kształcie chmielowej szyszki. Ten szczegół można było dostrzec dopiero przy bliższym kontakcie. Niżej uwagę zwracały szare spodnie w lekką kratę. W ręku trzymał nasz przybysz kapelusz kawurowski i rękawiczki paljowe, nie tak dawno kupione w sklepie Sandelowsky’ego.

Jednym słowem na progu ponurej szpitalnej sali stał prawdziwy dandy!

Leżały tu cztery pacjentki, ale jedynie trzy spojrzały na przybysza z zainteresowaniem. Nie było wśród nich tej, dla której przeznaczone były czekoladki Sprüngli & Sohn oraz pomarańcze. Dopiero kiedy stanął przy jej łóżku, łaskawie podniosła wzrok znad czytanej książki.

– Pan do mnie? – zapytała ze zdziwieniem.

Stanisław Berg liczył się i z taką możliwością. Kiedy się poznali, dziewczyna była przecież półprzytomna. Gdy jechali do szpitala, usiłował z nią rozmawiać. Po trosze też dlatego, by wyjaśnić, co właściwie stało się w tym wagonie. Przepytywani kolejarze i podróżni, którzy co prawda z półgodzinnym opóźnieniem (i nadzieją na jego odrobienie) wyjechali z Königsberga, ale wrócili po kilku dniach, nie przypominali sobie nikogo, kto oddalałby się wówczas z miejsca wypadku. No i jeszcze jedno: Berg wciąż nie wiedział, kto pociągnął za hamulec bezpieczeństwa…

– Tak. Ja do pani.

W głębi duszy miał nadzieję, że dziewczyna jednak coś pamięta. I nie przeliczył się! Chwilę tę poprzedziły zmiany w mimice chorej: od zaniepokojenia i zdziwienia, przez zamyślenie, aż do nieśmiałego uśmiechu.

– To przecież pan! – Wycelowała wreszcie palcem wskazującym lewej ręki (prawa wciąż była w gipsie) w pierś przybysza, zaraz jednak cofnęła dłoń, uznawszy pewnie, że taki gest jej nie przystoi.

– Tak, to ja – potwierdził detektyw. – Jak się pani czuje?

Zanim odpowiedziała, podniosła się nieco. Stach przytomnie sięgnął po poduszkę i poprawił ją, aby chora mogła się oprzeć. Wyszło to nawet zgrabnie. Miał wrażenie, że każdy jego ruch jest pilnie śledzony przez pozostałe trzy pacjentki.

Pomijając gips, kobieta wyglądała całkiem dobrze, a przynajmniej lepiej niż wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni. Nie miała już obandażowanej głowy, tylko na policzku i skroni widniały zadrapania.

– Dziękuję, dobrze – powiedziała cicho.

Stach przypomniał sobie o prezencie.

– To dla pani. – Położył paczkę na kołdrze, tam gdzie znajdowały się kolana dziewczyny.

Kobieta rozdziawiła usta w zdumieniu, przez dobrą chwilę spoglądała w milczeniu to na paczuszkę, to na człowieka, którą ją przyniósł.

– Z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia – dodał jeszcze, po czym usiadł na okrągłym zydelku, który stał obok łóżka.

W tym samym momencie z korytarza dobiegły głosy, a po chwili w drzwiach sali pojawili się jacyś ludzie. Były wśród nich także dzieci w wieku szkolnym. Po chwili okazało się, że Berg nie jest jedynym, który tego przedpołudnia postanowił odwiedzić bliską osobę w lipnickim szpitalu. Wielce się z tego ucieszył, czuł bowiem, że zachowanie dziewczyny związane było z uważnymi spojrzeniami innych chorych. Teraz kiedy zrobił się rejwach, wreszcie mogli porozmawiać.

– Bardzo panu dziękuję za to, co pan dla mnie zrobił, panie… – zawahała się.

– Nazywam się Stanisław Berg – skwapliwie przedstawił się detektyw.

– Jest pan Polakiem z pochodzenia?

– Polakiem w ogóle – odparł z nieskrywaną dumą; jakoś nie widział w półleżącej przed nim istocie wyznawczyni nauk żelaznego kanclerza.

– Przepraszam… – zmieszała się.

– Nie szkodzi, panno… – teraz on zawiesił znacząco głos.

– Anne-Marie Fuchs.

Przy sąsiednich łóżkach robiło się coraz głośniej, przede wszystkim za sprawą dzieci, które już zdążyły się przyzwyczaić do nowego miejsca. Lada chwila można było się spodziewać interwencji którejś z pielęgniarek. Odwiedziny odwiedzinami, ale porządek musiał być, tym bardziej że nie do wszystkich przychodzili goście.

– Przepraszam, że o to pytam… – podjął Stach.

– Tak?

– Czy rozmawiali już z panią policjanci?

– Owszem, wczoraj – odparła panna Fuchs, dużo szybciej niż się spodziewał. – Było dwóch, zajęło im to ponad pół godziny. Chodzi o to, że ja niewiele pamiętam z tamtego dnia. Na szczęście zapamiętałam pana. – Sięgnęła po czekoladkę, ale zaraz cofnęła rękę, przesunęła pudełko po pościeli tak, by mógł się poczęstować także gość.

– Dziękuję. – Detektyw pokręcił odmownie głową, by zaraz podnieść się z zydelka. – Niestety, na mnie już czas.

– Wyjeżdża pan? – W głosie Anne-Marie zabrzmiała wyraźna nutka zawodu.

– Muszę dokończyć podróż, którą zacząłem tamtego dnia.

– A, no tak. To przecież przeze mnie wtedy pan nie pojechał. Nie wiem, co powiedzieć…

– Nie ma problemu – rzekł z uśmiechem Stanisław Berg. – À propos, K.P.St.E. okazały się bardzo solidną firmą, ponieważ bilety, które wówczas nabyliśmy, nie straciły ważności. Trzeba je tylko podstemplować w kasie na dworcu.

– Nie wiedziałam o tym.

Stach miał wrażenie, jakby ta wiadomość nie zrobiła na dziewczynie wielkiego wrażenia. W sumie co się dziwić, pewnie musiała jeszcze spędzić w szpitalu kilka dni i nie w głowie były jej podróże. Przeciągnął palcami po krawędzi ronda kapelusza. Wyglądało, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie ukłonił się i rzekł:

– Do widzenia.

Wyszedł z sali. Zaraz za drzwiami natknął się na przechodzącego korytarzem mężczyznę w lekarskim fartuchu.

– Morgen – mruknął tylko i przyspieszył kroku, bo chciał jak najszybciej opuścić szpital.

– Przepraszam pana! – zawołał za nim medyk.

Stach miał sekundę, aby spróbować ustalić intencje pytającego. W pierwszym odruchu chciał udać, że nie dosłyszał, jednak zmienił zdanie.

– Tak?

– Przepraszam, że niepokoję. Pamiętam, że był pan przy tej dziewczynie tamtego dnia, kiedy przywieźliśmy ją z Dworca Wschodniego.

– Zgadza się. W czym mogę panu pomóc?

– Chciałem zapytać, czy może wie pan o niej coś więcej. Pytam nie bez powodu, ponieważ przez ten cały czas ani razu nikt jej nie odwiedził. Oczywiście prócz pana…

– Może sierota. – Stanisław Berg wzruszył ramionami i rzekł: – Pan wybaczy, ale jestem już spóźniony…

– To ja przepraszam, że zabrałem cenny czas. Do widzenia.

– Do widzenia, doktorze. – Detektyw mocno uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń.

Stanisław podążył w stronę schodów. Jego krok nie był już jednak tak zdecydowany jak jeszcze przed chwilą, przed rozmową z lekarzem. Jak często bywało w takich wypadkach, niesforne myśli plątały mu się między nogami.

4

Ludwig Schatzki odprowadził wzrokiem mężczyznę, który szybkim krokiem, miarowo postukując laseczką o bruk, opuszczał teren szpitala na Lipniku. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że to prywatny detektyw, z którym rozwiązali niedawno sprawę niebezpiecznego oszusta.

Tak, udało im się stworzyć całkiem zgrany i, co najważniejsze, bardzo skuteczny duet. Razem liczyli siniaki i zadrapania, wąchali proch, razem też pili, w zależności od pory dnia, piwo i czarną kawę. Niestety, detektyw musiał wyjechać do Łodzi, a zatem osobnik, którego Ludwig przed chwilą widział, nie mógł być Bergiem. Swoje robiła pewnie odległość, a także fakt, że Schatzki wiele by dał, żeby to jednak był on. Jak niczego innego potrzebował bowiem w tej chwili komuś się wygadać. Pooddychać świeżym powietrzem – to też, bez wątpienia, ale wylać wszystkie żale przede wszystkim.

A nagromadziło się tego całkiem sporo. Kilka chwil wcześniej zatrzasnął za sobą drzwi kostnicy. Przebywali tam z Klausem Tylem od bladego świtu. Był to chyba pierwszy przypadek, że Ludwigowi nie przeszkadzała woń cebuli, którą tradycyjnie wydzielał z siebie jego nowy współpracownik. Wolał ją niż smród trupiarni.

– Do widzenia – usłyszał obok siebie starczy głos.

Minęła go para staruszków. Byli to jedni z wielu ludzi, którzy w ostatnim czasie zgłosili w komisariatach na terenie Königsberga zaginięcie bliskiej osoby. Ci, którzy nie doczekali się powrotów – chcieli lub nie – musieli odwiedzić kostnicę, by sprawdzić, czy to na pewno nie ich spotkało nieszczęście. Kierowani na Lipnik przez policjantów ze swoich dzielnic, z duszą na ramieniu przekraczali próg pomieszczenia; wyjątkowo o własnych siłach, bo wiadomo, jak wszyscy prędzej czy później trafimy do trupiarni.

– Tak, do widzenia… – mruknął w roztargnieniu Schatzki.

Staruszkowie coś między sobą poszeptali, a kobieta odwróciła się przez ramię i posłała policjantowi zimne spojrzenie. Ten zmełł w ustach przekleństwo. Bo przecież powinni być wielce radzi, że idą w tej chwili pod rękę. Że idą, że nie leżą na ten przykład na ziemi i nie próbuje się ich cucić solami trzeźwiącymi! Wreszcie, do cholery, że młoda kobieta, którą znaleziono pod mostkiem na Schloss-Teichu, nie była zaginioną wnuczką czy późną córką pary staruszków.

– Już lepiej? – dopytywał Tyl.

– Lepiej będzie, kiedy za osiem godzin usiądę nad stekiem w szynku – odparł Ludwig niegłośno i bez złości. – Może i ty wreszcie się skusisz, co?

Zamiast odpowiedzieć, Tyl kopnął czubkiem buta jakiś niewielki kamyk, po czym splunął jego śladem.

– Nikt jej nie rozpoznał – mruknął, nie kryjąc niezadowolenia.

– To już wszyscy?

– Tak mi się wydaje.

– Dla tych ludzi to dobrze, bo chyba lepiej jeszcze trwać w niepewności niż szykować się do pogrzebu. Tak myślę. Dla nas trochę gorzej, bo to dodatkowa robota. – W Ludwigu odezwała się natura nauczyciela, którym zresztą pewnie by został, gdyby nie wybrał pracy w policji. Matka wolała widzieć w nim belfra, bo zawsze drżała o syna, ojcu do końca szczęśliwie udawało się zachować bezstronność. – Ciesz się. Po prostu się ciesz, bracie!

– A to niby z czego? – As z Tylży spojrzał pytająco na partnera.

– Choćby z tego, że nikt cię nie obrzygał. Że nie masz na sobie na pół przetrawionej jajecznicy. – Chciał jeszcze dodać „z cebulką”, ale zmilczał. Zamiast tego zaordynował: – A teraz wynośmy się stąd.

– A jeśli jednak ktoś jeszcze przyjdzie?

– Jeśli ktoś ją rozpozna, na co w głębi duszy liczę, to wachtmeister Hoffman nas powiadomi. Powiedziałeś mu, że ma zostać, tak?

– Zaraz to zrobię. – Tyl nie wiadomo czemu nagle zaczął ostukiwać się po kieszeniach marynarki, jakby czegoś w nich szukał.

Dwie minuty później ze szpitalnego dziedzińca ruszyła czarna policyjna berlina.

 

„No to jesteś w domu” – siedzący w kącie powozu Ludwig Schatzki przypomniał sobie słowa, które wczoraj wieczorem wypowiedział w szynku Albert Schäfer.

Zabawili tam jeszcze przez jakiś czas, ale Ludwig jakoś stracił melodię do picia. Wiedział, co czeka go następnego ranka w kostnicy, gdzie lądowały wszystkie niezidentyfikowane trupy. Ale chociaż nikt nie rozpoznał zmarłej, Ludwig miał powody do zadowolenia. Intuicja znów go nie zawiodła: znaleziona w wodzie dziewczyna nosiła w sobie dziesięciotygodniowy płód, co potwierdził raport patologa.

– Dokąd my właściwie jedziemy? – zapytał Klaus Tyl, bezceremonialnie przerywając Schatzkiemu jego rozmyślania.

– Ty zdać relację staremu – odparł szybko oficer. – Oczywiście wcześniej musisz zebrać raporty od wszystkich chłopaków z terenu, którzy od wczoraj chodzili po dzielnicach sąsiadujących ze stawem i pokazywali ludziom fotografię topielicy. Może któremuś z nich udało się jednak czegoś dowiedzieć. A jutro będą mogli zacząć od nowa, tym razem jednak we wszystkich szemranych miejscach, gdzie można po cichu spędzić płód.

– Nie lepiej było pozwolić dziennikarzom, żeby opublikowali podobiznę w „Königer Zeitung”? Albo w jakiejkolwiek innej gazecie? – żachnął się nowy.

Ale Ludwig Schatzki nie odpowiedział. Przez kilka chwil wpatrywał się w krajobraz przesuwający się w okienku berliny. Gdyby ktoś go nie znał, ujrzałby w nim w tym momencie jednego z tych wielu trawionych przez dekadentyzm młodych ludzi, którzy marnowali życie w artystycznych kawiarniach od Paryża aż po Kraków.

– Ty, a co z nią będzie, jak nikt nie zgłosi się po zwłoki? – zapytał Tyl.

Pytanie nie mogło dziwić, boć przecież człowiek ten mieszkał i pracował w wielkim mieście dopiero od niedawna, więc nie o wszystkich zwyczajach jeszcze wiedział.

– Najpierw trafi na uniwersytet – odrzekł półgębkiem Ludwig, niechętnie oderwawszy wzrok od okienka powozu.

– Nie rozumiem.

Ale Schatzki nie pociągnął tematu, nowy zresztą też wydawał się zbity z pantałyku. Jego czoło przez chwilę orały poziome zmarszczki.

– A ty dokąd się wybierasz? – Chciał wiedzieć.

– Mam spotkanie.

– Spotkanie?

– Ważne. Coś w rodzaju konsultacji.

– Konsultacji?

– Zgadza się. Spotkamy się w Prezydium po szóstej po południu. Mam nadzieję, że każdy z nas będzie miał w tym rozdaniu mocne karty.

5