Krypta Hindenburga - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Krypta Hindenburga ebook

Krzysztof Beśka

4,0

Opis

Kto strzeże tajemnicy najmroczniejszego miejsca na Warmii i Mazurach?

W styczniu 1945 roku z powierzchni ziemi zmiecione zostało mauzoleum Paula von Hindenburga. Po wielu latach okazało się, że w budowli, upamiętniającej też żołnierzy poległych podczas bitwy pod Tannenbergiem w sierpniu 1914 roku, poza trumnami marszałka i jego żony przechowywano coś jeszcze. Wygląda na to, że ludzie, którzy dziś tego szukają, nie cofną się przed niczym, by zdobyć tajemniczy artefakt. Gotowi są porywać, torturować, a nawet zabijać… Redaktor Tomasz Horn trafia w sam środek tego niebezpiecznego zamieszania.

Krzysztof Beśka – prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Laureat Wawrzynu – Literackiej Nagrody Warmii i Mazur oraz Wawrzynu Czytelników za Fabrykę frajerów (2009), czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej. Autor kilkunastu książek kryminalnych i sensacyjnych, w tym serii, której akcja rozgrywa się między innymi w dziewiętnastowiecznej Łodzi: Trzeci brzeg StyksuPozdrowienia z LondynuDolina popiołów oraz Amber-Gold. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (14 ocen)
5
4
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Hohenstein, Prusy Wschodnie, 5 sierpnia 1934 roku

Słońce, które wyszło zza Wieży Dowódców, wydłużało cienie dwóch mężczyzn idących drogą między kompleksem Tannenberg-Denkmal a stojącym trzysta metrów dalej cokołem z kamienną rzeźbą lwa. Jeden z nich nosił mundur oficera Wehrmachtu, drugi, niższy i tęższy, jasny garnitur i słomkowy kapelusz.

Pierwszym był pułkownik Joachim von Below z naczelnego dowództwa, drugim zaś inżynier Wilhelm Schmidt z berlińskiej pracowni architektonicznej Waltera i Johannesa Krügerów, twórców tej budowli. Stawili się tu wczesnym rankiem, aby dokonać ostatniej inspekcji miejsca, gdzie za dwa dni zaplanowano uroczystości pogrzebowe, jakich Rzesza jeszcze nie widziała.

Przed trzema dniami, drugiego sierpnia 1934 roku, zmarł bowiem jej prezydent, feldmarszałek Paul von Beneckendorff und von Hindenburg.

Obaj mężczyźni, obejrzawszy budowlę z zewnątrz, weszli przez główną bramę, by po chwili zniknąć w drzwiach w jednej z wież. Po pokonaniu krótkiego korytarza ruszyli w dół po skręconych spiralnie schodach. Zawiodły ich one jedynie na głębokość jednego piętra.

Na końcu kolejnego korytarza, w niewielkiej izbie przywodzącej na myśl więzienną celę, oczekiwał ich podpułkownik Schumacher z pułku piechoty w Osterode. To właśnie żołnierze z tego miasta pełnili tu na co dzień wartę honorową.

– Witam panów w moich skromnych progach – pozdrowił przybyszy, wskazując krzesła.

– Dzień dobry. – Schmidt zdjął kapelusz, jego towarzysz zaś zasalutował bez słowa.

– Jak już zapewniałem w rozmowie telefonicznej, uwzględniliśmy sugestie pańskiej pracowni architektonicznej – Schumacher spojrzał na gościa z Berlina – i przygotowaliśmy nasz batalion do pełnienia służby podczas uroczystości – tu przeniósł wzrok na von Belowa. – Denkmal jest gotowy na przyjęcie marszałka. Tym samym życzenie Adolfa Hitlera zostało spełnione.

Problem w tym, że nie zostało spełnione życzenie samego zainteresowanego – pomyślał architekt, a myśl taka mogła równie dobrze pojawić się także w głowie pułkownika.

Hindenburg, mimo że przed siedmioma laty osobiście odsłaniał pomnik swojej chwały, wcale nie chciał być pochowany w tym miejscu! Zdecydował o tym sam Hitler, który chwilę po śmierci prezydenta zaczął dzierżyć władzę należną wcześniej obu.

Ciało Hindenburga miało być przewiezione z jego majątku rodowego w Neudeck. Za dwa dni zaplanowano uroczystość pogrzebową. Miała być niepowtarzalna, wszak chowano prezydenta, mimo że z jego zdaniem coraz mniej się liczono. Malowano więc płoty, zamiatano uliczki w Hohenstein, prasowano flagi. Gestapo węszyło w poszukiwaniu „elementu”…

Na miejsce wiecznego spoczynku feldmarszałka wybrano dziedziniec. Na jego środku stał drewniany krzyż, pod nim zaś znajdował się grób dwudziestu żołnierzy niemieckich poległych w bitwie pod Tannenbergiem w 1914 roku. Ich szczątki poprzedniego wieczoru przeniesiono gdzie indziej, czyniąc miejsce dla trumny marszałka.

Schmidt nie zgłosił żadnych uwag. Podpisał wszystkie potrzebne dokumenty.

– Zatrzymał się pan w Hohenstein, inżynierze? – zapytał go von Below, gdy obaj znaleźli się przy daimlerze pułkownika.

– W hotelu Kaisehof – sprecyzował Schmidt.

– W takim razie mieszkamy po sąsiedzku, bo ja mieszkam w Zentral Hotel. – Oficer położył dłoń w czarnej rękawiczce na klamce drzwiczek samochodu. – Chętnie pana podwiozę.

– Tu wszystko jest po sąsiedzku, pułkowniku.

Daimler przejechał pod wieżą, po chwili znalazł się na drodze, gdzie kierowca mógł wreszcie przyspieszyć. Mknęli wzdłuż szpaleru dębów, posadzonych w trakcie budowy pomnika, zostawiając za sobą obłok kurzu. Jednak po chwili, zamiast skierować się do Hohenstein, samochód pojechał dalej, ku ciemnej ścianie lasu.

– Niech się pan nie obawia – mruknął von Below. – Chciałbym tylko zamienić z panem kilka słów. Na osobności.

Wreszcie zatrzymali się na polanie. Kierowca bez słowa opuścił auto i oddalił się. Schmidt widział, jak kilkanaście metrów dalej, oparty plecami o pień drzewa, zapala papierosa.

– Cygaro? – Pułkownik zbliżył w stronę architekta otwarte pudełko ze stylizowanym napisem „Befti”.

– Nie palę – odparł Schmidt. – Czego pan właściwie ode mnie chce, pułkowniku?!

Joachim von Below nie dziwił się nieprzyjaznemu tonowi architekta. Nie od razu też odpowiedział na pytanie. Najpierw niespiesznie, za pomocą korbki opuścił szybę, potem długo trzymał zapaloną zapałkę przy końcu brązowego zwitka.

– Potrzebujemy pańskiej pomocy, inżynierze Schmidt.

Te słowa nie były w stanie uspokoić architekta. Zbyt często słyszał o tajemniczych zniknięciach wielu ludzi w całych Niemczech.

– „My” to znaczy kto? – warknął. – Nie przywykłem do zagadek. Jak chcę się rozerwać, to idę w Berlinie do kabaretu. Albo jeszcze gdzie indziej. Wie pan, co mam na myśli…

Pułkownik zdjął czapkę i wypuścił z ust obłok dymu. Na jego twarzy przez chwilę błąkał się uśmiech, jednak oczy pozostawały poważne. Poważne jak problem, który był do rozwiązania.

– Za dwa dni będą tu tłumy – powiedział von Below, spoglądając przed siebie.

– Niezaprzeczalnie – zgodził się architekt.

– Trumnę opuszczą do grobu, usłyszymy bicie kościelnych dzwonów i huk armatnich wystrzałów. Nad grobem przemówi sam Hitler. Padną wielkie słowa: o kontynuowaniu dzieła, o tysiącletniej Rzeszy, ale także o mitycznej Walhalli, do której rychło zawita dusza zmarłego.

Schmidt znacząco spojrzał na zegarek. Nie uszło to uwadze oficera.

– W tej mieścinie i tak nie ma co robić – rzucił półgębkiem von Below.

– Przepraszam… – stropił się cywil.

– Nie ma za co, właściwie już kończyłem – uśmiechnął się pułkownik. – Chciałem tylko powiedzieć, że w ten sposób koło się zamknie. Do tysięcy poległych w krwawej bitwie żołnierzy dołączy po latach ich naczelny wódz, ojciec zwycięstwa nad Rosjanami. I właśnie w imieniu tych chłopców, często bezimiennych, chciałbym poprosić pana, inżynierze, o jedną małą przysługę.

– Co to za przysługa?

– Już mówię. W krypcie jest miejsce na dwie trumny, prawda?

– Owszem. Pomyśleliśmy o żonie marszałka.

– To zrozumiałe. Nasza prośba może pana mocno zdziwi, ale…

– No, niech pan wreszcie mówi, pułkowniku! – zawołał inżynier Wilhelm Schmidt.

– Chodzi o to, żeby znalazło się tam miejsce na… jeszcze jedną trumnę – dokończył pułkownik Joachim von Below z wyraźną ulgą, podnosząc do ust cygaro marki Befti.

Olsztynek, współcześnie, początek lipca

– Rzeźba Micheleangelo Pietrobelliego, którą państwo oglądają, przetrwała wysadzenie mauzoleum Hindenburga zimą 1945 roku i późniejszą dewastację ruin. Przez długie lata los lwa nie był znany. W 1993 roku rzeźba została przypadkowo odnaleziona.

Mężczyzna w białej baseballówce przerwał monolog. Zdjął czapeczkę z głowy, rękawem koszuli otarł pot z czoła. Przez sekundę zastanawiał się, czy ponownie założyć nakrycie głowy. Pożytku prawie żadnego. Po chwili zdecydował się pozostać z gołą głową, a czapką zaczął się pracowicie wachlować.

– Władze Olsztynka – kontynuował – zdecydowały, by lwa po odrestaurowaniu postawić na placu przed ratuszem, na dużo niższym cokole.

Po ryneczku przejechał zdezelowany maluch. Krzyczały dzieci, szczekał pies. Miasteczko żyło własnym, powolnym życiem. Od dawna nikt nie zwracał tu większej uwagi na turystów z Niemiec. Tylko gdzieś w tle miejscowi chłopcy czaili się z zamiarem wciśnięcia wycieczkowiczom za parę euro pocztówek, które nabyli w pobliskim kiosku za kilkadziesiąt groszy.

Stefan Ludwiszewski, licencjonowany przewodnik turystyczny, ponownie włożył na głowę baseballówkę. Dwadzieścia sześć par oczu przypatrywało mu się z niesłabnącą uwagą i dziecięcym wręcz zaciekawieniem. Dwadzieścia sześć par uszu, mimo że częstokroć wspomaganych aparatami słuchowymi, wciąż było gotowe łowić każde słowo wypowiedziane w języku niemieckim.

Skąd oni mają tyle sił w tym wieku? – zastanawiał się Ludwiszewski, patrząc na swoich podopiecznych, kobiety i mężczyzn, ludzi w wieku osiemdziesięciu, osiemdziesięciu kilku lat, którzy jak co roku przyjeżdżali z wycieczką do dawnych Prus Wschodnich.

– Granitowe płyty pochodzące z mauzoleum Hindenburga trafiły między innymi do Warszawy, gdzie posłużyły za budulec gmachu komitetu centralnego partii komunistycznej, a także, co będziemy mogli sprawdzić już jutro, stojącego w Olsztynie pomnika Wdzięczności Armii Czerwonej, którego autorem jest polski rzeźbiarz, Xawery Dunikowski.

Ktoś z grupy zakaszlał, ktoś odchrząknął.

– A teraz udamy się na miejsce, gdzie przed laty znajdował się Tannenberg-Denkmal. – Przewodnik wskazał ręką na autokar, którego kierowca właśnie zajmował miejsce za kierownicą.

Grupa ruszyła w kierunku pojazdu, gwarząc między sobą w parach, trójkach, czasem w większych grupkach. Nikt się nie ociągał, dzień bowiem zaczął się dość wcześnie i żołądki już domagały się napełnienia.

Nikt też chyba nie byłby w stanie zauważyć, że prócz zignorowanych nastolatków z pocztówkami ktoś jeszcze z baczną uwagą przygląda się grupie turystów.

Niespełna dziesięć minut później klimatyzowany neoplan pokonywał krętą drogę, na której końcu kiedyś znajdowała się wspomniana przez przewodnika budowla.

Dziś nie pozostało z niej nic. Zupełnie nic. Tylko łagodne wzgórze.

– Tu właśnie znajdowało się mauzoleum Hindenburga – zakomunikował przewodnik.

Nie było nawet po co wychodzić z autokaru. Płakać też nie. Gdyby oglądać ruiny domu urodzenia lub dzieciństwa, kościół, w którym przystępowało się do pierwszej komunii, a który dziś jest domem kultury czy magazynem, to co innego…

– Jedziemy, panie Heńku – Ludwiszewski wydał polecenie kierowcy, po czym ponownie włączył mikrofon, by dokończyć swoją kwestię: – Jedyne, co pozostało z budowli, to ukryte głęboko w ziemi fundamenty.

Nigdy tego nie liczył, ale chyba połowa wszystkich tras wycieczkowych, jakie odbywał z Niemcami po Warmii, Mazurach, Powiślu i Żuławach, miała takie momenty – smutne i bolesne. Wiedział, że to samo odczuwają Polacy odwiedzający Wilno, Lwów, Łuck, Stanisławów. Bywało też, choć coraz rzadziej, że musiał się gęsto tłumaczyć za Roosevelta, Churchilla i Stalina.

Kilka minut później zatrzymali się przed zajazdem. Uczestnicy wycieczki zaczęli opuszczać autokar, niektórzy postękując z cicha, inni prowadząc ożywioną dyskusję, jak to między ludźmi, którzy mają dużo wolnego czasu, tak naprawdę mając go coraz mniej.

O tym ostatnim mieli się przekonać dzisiaj.

Stare Jabłonki k. Ostródy, w tym samym czasie

Pociąg z hukiem przetoczył się po nasypie. Widząc czerwone światła ostatniego wagonu, Bogdan Sikorski nacisnął gaz. Po kilku chwilach jego terenowy nissan pathfinder na francuskich numerach pokonał przejazd kolejowy.

Kierowca wrzucił trzeci bieg, nacisnął gaz, ale nie miał zamiaru zbytnio się rozpędzać, mimo że chronił go immunitet europosła. Sam miał dwoje dzieci i nienawidził gości, którzy gnali na złamanie karku po terenie zabudowanym. Przycisnął więc dopiero wtedy, gdy minął wieś. Za kółkiem czuł się pewnie; kilometry, które w ostatnim czasie pokonywał z domu pod Olsztynem na lotniska w Gdańsku i Warszawie, skąd dalej leciał do Brukseli, zrobiły swoje.

Kwadrans wcześniej w restauracji jednego z hoteli nad jeziorem Szeląg Wielki zjadł obiad i udzielił wywiadu dziennikarzowi miejscowej gazety, redaktorowi Władysławowi Kolasie. Chwilę przed rozpoczęciem rozmowy jego prawa ręka na chwilę zanurkowała w kieszeni, natrafiła na niewielki guzik i nacisnęła go. Potem wszystko potoczyło się jak zwykle.

Spotkanie z dziennikarzem nie było ostatnim punktem w planie dnia Sikorskiego. Za kwadrans był umówiony w Worytach pod Gietrzwałdem, gdzie miał się spotkać z pewną starszą panią, jak sądził z rozmowy przeprowadzonej przedwczoraj przez telefon. Kobieta błagała go o spotkanie, a na pytanie, czemu nie odwiedzi go w jego biurze poselskim, odpowiedziała, że jest chora i ma problemy z poruszaniem się. Dlatego zgodził się do niej przyjechać.

Zza łuku szosy wychynęła strzelista wieża sanktuarium maryjnego w Gietrzwałdzie. Na miejscu będzie za kilka minut, ze znalezieniem właściwego domu też nie powinien mieć większych problemów. Słońce, dotąd piekące nieubłaganie, skryło się za dużą, ciemną chmurę.

Kilkaset metrów dalej Bogdan Sikorski ujrzał przechodnia. Młody człowiek stał na skraju drogi. Coś było dziwnego w jego pozie: założone ręce, jasnorude włosy i obojętny wyraz twarzy, którą charakteryzowała wysunięta mocno szczęka. Nie, tak nie zachowują się autostopowicze. Może więc był to miejscowy, umilający sobie czas spoglądaniem na przejeżdżające auta albo po prostu na kogoś czekający?

Mógłby to być także… geodeta. No pewnie, że geodeta! Jakiś jego kompan idzie teraz z kolorową tyczką, zwaną łatą, lub celuje z dalmierza. Bogdan zawsze lubił bawić się myślami, szczególnie podczas podróży samochodem. Nikogo z kolorową tyczką jednak nie spotkał.

Wjechał do Gietrzwałdu. Minął kilka autokarów wiozących pielgrzymów i po chwili mknął już na północny zachód, w kierunku Woryt.

Wtedy zadzwoniła komórka. Odebrał połączenie, nie spojrzawszy nawet na wyświetlacz.

– Sikorski, słucham.

W głośnikach odezwał się głos jego żony. Anna chciała tylko wiedzieć, o której wróci do domu. Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście sekund, po czym rozłączyli się. W tej samej chwili nissan europosła dojechał na miejsce.

Sikorski wyłączył silnik i wysiadł, przez cały czas bacznie obserwując dom i obejście. Był to zwyczajny domek, jakich tysiące stoi jeszcze nad jeziorami niegdysiejszych Prus Wschodnich, zbudowany z czerwonej cegły, ze spadzistym, omszałym tu i ówdzie dachem.

– Dzień dobry! – zawołał, zbliżywszy się do wejścia.

Pchnął furtkę, wszedł do ogrodu. Po chwili zapukał do drzwi.

Żadnej reakcji. Nie było nawet słychać szczekania psa, a przecież większość ludzi na wsiach psy trzyma.

Sikorski przestraszył się, że starszej pani coś się stało. Zawał, wylew, paraliż – w podeszłym wieku wszystko jest możliwe. No i ten sądowy pozew.

Spóźniłem się! – pomyślał.

Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.

– Dzień dobry – powiedział.

Wszedł do środka. Od razu poczuł niezbyt przyjemny zapach, charakterystyczny dla starych wiejskich domów – zapach pracy ponad siły, pracy przez całe życie, pomieszany z wonią obory i rozpadających się mebli. Na ścianach zauważył grzyb. Czy ktoś naprawdę tutaj mieszkał?

– Pani Lengowska – zawołał nieswoim, drżącym głosem. – Czy jest pani w domu? Byliśmy umówieni…

Po chwili znalazł się w kuchni, która jednak także okazała się pusta. Cofnął się więc do przedpokoju, z którego perspektywy ujrzał pomieszczenie mogące być dużym pokojem. Drzwi broniące dostępu do niego były uchylone.

Odchrząknął kilka razy, nie chciał przestraszyć gospodyni, gdyby jednak była w domu, i ruszył w tamtym kierunku.

– Halo! Jest tu kto? – zapytał ponownie.

I znów odpowiedziało mu milczenie.

Europoseł pchnął drzwi, które, wbrew wyglądowi, uchyliły się bezszelestnie. Przekroczył próg największej izby…

Okolice Olsztynka, w tym samym czasie

Wszyscy uczestnicy wycieczki musieli znaleźć się w kadrze kamery sony, którą w pokrytych brązowymi plamkami dłoniach trzymał Klaus Miehlke, emerytowany nauczyciel matematyki z Kolonii. Inni również uwieczniali eskapadę na swoich aparatach i kamerach, jednak tylko jeden Miehlke stawiał mniej na widoki, a bardziej na ludzi.

– Bo jeszcze Oscara dostaniesz – zaśmiała się siedemdziesięciopięcioletnia Ingeborg Schwarz z Dortmundu, podczas gdy jej dziesięć lat starszy mąż, Erich, dziecięcym gestem doprawiał jej rogi.

W sali jadalnej roznosił się zapach jedzenia, choć konia z rzędem temu, kto potrafiłby zgadnąć, jaka potrawa była tego przyczyną. Z pewnością składały się na ową woń zapachy stojących na stołach przypraw, którymi przesiąkły obrusy, tapicerka krzeseł, zasłony. Stare restauracje i stołówki zawsze pachną tak samo, niezależnie od tego, jakie frykasy przyrządził kucharz i podświetlane reklamy jakich napojów powiesiłby nad głową barman.

W drzwiach prowadzących do kuchni zakotłowało się od kelnerów i kelnerek wnoszących wazy z zupą. Prawdopodobnie czas, kiedy zajazd gościł wycieczkę, był najgorętszym momentem dnia. Zresztą ku uciesze wszystkich, bowiem znaleźć się na liście miejsc, w które Stefan Ludwiszewski prowadził swoich podopiecznych, chciał każdy właściciel restauracji, baru czy sklepu z pamiątkami.

– Pomidorowa. – Erich Schwarz zajrzał do wazy, aż mu zaparowały szkła okularów.

Zaczęli jeść. Salę wypełnił szczęk sztućców, podzwanianie zastawy, od czasu do czasu jakieś wibrujące niemieckie słowo.

– Ciekawe, co zobaczymy jutro w Allenstein – zastanawiała się głośno pewna pani, starając się jednocześnie nabierać na łyżkę samą zupę, bez klusek.

– Siostra mówiła, że mało co zostało tam w całości – nie pocieszył jej siedzący obok pan, łysy jak kolano. – Może ratusz czy jakiś kościół. Pojedyncze kamienice.

– To straszne – oceniła kobieta.

Kiedy Frank Prochnov, mężczyzna nieodbiegający od pozostałych ani wiekiem, ani wyglądem, wstał nagle od stołu, nie dokończywszy zupy, nikt z jego towarzyszy zbytnio się tym nie zdziwił. Zauważono, że staruszek miał problem z pęcherzem i często podczas jazdy odwiedzał pokładową toaletę.

Siorbiąca zupę Ingeborg wymieniła z Erichem porozumiewawcze spojrzenie, prawdopodobnie pod tytułem „Jak to dobrze, meine Liebe, że twoja prostata działa bez zarzutu”.

Tymczasem podano drugie danie: ziemniaki, kotlet schabowy z odrobiną przesmażanej kapusty, zestaw surówek. Młodziutka kelnerka sprzątnęła talerz z niedokończoną przez Franka zupą, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Na tym miejscu jej kolega postawił po chwili talerz z drugim daniem.

Ale Frank nie wracał.

– Wszystko w porządku? Smakuje państwu obiad? – zapytał Schwarzów Stefan Ludwiszewski, kończąc tradycyjną rundkę między stolikami.

– Ja, gut – odpowiedział Erich.

Kolejna wymiana spojrzeń z żoną kazała mu jednak zrewidować opinię.

– Frank Prochnov wyszedł do toalety i długo nie wraca – rzekł, robiąc zbolałą minę, jakby to jemu samemu dokuczała wstydliwa choroba. – Trochę się o niego martwimy.

– Zaraz sprawdzę, co się stało – odparł Ludwiszewski.

Kilkoma krokami pokonał dystans dzielący główną salę i przedsionek, gdzie znajdowały się wejścia do toalet. Wszedł do męskiej. Stwierdził, że w jednej z kabin pali się światło.

– Panie Prochnov – zawołał niezbyt głośno, żeby nie robić niepotrzebnego zamieszania. – Jest pan tam? Czy wszystko dobrze?

Odpowiedziała mu cisza. Ludwiszewski zapukał do drzwi kabiny, a gdy to nie przyniosło odzewu, zdecydował się nacisnąć klamkę.

Drzwi ustąpiły, jednak Polak uchylił je tylko na kilka centymetrów. Jeszcze raz wywołał swojego podopiecznego, ale znów jedynym dźwiękiem, jaki pochwyciły jego uszy, był jednostajny szum wody w spłuczce.

W tym samym momencie przewodnik zauważył leżący na podłodze niewielki przedmiot. Było to czerwone, płaskie pudełeczko zapałek, jakie często spotyka się w restauracjach czy hotelach, z jakąś nic niemówiącą mu nazwą.

Może po prostu wyszedł sobie na papierosa, a ja robię z siebie durnia? – przeszło mu przez myśl.

Zdecydowanie pociągnął za klamkę. To, co ujrzał, spowodowało, że poczuł nagłą niemoc w mięśniach nóg.

Na muszli klozetowej z opuszczonymi do kostek spodniami siedział poszukiwany uczestnik wycieczki. Jego ciało było nienaturalnie odchylone do tyłu, ręce zwisały wzdłuż tułowia.

– Boże – jęknął Ludwiszewski po polsku.

Frank Prochnov oczy miał otwarte, wzrok nieruchomy. Na jego czole, dokładnie nad prawą powieką, widniał ciemnoczerwony punkt. Wlot pocisku…

KSIĘGA PIERWSZA

IMPETUS

I

Olsztyn, nazajutrz, dzień pierwszy

Tomasz Horn wypił łyk kawy i odstawił filiżankę na spodeczek. W tym samym momencie powiew wiatru porwał wetknięty pod talerzyk rachunek i uniósł go na wysokość pierwszego piętra stojących opodal staromiejskich kamieniczek.

Mężczyzna śledził losy kawałka papieru, póki ten nie upadł w niewielką kałużę, jedyną pozostałość po nocnej ulewie, która ubiegłej nocy przeszła nad Warmią.

Całe nasze życie jest jak ten świstek z kasy fiskalnej – pomyślał ze smutkiem.

– Bardzo pana przepraszam… – wyrwał go z zamyślenia schrypnięty głos; jakiś menel z zarośniętą, ogorzałą i spuchniętą twarzą czaił się za płotem, ogradzającym kawiarniany ogródek od reszty uliczki.

Horn zignorował natręta. Podobnie jak chwilę wcześniej kolorowy breloczek, który jakiś chłopak położył na jego stoliku wraz z kartką zachęcającą do zakupu. Menel nie miał jednak zamiaru dać łatwo za wygraną. Już chciał ponowić próbę, kiedy zza rogu ulicy Kołłątaja i Starego Miasta wytoczył się policyjny volkswagen. To spowodowało natychmiastowe zniknięcie żula.

– I znów miło – mruknął Horn pod nosem, wyciągając przed siebie nogi.

Dokładnie tydzień temu, ostatniego dnia czerwca, Tomasz Horn, dziennikarz działu stołecznego ogólnopolskiego dziennika, udał się na zasłużony urlop. I o ile w telewizji czy gazetach co chwilę mówiono albo o lecie bez słońca, albo bez czereśni, albo bez komarów, w przypadku tego człowieka wiele wskazywało na to, że w tym roku szykuje się lato bez… awantury.

Niestety czy na szczęście – tego nie był pewien. Wszystko zależało od tego, czy jego ścigali, czy on ścigał. Albo czy zagadki pozostawione potomnym, w tym i jemu, były łatwe do rozwiązania, czy też nie.

Ów dreszczyk emocji, niepodobny do żadnego innego, Tomasz Horn po raz pierwszy poczuł niespełna rok temu, tropiąc zagadki, zarówno te historyczne, jak i współczesne, w Kwidzynie, Fromborku i Gdańsku. To, co wtedy się wydarzyło, było też powodem obecności Horna w Olsztynie.

Dwa dni temu Horn przysłuchiwał się organizowanej przez miejscowy uniwersytet, dokładnie jego Wydział Teologiczny, sesji naukowej. Jej tematem była niegdysiejsza służba wojskowa kleryków. Pośród prelegentów był ksiądz Józef Nehring, proboszcz z Tolkmicka. To właśnie z nim Horn współpracował poprzedniego lata.

– Dziękuję – powiedział do kelnerki, która właśnie zabrała ze stolika talerzyk po ciastku czekoladowym, nie ruszając jednak filiżanki, na której dnie jeszcze znajdowało się trochę kawy.

Pewnie dorabia sobie w wakacje jak wielu jej rówieśników – spekulował w duchu.

Dziewczyna była ładna, co nie uszło uwadze dziennikarza. Od niedawna był przecież znów wolny. Jego małżeństwa z Małgorzatą nie dało się uratować; każde z nich poszło swoją drogą.

Dokładnie w chwili, gdy kelnerka znikała w drzwiach kawiarni, kolejny podmuch wiatru przyniósł pojedynczy dźwięk z wieży olsztyńskiego ratusza, oznaczający kwadrans po pełnej godzinie. Mieszczącą się naprzeciwko lodziarnię oblegała rozkrzyczana hałastra kolonistów w jednakowych, białych czapeczkach. Nad dziećmi czuwała para niewiele starszych wychowawców.

Horn dopił wystygłą kawę i wstał z krzesełka. Był w dobrym humorze. W pracy wiodło mu się nie najgorzej, gotów był więc wysłuchać w spokoju każdej propozycji, nawet dotyczącej wykupienia dodatkowej polisy na życie.

Kilka chwil później znalazł się na wybrukowanym placu Starego Miasta, wszedł pod arkady ciągnące się wzdłuż jednej z pierzei. Po minucie dotarł na Targ Rybny. Przeszedł obok straganów, na których wystawiono przeróżne bibeloty, starzyznę-niemczyznę, a także szeroko pojętą twórczość ludową.

Jego uwagę przyciągnęły, jak zwykle, stare książki. Był wśród nich album, przedstawiający dzieła znanego polskiego rzeźbiarza, Xawerego Dunikowskiego.

Horn zaczął wertować książkę. Szybko trafił na to, co spodziewał się znaleźć.

– Niewiele się zmieniły, prawda? – zagadnął go właściciel stoiska, starszy mężczyzna w okularach w grubej oprawie.

– Co pan ma na myśli?

– No, „szubienice”! Rzeźba Dunikowskiego. Patrz pan, tyle lat od upadku komuny, a one wciąż stoją…

Horn skinął głową na znak, że myśli podobnie. Odłożył album. Zbliżał się już bowiem czas spotkania w greckiej tawernie przy Wysokiej Bramie. Pewien znajomy miał do niego ponoć niezwykle ważną sprawę „nie na telefon”.

Zajął miejsce przy stoliku. Chwilę przyglądał się tłumowi, który przetaczał się uliczką.

– Poproszę gyros – dokonał wyboru, gdy zjawiła się kelnerka; był głodny, nie widział też nic niewłaściwego w zamówieniu jedzenia przed przybyciem człowieka, z którym się umówił.

Oddał kartę, po czym spojrzał na zegarek. Było dziesięć po pierwszej. Znajomy spóźniał się. To tym bardziej utwierdziło Horna w tym, że dokonał słusznego wyboru. Oby jeszcze gyros okazał się jadalny – pomyślał.

Kilka minut później przyniesiono wielki talerz z zamówionym daniem. Dziennikarz chwycił sztućce i zaczął jeść. Przez chwilę zapomniał nawet, po co tu przyszedł i na kogo czeka. Świadomość ta wróciła mu dopiero wtedy, gdy nasycił głód. Znów odruchowo przyglądał się przechodniom. Żaden z nich jednak nie zbaczał z trasy, by wejść do tawerny.

Dzwony na wieży ratusza poinformowały, że jest za piętnaście druga. Tamten spóźniał się więc trzy kwadranse i Horn nie miał już wielkich nadziei na jego pojawienie się. Sprawdził komórkę, ale nikt do niego nie dzwonił. Nie czuł z tego powodu żalu ani wściekłości. Był przecież na urlopie.

– Rachunek proszę – powiedział do przechodzącej akurat kelnerki.

– No i doigrał się, skurwiel! – zawołał jakiś gruby facet, siedzący trzy stoliki od Horna, uderzając dłonią w czytaną gazetę; była to „Gazeta Olsztyńska”.

Przeciw komu tak złorzeczył czytelnik miejscowego dziennika?

– Z tego już się nie wyłga. – Grubas pokręcił głową. – I Bruksela nie pomoże…

Horn zapłacił za gyros, jednak nie wstawał z miejsca. Dopiero gdy tamten człowiek opuścił ogródek, podszedł do jego stolika i wziął do ręki gazetę umieszczoną w drewnianym uchwycie.

To, co przeczytał na pierwszej stronie, spowodowało, że musiał usiąść.

– Europoseł z Warmii i Mazur, Bogdan S., zamieszany w morderstwo ukraińskiej prostytutki – przeczytał na głos tytuł artykułu.

II

Barczewo k. Olsztyna, dzień pierwszy

Zygmunt Pleban zebrał w ustach ślinę, przechylił się przez balustradę mostu i z głośnym charknięciem splunął do rzeki. Żółtawy balon dosięgnął wody, rozbił się i zniknął w ułamku sekundy, porwany przez wartki nurt Pisy. Przechodząca obok młoda dziewczyna w letniej sukience obejrzała się i z obrzydzeniem pokręciła głową.

Dostrzegł ten gest. Pogładził się po sumiastych wąsach, po czym uśmiechnął się szeroko. Nawet posłał jej całusa! Widząc to, nieznajoma przyspieszyła kroku. Myślała pewnie, że ma do czynienia z kimś, kto przed chwilą wyszedł za bramę przy Klasztornej. Albo właśnie tam zmierza z kilkudniowej przepustki.

On nie wyglądał co prawda na kryminalistę, ale przecież mało kto teraz wygląda. Możesz nosić biały kołnierzyk i garniturek od Cardina, a i tak, jak będą chcieli, znajdą na ciebie paragraf!

Pleban popatrzył jeszcze przez chwilę na rzekę, po czym wyprostował się i ruszył w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Było to piękne terenowe bmw. Po chwili rozległ się nosowy pomruk uruchamianego silnika i auto potoczyło się ulicą Mickiewicza w stronę centrum.

Nie sposób tu było zabłądzić. Terenówka była zresztą wyposażona w aparaturę, która bezbłędnie doprowadziła kierowcę do celu. A tym było skrzyżowanie ulic Kościuszki i Południowej, przy którym stał niewielki, nieco zapuszczony domek.

Po kilku chwilach Pleban stanął przed drzwiami. Nacisnął dzwonek, dla pewności jeszcze zapukał. Nie czekał długo. Przez szparę między krawędzią drzwi a futryną wyjrzała para nieufnych, starczych oczu.

– Dzień dobry, moje nazwisko Lewandowski – przywitał się przybysz, wykrzywiając twarz w wymuszonym uśmiechu. – Rozmawialiśmy wczoraj wieczorem przez telefon.

– Co? – dobiegło z wnętrza domu.

Staruszek sprawiał wrażenie, że albo nie dosłyszał, albo nie rozumie, co do niego mówią. Drzwi domu też nie uchyliły się nawet o milimetr, choć Pleban był pewien, że zdołałby je otworzyć i utorować sobie drogę jednym, nawet nie bardzo mocnym pchnięciem. Wiedział jednak, że musi działać ostrożnie. Nie tylko dlatego, że to środek miasta i środek dnia.

– Moje nazwisko Lewandowski – powtórzył nieco głośniej, starając się zachować spokój. – Przysyła mnie dyrektor Nowicki. Rozmawialiśmy wczoraj. Pan Kazimierz Wieczerzak?

– Aaa, to pan. – Oczy dziadka zabłysły na chwilę, a uśmiech, nieco dłuższy, odsłonił liczne ubytki w uzębieniu. – Oczywiście, przypominam sobie. Proszę, niech pan wejdzie.

– Dziękuję.

Gość wszedł do środka. Jego nozdrza z miejsca pochwyciły charakterystyczną woń drewna i starości. Podłoga, wytarta do żywego w okolicach drzwi wejściowych, zaskrzypiała.

Weszli do izby pełniącej funkcję tak salonu, jak i sypialni. Stojące w rogu, pod monidłem przedstawiającym nowożeńców, podwójne łóżko było niezaścielone, a pościel dawno niezmieniana.

Pleban starał się nie patrzeć w tamtą stronę. Ściany były odrapane, w jednym miejscu wisiała gęsta pajęczyna. Na stoliku pod oknem leżała połówka chleba i nóż w otoczeniu okruchów. Nie trzeba było być szczególnie bystrym znawcą życia, by stwierdzić, że człowiek ten żyje w nędzy, którą do pewnego momentu dzielił z żoną.

I pomyśleć, że kiedyś obaj podlegaliśmy jednemu ministrowi – przeszło przez głowę Plebanowi. Tak oto ojczyzna odpłaca się swoich obrońcom.

– Proszę, niech pan siada. – Wieczerzak odsunął od stołu jedno z chybotliwych krzesełek i wskazał je gościowi. Sam zajął drugie, po przeciwnej stronie.

Przybysz najostrożniej, jak potrafił, dotknął siedziska. Jednocześnie asekurował się, opierając łokcie na krawędzi stołu, wolnej od okruszyn. W takiej pozycji, mając nadzieję, że stary nie zaproponuje mu nic do picia, przystąpił do wyłuszczania sprawy.

– Wczoraj, w rozmowie telefonicznej, powiedział mi pan, że pracował w miejscowym więzieniu w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt pięć – tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem.

– Zgadza się – potwierdził staruszek. – Mam dokumenty, odznaczenia. Wszystko w najlepszym porządku, proszę pana redaktora. Pokazać? – Dźwignął się, gotowy udowadniać swoje słowa.

– Nie, może potem – powstrzymał go Pleban, starając się jednocześnie nie wybuchnąć śmiechem. – Do tego jeszcze dojdziemy. Niech pan siada, panie Kazimierzu…

– Ja nikomu nie zrobiłem krzywdy, proszę pana. – Sierżant Wieczerzak uderzył się oburącz w zapadłą klatkę piersiową. – Nikt z działaczy „Solidarności”, proszę pana, nie został przeze mnie nigdy skrzywdzony. Nigdy! Zapytajcie Frasyniuka. On przecież siedział u nas, w Barczewie.

– To prawda.

– Gdyby nie ja, panie, toby go zakatowali na śmierć, bo taki przyszedł cichy rozkaz, z samej góry. Każdy panu to powie!

– Tak, dziś wszyscy są rozmowni, gdy się ich zapyta o tamte czasy. I wszyscy byli w opozycji…

– Ja po to przyszedłem do więzienia, żeby zajmować się tylko bandytami i zbrodniarzami. Często takimi, którzy czekali u nas na wyrok śmierci.

Pleban pokiwał ze zrozumieniem głową, by za chwilę rzec ściszonym głosem:

– Właśnie o jednym z nich chciałbym z panem porozmawiać.

– O kim? O Frasyniuku?

– On chyba nie miał aż tak wysokiego wyroku – zauważył gość.

– To o kogo panu chodzi?

– O Ericha Kocha, panie Wieczerzak. Pamięta pan takiego więźnia?

III

Olsztyn, dzień pierwszy

Tomasz Horn zatrzymał samochód na parkingu przed siedzibą „Gazety Olsztyńskiej” na peryferyjnym Tracku. Dotarł tu, aby uzyskać jakiekolwiek informacje na temat tego, co spotkało jego przyjaciela i dawnego szkolnego kolegę, Bogdana Sikorskiego. Gdzie mogli wiedzieć więcej, jak nie w redakcji dziennika, który ogłosił tę informację. Dla niektórych smutną, dla innych wręcz przeciwnie. Walka polityczna w Polsce przybierała przecież różne formy.

– Dzień dobry, chciałbym się widzieć z redaktorem Szumskim – powiedział Horn, zbliżywszy się do kontuaru recepcji.

Siedziała tam ładna blondynka w białej bluzce. Wyglądała na miłą osóbkę; wiedział jednak, że to tylko pozory, i był gotowy na kontratak. Do jego redakcji w Warszawie też niemal codziennie przychodzili różni ludzie. Czasem były to osoby niezrównoważone psychicznie. Ktoś musiał ich grzecznie odprawiać z kwitkiem.

– Dzień dobry panu – odrzekła recepcjonistka z uśmiechem.

I ku jego zdziwieniu położyła na kontuarze przepustkę.

– Pierwsze piętro. Korytarzem do końca i na lewo.

Dwie minuty później Horn zbliżał się wielkimi krokami do stolika przy oknie, gdzie wgapiony w monitor komputera siedział Marek Szumski, znajomy dziennikarz.

– Cześć pracy! – zawołał przybysz.

Szumski spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. Niewykluczone też było, że nie od razu go rozpoznał. Jednak już po chwili siedzieli obok siebie i rozmawiali.

– Nie wiedziałem, że się znacie – powiedział miejscowy dziennikarz.

– Stare dzieje. – Horn machnął ręką. – Ale kiedy przeczytałem o tym, co się stało…

– Zgaduję, że nie wierzysz w jego winę.

Tomasz Horn opadł plecami na oparcie krzesła, sapnął. Potem dopiero zdecydowanie pokręcił głową.

– Nie. Nigdy w to nie uwierzę.

Szumski sięgnął po jakieś papiery, chwilę je wertował.

– Bogdan Sikorski jest jednym z dwojga posłów, których w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego wybrano w okręgu warmińsko-mazurskim. Mieszka z rodziną pod Olsztynem, w mieście ma także swoje biuro poselskie. Na co dzień zaś siedzi na zmianę w Brukseli i w biurze Komisji Europejskiej w Strasburgu. Można powiedzieć, że pół życia spędza w podróży.

– Co w takim razie robił w Worytach?

– Trzeba przyznać, że Sikorski to ten typ polityka, który gros swojego czasu poświęcał nie na przysypianie na sali obrad, a pracę w terenie – wyjaśnił Szumski. – Gdyby bowiem rozliczyć go z godzin, jakie spędził na obradowaniu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, mógłby być uznany za jednego z największych nierobów. Opozycja zresztą już mu to wytykała, nie mogąc zapomnieć, że w ostatecznym starciu pokonał ich miejscowego pupila. Pytasz, co robił w Worytach?

– To tam znaleźli tę panienkę. Dobrze pamiętam?

– Zgadza się, to niedaleko Gietrzwałdu. Niedawno Sikorski zaangażował się w akcję obrony Polaków przed roszczeniami majątkowymi Niemców. Nie chodzi o sprawy przedwojenne, ale ostatnią emigrację.

– Nie licząc tej po wejściu Polski do Unii Europejskiej.

– Zgadza się. Zaczęło się od pewnego gospodarstwa pod Biskupcem, które postanowiła odzyskać kobieta mieszkająca w Niemczech od połowy lat siedemdziesiątych. Sądy, pozwy, oskarżenia…

– Coś słyszałem. – Horn podrapał się za uchem. – I co? Teraz również chodziło o roszczenia majątkowe?

– Tak twierdzi Sikorski. I o tym opowiedział naszemu dziennikarzowi, Władkowi Kolasie, specjaliście od polityki, który kilka godzin wcześniej przeprowadzał z nim wywiad w Starych Jabłonkach. Tylko że to wszystko w jednej chwili stało się nieważne. A być może nawet przekreśliło wszystko, co do tej pory zrobił europoseł Bogdan Sikorski. Pewnie nieraz słyszałeś, co mówią o naszych szanownych przedstawicielach w Brukseli…

– …bywalcach knajp i burdeli – dokończył Horn. – Tak, mówi się o tym. Choć według mnie wynika to tylko z ludzkiej zawiści. Każdy chciałby tyle mieć co miesiąc na koncie, prawda?

– Wszyscy tacy święci?

– Na pewno nie. Ale wrzucać całe to towarzystwo do jednego wora to też przegięcie.

– W każdym razie fakty są takie: w domku w Worytach znaleziono martwą panienkę i Sikorskiego, który właśnie usiłował stamtąd uciec. Tak przynajmniej twierdzi policja. O resztę pytaj ich. – Szumski zaszeleścił dokumentami.

– A ty, Marek, co o tym myślisz? – zapytał Horn.

– Różnie może być – rzekł asekuracyjnie dziennikarz. – Więcej powiedzą ci kryminalni. Jeśli powiedzą…

– Spróbować warto.

– Zastanawiam się tylko – redaktor Szumski spojrzał badawczo na gościa – czemu tak bardzo chcesz to wiedzieć.

– Mam swoje powody. – Horn energicznie wstał z krzesła. – Dziękuję za pomoc.

IV

Barczewo k. Olsztyna, dzień pierwszy

Zygmunt Pleban zamknął za sobą drzwi domku stojącego na skrzyżowaniu ulic Kościuszki i Południowej. Patrząc, czy nikt nie widzi, starannie wytarł klamkę za pomocą chustki do nosa, po czym skierował kroki w stronę samochodu. Dopiero gdy zasiadł za kierownicą i zamknął drzwi, odetchnął z ulgą.

Mimo że był już dobrze po sześćdziesiątce, kondycji fizycznej mógł mu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Pleban dbał o to szczególnie: jeździł na rowerze, choć tylko po lesie, dobrze się odżywiał, a przede wszystkim regularnie odwiedzał siłownię. Wiedział bowiem dobrze, że od jego sprawności wiele zależy. „Konkurencja nie śpi” – mówił zwykle, pytany o to, czemu z takim zapałem wyciska na siłowni kolejne kilogramy.

Także i z emerytowanego strażnika więziennego wycisnął, jak sądził, ile się dało. Wiele godzin upłynie, zanim starzec odzyska świadomość. I jest wielce prawdopodobne, że nie będzie nic pamiętał. A ci, których ewentualnie ktoś zechce zapytać o szczegóły, choćby o markę i numery rejestracyjne samochodu, podadzą cyfry, za których powstanie odpowiada nieco kredy i węgla; za chwilę, po wyjeździe z Barczewa, Pleban przeciągnie po tablicach wilgotną ściereczką. Odklei też sztuczne wąsy i baczki, a potem starannie umieści je w specjalnym pudełku celem ponownego użycia.

Przerzucił bieg, włączył radio. Akurat trafił na wiadomości.

– Premier odmówił komentarza w sprawie europosła Bogdana Sikorskiego – cedziła radiowa lektorka. – W związku ze sprawą w ciągu kilku najbliższych dni ma odbyć się nadzwyczajne zebranie, w którym wezmą udział członkowie rady naczelnej stronnictwa.

– Nieroby jebane! – zaklął Pleban. – Trzeba było z wami wszystkimi zrobić porządek, kiedy jeszcze był na to czas. Za ciepło macie w dupach.

– Przewodniczący klubu parlamentarnego – ciągnęła lektorka – do którego należy Bogdan Sikorski, Francuz Jean-Claude de Courson, zaapelował o rozwagę i powstrzymanie się od ferowania wyroków przed ostatecznym wyjaśnieniem sprawy. Nie udało nam się dowiedzieć, czy Bogdan Sikorski zrezygnuje z chroniącego go immunitetu na czas śledztwa.

Pleban zmienił stację. Szczęśliwie trafił na muzykę poważną, a ta zawsze go uspokajała. Szczególnie wtedy, gdy miał za sobą robotę.

Chwilę po tym, jak na poboczu doprowadził tablice rejestracyjne do wcześniejszego stanu, zaczął analizować to, co usłyszał od Wieczerzaka. Odkąd pamiętał, ludzie mówili o skarbach, które Erich Koch, gauleiter Prus Wschodnich, a potem najstarszy i jednocześnie najbardziej uprzywilejowany więzień w Barczewie, zdołał ukryć przed wkroczeniem na te tereny Armii Czerwonej, zimą 1945 roku. Raz na jakiś czas pojawiał się ktoś, kto twierdził, że widział na własne oczy skrzynie z kosztownościami. Opowieści takie wypływały w gazetach w sezonie ogórkowym.

Swoją drogą, ta historia z Sikorskim spadała zasranym miejscowym pismakom jak z nieba – pomyślał nie bez złośliwości.

Mijał właśnie Wójtową Rolę, gdy rozmyślania przerwał dzwonek komórki. Odebrał ją leniwym gestem.

– Tak?

Przez chwilę słuchał. Po tym, co usłyszał, nie mógł się nie uśmiechnąć.

– Cieszę się, że załatwiłeś tych ludzi – rzekł. – Słyszałem o tych kozakach. Powinni się nadać. Spotkamy się tam, gdzie zawsze.

V

Olsztyn, dzień pierwszy

Tomasz Horn z całej siły uderzył pięścią w marmurowy blat. Efekt akustyczny tego czynu, a na tym dziennikarzowi zależało najbardziej, był jednak żaden. A ręka, owszem, zabolała.

Zbliżała się czwarta po południu. Kilka minut temu przyjechał do Komendy Wojewódzkiej, gdzie pracował inny jego kolega z dawnych lat i imiennik, podinspektor Tomasz Stawski. Horn miał nadzieję, że uda mu się go jeszcze zastać. I dowiedzieć czegoś więcej, niż podała gazeta. Spokoju nie dawały mu pytania, z tym najważniejszym na czele: czy Bogdan naprawdę to zrobił?

– Bzdura! – fuknął pod nosem.

Kilka chwil wcześniej Horn sformułował swoją prośbę, popartą okazaniem prasowej legitymacji, na parterze komendy u funkcjonariuszki w stopniu młodszego aspiranta. Teraz pokornie czekał na odpowiedź.

– Komenda Wojewódzka…

Drgnął na głos policjantki, sądząc, że zwraca się do niego. Była to jednak płonna nadzieja; dyżurna odebrała tylko telefon, którego dzwonek musiał być bardzo cichy.

– …Policji w Olsztynie. Młodsza aspirant Jankowska, słucham.

Horn usiadł na niskim parapecie. Wokół trwał zwyczajny ruch: policjanci mundurowi i w cywilu, mężczyźni i kobiety kręcili się we wszystkie strony, wychodzili i wchodzili do budynku.

Jeden z nich, wysoki, dobrze zbudowany facet w dżinsach, kraciastej koszulce z krótkim rękawem i z teczką w ręku, wchodzący właśnie do komendy, był tym, na którego Horn czekał.

Gdy tylko nawiązali kontakt wzrokowy, Horn posłał dziewczynie w okienku znaczące spojrzenie. Pewnie nawet nie zadzwoniła na górę, do biura Stawskiego. A petent, jak to petent, mógł tak sobie siedzieć i czekać do usrania. Może zresztą właśnie o to chodziło!

– Cześć, redaktorze. – Stawski uśmiechnął się krótko.

Uścisnęli sobie dłonie. Może w innych okolicznościach byłby to gest bardziej serdeczny.

– Wiesz już – stwierdził bardziej, niż zapytał oficer.

– Po to właśnie przyszedłem.

Podinspektor Tomasz Stawski spojrzał na zegarek, po czym rozejrzał się naokoło, jakby obawiał się, że ktoś niepowołany usłyszy, i rzekł półgłosem:

– Będzie lepiej, jak wyjdziemy na powietrze.

Znaleźli się na skwerku, który rozciągał się przed frontonem pudełkowatego gmachu o szarej elewacji, i usiedli na odrapanej parkowej ławce. Stawski postawił obok siebie teczkę, pewnie zawierającą jakieś dokumenty, a może tylko kanapki i gazetę. Otarł chustką pot z czoła.

– Powiem ci, że nie wygląda to dobrze – odezwał się po chwili, by następnie w kilku zdaniach opowiedzieć, co przydarzyło się europosłowi.

Domek w Worytach, gdzie, jak tłumaczył Sikorski już w pierwszej rozmowie z prokuratorem, miała na niego czekać kobieta zagrożona niemieckimi roszczeniami, a w rezultacie prawdopodobnie także eksmisją, okazał się niezamieszkany – i to od kilku lat. Policja miała posesję na oku, gdyż latem często dochodziło tam do włamań. Czasem ktoś wybił szybę, czasem panna z kawalerem spotkała się na szybką schadzkę, bo nie stać ich było na hotel.

Ostatnio jednak, jak mówili policjanci z Gietrzwałdu, był spokój. Od maja, czyli momentu rozpoczęcia sezonu na Warmii i Mazurach, nic się nie wydarzyło.

– Niestety, nikt nawet nie słyszał o żadnej Lengowskiej ani w Worytach, bo przecież mogło dojść po prostu do pomyłki numeru domu, ani w żadnej z okolicznych wiosek – tłumaczył oficer.

– A numer telefonu, z którego dzwoniła kobieta, a który wyświetlił się w komórce Bogdana?

– Tak, to zawsze dowód wiarygodności. Ale ten numer nie odpowiada. Włącza się poczta głosowa. Sprawdzaliśmy kilka razy.

– Można namierzyć ten aparat?

– Już to zrobiliśmy. To komórka na kartę, aktywowaną w Olsztynie tydzień temu. Nic więcej nie udało się ustalić.

– Zapewne ktoś z niej skorzystał, by następnie zniszczyć jednym naciśnięciem paznokcia. A potem spłuczki.

– Tak. I po dowodzie.

– A kim była ta dziewczyna? – chciał wiedzieć Horn.

– Na razie nie ustało nam się ustalić jej tożsamości. Patolog mógł jedynie stwierdzić, co zresztą było łatwe, że to prostytutka, prawdopodobnie zza wschodniej granicy. Cięcia tętnic dokonano wprawną ręką, niemal z chirurgiczną precyzją.

– Cholera.

– Najgorsze jest to, że zrobiono to ostrym nożem kuchennym, takim do oprawiania ryb, który znaleziono w ogrodzie pod domem.

– Na rękojeści muszą być odciski palców!

– I są. Niestety, to odciski palców Sikorskiego.

– Kurwa…

– Podobnie jak wszystkie, które znaleziono w chacie, głównie na klamkach drzwi i krawędzi łóżka. Tak samo z odciskami butów. Nie było innych poza włoskimi pantoflami pana europosła, takimi za dwieście euro. Funkcjonariusze, którzy otrzymali anonimowy telefon, nakryli go w opuszczonym domu dokładnie w chwili, gdy pochylał się nad zwłokami.

– W gazecie powiedzieli mi, że uciekał.

– Nie. Z relacji funkcjonariuszy wiem, że najpierw pozbył się narzędzia zbrodni, potem usiłował przenieść ciało.

Horn wstał gwałtownie z ławki, zaklął głośno.

– Uspokój się – powiedział Stawski.

– Jestem spokojny – warknął dziennikarz. – I jestem przekonany, że ktoś go najnormalniej w świecie wrobił. Nie brakuje chyba ludzi, którzy chcieliby mu dokopać. Chociażby za te sprawy z niemieckimi roszczeniami. Nie ma żadnych świadków?

– Sprawdzamy to.

– Przecież musiał być gdzieś wcześniej, tankować samochód…

– Sprawdzamy to.

Horn wreszcie usiadł. Płatki łuszczącej się zielonej farby posypały się na trawę. Usiłował zrozumieć Stawskiego. Dla niego, a także dla prokuratury liczyły się tylko fakty i ślady, nie zaś sympatie i domniemywania czy nieposzlakowana opinia podejrzanego.

– Poza tym, czy jego czasem nie chroni poselski immunitet? – zapytał po chwili Horn.

– Pewnie nawet o tym nie zdążył pomyśleć.

– To prawda. Ja bym się chyba zesrał ze strachu.

– On się tylko porzygał.

Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, Stawski podniósł się z ławki. Obraz najlepiej dopełniłoby sugestywne otrzepywanie rąk, jednak robota nie była skończona, a i podinspektor wcale nie chciał pozbywać się kłopotliwego petenta.

– Słuchaj, powtarzam ci, że ja też w to nie mogę uwierzyć, ale fakty są faktami – rzekł, by dokończyć nieco innym tonem: – Muszę teraz lecieć do komendy, bo mam jeszcze trochę papierkowej roboty. Ale pomogę ci.

– Jak?

– Nie jest to do końca legalne działanie, ale mam to w dupie. Chcę tylko, żebyś pamiętał, gdy ktoś zechce cię o to zapytać: ja o tym nic nie wiem. Rozumiemy się?

– To oczywiste – zgodził się Horn.

– Nie chcę znów gdzieś przeczytać, że policja to państwo w państwie.

– Załatwione.

– Pojedziesz teraz do „czerwonej” komendy – rzekł policjant półgłosem, patrząc nie na Horna, a przed siebie, na ulicę. – Tam siedzi Kontra, komisarz, który się tą sprawą zajmuje. Zadzwonię zaraz do niego, żebyś się nie błąkał i nie chodził po prośbie. Tylko tyle mogę na razie zrobić.

VI

Olsztyn, dzień pierwszy

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
KSIĘGA PIERWSZA. IMPETUS
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
XXXV
XXXVI
XXXVII
XXXVIII
XXXIX
XL
XLI
XLII
XLIII
XLIV
INTERMEZZO: MISJA STRACEŃCÓW
KSIĘGA DRUGA. PRAESIDIUM
XLV
XLVI
XLVII
XLVIII

Copyright © Oficynka & Krzysztof Beśka, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2020

Opracowanie redakcyjne: zespół

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Allusioni/Shutterstock, Yeti studio/Shutterstock,

Brendan Howard/Shutterstock

ISBN 978-83-66613-77-5

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek