Amber-gold - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Amber-gold ebook

Krzysztof Beśka

4,4

Opis

Nowe śledztwo detektywa Stanisława Berga w dziewiętnastowiecznym Königsbergu

Rok 1895. W życiu Stanisława Berga trwa nie najlepszy okres. Kiedyś był znanym łódzkim detektywem, dziś załatwia brudne sprawy dla wszystkich możnych przemysłowego miasta. Pewnego dnia zostaje wezwany do miejscowego przedsiębiorcy, Johanna Wolfganga Grossa, którego syn nie wrócił z wakacji. Detektyw odnajduje ślad w Königsbergu. Wspomagany przez tureckiego kupca, córkę konsula i miejscowego policjanta polskiego pochodzenia, trafia na trop zaginionego Grossa, ale też afery finansowej na niespotykaną dotąd skalę. Jej stawką będą nie tylko ogromne pieniądze, ale przede wszystkim ludzkie życie…

Krzysztof Beśka – prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Laureat Wawrzynu – Literackiej Nagrody Warmii i Mazur oraz Wawrzynu Czytelników za Fabrykę frajerów (2009), czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej. Autor kilkunastu książek kryminalnych i sensacyjnych, w tym trylogii, której akcja rozgrywa się w dziewiętnastowiecznej Łodzi: Trzeci brzeg StyksuPozdrowienia z Londynu i Dolina popiołów (2015), jak również rozgrywających się w północno-wschodniej Polsce powieści sensacyjno-historycznych: Ornat z krwi (2013), Krypta Hindenburga (2015) i Konstelacja zbrodni (2017). Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (18 ocen)
10
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Artyleria biła czwarty dzień. I noc. Tak naprawdę nie miało to już znaczenia zarówno dla celowniczych z czerwoną gwiazdą na hełmie czy czapce-uszance, z których co drugi, to pewne, miał skośne oczy, jak i tych, w których celowali. Kogo pociski miały razić, raziły. Kogo miały przestraszyć, przestraszyły. A dosięgną pewnie jutro. Naiwnym był, kto myślał, że alianckie naloty sprzed kilku miesięcy to najgorsze, co może się zdarzyć…

Do jednego tylko trudno się było przyzwyczaić. Do tych ich wyrzutni rakiet, które ktoś nazwał „organami Stalina”. Pan Hesse zżymał się za każdym razem, gdy ktoś w towarzystwie użył tego trochę strasznego, a trochę zabawnego, mimo wszystko, określenia.

– Niepodobna porównywać czegoś takiego do organów! – mówił, starając się zapanować nad drżeniem rąk. – To się nie godzi. Przecież organy to najszlachetniejszy i najwspanialszy instrument, jaki wymyślił człowiek. Wiem, co mówię, proszę państwa…

Tu zwykle następowała opowieść o największych na świecie, posiadających sto dwadzieścia dwa głosy organach Sauera, które Hesse widział i słyszał przed wojną. Było to w Hali Stulecia w Breslau. Nie wahał się ich nazwać kolejnym cudem świata, a potem załamywać rąk, bo w obliczu tego, co się działo, los instrumentu był niepewny.

– Zniszczą, rozgrabią – biadolił pan Hesse.

Tego wieczora, kiedy siedzieli wszyscy w jego mieszkaniu, zmienił jednak kolejność czynności, które mieli wykonać, a może już wykonali żołdacy wrażej armii, o których mówiono, że tylko co drugi nosi skórzane buty.

– Rozgrabią, zniszczą… – wyrzucił z siebie na bezdechu.

– Jak wszystko – skwitował pan Hoffmann, zegarmistrz.

Jemu ruchy wojsk i oblężenie miasta nie przeszkadzały w tym, co robił od zawsze. Nie, nie zgodnie z wykształceniem, czyli w naprawianiu zegarków. On konstruował… perpetuum mobile. Nawet tu, będąc w miłym towarzystwie, potrafił milknąć na minutę, dwie, czasem dłużej, kiedy to przemyśliwał o swym wynalazku.

– Takie jest prawo wojny, od wieków, drogi Josefie – dodał jeszcze.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Zadzwoniła przejmująco jedna z filiżanek, w których podano herbatę.

– O, kolejny płynie. Kuter.

Trzeci z uczestników spotkania, pan Neumayer, nauczyciel matematyki w najlepszym w mieście gimnazjum, lubił stać przy samym oknie i raz na jakiś czas informować pozostałych o ruchach na rzece, którą można się było wydostać z miasta. Jeszcze. Coraz głośniej mówiono bowiem o stadach sowieckich okrętów podwodnych, które grasują po morzu i niczym wygłodniałe wilki rzucają się na każdą jednostkę wypływającą z cieśniny. Ile było w tym prawdy, wiedzieli tylko ci, którzy wsiadali na pokład jednostek, zmuszeni do porzucenia całego dotychczasowego życia: domów, ogrodów, warsztatów pracy…

Panowie Hesse, Hoffmann i Neumayer nie byli wyjątkami. Wszyscy trzej byli już niemal do końca spakowani. Władze uspokajały, że pierścienie umocnień wokół miasta, na które składały się stare, jeszcze dziewiętnastowieczne fortyfikacje, ale także rowy przeciwczołgowe oraz pola minowe, zdołają powstrzymać wroga. I Iwan do miasta-twierdzy nie wejdzie. Ale ludzie wiedzieli swoje. Mało kto dał się już brać na lep partyjnej propagandy, zapewnień o cudownej broni czy nadejściu posiłków. Kto mógł, organizował sobie ewakuację. Nie było to jednak łatwe z wielu powodów. Z tym, że miasto pełne było uchodźców – i to z kilku rejencji – na czele.

– Jak myślicie, już uciekł? – zapytał lekkim tonem Neumayer.

– Kto niby? – chciał wiedzieć Hesse.

– Jak to kto? Nasz kochany gauleiter Koch – prychnął z pogardą nauczyciel.

Zaśmiali się zgodnie. W tym towarzystwie mogli sobie na to pozwolić. Znali się nie od wczoraj i ufali sobie wzajemnie. Każdy z nich już dawno przekroczył sześćdziesiąty rok życia.

Zegar w przedpokoju uderzył siedem razy. Spojrzeli po sobie.

– Powinien już być – mruknął Hoffmann.

– Koch? – zapytał półprzytomnie Neumayer.

Pozostali dwaj się zaśmiali, nauczyciel matematyki zaś machnął ręką w reakcji na passus.

– Może coś się stało – niepokoił się gospodarz mieszkania, zamykając drzwiczki pieca, do którego przed chwilą dołożył drew. – W jego wieku…

– Jeszcze nas wszystkich przeżyje! – zaśmiał się Hoffmann, jednak reszta nie podzielała jego optymizmu.

Nie chodziło tylko o to, że czwartego brakowało im do brydża, a po to się przecież tu spotkali. Kto wie, czy nie po raz ostatni. Problem w tym, że człowiek, o którym mówili, mieszkał sam, co w obecnej sytuacji, gdy do miasta ściągnęły nie tylko matki z dziećmi, mogło rodzić różne obawy.

– Pójdę po niego – oświadczył Josef Hesse, po czym dopił herbatę z filiżanki.

W przedpokoju spotkali się jednak wszyscy.

– Nie musicie – próbował oponować, ale już sięgali po płaszcze, okręcali szyje szalikami, wymieniali się futrzanymi czapkami, które myliły im się w półmroku; w dłoniach jednego z nich szczęknął zamek parabelki, nieodłącznej towarzyszki wieczornych wyjść.

– Będzie mi brakowało tego miejsca. – Neumayer wciągnął przez nos mroźne, styczniowe powietrze, kiedy już znaleźli się przed kamienicą.

Rzeką płynął kolejny kuter. Od strony morza doszło ich uszu krótkie jęknięcie okrętowej syreny. Wrodzy artylerzyści chyba zrobili sobie przerwę.

– Chodźmy, panowie – ponaglił zegarmistrz. – Może on naprawdę potrzebuje pomocy.

Sześć stóp zachrobotało na świeżym śniegu. Na szczęście nie mieli daleko; ich przyjaciel mieszkał dwie przecznice dalej. Im bliżej byli, tym szybciej przebierali nogami.

– Pali się światło! – zawołał Neumayer, wskazując budynek, do którego zmierzali. – Widzicie, jest w mieszkaniu…

– To jeszcze nic nie znaczy – rzekł ponuro inicjator wyprawy i jeszcze bardziej przyspieszył kroku.

Na drugie piętro wbiegli. A do drzwi niemal załomotali. Tak to przynajmniej odebrał gospodarz mieszkania, minę miał bowiem dość srogą. Rozpoznawszy jednak na progu towarzyszy od brydża, tylko wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem w głąb mieszkania.

Jak na swój wiek poruszał się dość żwawo i trzymał prosto. Natura oszczędziła mu włosy, bieląc je jedynie. Twarz tego człowieka była starannie ogolona. Tylko w oczach można było dostrzec jakiś niepokój. Czy był to ten sam niepokój, który trawił wszystkich mieszkańców miasta i przyjezdnych?

– Martwiliśmy się o ciebie – powiedział Josef Hesse, drobiąc w ślad za mężczyzną.

– Niepotrzebnie – odparł tamten.

– Umawialiśmy się na brydża. Nie przyszedłeś…

Po chwili wszyscy trzej goście znaleźli się w największej izbie mieszkania. To, co ujrzeli, wprawiło ich w osłupienie. Na ścianie wisiał plan miasta, w który powbijano szpilki z kolorowymi chorągiewkami z papieru. Wszędzie: na stole, krzesłach, tapczanie, a także podłodze leżały fotografie. Przedstawiały różnych ludzi i miejsca, w większości znajome, bo wykonane w tym mieście. Tylko musiało to być bardzo dawno.

– Żydzi na ulicach, niebywałe! – Neumayer wziął do rąk jedną z fotografii i z uwagą się jej przyglądał; w istocie, uwieczniono na niej kilku ortodoksyjnych Żydów w chałatach, wielkich czapach, z długimi brodami i pejsami.

– Już się odzwyczailiśmy od ich widoku, prawda? – westchnął gospodarz. – A kiedyś to miasto nie różniło się niczym od innych. Gdańsk, Hamburg, Lubeka mogły mu tylko pozazdrościć obrotów, ech!

Przez chwilę panowała cisza.

– Co to jest? – Hesse wykonał okrągły ruch ręką. – Wytłumaczysz nam?

– Sam się zastanawiam, co to może być. Najprościej powiedzieć, że archiwum. Ładniej jednak zabrzmi, gdy powiem, że to całe moje życie. Miło jest jeszcze raz na nie spojrzeć. U kresu.

– Co ty mówisz? Jeszcze nas wszystkich przeżyjesz! – żachnął się Neumayer.

– Przecież obiecano, że miasta nie oddamy – Hesse był trochę bardziej konkretny, choć nie tak bardzo jak trzeci z przybyszy, czyli Hoffmann:

– No i cudowna broń…

Starzec przerwał jednym ruchem ręki, po czym ujął róg niewielkiej ząbkowanej fotografii w kolorze sepii. Przedstawiała dwóch uśmiechniętych mężczyzn w eleganckich garniturach i kapeluszach. Stali na tle starego elektrycznego tramwaju.

– Czy to ty? – chciał wiedzieć zegarmistrz.

– Tak. To jestem ja – westchnął mężczyzna, a przez jego twarz znów przemknął uśmiech. – Choć gdyby nie to zdjęcie, pewnie trudno by mi było uwierzyć we wszystko, co się wówczas wydarzyło…

1

Gruchoczący wąską uliczką tramwaj zaczął dzwonić. Dzwonił dłużej, głośniej, a już na pewno bardziej przeraźliwie niż zwykle, kiedy to spod toczących się kół umykał przechodzień ze wzrokiem wbitym w dopiero co kupioną gazetę czy zabłąkana w wielkim mieście przekupka z koszami pełnymi przywiezionych ze wsi towarów. Albo gdy przed smutnym losem udawało się pierzchnąć goniącemu za piłką małemu dziecku czy bezpańskiemu psiakowi.

– Żeby cię nagła krew… – zabulgotał pod wąsem motorowy, poruszył jeszcze kilka razy ręką trzymającą sznurek dzwonka, by wreszcie upuścić ją z rezygnacją.

W tym samym momencie tramwaj stanął.

Dzwonienie jak na trwogę, gniewny głos człowieka prowadzącego pojazd, a przede wszystkim postój – wszystko to razem, jak i każde z tych oznak z osobna spowodowało, że pasażerowie podnieśli wyżej głowy. Ktoś bardziej ciekawski wstał nawet z ławki dla lepszego widoku.

– Gdzie jesteśmy? – chciała wiedzieć siedząca w tylnej części wagonu starsza pani w żałobnej sukni najeżonej koronkami.

– Jeszcze daleko, proszę mamy – odpowiedział jej męski, nieco skrzeczący głos. – Przed Zielonym Mostem.

– A czemu stoimy? Czemu nie jedziemy?

Na to pytanie odpowiedzi nie było, choć ci, którzy siedzieli z przodu, mogli widzieć, jaka jest przyczyna postoju. Sekundę później motorowy, który – chciał, nie chciał – ze stęknięciem podniósł się z miejsca, poinformował o tym pasażerów:

– Znów się zacięło, draństwo. Nie wiem, psze państwa, ile postoim. I cesarz by stał…

Przez wnętrze wagonu przetoczył się pomruk niezadowolenia. Ktoś zaklął pod nosem. Kolejne osoby wstały z ławek. Już jakiś pan w meloniku wyskoczył na bruk i dziarsko kroczył śladem motorowego w stronę oddalonego o pięć, sześć prętów Zielonego Mostu. To właśnie po nim tramwaj ze Starego Miasta do Haberbergu, jeden z wielu jeżdżących po mieście od ledwie kilku tygodni tramwajów elektrycznych, miał przejechać, aby opuścić wyspę.

Tylko jedna osoba spośród pasażerów sprawiała wrażenie, jakby wydarzenia po drugiej stronie szyby nic a nic jej nie obchodziły. Około dwudziestoletni młodzieniec o jasnych gęstych włosach i z takiego koloru wąsikiem siedział wciąż na twardej ławeczce, w dodatku ze zwieszoną głową. Gdyby miał zamknięte oczy, można by było domniemywać, że drzemie. Pozycja nie była zbyt elegancka ani tym bardziej godna. Rodziła bowiem podejrzenie, że osobnik ów zasłabł od sznapsa albo jeszcze męczy go katzenjammer po nocy poprzedniej, choć zbliżała się już kolejna.

Ale on miał oczy otwarte szeroko. Nieruchome. Czyżby bardziej niż to, co dzieje się za oknami, interesował go stan jego własnych butów? Albo odporność podłogi na ścieranie?

– Widzisz pan, mówiłem, że z tym nowym wynalazkiem to tylko kłopot będzie. – Otyły jegomość, który siedział najbliżej młodzieńca, klasnął w dłonie ze złością, a może z satysfakcją.

Dwudziestolatek przymknął na chwilę oczy, wypuścił powietrze przez nos. Po chwili wyprostował się i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał dokoła.

– Co się stało? – zapytał cichym głosem. – Dlaczego stoimy?

– Most nie zamknął się do końca. – Jegomość zdjął kapelusz i zaczął zbierać wielką batystową chustką z monogramem krople z czoła, w środku wagonu było bowiem ciepło i duszno.

– Nie rozumiem. Jak to… nie zamknął?

– Widać, że pan przyjezdny – nieznajomy się uśmiechnął, ale raczej dobrodusznie, ze zrozumieniem, niż z wyższością. – To, pan uważa, most zwodzony. Stary August Meier nie wygląda może na Goliata, ale gdy wsadzi trzpień w odpowiednie miejsce i zakręci…

Młodzieniec spojrzał w prawo i nieco wyżej. Rzeczywiście, wzdłuż nabrzeża przesuwały się żagle. Kolejny kecz, pusty albo, przeciwnie, wyładowany towarem, płynął ku ujściu rzeki i morzu. Dalej rósł istny las masztów.

– Niestety, od pewnego czasu coś w tej maszynerii szwankuje. Most nie opuścił się do końca, a to oznacza, że ten tramwaj dalej nie pojedzie. Przynajmniej przez jakiś czas – dokończył mężczyzna, po czym nałożył kapelusz z powrotem na głowę i wstał z ławki.

– Ale przecież ja się spieszę na pociąg… – jęknął przyjezdny, ale w jego najbliższym sąsiedztwie nie było już nikogo, kto wysłuchałby skargi.

Po chwili także i on stanął na bruku obok unieruchomionego tramwaju.

Spora grupka pasażerów, ale też zwykłych gapiów zebrała się przy Zielonym Moście. Wszyscy przypatrywali się poczynaniom rzeczonego Meiera, chudego staruszka ubranego jedynie w wyświechtane spodnie, który krzątał się przy maszynerii, klnąc przy tym na czym świat stoi. Szyny, które ułożono na przeprawie, i te, które tkwiły w bruku, dzieliło naprawdę niewiele! Pół stopy, może nawet mniej.

Młody mężczyzna rozprostował letnią, beżową marynarkę i włożył na głowę jasny słomkowy kapelusz, którego rondo wcześniej gniótł w palcach. Sięgnął po zegarek i sprawdził godzinę. Jego przystojna twarz zdradzała teraz niepokój i bezradność. To w połączeniu ze zdaniem, które wypowiedział wcześniej, stawiało go w dość niekomfortowej sytuacji.

– Jak długo potrwa ta naprawa? – zapytał po chwili stojącego w tłumie policjanta, uznał bowiem, że ten będzie wiedział więcej niż pozostali. – Spieszę się na kolej… – dodał jeszcze.

Mundurowy spojrzał na niego spod daszka okrągłej czapki, dotknął ręką wąsa.

– Różnie bywa – chrząknął. – Czasami szybko, czasami dłużej. Jak to mówią: złośliwość rzeczy martwych. Nawet w niemieckim mieście! A o której odjeżdża pański pociąg?

– Za niecałą godzinę.

– To radzę panu dostać się na drugą stronę sąsiednim mostem i spróbować złapać fiakra. Policjant wskazał ruchem ręki kierunek, z którego przypłynął żaglowiec będący pośrednią przyczyną kłopotów z przeprawą, a potem zasalutował.

Młodzieniec podziękował, odwrócił się. Wtedy ujrzał wejście hotelu „De Prusse”. Akurat wychodziła z niego jakaś elegancka para. Tak, to tutaj chciał się zatrzymać wczoraj, zaraz po przyjeździe do miasta. Trzypiętrowy budynek miał w sobie coś, co od razu mu się spodobało. Niestety, przybysz miał pecha, bo nie było ani jednego wolnego pokoju.

Wspomnienie pociągnęło za sobą kolejne. Jak w kalejdoskopie przeleciały przed jego oczami wszystkie sceny, w których wziął udział. I przypomniał sobie wszystkie słowa, które wypowiedział, także w gniewie, a także te, które usłyszał. Usłyszał z ust, które pokochał. Jak się właśnie okazało, na swoje nieszczęście.

Gdy kilkanaście minut temu wsiadł do tramwaju pod zamkiem, miał nadzieję, że przynajmniej na chwilę zdoła zapomnieć o ściskającym serce niczym imadło problemie. O ostatniej rozmowie z tą, do której wybrał się w tak daleką podróż. I tak się stało: najnowszy cud techniki – pojazd, którego po szynach nie ciągnął koń, a kół nie wprawiały w ruch tłoki połączone z parowym kotłem – zajmował wszystkie zmysły młodego mężczyzny. Choć tylko wtedy, gdy był w ruchu.

Że też ten przeklęty zwodzony most musiał się zepsuć akurat teraz! – pomyślał młodzieniec ze złością, zaciskając dłonie w pięści.

Minął hotel „De Prusse” i nadbrzeżną uliczką zrobił kilkadziesiąt kroków. Będące coraz niżej słońce pracowicie wydłużało cień idącego, rzeka mlaskała o wysoki, kamienny brzeg, a krążące nad wodą mewy wydawały z siebie wrzask, jakby chciały go przed czymś ostrzec.

W pewnej chwili uwagę wędrowca przyciągnął wykuty z metalu i pomalowany czarną farbą szyld. Przedstawiał gruby kufel z koroną piwnej piany. Mężczyzna znów sprawdził godzinę.

– Jedno nie zaszkodzi – przekonał sam siebie na głos, przeciągnął krawędzią dłoni po spieczonych wargach i skierował kroki w stronę drzwi szynku.

Gdy ponownie znalazł się na ulicy, było już ciemno. Męczące głosy w jego głowie wyparł szum spowodowany przez wypity alkohol, a wnętrzności wypełniało przyjemne ciepło. Jego pociąg dawno już odjechał, ale on nie dbał o to. Nie pierwszy, nie ostatni. On zaś stracił w tym mieście już tyle czasu, że jeden dzień więcej nie robił wielkiej różnicy.

Z zamiarem ponownego odwiedzenia podrzędnego hoteliku niedaleko poczty ruszył lekkim skosem w stronę, gdzie, jak sądził, rozpozna jakiś punkt, który pomoże mu odzyskać orientację. Kilkanaście sekund później od ściany kamienicy sąsiadującej z szynkiem oderwał się pojedynczy cień i podążył tropem młodego mężczyzny. Po chwili dołączył do niego drugi cień, który wychynął z najbliższej przecznicy.

– Już nie wypuścimy ptaszka z rąk – rzekł niegłośno drugi do pierwszego.

– Arminowi będzie trzeba się wywdzięczyć. Dobrze, że go sobie zapamiętał.

– Z Arminem zawsze zdążymy. Teraz nie możemy zgubić tego gagatka.

Nie było to wcale trudne. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu, który tkwił teraz na jego głowie przekrzywiony, nigdzie się już nie spieszył. A i wlać w siebie musiał niejeden kufelek, który sobie obiecał, a dużo więcej. Przybysz zatrzymał się na skrzyżowaniu uliczek, przeciągnął dłonią po twarzy. Skądś dobiegł przeciągły kobiecy śmiech. Trudno było nie poznać, do kogo należał. W tym portowym mieście wręcz roiło się od mewek. Nie tylko tych latających.

A może by tak? – pomyślał, ciało dwudziestolatka dopominało się bowiem o swoje; szybko jednak odpędził od siebie tę myśl.

Wciągnął przez nos przesycone morską solą, chłodne już, choć sierpniowe powietrze. Otarł nadgarstkiem łzę, która pojawiła się w kąciku oka, i już miał iść dalej, gdy usłyszał odgłos kroków.

– Masz pan może ognia? – dobiegło z ciemności.

– Nie palę – odpowiedział odruchowo, zgodnie z prawdą.

– A cudzych żon też nie ruchasz?

Miał wrażenie, że się przesłyszał.

– Nie rozumiem – bąknął.

– Rozumiesz, rozumiesz. A jak nie, to my się o to postaramy, abyś zrozumiał.

Ujrzał ich w kręgu światła. Dwóch. Jeden w podartym kaszkiecie, drugi w meloniku na czubku głowy. W przypadku każdego sporo pracy miałby golibroda, a także dentysta. Nie daj Boże spotkać takie zakazane mordy gdzieś w ciemnej uliczce. Problem w tym, że był właśnie w ciemnej uliczce.

Wytrzeźwiał w jednej chwili.

– Nie mam pojęcia, o czym panowie mówią – powiedział, starając się zapanować nad drżeniem głosu.

– A ja myślę, że wiesz bardzo dobrze – wycedził przez rzadkie zęby ten w kaszkiecie. – A my się postaramy, kpie zajebany, żeby ta wiedza została z tobą na dłużej.

Młodzieniec poczuł, jak krew napływa mu do głowy. Jednocześnie po plecach, z góry na dół i od razu powrotnym kursem, przebiegł mu lodowaty dreszcz. Gniew i strach. I jeden, i drugi nie odstępowały go nawet na krok podczas pobytu w tym nieprzyjaznym mieście. Który z nich okaże się teraz silniejszy?

– Sam wymyśliłeś czy ci kto napisał na mankiecie? – wyrzucił z siebie słowa, za które z pewnością odpowiadał ten pierwszy, gniew. A potem sam się ich przestraszył. Było już jednak za późno, stało się…

Nie trzeba było długo czekać na reakcję napastników. Pierwszy cios, szybki i wymierzony precyzyjnie przez osobnika w meloniku, pozbawił młodzieńca oddechu na kilka chwil. Zgiął się wpół, ale jego stopy nie straciły kontaktu z podłożem. Niestety, po chwili zadbano także i o to. Zakapior w kaszkiecie w mgnieniu oka minął przeciwnika i długim drągiem, który pojawił się w jego rękach nie wiadomo kiedy, wymierzył mu cios w zgięcie pod kolanami.

Bity krzyknął, padł na kolana. Kolejne uderzenie, tym razem w plecy, jeszcze bardziej zbliżyło jego twarz do brukowych kamieni.

– Odechce ci się raz na zawsze dymać cudze żony, skurwysynu – usłyszał nad sobą głos napastnika, tego w kaszkiecie albo tego w za małym meloniku; trudno było orzec, bo znajomość zbyt krótka, a i raczej bez wielkich perspektyw.

Czekał już tylko na kolejny cios. Może ostatni, nie lagą, a nożem, który rozpłata mu aorty i bezpowrotnie przetnie nić żywota. Marnego, bo bez miłości. Choć jeszcze rano, ba! jeszcze kilka godzin temu była na nią nadzieja. Uniósł wzrok, a wtedy zamiast dwóch cieni, ujrzał trzy. Ten nowy przerastał jednak pozostałe niemal o głowę.

2

Dochodziła czwarta po południu; słońce wisiało dość jeszcze wysoko nad skarpą i budynkami uniwersytetu, gdy przed torem kolarskim Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów na Dynasach zatrzymał się czarny, lśniący landolet. Pojazd najpewniej zjechał z góry, bo zaprzężona do niego szkapa rżała z zadowoleniem, stukając kopytami o brukowe kamienie, mokre jeszcze po niedawnym deszczu.

Na dźwięk ów młody mężczyzna w podartej czapce w czarno-czerwoną kratę oderwał wzrok od grupy cyklistów, swoich rówieśników, którzy właśnie kończyli kolejne okrążenie. Zrobił to z niechęcią. Odkąd bowiem zaczął się wyścig, z zapartym tchem śledził ich zmagania. Miał nawet faworyta, a ten plasował się w tej chwili na drugim miejscu.

Nic, interesy to interesy… – pomyślał, po czym niespiesznym, rozkołysanym krokiem, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie przykrótkich portek, podążył w kierunku powozu.

– Czego tu?! – fuknął na niego mężczyzna siedzący na koźle, mocniej zaciskając palce na rękojeści bacika.

– Spokojnie, ojciec – odpowiedział osobnik w kraciastej czapce, wypinając z dumą pierś: – Jestem umówiony. Słomka moje nazwisko – przedstawił się, ale zaraz poprawił: – Pan Słomka.

W tej samej chwili otworzyły się drzwiczki.

– Zapraszam – dobiegło ze środka.

To ostatecznie wyjaśniło sprawę. Ulicznik szparko wskoczył na podest i zniknął pod budą. Trzasnęły zamykane drzwiczki i landolet potoczył się w stronę Wisły.

– Lubisz pan welocypedy? – Głos człowieka, który zaprosił gościa do środka, brzmiał nieco z obca; osobnik nazwiskiem Słomka nie był jednak w stanie powiedzieć, co było w nim dziwnego. Ot, jakiś nie nasz, nie taki, jaki słyszało się na co dzień na ulicach Warszawy. Nawet gdy były to obelgi.

– Tak. I chciałbym sobie kiedyś taki sprawić – przyznał Słomka.

– Kto wie, kto wie… Dokąd jedziemy?

Słomka podał adres. Potem, na prośbę głównego pasażera, powtórzył na tyle głośno, ażeby go usłyszał gburowaty woźnica.

– Za kapliczką będzie druga w lewo – dodał jeszcze.

Wszystkie trzy okienka, mimo jasnego dnia, były szczelnie zasłonięte. Osobnik, który zaprosił Słomkę do środka, a wcześniej, w istocie, umówił się z nim o czwartej po południu na Dynasach, nie był więc widoczny w pełnej krasie. Podobnie gdy widzieli się po raz pierwszy, a było to już po zapadnięciu zmroku, przy szopach piaskarzy w okolicach Mostu Kierbedzia. Teraz w półmroku łyskała jedynie biel gorsu koszuli nieznajomego. I, od czasu do czasu, zabłąkany promień słońca odbijał się od przepięknego złotego pierścienia z wielkim bursztynem, który ten nosił.

Słomce to jednak nie przeszkadzało. Ani trochę. Nieraz już przecie pracował dla ludzi, który chcieli zachować anonimowość. Większość z nich to byli wielcy panowie: warszawscy kupcy, urzędnicy, a nawet jeden baron! Ważna była wysokość ceny, jaką płacili za usługę. A pan Słomka tani nie był, o nie! Dlatego, że był skuteczny. Gdyby zapytać o najskuteczniejszego złodzieja na Powiślu, Solcu, a nawet Czerniakowie, oczywiście zapytać niezbyt głośno i odpowiednich ludzi, a słowa wzbogacić brzękiem półrublowych monet, wszyscy bez wahania wskazaliby na Franciszka Słomkę.

Spotkanie na Dynasach miało być drugim i ostatnim spotkaniem obu mężczyzn. Robota została bowiem wykonana, o czym złodziej rychło i nie bez dumy poinformował.

– To świetnie – ucieszył się tajemniczy zleceniodawca. – Coś czuję, że już jutro pojeździsz pan własnym welocypedem.

– Mam nawet jeden upatrzony. W składzie na Marszałkowskiej.

– I pewnie będzie to pierwsza rzecz, której nie ukradniesz, co?

Franek bez słowa przełknął zniewagę. Zbliżali się już do miejsca, gdzie miał przekazać towar, a także odebrać lwią część zapłaty. Nie musieli odsłaniać okienek, by się zorientować, że to nie Krakowskie Przedmieście ani Nowy Świat czy wspomniana przed chwilą Marszałkowska. Dryndą zaczęło kołysać na wszystkie strony, a koła stukały tak głośno, że wydawało się, iż zaraz rozsypią się w drzazgi. Przekleństwa wozaka potwierdziły, że wjechali tam, dokąd rzadko który ośmielał się skierować chabety.

Wreszcie kołysanie ustało. Landolet stał w miejscu.

– Pan pierwszy. – Zleceniodawca otworzył drzwiczki.

Słomka wyskoczył z powozu. Poczuł ulgę. Jednym spojrzeniem ogarnął okolicę. Woźnica sprawił się doskonale, bowiem znajdowali się dokładnie tam, gdzie mieli się znaleźć: wąska, błotnista uliczka zabudowana była z obu stron na pół zapadłymi chatkami, a u jej wylotu szarzała rzeka. Gdzieś szczekał pies, trzasnęło zamykane okno.

– Proszę prowadzić, panie Słomka.

Złodziej odwrócił się. Po raz pierwszy ujrzał twarz tamtego człowieka, choć nie całą. Mężczyzna nosił bowiem modny kapelusz z bardzo szerokim rondem, które przykrywało cieniem jego oczy, zaś okrągłe szkła okularów wykonane były z przydymionego szkła.

– Pan pozwoli za mną – mruknął Franek.

Weszli na brudne podwórko. Spod ich nóg czmychnęło kilka kur. Po chwili najsłynniejszy ze złodziei dolnych rejonów Warszawy sięgnął do kieszeni przykrótkich portek, skąd wydobył klucz. Otworzył nim rdzewiejącą kłódkę. Drewniane, spaczone drzwi komórki otworzyły się z głośnym, nieprzyjemnym chrupnięciem. Z pomieszczenia buchnął smród stęchlizny.

– To tutaj, proszę pana – głos Franciszka Słomki brzmiał jakoś inaczej niż przed paroma minutami.

A przecie po łup, który teraz miał zamiar przekazać rzetelnie zleceniodawcy kradzieży, szedł jak po swoje. Wystarczyło kilka godzin obserwacji i wiedział wszystko. Niejaki Kazimierz Prószyński, lat dwadzieścia, mieszkał w Śródmieściu i uczył się na inżyniera na zachodzie Europy. Stróż, którego Słomka wziął na spytki, nie potrafił jednak powiedzieć, gdzie konkretnie.

Za to był pewien, że ów pan Prószyński ledwo przedwczoraj wrócił do domu. Obładowany walizami, że dwa razy trzeba było obracać. I to właśnie jedna z tych waliz interesowała człowieka, który opowiedział Frankowi swoją historię niedaleko Mostu Kierbedzia. Wiele w niej było o rażącej niesprawiedliwości losu i opieszałości sądów, co oczywiście Słomka miał głęboko gdzieś. Słuchać zaczął dopiero wtedy, gdy tamten podał cenę. I opis jednej z walizek, a właściwie kuferka.

Ech, Franciszek Słomka nie pamiętał równie łatwej roboty. Odbyła się zeszłej nocy i zajęła mu dosłownie kilka chwil. Teraz przyszedł czas na rozliczenie kasy.

– Proszę sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Wskazał ruchem głowy na łup, leżący spokojnie na kopce siana. – Był otwarty, ale ja niczego nie ruszał.

– Na pewno?

– Jak Boga najmilszego!

Osobnik w okularach zbliżył się do kuferka i uniósł wieko. Na chwilę też uniósł okulary, przesunąwszy kapelusz ku tyłowi głowy. Złodziej przełknął ślinę. Nie musiał zaglądać do środka, bo zrobił to już dawno. Był tylko ciekaw reakcji, jaką znajdująca się w środku dziwna, poskręcana śrubami maszyneria z drewna i szkła wywoła na tym człowieku. Bo jego, Słomkę, tylko rozśmieszyła. Żadnego złota, klejnotów, nie mówiąc już o pieniądzach. Wielu znał dziwaków, sodomitów, a nawet jednego barona. Ale ten to bił wszystkich na głowę zdecydowanie.

– Tak, wszystko się zgadza – rzekł z wąskim uśmiechem zleceniodawca kradzieży, po czym zamknął powoli i ostrożnie wieko tajemniczego kuferka.

No to tera wyciągaj pugilares, pohańcu – pomyślał Franek.

W tym samym momencie mężczyzna spełnił jego wyrażone w myśli żądanie: sięgnął w zanadrze. W dłoni nie trzymał jednak pieniędzy.

– Panie, co pan… – jęknął złodziej.

Huk wystrzału było wyraźnie słuchać na wielu barkach i łodziach płynących po Wiśle, na Moście Kierbedzia, a nawet na praskim brzegu. Ale kto by się przejmował tym, co dzieje się na Powiślu…

3

Gruba niemal na cal koperta pacnęła o blat stolika.

– To wszystko, co się nam udało uzbierać.

Głos człowieka, który wydobył pakuneczek z wewnętrznej kieszeni surduta, drżał. Jego ręce też. O czym tu zresztą gadać: różowiutki, korpulentny pan cały trząsł się jak galaretka z nóżek, a krople potu spływały mu po twarzy jak, nie przymierzając, wódka, którą przysmak ów niektórzy ze smakoszy polewali, by podkreślić jego smak.

– Niech się pan nie denerwuje – siedzący naprzeciwko mężczyzna, dużo młodszy, zniżył nieco głos i uśmiechnął się krótko.

Przez chwilę wydawało się nawet, że zaraz chwyci tamtego za rękę. Ale on tylko zwinnym ruchem zabrał ze stolika pieniądze, by umieścić je w tym samym miejscu, ale swojego tużurka z aksamitu koloru butelkowej zieleni.

– Ja się nie denerwuję – mruknął korpulentny pan.

– I dobrze. Już po wszystkim, widzi pan? Co z oczu to z serca, jak to mówią. – Mrugnął do tamtego.

Przez dłuższą chwilę obaj milczeli. Z sąsiedniej sali dobiegł dźwięk fortepianu. Wieczorem miał się odbyć koncert utworów Franciszka Liszta.

– Myśli pan, że słusznie robię? – ciszę przerwał grubas.

– To są bardzo delikatne sprawy, panie Fromm.

– Ale jak pan sądzi?

– Sądzę, że moja opinia nie ma tu najmniejszego znaczenia. Mam zadanie tylko dostarczyć przesyłkę bezpiecznie na miejsce. To wszystko. Jeszcze raz dziękuję za zaufanie.

To powiedziawszy, wstał z miejsca.

Dopiero teraz można było podziwiać go w pełnej krasie. Był to dość wysoki mężczyzna z burzą jasnych włosów. Jego twarz, ogorzała od słońca, a może taką obdarzyła go natura, była gładko ogolona. Miał około trzydziestu lat, może więcej. Uwagę zwracała, prócz wspomnianego tużurka, kamizelka z szarego szewiotu, krawat w kolorze burgunda i beżowe spodnie w drobną kratę. Nie było wątpliwości, że człowiek ów lubi zadawać szyku. Ale nie trzeba było wielkiego wysiłku, aby wyróżniać się na tle szarości tego miasta.

Zapiął guzik i kilkoma ruchami dłoni przygładził aksamit. Koperta ani trochę nie wypychała mu kieszeni, co spowodowało, że jej właściciel, były już, nerwowo przełknął ślinę i poruszył przypominającymi serdelki palcami prawej dłoni. Nic jednak nie powiedział.

– Czuję, że dzisiaj wieczorem zaśnie pan z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. – Blondyn uścisnął wyciągniętą, mokrą od potu dłoń grubego, po czym z ulgą upuścił wnękę, w której stał stolik.

Mijając markera, zapłacił za poczęstunek.

– Były dwa marcowe od Anstadta – mruknął, wrzucając dyskretnie i bardzo sprawnie griwiennnika do kieszeni kurty tamtego; było to zbyt wiele jak za dwa małe kufle piwa i dekoracje, nawet restauracji reprezentacyjnego hotelu „Grand”.

– Dziękuję szanownemu panu – ukłonił się kelner. – Zapraszamy ponownie.

Elegant szybkim krokiem pokonał hall, minął kilkoro gości hotelowych, ukłonił się szwajcarowi dyżurującemu przy drzwiach i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Niesiony dotąd w dwóch palcach kapelusz z szerokim rondem, szykowny, choć często trudny do ujarzmienia, osadził na głowie jednym ruchem. Ten pozornie nic znaczący gest dodawał mu pewności siebie.

Tak było i tym razem. Na następną godzinę potrzebował jej więcej niż zwykle.

– Dorożka!

Drynda jadąca Piotrkowską od strony Geyerowskiego Rynku nie musiała się zatrzymywać, żeby pasażer wskoczył sprawnie na stopień i zajął miejsce na kanapie. Laseczką w podłogę dorożki stuknął więc nie po to, ażeby zasygnalizować fiakrowi, że ten może jechać, a bardziej dlatego, by tamten zrobił użytek z bacika i połechtał trochę mocniej zadek konia.

– Na Ogrodową. Cmentarz – zaordynował pasażer.

– Się robi!

Niespełna kwadrans później byli na miejscu. Dotarliby pewnie szybciej, ale na miasto wypełzły właśnie wypełnione kopiaście bawełną rolwagi, które dalece utrudniały ruch na ulicach.

– Poczekać na szanownego pana? – zapytał człowiek siedzący na koźle, odbierając zapłatę.

– Nie, nie trzeba. Dziękuję.

Po chwili mężczyzna kupił u kwiaciarki niewielki bukiet azalii i zniknął za bramą cmentarza. Szedł szybkim krokiem główną aleją, czytając napisy na mijanych nagrobkach. Robił tak zawsze, kiedy odwiedzał takie miejsca. Czasem natknął się na znajome nazwisko, czasem niewidzialna ręka ściskała go mocno za gardło, gdy widział na czyimś pomniku swój rok urodzenia, będący jednocześnie rokiem wybuchu ostatniego powstania. Albo spoglądał na mogiłki dzieci, nad którymi czuwały kamienne aniołki.

Ta wizyta różniła się jednak od wszystkich pozostałych. Tym razem bowiem musiał dzielić uwagę między martwych i żywych.

Po kilku chwilach zatrzymał się przed okazałym grobowcem. Nie było na nim porcelanowej fotografii, a personalia zmarłego wykuto cyrylicą. Położył kwiaty na kamieniu, po czym zdjął kapelusz i kilka razy dotknął chustką czoła.

– Witaj, stary przyjacielu – powiedział. – Dawno mnie tu nie było, wiem. Mam nadzieję, że mi to wspaniałomyślnie wybaczysz. Jak również to, czym się teraz zajmuję. Wiem, że nie tego mnie uczyłeś, nie takie wpajałeś we mnie zasady. Tyle że życie jest życiem. To miasto też się bardzo zmieniło i czasami sobie myślę, iż dobrze się stało, że nie musisz go teraz oglądać…

Skinął głową pomnikowi, kapelusz umieścił ponownie na głowie, po czym wolnym krokiem ruszył wzdłuż wąskiej, bocznej alejki. Zatrzymał się po kilkunastu krokach, przy grobowcu, który wyróżniała wielka, niemal naturalnych rozmiarów figura Chrystusa frasobliwego. Po raz kolejny rozejrzał się dookoła. Nikogo. Sięgnął do kieszeni po kopertę otrzymaną w hotelu „Grand”. Schylił się i szybkim ruchem wetknął ją w szparę pod stopami figury, jakby do tego stworzoną.

– Zaśniesz z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, Fromm – mruknął pod nosem, zgrzytając zębami i kopiąc ze złością kamyk, który znalazł się na jego drodze w stronę bramy cmentarza.

Dorożkarz jednak zaczekał. Elegant wsiadł do dryndy i sapnął głośno. Długo milczał.

– Róg Piotrkowskiej i Południowej? – zapytał nieśmiało fiakier.

– Tak, jedźmy do domu.

Podczas przerwy na Ogrodowej szkapa musiała podjeść obroku, bo na miejsce dotarli bardzo szybko. A może tylko pasażerowi tak się wydawało. Przez całą podróż siedział bez ruchu.

– Jakby szanowny pan życzył, to ja mogę częściej – powiedział dorożkarz, ważąc w zaciśniętej dłoni monetę. – Staśko Józef, Bałuty. Przy kościele Marii Panny.

– Jest pan bardzo miły, panie Staśko, ale…

– Nawet w nocy!

– Noc jest od spania, drogi panie.

– Jak dla kogo.

– Dla mnie na pewno. Zbyt wiele pięknych kobiet chodzi po tym świecie, żeby się włóczyć nocami i kusić los. A poza tym, niestety, to już nie te czasy – rzekł ze smutnym uśmiechem elegant. – Do widzenia.

Do mieszkania, a mieściło się ono na najwyższym piętrze kamienicy, szedł i szedł. Jakby chciał jak najbardziej opóźnić chwilę, w której wsunie klucz do zamka, przekręci go, naciśnie klamkę. Nie przyspieszył nawet wtedy, gdy na ostatnim półpiętrze jego uszu dobiegł dźwięk dzwonka. Jeszcze niedawno pewnie wyszarpnąłby z kieszeni spodni pęk kluczy wraz z rodzinnymi klejnotami. Teraz było mu to obojętne, czy ktoś po drugiej stronie, zniecierpliwiony czekaniem, odłoży słuchawkę.

Osoba ta najwyraźniej musiała być jednak albo wyjątkowo cierpliwa, albo wyjątkowo zdesperowana. Mężczyzna obstawiał raczej to drugie. Sięgnął po słuchawkę i odgiął tubkę.

– Stanisław Berg, słucham.

Księga pierwsza

Ucieczka

1

Stał zupełnie nagi przed lustrem i przyglądał się swemu odbiciu. W ostatnim czasie robił to dość często. Pomagało, choć na krótko. Chwilę wcześniej wyszedł z wanny, gdzie szorował skórę do czerwoności. Poczucia obrzydzenia, w odróżnieniu od krwi, która schodziła opornie, ale schodziła, nie można było, ot, tak po prostu zmyć.

Czuł się źle. Prawda i tylko prawda była w słowach, które Stanisław Berg, jeszcze nie tak dawno jeden z najlepszych prywatnych detektywów w mieście Łodzi, wypowiedział godzinę wcześniej nad grobem przyjaciela i mentora, Riepina, Rosjanina który został zamordowany przed dwoma laty przez funkcjonariusza Ochrany, Sokrata Karpowa. Stało się to podczas próby przekazania pieniędzy na okup na nowym żydowskim kirkucie na Bałutach.

Riepin oddał życie, służąc łódzkim bogaczom. Dziś jego uczeń i przyjaciel, Stanisław Berg, był im… chłopcem na posyłki. Szanowny pan Fromm, właściciel kilku fabryk, uparł się bowiem, że tylko Berg może przekazać pieniądze. Była to łapówka, a pytania o słuszność tego kroku, które korpulentny pan zadał wtedy przy stole – jedynie oznaką chwilowej słabości.

Mimo kiepskiej passy, Stanisław Berg nie zamierzał rezygnować z wygodnego lokum w kamienicy scheiblerowskiej na rogu ulic Piotrkowskiej i Południowej. Były to trzy duże, wygodne pokoje na ostatnim piętrze.

Ci, którzy tu bywali, nie potrafili ocenić, który z nich to sypialnia, a który służy li tylko do wypoczynku albo przyjmowania gości. W każdej z izb gospodarz mógł bowiem siedzieć w fotelu i palić ulubione cygaro, wszędzie znajdowały się zarówno wygodne łóżka, jak i inkrustowane biurka i krzesła. Trudno było jednak o obrazek, na którym detektyw rozmawia z klientem, siedząc za którymś z tych biurek, robiąc notatki czy nawet tylko słuchając. Wciąż bowiem uważał, że lepszym miejscem są lokale w mieście, gdzie zawsze udawało się znaleźć cichy kącik do rozmowy.

Berg dotknął miejsca po lewej stronie. U normalnego człowieka znajdowały się w tym miejscu żebra, nie licząc może pana Fromma i jemu podobnych. Stach od dwóch lat był posiadaczem wątpliwej ozdoby w postaci ukośnej blizny. Była to pamiątka po uderzeniu nożem, którym, jak powiedział ten, co nóż trzymał, pozdrawiał detektywa Akim Sokołow, herszt szajki wsadzonej do więzienia dzięki pomocy Berga. Do zdarzenia doszło na ulicy, przed kamienicą scheiblerowską, tuż po tym, jak udało się rozwikłać jedną z ważniejszych spraw. Na szczęście zemsta zza krat się nie udała. Zamachowiec skrewił sprawę i nie trafił w serce. Choć niewiele brakowało. Cal, może trochę więcej.

Już miał się udać do pokoju, aby się ubrać, gdy usłyszał dźwięk wiszącego w przedpokoju telefonu. Gdy odebrał połączenie kilka minut temu, nikt się nie odezwał. Jak będzie tym razem?

– Słucham? – rzucił do tuby.

Pierwsze, co usłyszał, to były szumy i trzaski. Była to normalna uwertura każdej rozmowy. Wysłuchiwali jej nawet Izrael Poznański i Henryk Grohman. Po chwili rozległ się męski głos.

– Stach?

– Kto mówi?

– Łukasz. Nie poznajesz mnie? Zawodziński…

Bywało, że matka nie rozpoznawała rozmawiającego z nią dziecka, a mąż nie wierzył, że osoba, która znajduje się po drugiej stronie kabla, to naprawdę jego żona. System Bella był wspaniałym wynalazkiem, wciąż jednak pozostawiał wiele do życzenia. Stach nigdy też nie rozmawiał z Łukaszem Zawodzińskim w ten sposób, stąd problem z rozpoznaniem jego głosu.

To jednak było nieważne; Berg czuł to dodatkowym zmysłem.

– Musisz do mnie przyjechać – powiedział człowiek po drugiej stronie, a właściwie wyjęczał.

– Co się stało? – zapytał Stach.

– Mam kłopoty.

Inaczej byś nie dzwonił – skomentował w duchu detektyw, na głos zaś zapytał raz jeszcze, jak najuprzejmiej:

– Co się stało?

– Nie mogę przez telefon… – Zawodziński oddychał coraz szybciej. – Błagam…

– Dzwonisz z domu?

– Tak. Andrzeja sześć…

– Pamiętam. Za kwadrans. – Detektyw odwiesił słuchawkę i zagiął tubkę.

Połowę zadeklarowanego czasu zajęło mu wyszykowanie się do wyjścia i samo opuszczenie domu. W ósmej minucie stanął przed kamienicą. Tym razem nie rozglądał się za fiakrem, bowiem wiedział, że na miejsce zdąży umiarkowanym marszem. Ruszył zatem na południe zatłoczonym trotuarem Piotrkowskiej.

Pozostały mu czas miał zamiar również poświęcić na zebranie myśli. Człowiek, do którego szedł, by wybawić go, tego był niemal pewien, z jakiegoś ambarasu, był przyjacielem i kolegą z pracy Jana Kazimierskiego, jednego z sekretarzy prezydenta miasta. Stach poznał Łukasza niedawno, na mocno zakrapianym przyjęciu, i bardzo polubił. Na tyle, że na kilka kolejnych wychodzili już we trzech.

Zawodziński lubił bawić się na całego. Za kołnierz nie wylewał, cicho jak trusia nie siedział. Upodobał sobie zwłaszcza środowisko bohemy: cierpiał z cierpiącymi poetami, pijąc z nimi absynt, całował po szyjach piękne aktorki. Chwalił się, że za każdym razem, gdy wyjeżdża służbowo do Krakowa, spotyka się z samym Wyspiańskim i do później nocy dyskutują nad jego obrazami i sztukami. Ile było w tym prawdy? Bergowi nie chciało się tego sprawdzać.

Ale oto był już na ulicy Andrzeja i zbliżał się do kamienicy z numerem sześć. Kilkoma skokami dostał się na pierwsze piętro, gdzie mieszkał birbant. Stukając laską w drzwi, Stach zdążył jeszcze pomyśleć, że telefon Łukasza, jego zbolały głos i prośba o pomoc było tylko komedią odegraną po to, ażeby wyciągnąć go z domu na picie. Tu albo gdzieś w mieście. Prawdę mówiąc, nie miałby nic przeciwko. Nadziei tej trzymał się Stach nawet wtedy, gdy ujrzał gospodarza.

– Bogu dzięki, że jesteś – przywitał go Zawodziński. – Wchodź.

– Dzieje się coś złego? – dopytywał Berg.

– Zaraz ci powiem.

Idąc przez pokoje, Stach zastanawiał się, z których drzwi runie na niego hałastra półnagich dziewcząt i pijanych mężczyzn. Nic takiego się jednak nie działo. Łukasz, który drobił przodem, milczał. Z tego, co detektyw zdążył zauważyć, wyglądał normalnie, choć co raz chwytał się jednak futryn drzwi czy krawędzi mebli. No i sapał dość głośno.

W końcu zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami, chyba sypialni. Gospodarz położył dłoń na klamce, ale jej nie naciskał, jakby się wahał, czy dobrze zrobił, przyprowadzając tu znajomego.

Czy to za tymi drzwiami za chwilę miał się rozlec zbiorowy krzyk „niespodzianka!” i strzelą korki od szampana? – Stach wciąż jakoś nie mógł się pozbyć tej dziwnej myśli.

Wtedy Zawodziński otworzył drzwi. Zrobił to z zamkniętymi oczami. Weszli do środka. W łóżku leżała młodziutka dziewczyna. Z daleka wyglądała, jakby spała…

– Nie wiem, jak to się mogło stać… – rzekł Łukasz.

Stach podszedł do leżącej, pochylił nad jej twarzą. Zbliżył ucho do ust. Usłyszał tylko swój oddech. Chwycił za przegub leżącej, by poczuć puls. Nie poczuł.

– Coś jej zrobił? – warknął, prostując się.

– Nic. My się tylko bawiliśmy i w pewnej chwili…

– Wiesz przynajmniej, jak miała na imię?!

– Nie.

Berg dostrzegł na nocnej szafce małą, szklaną buteleczkę. Podniósł ją do oczu. Napis na etykiecie nic mu nie mówił. Nie musiał. Z Zachodu wciąż docierały tu nowości, dzięki którym można było się, mówiąc delikatnie, przez jakiś czas trochę lepiej poczuć na tym świecie.

– To braliście? – zapytał dla porządku.

– Tak. Potem ona zemdlała.

– Kiedy to się stało?

Zawodziński stał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w podłogę. Milczał. Przypominał uczniaka, który został złapany na jakimś niecnym czynie i jego wina jest bezdyskusyjna. Pozostanie tylko kwestia, jak srogą poniesie karę.

– Co? – Drogista półprzytomnie podniósł głowę.

– Łukasz, do kroćset! – huknął Stach, aż tamten podskoczył, choć obaj pewnie daliby bardzo wiele, żeby to była dziewczyna. – Kiedy to się stało?

– Jakieś trzy godziny temu – sapnął birbant; teraz cały się trząsł, nie wiadomo, czy bardziej od opiatu, który nadal na niego działał, czy ze strachu.

Berg mógł drążyć dalej. Pytań nasuwało się wiele. Z tym, czemu Łukasz nie wezwał lekarza, na czele. Nie był jednak Stach policjantem ani prokuratorem, ani sędzią, ani duchownym. Doskonale wiedział, w jakim charakterze go tu wezwano. I co ma teraz robić.

– Dzwoniłeś do kogoś jeszcze? – zapytał.

– Nie.

– Gdzie jest telefon?

Gospodarz, zanim usiadł na podłodze z głową ukrytą w dłoniach, kiwając się jak wańka-wstańka, wskazał mu kierunek. Stanisław Berg odnalazł aparat, z którego wcześniej dzwoniono do niego. Połączył się, chwilę rozmawiał.

– Będzie cię to trochę kosztowało, przyjacielu – rzekł do Zawodzińskiego, który wciąż trwał w tej samej pozycji.

Spomiędzy palców spojrzały na Stacha przerażone oczy.

– Ja… ja nie… nie mogę iść do więzienia – wybełkotał Łukasz.

– Nie pójdziesz. A teraz posłuchaj mnie uważnie…

2

Zbliżała się północ, gdy na podwórku powiatowego szpitala świętego Aleksandra przy Rynku Fabrycznym zatrzymała się dorożka. Mimo dość wysokiej temperatury, która utrzymywała się także po zachodzie słońca, miała podniesiony dach.

Stanisław Berg wyskoczył z dryndy i szybkim krokiem ruszył w kierunku wejścia do budynku. Był w połowie drogi, zostało mu do pokonania dziesięć, może dwanaście kroków, gdy na jego drodze wyrósł potężny cień. Detektyw nie zwolnił jednak, a rytm uderzeń obcasów jego trzewików o bruk nie został w żaden sposób zakłócony.

– Dobry wieczór, szefie – przywitał go tubalny, schrypnięty głos; takim głosem na niektórych ulicach tego przemysłowego miasta „prosiło się grzecznie” o kilka kopiejek, a najlepiej złotego imperiała.

– Witaj, Ciupa.

– Już myślałem, że szef się nigdy nie odezwie… – westchnął wielkolud.

– Wszystko gotowe? – chciał wiedzieć Berg.

– Z mojej strony tak. Chodźmy.

Roch Ciupa był byłym pielęgniarzem w zakładzie dla umysłowo upośledzonych i epileptyków przy ulicy Tkackiej, dokąd Stanisław Berg trafił, oczywiście przez przypadek, przed dwoma laty. Wkrótce okazało się, że dyrektor szpitala, doktor Chrystian Antoni Zahn, to szarlatan prowadzący niedozwolone eksperymenty na pacjentach. Przed jednym z takich zabiegów z wykorzystaniem prądu elektrycznego Stachowi udało się wymigać. Ocalił zdrowie, a może nawet i życie. No i zyskał wiernego pomocnika w postaci Rocha Ciupy, który wiele raz jeszcze Stachowi skórę ratował. I choć ich kontakty w ostatnim czasie z oczywistych względów uległy pewnemu rozluźnieniu, teraz, w godzinie próby, mimo że w potrzebie był ktoś trzeci, nie trzeba było dwa razy Ciupie powtarzać.

Weszli do szpitala. Pięć minut później ponownie byli na zewnątrz.

– Teraz najważniejsze. – Stach cicho gwizdnął.

Drynda podjechała pod same drzwi. Na koźle siedział dumny Józef Staśko z Bałut, których chyba nawet w najśmielszych snach się nie spodziewał, że jego propozycja pracy dla prywatnego detektywa spotka się z tak szybkim odzewem. Zresztą co to za robota, przewieźć wstawioną pannę i nie bardziej trzeźwego od niej kawalera. Ale widać dla pana Berga coś znaczyć musieli.

Dziewczyna była nieprzytomna, trzeba ją było podawać z rąk do rąk. Staśko chciał nawet pomóc, ale wielkolud, który czekał na nich na podwórzu szpitala, kazał mu trzymać ręce przy sobie. Po czym chwycił ją jak psiaka i skierował kroki w stronę drzwi, które przytrzymywał detektyw.

– Nieźle musieliśta dać do pieca – zachichotał wozak, miał przecie jeszcze u siebie pasażera.

– Bywa – chrząknął Łukasz Zawodziński, który całkowicie już wrócił do rzeczywistości, choć pewnie wolałby, żeby to nigdy nie nastąpiło.

– Narzeczona pańska?

– Nie. Ścisz już pan gębę, źle cię czuję.

– Dobra już, dobra – rzucił fiakier, po czym przystąpił do skręcania sobie papierosa.

W tym samym czasie, gdy w pogodne niebo nad Łodzią uniósł się pierwszy obłoczek cuchnącego niemożebnie dymu, Stanisław Berg i Roch Ciupa dźwigali szpitalnym korytarzem nieznaną ofiarę zabawy u Zawodzińskiego. Nie było to łatwe, gdyż ciało dziewczyny już stężało, do tego musieli przemieszczać się w absolutnej ciszy.

Wreszcie znaleźli się u celu. Drzwi, zgodnie z przewidywaniami, które zresztą też miały swoją cenę, zastali otwarte. Stach przekręcił włącznik światła. Na środku pomieszczenia stało w rzędzie osiem kamiennych stołów. Połowę z nich zajmowały podłużne kształty przykryte białymi prześcieradłami. W dwóch przypadkach wystawały spod nich stopy.

– Boże, jaka ładna! – Roch Ciupa, który dopiero teraz mógł się przyjrzeć niesionej przez siebie dziewczynie, zapłakał krótko. – Co zrobiła, żeby zasłużyć sobie na taki podły los?

– Spotkała na swojej drodze nieodpowiednich ludzi – skwitował Stach; jemu głos również się łamał. – Nikt tego nie chciał. Wypadki się zdarzają.

– Sprałbym chętnie pysk temu gnojowi. To będzie wypadek – warknął ze złością pomagier detektywa, kiedy dziewczyna spoczęła na jednym z wolnych stołów sekcyjnych i zdjęli z niej koc, w którym zabrali ją z mieszkania Łukasza Zawodzińskiego.

– Dopiero po wypłacie.

– To się rozumie, szefie. Boże, taka ładna, taka młoda…

Zafurkotało w powietrzu. To Berg rozprostował prześcieradło, którym rychło zakryli ciało nieznajomej. Roch pomodlił się cicho. Trzeba było wracać. Atoli głuchota i ślepota odpowiednich ludzi nie mogła trwać zbyt długo.

Pięć minut później siedzieli ponownie z dryndzie Józefa Staśki.

– I co? – zapytał Zawodziński.

– Gówno – prychnął Roch Ciupa.

Stach chrząknął znacząco.

– Musiała zostać w szpitalu – ogłosił przesadnie głośno.

– Nieźle musieliśta dać do pieca – zachichotał znów wozak.

Najpierw zostawili Ciupę przy Piotrkowskiej pod pięćdziesiątym, następnie odwieźli winowajcę na Andrzeja. Dopiero kiedy Stach został sam, zacisnął do bólu obie dłonie i przygryzł wargi, do krwi. Śmierć nieznajomej dziewczyny kosztowała go bardzo wiele. Czuł, że jeszcze więcej zapłaci za swoją rolę w tej brudnej historii. Spojrzeć w lustro po czymś takim? Czy to będzie w ogóle możliwe?!

– Jesteśmy na miejscu, panie Berg – usłyszał głos wozaka.

Zapłacił dorożkarzowi z Bałut ekstra. Ledwo jednak Staśko ruszył z miejsca, zza rogu wyjechał powód zaprzężony w czwórkę koni. Stach znał go bardzo dobrze. I już był pewien, że dzień się jeszcze nie skończył. Może inny na jego miejscu kląłby na ten stan rzeczy. Ale nie Stanisław Berg. Wiedział, co oznacza pojawienie się tego powozu pod jego domem. Zresztą i tak nie potrafiłby zasnąć.

3

Nazywał się Johann Wolfgang Gross, przyjechał do Łodzi z Nadrenii Północnej-Westfalii i był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w mieście stu kominów. Stał się nim zresztą w bardzo krótkim czasie, bo w zaledwie dwa lata. Skupował weksle, udzielał błyskawicznych pożyczek ludziom, z którymi nie chciał już rozmawiać żaden bank. Uchronił też najpewniej przed spaleniem, które było dla wielu ludzi ostatnią deską ratunku, kilkanaście fabryk.

Niektórzy mieli go za anioła, inni za wcielonego szatana. Sam siebie, w gronie najbliższych współpracowników, nazywał półżartem pracownikiem czyśćca. Bo czy właśnie takiej pracy nie wykonywał? Sprzątał po nieudacznikach, a wszystko to całkowicie legalnie. Znał się bardzo dobrze z prezydentem, policmajstrem i wszystkimi wielkimi tego miasta, a może i nawet całej guberni piotrkowskiej. Do tego z powodzeniem handlował bawełną i innymi surowcami, bez których Łódź nie byłaby Łodzią.

– Jesteśmy na miejscu – usłyszał Stach dokładnie te same słowa co pół godziny wcześniej.

Powóz zatrzymał się na podjeździe przed pałacem Johanna Wolfganga Grossa przy ulicy Średniej pod ósmym dokładnie kwadrans po północy. W żadnym z okien nie paliło się światło. Jednak Berg wiedział, że w środku tętni życie. Przecież nie pierwszy raz zjawiał się tutaj w środku nocy.

– Dobry wieczór – przywitał go w drzwiach majordomus rodziny Grossów, Fabian; był to osobnik przerastający Stacha niemalże o głowę, z ponurą twarzą, mówiący zawsze tym samym, wypranym z emocji głosem.

– Raczej dzień dobry – odpowiedział przewrotnie przybysz, choć doskonale wiedział, że nie spowoduje tym żadnej reakcji na jego twarzy; chodziło mu raczej o to, by samemu się nieco ożywić, gnuśność zgubić.

– Pan Gross już czeka.

– Nie wątpię. – Stach przestąpił próg pałacu.

Szli korytarzem. Zza mijanych drzwi dobiegały pojedyncze głosy, stukot maszyn Unterwooda, dzwonki telefonów. Tak budowano rodzinną potęgę każdego dnia i każdej nocy.

Majordomus zastukał do drzwi, ostatnich w amfiladzie. Mimo że za drugiej strony nie dobiegł żaden dźwięk, a przynajmniej Stach niczego nie usłyszał, Fabian nacisnął klamkę i wykonał zapraszający, acz oszczędny gest. Detektyw wszedł do gabinetu. Był tu pierwszy raz, wcześniej spotykali się już to w jednym z kantorów, już to w ogrodzie czy pokoju, w którym podawano czarną kawę i herbatę. Nie miał ochoty na żarty, a jego umysł pracował ponownie na pełnych obrotach.

– Dzień dobry – przywitał się.

Johann Wolfgang Gross, który siedział za masywnym, rzeźbionym biurkiem, mruknął coś w odpowiedzi, wskazując jednocześnie na fotele. Dopiero zajmując miejsce w jednym z nich, Stach pojął, że Niemiec mówił nie do niego, a do kogoś po drugiej stronie telefonicznego przewodu. W tej samej chwili otworzyły się boczne wąskie drzwi i do pomieszczenia wpadł z rozwianym włosem jakiś chudy młodzian. W rękach furkotały mu papiery. Podbiegł do biurka i zaczął po kolei przedkładać dokumenty do podpisu pryncypałowi.

– Tak, mówiłem przecież. Dwadzieścia od sta, niżej nie zejdę… – uszu Stacha doleciał fragment rozmowy, którą prowadził przedsiębiorca.

Miarowe tykanie zegara, zgrzyt stalówki na papierze, ponowny łopot papieru. Cichy trzask zamykanych drzwi. Monotonny jak brzęczenie muchy głos człowieka za biurkiem. Stanisław Berg przymknął powieki na chwilę dłuższą niż zamierzał. Kiedy je na powrót podniósł, ujrzał pochylającego się nad nim Johanna Wolfganga Grossa.

– Mój syn zaginął, panie Berg – powiedział dziwnie niskim i jakby lejącym się głosem.

– Przepraszam, chyba przysnąłem. – Detektyw wyprostował się na fotelu; miał nadzieję, że się przesłyszał, dlatego poczuł się w obowiązku zapytać jeszcze raz. – Co się stało? Syn?

– Nicolas. On zaginął…

Rozmowa z Grossem nigdy nie była intelektualną ucztą. Mimo że imiona nosił takie same jak jego wielki rodak z Weimaru, Goethe, tak naprawdę był to zwyczajny kartoflarz, który miał po prostu dobrą rękę do pieniędzy. I odpowiednio dużo szczęścia, a bez tego w interesach przecie ani rusz. Podczas przyjęć w pałacu, bo i takie organizowano, mimo skąpstwa Grossów, zazwyczaj przemawiała za niego jego żona. Tej jako takiego obycia już nie można było odmówić.

– Kiedy to się stało? – Stach ocknął się już całkiem.

Niemiec zajął miejsce w bliźniaczym fotelu. Poczęstował detektywa cygarem, ten jednak pokręcił głową, mimo że gospodarz miał zawsze wszystko najpierwszego sortu.

– Miał ferie. Powinien wrócić tydzień temu – westchnął Gross, który ostatecznie również nie zapalił. – Wyjechał przed miesiącem nad jeziora w Prusach. Mamy tam znajomych właścicieli ziemskich. Pisał nam, że pogoda dobra, wiatr wieje i można pożeglować. Wiesz pan, wciąż się o niego martwimy z żoną, choć ma już dwadzieścia lat. Pan nie masz dzieci?

– Nie. Jakoś się nie złożyło. Wszystko przez tę pracę… – Stach poczuł, że zaczyna się czerwienić.

Przedsiębiorca machnął ręką.

– Masz pan jeszcze czas. Moje pokolenie to co innego… Tak czy inaczej – znów westchnął – Nico się nie odzywa. Kazałem wysłać konie na Dworzec Fabryczny w dniu powrotu, który sam podał. Posłałem, a tu nic. Z pociągu syn nie wyszedł, pusty powóz wrócił. Zdziwiłem się, bo zawsze był do przesady skrupulatny. Co się dziwić, na Charlottenburgu w Berlinie uczy się na architekta! – tu w jego głosie zabrzmiała duma.

– Nie domyśla się pan, co się mogło stać? – zapytał Berg.

– Nie. Żadnych nieszczęśliwych wypadków na wodzie nie było. Innych, w których brał udział ktoś o nazwisku Gross, też nie. Dowiadywaliśmy się, dzwoniąc na policję w kilku miastach w okolicy.

Wstał z fotela, zrobił kilka kroków w kierunku biurka. Wrócił. Nie siadał jednak. Berg przez chwilę się zastanawiał, czy aby również nie powinien wstać. Na szczęście Gross znów klapnął obok z głośnym stęknięciem, a może to tylko porządna skóra mebla tak śmiesznie zaskrzypiała.

– Nie, nie mam pojęcia, co się mogło stać – rzekł stary jakby do siebie. – A poprosiłem pana, panie Berg, ponieważ dzisiaj rano otrzymałem pewną przesyłkę. Pewnie do tej pory bym jej nie przeczytał, gdyby nie to, że przyniósł ją jakiś obdartus.

Wyjął złożony na czworo, nieco wymięty papier. Trzymając go w trzęsących się dłoniach, z wyraźnym wstrętem, przebiegł oczami po linijkach listu. Czoło orały mu, nieobecne jeszcze przed chwilą, podobne do wersów poziome bruzdy.

– Niech pan czyta. – Wręczył Bergowi list. – Na głos, jeśli mogę prosić.

Stach wciął do rąk papier, odchrząknął.

– „Wiem, co się dzieje z pańskim synalkiem, Nicolasem… – przerwał, spojrzał znad krawędzi papieru na Grossa, a gdy ten przymknął oczy i skinął głową, czytał dalej: – Spieszę więc donieść, że pan student w domowe pielesze prędko nie wróci. Ale jeśli szanowny pan chciałbyś dowiedzieć się więcej, czekam jutro, 18 sierpnia, od pierwszej po południu, w cukierni Roszkowskiego przy Piotrkowskiej ulicy. Będę miał w klapie czerwony goździk. Informacja zaś będzie kosztowała marek tysiąc. Z poważaniem. T.”

Stanisław Berg znów spojrzał na starego. Spodziewał się ujrzeć zagniewaną twarz. Ale Johann Wolfgang Gross znał doskonale treść listu, być może nawet zdążył nauczyć się tych paru zdań na pamięć. Był więc spokojny. Może nawet kosztem połamanych wcześniej mebli albo obitych służących.

– Już pan wie, o co będę chciał pana poprosić? – zapytał, nie podnosząc powiek.

– Załatwione – odpowiedział Berg.

4

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Prolog
1
2
3
Księga pierwsza. Ucieczka
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
Księga druga. Rozbitek
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
Księga trzecia. Zlecenie
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12

Copyright © Oficynka & Krzysztof Beśka, Gdańsk 2019

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2020

Opracowanie redakcyjne: zespół

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: © Lightfield Studios/fotolia.com,

Makirath/fotolia.com, domena publiczna: bildarchiv-ostpreussen.de

ISBN 978-83-65891-92-1

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek