Przepustka do piekła - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Przepustka do piekła ebook

Krzysztof Beśka

4,0

Opis

Sierpień 1944 roku w Warszawie to nie tylko czas walki, ale też załatwiania starych porachunków… Nietrudno dziś odpowiedzieć na pytanie, co można było robić w Warszawie w sierpniu 1944 roku. Podczas gdy jedni podjęli nierówną walkę, inni starali się za wszelką cenę przeżyć. Znaleźli się jednak i tacy, którzy ten szczególny moment w historii wykorzystali, by szybko się wzbogacić, a przy okazji wyrównać stare rachunki. Takiej książki o Powstaniu Warszawskim chyba jeszcze nie napisano.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (25 ocen)
10
9
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przepustka do piekła

Krzysztof Beśka

*

Zawsze ktoś włączy za wcześnie. W tym roku pierwsza syrena odezwała się za Wisłą, już za dwie piąta po południu. No, ale oni na tej Pradze zawsze byli wyrywni.

Ci, którzy zgromadzili się w Śródmieściu, tam gdzie przecinają się dwie najważniejsze arterie Warszawy, Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie, wydali się nieporuszeni tym wyjściem przed szereg. Choć, owszem, trzeba było powstrzymać jednego, który już się szykował, aby odpalać flarę. Młody chłopak, ostrzyżony na zero. Ma pewnie w wojskowym plecaku kilka takich zabawek, a na grzbiecie czarną koszulkę z napisem PAMIĘTAMY, kotwicą i biało-czerwoną, nieco przybrudzoną i postrzępioną opaskę na ramieniu. Dopiero gdy przyjrzeć się bliżej, widać, że to nie opaska, ale również nadruk.

A z roku na rok jakby coraz więcej tych kolorowych rac, a zatem i więcej dymu. Za każdym razem początkowo ściele się po ulicy, by po chwili unieść się nad głowy stojących w bezruchu, nad dachy samochodów, wedrzeć się przez nieopatrznie uchylone okna do wnętrz unieruchomionych autobusów i tramwajów. Coraz rzadszy, ale jeszcze wciąż widoczny, ulatuje nad dachy kamienic, których część pamięta dobrze tamte dni. Czasem nawet dociera do ostatnich pięter wieżowców, które wybudowano dużo później, na gruzach zburzonego miasta…

– Już czas – powiedział ktoś pod krawatem, jednocześnie kiwnięciem głowy dając znak stojącym dalej.

Zaczęły się odzywać syreny. Robiło się czerwono od zapalanych flar. Kilka osób bezceremonialnie wtargnęło na jezdnię Marszałkowskiej, by zatrzymać ruszający akurat z przystanku autobus. Robili to bez złości, wszak za kierownicą pewnie siedzi Ukrainiec, w dodatku od niedawna u nas, więc skąd ma wiedzieć, jak się zachować w ten szczególny dzień?

– Cześć i chwa-ła bo-ha-te-rom!!! – skandował równo chór kilkunastu męskich głosów, mocnych, choć nieco schrypniętych. Zapewne po wczorajszym, kiedy to w podobnej sile i z podobnym zapałem i wiarą wołali: „Sę-dzia chuj! Je-bać Le-cha!”.

Kilkadziesiąt, może nawet kilkaset osób zgromadzonych jak co roku w centralnym punkcie miasta stało bez ruchu, jeśli nie liczyć kilku młodych, którzy z zapałem kręcili korbkami przyniesionych na miejsce syren.

Nagle znajdujący się wśród nich starszy mężczyzna zaczął się chwiać. Po chwili ugiął się w krzyżu, wsparł rękami o kolana jak biegacz, który właśnie pokonał morderczy dystans. Ktoś mógł pomyśleć, że człowiek ów zrobił to, by móc lepiej przypatrzeć się syrenie, która wyła ledwo metr od niego. Ktoś, kto stał jeszcze bliżej, z pewnością mógłby dostrzec, że mężczyzna jest blady i oddycha z trudem, a na jego czole perli się pot.

– Boże! – krzyknęła jakaś kobieta.

Dwoje nastolatków w harcerskich mundurach, chłopak i dziewczyna, pierwsi znaleźli się przy leżącym na chodniku człowieku.

– Co się panu stało? Źle się pan czuje? – dopytywali się jedno przez drugie, wyraźnie przejęci sytuacją, może nawet pierwszą taką w życiu, kiedy trzeba się wykazać wiedzą zdobytą na zajęciach z samarytanki.

Starszy pan wybałuszył oczy, chwilę nimi przewracał. Mruczał coś, poruszając sinymi ustami, ale nie sposób było go zrozumieć. Harcerz uniósł mu ostrożnie głowę i położył pod nią swój plecak.

– Trzeba wezwać pogotowie – powiedział ktoś.

– Już to zrobiłam. Z Poznańskiej kawałek, więc zaraz pewnie będą – odpowiedział kobiecy głos; być może była to ta sama pani, która pierwsza zareagowała na zdarzenie, krzykiem alarmując najbliżej stojących.

– Różnie może być, wszędzie korki – biadolił ktoś inny.

Tłumek nad leżącym gęstniał. Coś szeptano, dopytywano. Ktoś kręcił głową, jakby był członkiem konsylium i nie widział już cienia nadziei. Syreny umilkły, ale teraz czekano na jeszcze jedną. Odezwała się na krótko przed dotarciem ambulansu na miejsce, widać jego kierowca miał kłopot z przejechaniem przez południową nitkę Alej. Po chwili koła zastukały na torowisku. Chociaż sygnał wyłączono, niebieskie światła na dachu karetki nie przestawały się obracać.

Tłuszcza rozstąpiła się przed ludźmi w czerwonych kombinezonach. Pochód otwierał mężczyzna z plakietką z czarnym napisem LEKARZ na białym tle i walizeczką w ręku, zamykał zaś chłopak, który dźwigał nosze, jeszcze złożone. Jakoś się nie spieszyli.

– Halo! Słyszy mnie pan? – Doktor zaświecił w oczy chorego maleńką latarką, po chwili chwycił fachowo za nadgarstek, by sprawdzić puls.

Starszy pan zamrugał powiekami.

– Co się stało, panie doktorze? – zapytał.

– Stracił pan przytomność – odrzekł lekarz, nie spuszczając wzroku z pacjenta, by zaraz zapytać: – Jak się pan czuje?

– Dobrze.

– A pamięta pan, jak się pan nazywa?

– Panie doktorze – żachnął się mężczyzna, po czym nawet się uśmiechnął, pokazując zadziwiająco białe i kompletne uzębienie.

Wianuszek głów nad leżącym zaczął szybko chudnąć. Każdego wołało życie, obowiązki, praca, mimo że było już po piątej po południu. Kolejna rocznica wybuchu powstania, inna niż wszystkie, za nami. O tym, co się wydarzyło, opowiedzą w biurze dopiero następnego dnia rano, przy pierwszej kawie. Jeśli nie zapomną, bo wiele wskazywało na to, że wszystko dobrze się skończy. Wcześniej tę historię usłyszą domownicy przy kolacji.

– Musimy zabrać pana na obserwację. – Lekarz dał znać sanitariuszowi, aby zaczął rozkładać nosze.

Na te słowa starszy pan uniósł się, zmieniając pozycję na siedzącą. Rozglądał się na boki i wyglądał na zakłopotanego sytuacją.

– To nie jest konieczne, doktorze. Po prostu źle się poczułem, ale już mi lepiej, naprawdę. Wrócę do domu i się położę. Mieszkam niedaleko…

Lekarz spojrzał na zegarek. Może chciał sprawdzić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy oderwano go od świeżo zaparzonej kawy. I czy jeszcze zdąży ją wypić, zanadto nie wystudzoną. Na Poznańską, gdzie była siedziba pogotowia, było stąd rzeczywiście niedaleko.

– Nie mogę pana tak zostawić – mruknął.

– Ale my możemy odprowadzić tego pana do domu – wtrącił się nastoletni harcerz, a jego towarzyszka ochoczo stanęła obok.

Doktor chwycił walizeczkę za rączkę i wstał.

– Niech i tak będzie – sapnął. – Ale w razie czego od razu dzwońcie.

– Tak jest! – odpowiedzieli chłopak z dziewczyną.

– Komórkę macie?

– Tak. Ale w razie czego znamy też zasady udzielania pierwszej pomocy – odrzekł z powagą nastolatek.

Po kilku chwilach karetka odjechała. Nic nie świadczyło już o tym, że coś tu się wydarzyło. W centrum Warszawy trwał normalny o tej porze szczyt popołudniowych powrotów. Tylko kilka kroków od miejsca, gdzie zasłabł mężczyzna, leżały wypalone flary…

– Dziękuję. – Starszy pan wyciągnął rękę, jakby chciał pogładzić harcerza po włosach, szybko jednak ją cofnął; nie miał przecież do czynienia z dziećmi. – Pójdę już.

– Daleko pan mieszka? – chciała wiedzieć dziewczyna.

– Kawałek. Nie kłopoczcie się, poradzę sobie.

Ledwo jednak zrobił krok, stęknął i chwycił się za lewy bok. Zaniepokojeni harcerze spojrzeli po sobie.

– Nie ma mowy. Obiecaliśmy, że odprowadzimy pana do domu – rzekł twardo chłopak.

*

Spoglądał ukradkiem na tych dwoje młodych ludzi i zastanawiał się, jakie myśli mogą pojawiać się w ich głowach. Czy już żałowali decyzji, że pomogą staremu dostać się do domu? Przecież jeszcze przed paroma chwilami omal nie umarł; lekarz chciał go zabrać, ale ten, uparty – jak to stary – powiedział, że nie ma potrzeby.

A wcale nie czuł się dobrze. Teraz mógł upaść w każdej chwili, rozbić sobie łeb, złamać rękę albo po prostu umrzeć. I dopiero mieliby kłopot. Na nic zdałaby się samarytanka. Pewnie by się nie skończyło na wezwaniu pogotowia, a na rozmowach z policją i prokuratorem…

Co właściwie, do cholery, tych dwoje nastolatków robiło o tej porze w rozgrzanych murach milionowego miasta? Przecież powinni teraz leżeć na nadmorskiej plaży, iść górskim szlakiem albo płynąć żaglówką po mazurskim jeziorze. Zresztą w mieście też mogli robić sto innych rzeczy. Od siedzenia z rówieśnikami na wiślanych bulwarach, po grę na PlayStation w domowym zaciszu.

– Rzeczywiście blisko pan mieszka – odezwał się harcerz, a w jego głosie czuć było wyraźną ulgę.

Mężczyzna uśmiechnął się blado. Tak, tutaj mieszkał. W tej kwestii akurat nie skłamał lekarzowi. Stylowa kamienica na rogu Sienkiewicza i Jasnej. Dobry punkt. Będzie to bez wątpienia łakomy kąsek, gdy zejdzie z tego świata, bo przecież kiedyś to nastąpi.

– Dziękuję, że się fatygowaliście – powiedział, kiedy zatrzymali się przed bramą.

– To dla nas zaszczyt – odparł z mocą chłopak. – Prawda jest taka, że rzadko kiedy możemy teraz komuś pomóc. Dzisiaj harcerze tylko służą do mszy i stoją na warcie przy pomnikach. I to tylko jedynie słusznych bohaterów…

Starszy pan spojrzał na niego badawczo i rzekł:

– Odważny jesteś.

Chłopak wzruszył ramionami.

– Da pan sobie radę? – zapytała dziewczyna.

– Tak. Jakoś się wdrapię na swój Olimp. Choć urodziłem się w tym mieszkaniu, odnoszę wrażenie, że z roku na rok znajduje się wyżej…

Zaśmiali się. Harcerz zsunął rogatywkę na tył głowy i starł dłonią pot z czoła.

– A nie powiedziałby nam pan czegoś o powstaniu? – zapytał. – Byłaby to dla nas nie lada gratka. Mielibyśmy o czym opowiadać na zbiórkach.

Starszy pan splótł ręce na piersiach i przez chwilę wodził wzrokiem po twarzach tych dwojga, którzy spokojnie mogliby być jego wnukami.

– A skąd wiecie, że ja w ogóle pamiętam powstanie? – zapytał. – Że mam swoje lata i o piątej po południu pierwszego sierpnia znalazłem się w centrum Warszawy? Przecież każdy to może zrobić! Włożyć na ramię biało-czerwoną opaskę, przygarbić się i przybrać bolesno-uroczystą minę. Nie macie dziwnego wrażenia, że każdego roku powstańców warszawskich przybywa, chociaż przecież powinno być ich coraz mniej…

– Niby dlaczego ktoś miałby się pod nich podszywać? – zapytał hardo nastolatek.

Teraz to mężczyzna wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może dla zaszczytów, których mu zawsze w życiu brakowało? Albo żeby przynajmniej tego jednego dnia ktoś mu ustąpił miejsca w tramwaju albo w metrze…

Tego się nie spodziewali. Dziewczyna zrobiła krok do tyłu, jakby chciała uciekać. Wtedy starszy pan oparł się ręką o ścianę. Oddychał głośniej.

– Wezwij pogotowie – polecił koleżance harcerz.

– Nie trzeba. – Mężczyzna zmusił się do uśmiechu. – Ale chyba muszę was poprosić, żebyście towarzyszyli mi w drodze do mojego mieszkania.

Wolnym krokiem pokonali niewielkie podwórko i weszli na klatkę schodową. Starszy pan zacisnął pokrytą brązowymi plamkami dłoń na poręczy, sapnął i ruszył w górę po schodach, harcerze zaś krok za nim. Czy zdołaliby go chwycić, gdyby znów zasłabł?

Pięć minut później zatrzymali się przed drzwiami mieszkania. Zabrzęczały klucze wyjęte z bocznej kieszeni marynarki mężczyzny.

– Wejdźcie, proszę. – Otworzył drzwi.

Ale nastolatka się zawahała. Może brzydziła się mieszkań starych ludzi, a może nawet zaczynała bać się tego człowieka, który mógł się przecież okazać lubieżnikiem. Mało to piszą o tym w gazetach, mówią w telewizyjnych programach informacyjnych. A przecież od najmłodszych lat wkładano jej do głowy, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi. Na szczęście miała obok siebie towarzysza, on zaś przy pasku harcerski nóż.

Po chwili weszli do środka. Mieszkanie było niemal pozbawione mebli, jakby człowiek ten dopiero je kupił, co było dziwne, bo przecież powiedział, że się w nim urodził. Może mieli do czynienia z kimś, kto właśnie odzyskał nieruchomość…

– Poczekajcie, znajdę coś do siedzenia – powiedział, po czym zniknął za drzwiami mniejszego pokoju.

– Karolina, co to jest? – zapytał szeptem harcerz, kiedy zostali sami.

Na jednej ze ścian salonu wisiał ogromny plan przedwojennej Warszawy. Obok umieszczono mniejszy, kolorowy. Współczesny. W oba powbijano szpilki, które łączyły kolorowe nitki. Na stole leżały jakieś dokumenty, które wyglądały na stare. Tu i ówdzie mignęła czarno-biała fotografia i pieczątka z gapą, tudzież leżał stary, pożółkły, otwarty brulion, zapisany równym pismem.

– „Wypadliśmy na Lwowską, po chwili przecięliśmy Koszykową. Dzielnica była opanowana przez naszych…” – przeczytał chłopak, po czym spojrzał na towarzyszkę i rzekł z triumfem: – A nie mówiłem, że to powstaniec!

Na progu pokoju pojawił się gospodarz. Niósł dwa stare, drewniane krzesła. Harcerz szybko odłożył brulion i podszedł do niego, aby mu pomóc.

– Dziękuję – sapnął mężczyzna, oddając mu jedno z krzeseł.

– Przepraszam, ale zainteresowało mnie… – nastolatek usprawiedliwiał swoją ciekawość, wskazując ruchem głowy na stół.

– Nie szkodzi. To nie muzeum, gdzie stoją starsze panie, które pilnują, aby nie dotykać eksponatów. – Stary zaśmiał się, ale śmiech szybko zamienił się w krótki kaszel.

Usiedli. Gospodarz zajął miejsce w głębokim fotelu z powycieranymi podłokietnikami. Młodzi ludzie wciąż rozglądali się po pomieszczeniu.

– Jak wam się podoba moja pracownia? – zapytał po chwili mężczyzna. – Co prawda dopiero zacząłem ją urządzać, ale już można zacząć prowadzić badania.

– A co pan właściwie bada? – zapytała rezolutnie harcerka.

– Co badam? Dobre pytanie – rzekł niegłośno, po czym wstał i zbliżył się do przedwojennego planu miasta. Uniósł głowę i przymrużył oczy.

Młodzi goście po raz kolejny tego popołudnia wymienili spojrzenia. Stary stał przed ścianą i wyglądał, jakby się do niej modlił. Może więc nadarzała się ostatnia okazja, by dać stąd drapaka.

A jednak żadne z nich nie ruszyło się z miejsca…

I

– …dlatego żądam kary śmierci!

Twarz człowieka, który wypowiedział te słowa, wykrzywił gniew. Mężczyzna był drobnej budowy ciała, miał czarny cienki wąsik, dzięki któremu przypominał fryzjera. Raczej z zakładu pośledniej kategorii. Wystarczyło ubrać go w biały, nieco wymięty fartuch. Póki co jednak miał na sobie garnitur z granatowego tenisu i żółtą koszulę, rozpiętą pod szyją. Był nieogolony. Kiepska reklama dla zakładu fryzjerskiego.

– Dodam jeszcze, że w obecnych warunkach wyrok, który, mam nadzieję, zapadnie, powinien zostać wykonany natychmiast – wycharczał gniewnie, tocząc wzrokiem po twarzach obecnych.

O czym to ja myślałem? A, o weselu. Miało się odbyć w sobotę, pierwszą sobotę sierpnia. W roku 1944 wypadała piątego. Kombinacja cyfr nie była więc jakaś szczególna czy szczęśliwa. Wątpliwe zresztą, żeby pan Cieślik, który wydawał za mąż jedyną córkę, w ogóle nad tym się zastanawiał. Państwo młodzi też pewnie mieli to w głębokim poważaniu. Grunt, że można było bezkarnie napić się wódki czy samogonu, nawet paść pod stół. Nie myśleć o porannych obowiązkach.

Ważne było również to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z polską tradycją: kościół, msza, ksiądz, wzruszone matki i ciotki. Potem sakramentalne „tak”, wymiana obrączek wykonanych być może z przetopionego żydowskiego złota. Wreszcie Marsz Mendelssohna. Tego nie było w stanie zakłócić nic i nikt, choć bywały wyjątki. Jak choćby pechowy ślub w kościele Świętego Aleksandra, w czerwcu ubiegłego roku, kiedy to goście wsiedli prosto do bud i zamiast na wesele, pojechali na Pawiak. Niemcy rozbili wtedy nasz elitarny oddział dywersyjny…

Teraz jednak sytuacja nie miała prawa się powtórzyć. Pan Cieślik to nie był przecież byle kto. Miał zakład wulkanizacyjny na Dolnym Mokotowie i łatał koła w samochodach… Niemców: od eleganckich limuzyn, którymi poruszali się generałowie i wysocy oficerowie, przez kübelwageny, po ciężarowe ople z czarno-białymi krzyżami na burtach i zawsze łopoczącymi złowróżbnie plandekami. Czy były wśród nich także te, które wyjeżdżały rano do miasta, a potem wiozły schwytanych podczas łapanki ludzi? Lepiej było nie pytać…

Oto miało się spełnić największe marzenie Cieślikówny, więc wszystko musiało być naprawdę najwyższej jakości. Na bogato! Choćbyśmy przez następny miesiąc mieli wpieprzać tylko kartkowy chleb z marmoladą z buraków. Dlatego ojciec panny młodej zażyczył sobie wędlin i szynki najwyższej jakości i pierwszej świeżości. A takie w piątym roku wojny i okupacji można było zdobyć tylko w jednym miejscu – na wsi. I, co również było nie bez znaczenia, przez zaufanych ludzi.

Jednym z takich ludzi był mój ojciec. Przed wojną skromny pracownik w państwowym urzędzie, który nie potrafił wyjść z domu bez krawata. Gdy nastała okupacyjna noc, zmienił się w szmuglera. Na palcach jednej ręki można było policzyć tygodnie, w których nie wyjechał z Warszawy, by wrócić z pętami kiełbas obwiązanymi wokół brzucha, szynką ukrytą w plecaku czy bochenkiem prawdziwego chleba.

Wiele razy uciekał z obław, bawił się z bahnschutzami i żandarmami w kotka i myszkę, ryzykował. Wracał z obitą gębą i w podartym ubraniu, konkurencja w procederze wszak była i przemytnicy nie zawsze się tolerowali. Albo wył z bólu, gdy po nocy spędzonej w jakimś rowie przy drodze czy nasypie kolejowym dokuczały mu korzonki. Ale i to nie było w stanie zawrócić go z przemytniczego szlaku. Podobnie jak fakt, że przed ponad rokiem, wiosną 1943 roku, urodził mu się drugi syn, Leszek. Wręcz przeciwnie, bo przecież dziecko potrzebowało pełnowartościowego pożywienia, prawda?

Jednak człowiek jest tylko człowiekiem. W końcu i mojego ojca dopadła niemoc. Odezwały się chyba wszystkie dolegliwości naraz. Ledwo przekroczył próg mieszkania w kamienicy Harczyka, padł na łóżko i nie mógł się podnieść. Alina, ukochana ojca, była w tym czasie z Leszkiem na wsi. Obowiązek opieki na chorym przypadł więc mnie. I inne obowiązki też. Skąd ojciec znał pana Cieślika, nie miałem pojęcia. Nie przypominałem sobie też, żeby wcześniej wspominał jego nazwisko.

Na szczęście przesyłka była przygotowana i należało ją tylko dostarczyć na miejsce. Mimo że był dopiero wtorek, a wesele, jak już wspomnieliśmy, miało się odbyć w sobotę. Ojcem powodowało coś jeszcze: jeśli kiełbasa miała się zepsuć, to nie u nas. Zatem jak najszybciej do Cieślika, pieniądze do kieszeni i w nogi.

– A jaka to była kiełbasa?

Wzdrygnąłem się. Miałem wrażenie, jakby ktoś gwałtownym ruchem wyjął mi z uszu zatyczki, które dotąd skutecznie tłumiły wszelkie hałasy, a oczy moje zaczęły łzawić, jakbym przez dłuższy czas wpatrywał się w jakiś punkt, starając się przy tym nie mrugać. Może zresztą tak właśnie było…

– Czy pan mnie słyszy? – odezwał się ten sam głos.

Skinąłem głową. Chciałem gest, który sam był chyba mało uprzejmy, przynajmniej w tych okolicznościach, potwierdzić zaraz werbalnie, ale gardło wyschło mi na wiór.

– Tak, słyszę – wykrztusiłem w końcu z trudem.

W tym samym momencie za oknem rozległ się wybuch. Nie był pierwszy, ale za każdym razem ktoś z obecnych wzdrygał się nerwowo. W oknie zadzwoniły szyby. Nie wypadły, więc chyba można było być spokojnym: pocisk trafił kamienicę kilka, może nawet kilkanaście przecznic stąd. Może niemiecki, a może już nasz. Nie wiadomo też, czy trafił, czy tylko rozerwał się na jakimś skwerze albo na środku ulicy…

– Więc co to była za kiełbasa?

Mężczyzna w garniturze z granatowego tenisu pokręcił głową z dezaprobatą, coś mruknął pod tym swoim fryzjerskim wąsikiem. Przeniosłem wzrok w lewo, na tego, który zadał mi pytanie. Miał na sobie wojskowy mundur sprzed września z dystynkcjami kapitana. Na kołnierzu przyszyto łapki koloru malinowego z czarnymi wypustkami.

Pamiętałem, choćby z niegdysiejszych defilad w Alejach Ujazdowskich, ale nie tylko, bo oficerów spotykało się też często na co dzień, że mundury, które nosili, prezentowały się na nich wspaniale. Były dopasowane co do milimetra, a wysokie buty zawsze wyglancowane. Wszystko, od gwiazdek na otoku rogatywki i naramiennikach, po sprzączkę od pasa, wzbudzało podziw i szacunek. Nie tylko u smarkacza, którym byłem…

Na człowieku, który przed chwilą zapytał mnie o gatunek kiełbasy, mundur nie leżał już tak dobrze. Jakby nie należał do niego albo człowiek ten bardzo schudł. Stawiałbym raczej na to drugie, zważywszy na to, jak Frank, Fischer i ich ludzie bardzo dbali o to, co mieliśmy na co dzień na talerzach. Tu się sukno marszczyło, tam wręcz zwisało, a pomiędzy kołnierzem z tymi malinowymi łapkami a szyją zmieściłyby się z powodzeniem dwa palce, a może nawet trzy. Raziła popękana tu i ówdzie skóra brązowej koalicyjki.

To nie był jednak dobry moment na krytykowanie stroju tego człowieka. I nie miejsce. Tym bardziej że kapitan ściągnął srogo brwi, najwyraźniej zdenerwowany przedłużającą się ciszą i brakiem odpowiedzi na pytanie.

– Nie pamiętam – odparłem.

– A może pan nie wie… – ni to zapytał, ni to stwierdził człowiek w zbyt obszernym mundurze, podnosząc brew.

– Może nie wiem – przytaknąłem słabym głosem.

– To trochę dziwne jak na kogoś, kto zawodowo zajmuje się szmuglowaniem żywności do Warszawy – odezwał się milczący dotąd osobnik, który siedział po prawej stronie mundurowego.

Ubrany był w białą koszulę, w paru miejscach przykurzoną, z podwiniętymi rękawami. Wyglądał, jakby dopiero co wrócił z pikniku nad Świdrem. I nie był z tego powodu zbyt zadowolony, o czym świadczyła czerwona twarz, mars na czole i zaciśnięte w pięści dłonie.

– Rzecz trzeba przecież jakoś sprzedać, zareklamować – perorował. – Mimo wszystko. I nie pomylić się przy zamówieniach. Sam wiele razy kupowałem w ten sposób mięso. Ktoś lubi myśliwską, a ktoś inny białą…

Pierdolisz jak połamany – pomyślałem ze złością. Dałbym sobie bowiem rękę uciąć, że człowiek ten dopiero od niedawna jest w okupowanej Warszawie, a wcześniej obżerał się angielską wołowiną.

– Nie zaglądałem do paczki – wyjaśniłem zgodnie z prawdą. – Moim zadaniem było jak najszybciej dostarczyć produkty na wesele córki pana Cieślika.

– Cieślika? – podchwycił kapitan.

– Tak. Nie pamiętam imienia. Ma zakład wulkanizacyjny na Dolnym Mokotowie. Możecie to sprawdzić. Zresztą już to mówiłem…

– Zgadza się, mówił pan. – Kapitan opuścił wzrok i zaczął grzebać w leżących przed nim papierach.

– Tego Cieślika również dobrze znamy, zresztą nie od dzisiaj – wtrącił się fryzjerczyk. – Zenon ma na imię. I wiemy bardzo dobrze, z kim współpracuje.

Zimny dreszcz przebiegł mi od kości ogonowej aż po kark. Nie pierwszy. Były jak zwierzątka, które schowały się w bezpiecznym kącie i co jakiś czas jedno z nich wymykało się na zewnątrz. Też bym dał wiele, aby stać się takim zwierzątkiem. Jak królik Leo, którego kiedyś przyniosłem z targu do domu z zamiarem nakarmienia nim niespodziewanych gości, co się na szczęście nie stało i zwierzątko żyło sobie do dzisiaj w naszym mieszkaniu…

W naszym mieszkaniu? – powtórzyłem myśl. I zamiast rzewności, która powinna chwycić mnie za serce, poczułem niepokój. Przecież nie miałem pojęcia, czy kamienica Harczyka jeszcze stoi tam, gdzie stała. W jednym kawałku. I czy ojciec mój żyje…

Wyszedłem z domu we wtorek, pierwszego sierpnia, około południa. Teraz był czwartek. Od dwóch dni w Warszawie trwała awantura. A ja zostałem złapany z niemieckimi dokumentami. Miały mi pomóc, gdyby żandarmi, ci normalni, z blaszanymi półksiężycami na piersiach, zatrzymali mnie z mięsem. Ale zrobili to ludzie z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu. Ja już mięsa nie miałem, ale oni mieli broń w rękach…

– Sąd udaje się na naradę. Wyprowadzić oskarżonego – zarządził kapitan, którego los szczęśliwie postawił po latach przerwy w roli sędziego.

Po tych słowach poczułem ruch po mojej prawicy i lewicy. Nie tylko ważny człowiek w mundurze siedział otoczony z dwóch stron. Ja też. To byli konwojenci. Żebym nie uciekł przez okno albo nie rzucił się na sąd. Jako groźny szpieg, bo przecież w tej sprawie byłem ni to przesłuchiwany, ni to sądzony, pewnie potrafiłbym ich zabić gołymi rękami.

Tymczasem oni mieli zabić mnie. I, jak kilka chwil wcześniej powiedział prokurator-fryzjerczyk, w obecnych warunkach powinno się to stać jak najszybciej…

*

– Zapalisz? – zapytał, wyciągnąwszy w moim kierunku rękę z paczką egipskich, by zaraz się poprawić, nieco ciszej, może nawet konfidencjonalnie: – Zigaretten? Rauchen?

– Nie szkoda ci dla szkopa? – fuknął drugi z konwojujących mnie powstańców, który szedł dwa kroki z tyłu; czy mierzy w moje plecy ze stena, wolałem nie sprawdzać.

Tamten nic nie odpowiedział. Ale rękę cofnął, może zawstydzony tym gestem niegodnym Polaka, który właśnie wstał z kolan.

– Schneller – mruknął ten drugi.

– Nie musicie sobie łamać języka, chłopaki – powiedziałem drżącym głosem, starałem się bowiem stłumić w sobie narastający gniew. – Doskonale mówię po polsku. I to od urodzenia.

– Dobra, dobra, Helmut, czy jak ci tam dali na chrzcie w Monachium. Maszeruj do przodu, grzecznie i z rączkami przy rozporku. I nie jesteśmy dla ciebie żadne „chłopaki”, tylko polskie wojsko, zrozumiano? – Dźgnął mnie w plecy lufą automatu.

Przełknąłem ślinę. Nie mogłem mieć do niego pretensji za takie traktowanie. Pewnie stracił kogoś bliskiego w obozie albo ulicznej egzekucji, więc trudno się dziwić, że kiedy wreszcie miał na muszce kogoś, kto być może współpracował z hitlerowcami, nie silił się na subtelności.

Na szczęście byliśmy już na miejscu.

– Właź! – rzucił, na szczęście już nie używając metalu.

W celi, do której mnie z powrotem odprowadzono, jeszcze do niedawna mieszkańcy kamienicy suszyli pranie. Świadczył o tym obecny tu wciąż zapach krochmalu i mydlin, a także rzędy haków wbitych w przeciwlegle ściany, między którymi może jeszcze tydzień temu rozpięte były sznury. Dzisiaj musiano je zabrać, żeby podejrzani nie wybrali łatwiejszej drogi i nie ubiegli plutonu egzekucyjnego, wieszając się w celi, podczas gdy reszta więźniów ze wszystkich sił udawałaby, że śpi.

Kiedy jeszcze stałem krok za progiem byłej suszarni, doskoczył do mnie Adam.

– I co? – zapytał, wpatrując się we mnie badawczo.

Wzruszyłem ramionami.

– Nic. Jeszcze żyję.

Za oknem, a w naszych apartamentach była to jedna wąska, jeszcze oszklona i gęsto okratowana szczelina, przez którą nie przecisnęłoby się pewnie nawet dziecko, dobiegł kolejny pomruk wybuchu.

– To stukasy – rzekł ze znawstwem, odwracając się na chwilę w stronę źródła światła. – Od rana latają jak wściekłe. Jak tak dalej pójdzie, nic z miasta nie zostanie…

Trochę dziwnie brzmiały te słowa w ustach kogoś, kto tak jak ja siedział w anclu. Nie niemieckim, a polskim, powstańczym. Martwił się o miasto w chwili, gdy los jego samego był niepewny? Dziwne. Miał siedemnaście, może osiemnaście lat. Wsadzili go tutaj rano, razem z „michą”. Na początku w ogóle się nie odzywał. Siedział pod ścianą z podkurczonymi nogami i twarzą wtuloną w kolana. Miałem wrażenie, że płacze. Nie dziwiło mnie, bo sam byłem tego bliski. Po jakimś czasie jako kogoś z większym – co prawda tylko o jeden dzień, ale zawsze – stażem pod celą, postanowiłem wziąć go na spytki.

Okazało się, że jego wina jest niczym w porównaniu z tym, co zarzucano mnie. Tak, byłem niemieckim szpiegiem, wysłanym na Mokotów, aby rozpoznać pozycje i zamiary Polaków, którzy właśnie chwycili za broń. Adam był tylko zakochanym młokosem, który próbował udaremnić lincz na „foksie”. I dopiął swego, bo kobiecie udało się uciec spod konopnej pętli, a w wyniku powstałego zamieszania – także i z kamienicy.

Oszalały z wściekłości tłum postanowił wziąć odwet na Adamie. Sznur wciąż wisiał i szkoda, żeby trud stróża poszedł na marne. Wtedy z kolei chłopakowi przyszedł z pomocą powstańczy patrol. Lud nie protestował, ale Adam trafił do aresztu.

– To wszystko to jest pomyłka – powiedział, gdy już ruszyłem się spod tych drzwi i usiedliśmy, każdy na swoim sienniku leżącym wprost na zimnej betonowej podłodze. – Wszyscy jesteśmy tu przez pomyłkę. Ja chciałem tylko pomóc tej biednej kobiecie. Wiele razy pomagała mojej rodzinie, dzieliła się lekarstwami, kiedy byliśmy chorzy. A ty, Antek, też nie możesz być szpiegiem.

– Dlaczego? – zapytałem cicho.

– Nie wiem. Szpieg tak nie wygląda – odrzekł.

– A jak według ciebie powinien wyglądać szpieg? Nosić czarną maskę?

– Jak w tym filmie z Ordonówną i Pichelskim?

– Zamknijcie mordy, z łaski swojej! – dobiegł nas schrypnięty, gniewny głos z przeciwległego kąta celi. – Pospać człowiekowi nie dadzą, cholera.

Spojrzeliśmy po sobie. Adam zrobił błazeńską minę. Przynajmniej tyle dobrego.

– Przepraszamy czcigodnego pana dziedzica – rzuciłem po krótkiej chwili z udawanym przejęciem. – To się więcej nie powtórzy.

Tamten chyba wyczuł drwinę, bo zaklął szpetnie niczym pijany furman. Resztę stanowiły gniewne pomruki, które można by było przypisać bardziej jakiemuś dzikiemu zwierzęciu, które ktoś próbuje wypłoszyć z jego gawry, niźli człowiekowi.

Nie widziałem jeszcze twarzy tamtego mężczyzny. Nie wyszedł na spotkanie, gdy mnie tu zamykali. Jego też nikt nigdzie nie zabierał. Może był już po wyroku i tylko czekał na egzekucję? W takiej sytuacji można stronić od ludzi albo wręcz przeciwnie – lgnąć do nich przesadnie. Bo kto wie, może tam rzeczywiście nic nie ma.

Skąd wiedziałem, co czują więźniowie? Prawie rok temu kilku moich bliskich przyjaciół, a jednocześnie kolegów ze szkolnej ławy w warszawskiego liceum Stefana Batorego, spędziło jakiś czas w gościnnych wnętrzach Centralniaka, czyli więzienia przy Daniłowiczowskiej. Władek Michalski, podporucznik podziemnej armii, i Franek Bela, specjalista od załatwiania rzeczy niemożliwych do załatwienia, a taką w tym czasie i miejscu była chyba co druga. Wtedy wszystko skończyło się dobrze, choć pluton egzekucyjny w Aninie już czekał…

Spytacie, czy podczas procesu nie wymieniłem nazwiska i stopnia Władka? Oczywiście, że to zrobiłem. Jeszcze podczas pierwszego spotkania z człowiekiem w przedwrześniowym mundurze oficera służby sprawiedliwości, któremu po latach przerwy nadarzyła się robota, mężczyzną o wyglądzie fryzjera i gościa, który, jak podejrzewałem, dopiero od zaledwie kilku dni przebywał w kraju, ale zgrywał kogoś, kto wszystko wie. Włącznie z tym, jak przyrządzić schabowego ze zmarzniętej brukwi.

Nie zrobiło to jednak na nich większego wrażenia. Owszem, zanotowali. Ale nie zażądali szczegółów ani dowodów, nie zadawali pytań. Prawdopodobnie a priori przyjęli, że łżę jak pies i że nazwisk i stopni, być może nawet prawdziwych, po prostu wyuczyłem się na pamięć podczas szkolenia w tajnym ośrodku Abwehry…

A przecież znałem (choć, prawda, od dawna się nie widzieliśmy) nie tylko porucznika Michalskiego, ale też jego przełożonych. Kilka miesięcy temu postanowili urządzić odprawę ścisłego kierownictwa organizacji w fotoplastikonie, w którym pracowałem, a który był własnością innego mojego druha, Czesia Bielawnego, byłego księdza z kresowej parafii. Niewiele brakowało, a wszyscy wpadliby wtedy w szkopskie łapy. I odprawa zamieniła się w obławę. Udało nam się wtedy zdemaskować niebezpiecznego szpiega.

Jednak w życiu bym nie pomyślał, że o szpiegostwo ktoś będzie podejrzewał mnie. W pewnej chwili zacząłem się bać, czy nie ściągnę aby kłopotów na głowy przyjaciół. Szybko jednak udało mi się z tego otrząsnąć. Przecież, do cholery ciężkiej, byłem niewinny!

Znów huknęło za oknem. Tym razem jednak o wiele głośniej, bo aż zadrżały mury. A to oznaczało, że do eksplozji doszło bliżej. Może nawet całkiem niedaleko. Przecznicę stąd? Dwie?

– Czy to Ruscy walą z armat? – ożywił się Adam. – Stoją przecież za rzeką, więc może wreszcie się ruszyli, co?

Tego nie wiedzieliśmy. Pewne było za to, że ruszył się nasz towarzysz spod celi, któremu przeszkadzała w drzemce nasza rozmowa. Prawie zapomniałem, że jeszcze ktoś prócz nas tutaj siedzi, mimo że odzywał się przed zaledwie kilkoma chwilami. Teraz jednak nie usłyszeliśmy utyskiwań, słów skargi ani przekleństw godnych fiakra. Mężczyzna przewrócił się na bok, jak podejrzewałem, jęknął przy tym jakby przez sen. Że tak nie jest, przekonaliśmy się, gdy po chwili rzekł cicho, ale trzeźwo, a przede wszystkim zastanawiająco grzecznie:

– A to całkiem ciekawe, co panowie mówicie. O tych Ruskich znaczy…

Była to bez wątpienia doskonała okazja, żeby się wreszcie poznać. I może by do tego doszło, gdyby nie młokos, któremu żal się zrobiło „foksy”. Kto wie, może dawała mu coś więcej niż tylko lekarstwa.

– Śpij, jak ci dobrze! – fuknął w ciemny kąt, gdzie leżał tamten.

– Żebym ja cię czasem nie ululał, gówniarzu – odparował nieznajomy.

Na tym rozmowa się skończyła. Nosowe pomruki wybuchów odzywały się raz po raz, a ja, wyciągnąwszy się na starym cuchnącym sienniku (wstręt udało mi się pokonać już dawno) z rękami splecionymi pod głową, zacząłem rozmyślać.

Tak. Armia Czerwona, a wraz z nią polskie oddziały pod dowództwem generała Berlinga stały po tamtej stronie Wisły. Mieliśmy w domu radio, zręcznie ukryte przez ojca w podłodze, i codziennie słuchaliśmy komunikatów. Czuć było, że to już blisko.

Ale po tej stronie rzeki również zmieniła się atmosfera. Nie można się było oprzeć wrażeniu, że mieszkańcy miasta, jeszcze nie tak dawno przygięci do ziemi upodleniem, teraz chodzili jakby bardziej wyprostowani, głowy trzymali wysoko, dumnie. Nie mówiąc już o młodych ludziach, którzy nie zamierzali się już nawet kryć, że należą do konspiracji, działają i tylko czekają na rozkaz, by rozpiąć kapotę. To już nie będą ćwiczenia na strzelnicy, marnowanie „pestek”, jak wielu twierdziło, bo dużo lepiej i z większym pożytkiem byłoby rozorać ołowiem szkopskie flaki. I już nie tylko buty „na szklankach”, energiczny wojskowy krok i samodziałowe marynarki o tym świadczyły, ale pewne wypukłości pod owymi marynarkami czy płaszczami.

Trwała wojna nerwów i wyścig z czasem: czy ci zza Wisły ruszą pierwsi, czy wcześniej zrzucą tu naszych skoczków. Czy Niemcy czmychną na zachód, co zresztą już od pewnego czasu się działo. I co na to wszystko powie wujek Stalin.

Tak, wiedziałem o ruchach armii, znałem nazwiska polskich konspiratorów, a i nieobce mi były nazwiska wrogów. Nieraz człowiek się nasłuchał, w tramwaju, kolejce po chleb czy po prostu w mieszkaniu u ludzi, którym od czasu do czasu w zastępstwie ojca dostarczałem szynkę i wędliny. Że Hans taki a taki załatwia reklamacje od wywózki do Rzeszy, a Otto taki a taki sprzedaje żołnierskie konserwy. I nie jest wcale drogi.

Wiedziałem wiele. Nawet bardzo wiele. W tym mieście, które bardziej przypominało dżunglę niż „Paryż północy”, w tym czasie naprawdę trudno było nie wiedzieć. Od tego, w którą przecznicę skręcić i mężczyzn w jakich kapeluszach unikać, zależało przecież życie. Nagle przypomniało mi się nawet to, jaką kiełbasę zaniosłem wtedy panu Cieślikowi. Oczywiście, że była to jałowcowa! A przecież jeszcze przed chwilą, gdy mnie o to pytali, czarna zaćma…

Spojrzałem na młodego człowieka leżącego dwa metry ode mnie z zamkniętymi oczami.

Problem w tym, że i ty, i ja znaleźliśmy się w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim miejscu – pomyślałem.

Wtem zza drzwi dobiegły jakieś głosy. Adam drgnął i podniósł głowę.

– Kurwa! Jeszcze jeden? – wyjęczał w swojej gawrze „przyjemniaczek”; póki co jednak miejsca w celi było dosyć, więc nie wiedziałem, dlaczego się tak piekli.

Drzwi dawnej suszarni otworzyły się przy akompaniamencie chrobotu jakiegoś kamyka, który dostał się między ich dolną krawędź a podłogę. Usłyszeliśmy odgłos szamotania i sapanie, a potem krótką serię głuchych uderzeń.

– Właź do środka!

Nikt jednak nie pojawiał się na progu.

Spojrzałem na swoją starą omegę, której nikt mi jeszcze nie zabrał, choć przecież mogła być tylko atrapą, w której ukryłbym mikrofilmy albo ampułkę cyjanku. Chwilę kręciłem nadgarstkiem w poszukiwaniu światła. Wskazówki pod pokrytym rysami szkiełkiem przypominały ręce rozłożone szeroko, w geście bezradności. Trzy kwadranse na trzecią.

Na cholerę mi była ta wiedza, nie miałem pojęcia. Może tylko po to, by jeszcze bardziej martwić się o niedomagającego ojca: czy zjadł coś i przy okazji nie wypadł na podwórko, bo nie byłem przecież pewien, czy jeszcze mamy kuchnię. Miałem świadomość, że tak samo jak ja o niego, on martwi się o mnie. Że zastanawia się, dlaczego nie wróciłem i czy w ogóle żyję. I to bynajmniej nie pomagało mu zdrowieć…

– Właź do środka, powiedziałem! – krzyknął znów strażnik, chyba ten sam, który przekonywał mnie, że nie jest chłopcem, tylko żołnierzem.

I najwyraźniej polecenie wzmocnił mało uprzejmym i mało delikatnym czynem, bo zaraz ujrzeliśmy człowieka z impetem wpadającego do środka. Podeszwy butów pozbawionych sznurówek odegrały na podłodze krótkie staccato. Niestety, więźniowi nie udało mu się zachować równowagi – runął jak długi na podłogę…

*

– Witamy w piekle!

Gburowaty, który, zapewne powodowany ciekawością, wreszcie wypełzł z ciemnego kąta, pochylił się nisko nad leżącym. W nikłym świetle celi wydawało mi się, że go obmacuje.

– Zostaw! – zawołałem, podnosząc się z siennika.

– Spokojna głowa – odpowiedział, nie przerywając czynności.

Był to dobrze zbudowany mężczyzna o kanciastej czaszce, ubrany w biały sportowy podkoszulek i drelichowe spodnie. Nie ma co, wzbudzał respekt.

– Nie zamierzam go okradać, bo nie ma z czego – powiedział lekkim tonem. – Chyba że nagle za smród zaczęli płacić jak za złoto czy diamenty. Tylko sprawdzam, czy cały. Przecież widzieliście, jak gruchnął…

– To trzeba umieć – wtrącił się Adam.

– A skąd wiesz, synku, że tego nie potrafię, co?

Chłopak nic nie odpowiedział. Głos odzyskał za to leżący. Myślałem, że będzie jęczał z bólu, a jak nie, to na pewno wymyślał strażnikowi. Ale on odezwał się zadziwiająco mądrze:

– Z piekła to ja właśnie wróciłem, drogi przyjacielu.

Pomogliśmy mu usiąść na sienniku i daliśmy blaszany kubek z wodą, która pozostała Adamowi ze śniadania. Po chwili mężczyzna otarł usta krawędzią brudnej dłoni. Rzeczywiście śmierdział okropnie, ale nie to było w tej chwili ważne. Chcieliśmy się dowiedzieć, skąd się tu wziął i co takiego przeżył.

– A ciosy tego chłopca to muśnięcie skrzydła anioła. Nie powinienem się stawiać, ale, sami rozumiecie, zwierzę drugi raz do rzeźni nie wejdzie… – Westchnął, po czym otarł łzę spływającą po policzku.

– Za co cię przymknęli? – zapytałem po chwili.

Facet był dobrze po trzydziestce, ale to, że wszyscy znajdowaliśmy się pod kluczem i równo śmierdzieliśmy, znosiło wszelkie podziały.

– Za kradzież chleba – odparł.

Oto siedział przed nami współczesny Jean Valjean, choć rewolucja na ulicach wyglądała trochę inaczej. Żal mi było tego człowieka, ale z drugiej strony należało się cieszyć, że ktoś – i nie byli to Niemcy – pilnował porządku, gdy nad głowami gwizdały kule.

– A wcześniej za handel – dodał nieznajomy.

– Wcześniej? – wyrwało się nam z Adamem jednocześnie, a ja dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego człowiek ten wspomniał o jakimś drugim razie.

Spojrzał na nas spod oka, a po potem wzruszył ramionami.

– Siedziałem na Rakowieckiej – wyjaśnił. – Od czterech miesięcy. Dokładnie od czterech miesięcy, dwóch tygodni i czterech dni. Zgarnęli mnie na Kercelaku, kiedy sprzedawałem kilka worków prawdziwego cukru. Dwa dni temu w Warszawie zaczęła się zabawa i nasi zaatakowali także więzienie. Z początku pomyślałem, że może strażnicy otworzą cele i nas wypuszczą. Że spróbują zamienić nas na własne bezpieczeństwo. Fifty fifty, jak to mówią…

Przerwał, przez chwilę oddychał ciężko, jakby wypowiedziane zdania kosztowały go wiele wysiłku. Rozejrzałem się za kubkiem z wodą. Był, ale już pusty. Na więcej trzeba było poczekać do kolacji, jeśli w ogóle jej doczekamy.

– Że tak się nie stanie, zrozumieliśmy, kiedy wkroczyło SS. Najpierw sprawdzili stan cel. Potem wyprowadzili na dziedziniec więźniów z parteru, dali do rąk łopaty i kazali kopać rów na spacerniaku. Gdy to już się stało, wszystkich, co jednego, rozstrzelali…

– Boże… – jęknął Adam.

– Błogosławiłem w duchu tego, który umieścił mnie na najwyższym piętrze więziennego bloku – rzekł chrapliwie mężczyzna. – Wszystko doskonale widzieliśmy z okien, więc głupi by się nie domyślił, że i po nas zaraz przyjdą, by sprowadzić na dół i załatwić. Postanowiliśmy, że nie oddamy skóry za darmo, choćbyśmy się mieli rzucić na esesmanów z gołymi rękami. Chłopakom w sąsiedniej celi udało się wybić drzwi ławą. Uwolnili nas, my z kolei zaczęliśmy robić to z innymi. Radość nie trwała jednak długo, bo przecież w każdej chwili można się było spodziewać wizyty. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby podpalić sienniki…

– Dobre! – Gburowaty aż klasnął w wielkie łapska.

– Tak też zrobiliśmy. Szkopy, zupełnie zaskoczeni, szybko się wycofali. Wtedy zabarykadowaliśmy się na piętrze. Musieliby mieć ciężki sprzęt albo użyć samolotu, żeby się do nas dobrać, co oczywiście nie znaczyło, że nie będą go mieli. Dlatego nie było co czekać. W nocy, kiedy zaczął padać deszcz, weszliśmy na dach, a stamtąd na mur. Tam czekali już ludzie z drabinami. Szybko rozbiegliśmy się po Mokotowie.

– A co z tym chlebem? – chciałem wiedzieć.

– Rano wszedłem do jakiegoś mieszkania i zabrałem z szafki pół bochenka. Traf chciał, że pojawiła się gospodyni i narobiła krzyku. A potem był drugi traf, czyli trzyosobowy oddział żandarmerii. Tak trafiłem tu. Benedykt Pytka jestem. Handlowiec…

Słuchając opowieści tego człowieka, na chwilę zapomniałem o własnych problemach, zarzutach, które postawił mi prokurator, a nawet karze, której zażądał.

Wkrótce jednak udręka wróciła – i to ze zdwojoną siłą. Podczas gdy Benedykt Pytka wciąż opowiadał o wydarzeniach w więzieniu mokotowskim, ja gapiłem się bez przerwy na drzwi celi, modląc się ze wszystkich sił, żeby strażnik zgubił od nich klucz. Albo żeby ten kamyk, który za każdym razem irytująco szorował po betonie, zaklinował je na amen.

Kiedyś w więziennej celi Konrad stawał się Gustawem. A drugi szaleniec, Kordian, przynajmniej wiedział, za co umiera. A ja?

Zasnąłem nie wiadomo kiedy na tym starym, cuchnącym sienniku, z którego ocalały z rzezi na Rakowieckiej więzień i jego kompani spod celi potrafili zrobić użytek.

Śniło mi się, że jestem jednym z bohaterów romantycznych, o których wcześniej myślałem. Chyba był to Mickiewiczowski Konrad-Gustaw, bo bazgrałem coś kawałkiem węgla na ścianie celi. Nie było to jednak świadectwo przemiany, ale jakieś matematyczne wzory. Nie, jednak chemiczne. Może wzór potrzebny do produkcji cudownej broni, która przyniosłaby nam tak upragnione zwycięstwo?

Nagle zapiski zniknęły, choć cela nie. I nie byłem w niej już sam. Na środku stał jakiś mężczyzna, a obok niego Czesio Bielawny we własnej osobie. Ubrany w swój dawny strój, czyli sutannę i biret, mamrotał coś pod nosem z przymkniętymi powiekami.

– „Ten ksiądz już od godziny dręczy mego pana – powiedział nieznajomy. – Ot! dajcie mu przed śmiercią pokój! Dajcie pokój!”

– „Grzegorzu, módl się za mnie” – powiedziały moje usta i już wiedziałem, że teraz jestem Kordianem, który w celi czeka na egzekucję.

Pamiętałem go bardzo dobrze z lekcji polskiego w liceum. A kto wie, może gdyby jesienią 1939 roku nie stało się to, co się stało, i zamiast uciekać z Warszawy na wschód jak większość mieszkańców, rozpocząłbym studia aktorskie, już bym zagrał tę rolę, o której marzy każdy młody aktor. Chyba nawet wolałbym go od Hamleta.

Co było dalej? Sufler! Gdzie jest sufler?! Słóweczko proszę!

– „O zmarli Polacy…” – doszedł mnie boku kobiecy szept.

– „O zmarli Polacy, ja idę do was! – podjąłem. – Jam jest ów najemny, któremu Chrystus nie odmówił płacy, chociaż ostatni przyszedł sadzić grono…”

I znów się zaciąłem. Próbowałem szukać pomocy u Czesia, ale ten zniknął. Wcześniej rozejrzałem się na boki w poszukiwaniu suflerki, ale nikogo nie było. Tylko ten stary sługa, Grzegorz. Stał z opuszczoną głową. W pewnym momencie podniósł ją i wtedy zobaczyłem, że to nie żaden Grzegorz, tylko… mój ojciec.

Był blady, niemal zielonkawy jak upiór. Na jego wysokim czole błyszczały kropelki potu.

– Wracaj… – wyrzęził.

Obudziłem się i aż usiadłem. W celi panował nieprzenikniony mrok. Cisza, jeśli nie liczyć miarowych oddechów trzech śpiących towarzyszy. Dobrze, że nikt nie chrapał. Nie zmrużyłbym wtedy oka. Cisza panowała również na zewnątrz. Uspokoiłem oddech i już miałem się na powrót położyć, gdy usłyszałem chrobot klucza. Był czas, gdy na taki dźwięk czekałem z utęsknieniem, leżąc w ciemnościach w naszym mieszkaniu na Jasnej. Czekałem, aż ojciec wróci ze szmuglerskiego szlaku. Czasami zasypiałem, nie doczekawszy się jego powrotu…

Rozległ się zgrzyt tego przeklętego kamyka pod drzwiami. Szybko położyłem się na sienniku i zmrużonymi oczami spoglądałem na smugę światła błądzącą po celi. Ktoś świecił mocną latarką po leżących.

– Co jest, do cholery?! – zaklął przebudzony gburowaty.

– Śpij, czerwońcu – mruknął ten ktoś z latarką. – Tym razem nie chodzi o ciebie…

Zacisnąłem powieki. Czerń zamieniła się w purpurę, a to oznaczało, że światło zatrzymało się na mnie. Wstrzymałem oddech. Miałem jeszcze nadzieję, że to nie o mnie chodzi. Wtedy usłyszałem odgłos zbliżających się kroków. Reszty dopełniło kopnięcie w siennik.

– Ty!

– Co się dzieje? – udawałem zaspanego, zasłaniając ręką oczy przed światłem latarki.

– Wstawaj.

Uniosłem się na łokciu.

– Ale o co chodzi?

Nie znałem człowieka, który mnie niepokoił. Musiał być nowy. Może niedawno zaczął nocną służbę. Sądząc po głosie, był starszy od tamtych. Nie podobało mi się tylko to, że mówi mi na „ty”. Nie był przecież moim towarzyszem spod celi.

– Znalazł się ktoś, kto może potwierdzić twoją tożsamość – powiedział.

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. W jednej chwili zerwałem się z leża i stanąłem na równe nogi. Światło latarki uważnie śledziło każdy mój ruch, na szczęście strażnik skierował promień na moje piersi.

– Idziemy – zaordynował.

Zastanawiałem się, czy nocna wizyta i hałasy obudziły tylko gburowatego, którego strażnik z jakichś powodów nazwał czerwońcem, czy może Adam i Benedykt również odprowadzają mnie w tej chwili wzrokiem. Kto wie, może po raz ostatni. Miałem wrażenie, że w chwili gdy przekraczałem próg celi, usłyszałem szept któregoś z nich:

– Nie daj się…

Nie zamierzałem. Tym bardziej że czekał na mnie przyjaciel. Czy był to Władek Michalski? A może jego przełożony, pułkownik noszący pseudonim Hieronim. Właściwie było mi to obojętne. Ważne, że ten ktoś zaraz zaświadczy, że nie jestem i nigdy nie byłem żadnym szpiegiem.

*

– Tak. To on.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)

Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Narodowe Archiwum Cyfrowe © Shutterstock / Mike McDonald

RedakcjaDorota Wojciechowska

KorektaEwa Kłosiewicz-Majka, Katarzyna Szajowska

Skład i łamanieAkant

Tekst © Copyright by Krzysztof Beśka, Warszawa 2018 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-64378-67-6 Warszawa 2018 Wydanie I

Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected] www.melanz.com.pl