Duch w maszynie - Michał Bigoszewski - ebook + książka

Duch w maszynie ebook

Michał Bigoszewski

0,0

Opis

Czasem człowiek ucieka od szczęścia. Obawia się swoich marzeń i pragnie posłać własne uczucia do diabła. Ludzie jawią mu się jako odrażające istoty, a świat to przygnębiająca galeria ukazująca arcydzieła upadku moralności.

Właśnie tak wygląda życie Marka. Mężczyzna nie dogaduje się z rodzicami, bratem, siostrą, ludzi traktuje instrumentalnie. Nie ma stałego zatrudnienia, mieszka z psem, którego nie lubi… i absolutnie nie wierzy w możliwość zmiany.

Na obiedzie rodzinnym poznaje Różę. Pod wpływem kobiety Marek podejmuje duchową walkę, dzięki czemu budzi się do życia ktoś zupełnie inny – ktoś kto potrafi kochać i współczuć, i który w plątaninie codzienności próbuje dokonać właściwych wyborów, aby odnaleźć własne człowieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

1.

Od rana zanosiło się na burzę. Ptaki pierzchły przed jej potęgą, ukrywając się w bezpiecznych zakamarkach miasta. Tam czekały na spokojniejszy czas. Markowi wydawało się, iż nie będzie to zwykłe zjawisko meteorologiczne, lecz armagedon, który zmiecie życie w obecnym kształcie z powierzchni ziemi. Promienie słońca rozbiły się o kopułę czarnych chmur. Niszczycielska dłoń zawisła nad miastem i, gdy tylko anielskie trąby wybrzmią, opadnie na nie. Chmury runą na ziemię nie w postaci wody, ale roztopionego ołowiu.

Słychać było pierwsze grzmoty. Mężczyzna liczył je. Czekał na siódmy znak – zwiastun upadku starego porządku. Konary potężnego drzewa, które cudem ostało się pomiędzy domami z betonu i szkła trwałego jak stal, gięły się pod naporem wiatru. Każdy silniejszy podmuch zabierał ze sobą liście, które zbyt słabo chwyciły się gałęzi. Porwane przez wicher, dryfowały ponad ludzkimi głowami zaprzątniętymi myślą o ucieczce. Pośród grzmotów i piorunów woda lała się strumieniami, tłukła o asfalt, zmieniając ulice w koryto rzeki.

Marek obserwował burzę z ukrycia. Gwałtowność tego zjawiska zawsze przypominała mu o Absolucie. Przez chwilę wydawało mu się, że za parawanem hebanowych chmur kryje się byt wieczny, który w przypływie furii odzyskał głos. Niczym człowiek sprzed wieków, żywioł kojarzył z transcendentnym gniewem: potrząśnięciem potężnej pięści i wyrzeknięciem groźby. Za chwilę miała rozegrać się ostateczna bitwa pomiędzy siłami dobra i zła. Ludzie, nieświadomi niszczącego konfliktu, martwili się jedynie o doczesność. Czmychali pod wiaty przystanków autobusowych, w bramy domów czy do pobliskich sklepów, nie przed oskarżycielskim wzrokiem, tylko przed deszczem, który zepsułby zadbaną fryzurę albo zmoczył ubranie. To, co nadciągało, zmyje makijaż i odkryje wszelki defekt oraz niedoskonałość. Ponowny potop, ale już bez okazywania litości i, zaraz po nim, Sąd Ostateczny. Później, być może, nowy świat.

Mężczyzna wyjął z kieszeni szarych sztruksowych spodni bibułę i tytoń. Sprawnym ruchem połączył obie rzeczy w należyty sposób, po czym podpalił je staromodną zapalniczką benzynową i zaciągnął się szkodliwym reliktem. Zamarł na moment w oczekiwaniu na coś, co miało się wkrótce wydarzyć. W czasach zdrowej diety, forsownych ćwiczeń i wymyślniejszych nałogów był niczym staroświecki, nieszczelny i niebezpieczny reaktor atomowy, który należało dawno już zamknąć. Woń tytoniu rozniosła się po sali, rozległy się jęki oburzenia.

– Tu się nie pali – powiedziała kelnerka.

– Na zewnątrz pada – rzucił, wskazując palcem na pokrytą deszczem szybę.

– Tu się nie pali – powtórzyła z naciskiem.

Uśmiechnął się mimowolnie i demonstracyjnie zgasił papierosa w rozcieńczonym przez przedsiębiorczego barmana piwie.

– Prosiłbym, żebyście przestali chrzcić piwo. Zaraz podacie mi samą wodę w cenie alkoholu, która i tak jest już złodziejstwem.

– Niczego nie chrzczę – odburknęła kelnerka i pośpiesznie oddaliła się w kierunku kontuaru, zza którego świeciła pokryta brylantyną czupryna barmana.

Marek spojrzał na niego i, gdy ich oczy spotkały się, wiedział, że następne piwo otrzyma bez dodatku wody. Najwyżej barman napluje mu do szklanki. Przeprowadzili dialog bez słów. Marek uśmiechnął się do mężczyzny, lecz przez myśl przemknęło mu: „złodziejski skurwiel”. Barman nie pozostał dłużny, przez jego umysł przetoczyło się parę innych, nawet wymyślniejszych epitetów. Wiedział już, komu warto napluć do szklanki.

Marek posturą wymuszał respekt. Natura uczyniła go postawnym mężczyzną; jego mięśnie miały tę właściwość, iż rozrastały się w wyniku nawet najmniejszego wysiłku. Nie był nieproporcjonalny, przerośnięty, lecz mocno zbudowany. Widoczna siła i dodatkowo krótko przystrzyżone włosy często myliły ludzi. Kiedy spotykali go nieznajomi, ich pierwszym odczuciem był niepokój przemieszany z myślą, że świat musi znosić jeszcze jednego tępaka nieumiejącego zebrać i wyrazić myśli za pomocą słów. Fizjonomia Marka nie była jednak „bandycka” jak reszta ciała. Zmarszczki mimiczne w połączeniu z myślącymi oczyma dawały do zrozumienia, że mężczyzna nie jest jedynie osiłkiem i, kiedy się odezwie, nie wydobędzie się z jego ust bełkot, od którego rozgarniętego człowieka zaboli głowa.

Po trzecim wlanym w siebie piwie przestał słyszeć groźne pomruki burzy, nie zauważał wyścigu kropel po szybie ani nie kibicował drzewu w walce z wiatrem. Chandra uderzyła ze zwielokrotnioną mocą. Od dawna gromadziła siły, żeby pokonać tego rosłego mężczyznę jedną szarżą. Wcześniej sączyła swoją truciznę do krwi, osłabiając go przed śmiertelnym bojem. Teraz była wystarczająco potężna, aby nie uciekać się do sztuczek. Mogła stanąć z nim oko w oko. Twarz Marka wydłużyła się i zbladła. Wyglądał jak pies, na którego zamachnięto się kijem: uległy i przestraszony. Przecież wszystko układało się w pewną spójną całość, którą niektórzy nazwaliby szczęściem albo sensem: skończył studia, miał własne pieniądze i lokum, nie odczuwał samotności ani upływu czasu. Nie istniał powód do zmartwień.

Nie przypuszczał, że człowiek potrafi być problemem dla samego siebie, kaleczyć się głębiej, niż wykonałby to obcy nóż. Będąc dzieckiem, nie dawał wiary tym, którzy twierdzili, iż można czuć się odmiennie, inaczej, jakby nie było się sobą. To rozedrganie wpisane w człowieczeństwo, którego był mimowolnym spadkobiercą, doprowadzało go do szaleństwa. Nie umiał przypomnieć sobie beztroski bycia własnym panem, a nie niewolnikiem zamkniętym w pudełku ambiwalentnych emocji, zawiedzionych nadziei i trupów marzeń. Było już na wszystko za późno.

Nawałnicęodebrał personalnie. Chciano mu przypomnieć, że uchylając się przed bólem, wpada w ramiona pustki. Skryty przed wyborami, patrzył z oddali i beznamiętnie na wszystko, co pojawiało się przed nim. Żadnego zachwytu, jakiegokolwiek pragnienia, cienia miłości ani dobra. Przez długi czas owa wyuczona bierność zdawała mu się objawioną mądrością – komfortem, w którym spoczął, ale w jednej niezaobserwowanej chwili stracił poczucie wygody. Oskarżał siebie o ludzką niedoskonałość. Nie ruszając się z miejsca, ugrzązł w centrum niemocy, z którego nie mógł się wyrwać. Przy każdej próbie ruchu zapadał się coraz głębiej w ruchome piaski bezsilności. Na grzęzawisku myśli nasiąkniętych uczuciami coś na niego czyhało, coś złowrogiego czaiło się w ciemnych kątach jaźni, jakaś naleciałość, brud, który zebrał się tam z upływem czasu. Napawało go to obrzydzeniem i niechęcią do samego siebie. Odium utrwaliło się nawet w jego oczach. Dla innych było jedynie poświatą cynizmu, ale on wiedział, że to coś wielokrotnie gorszego. To znak chorobliwej obojętności. Zastanawiał się, czy w ogóle jeszcze istnieje, skoro niczego nie pragnie. „Pragnę, więc jestem” – mruczał do siebie. Nie widział jaśniejącej latarni, która nadałaby azymut jego myślom i działaniom. Może pod lamusem zblazowanego intelektu kryło się coś, co uczyniłoby go szczęśliwym, jakaś chęć, marzenie, może nawet dobro, ale nie mógł wydobyć tego spod zwałów wątpliwości, codziennych rozczarowań i marazmu. Stał się zgorzkniały i naszła go ochota dać się nieść prądowi życia, przestać machać rękoma, nogami, nawet utonąć. Ciepłe uczucie, którym siebie kiedyś darzył, ostygło już dawno. To nie były dziecięce bunty i smutki, ale rozkwit ohydy i rozpaczy.

– Nieprzyjemnie dorosłem – wycedził, a potem popił te słowa łykiem piwa.

Marek tkwił już tak długo we własnym wnętrzu, macając je, wąchając i osądzając, że zapomniał o reszcie. Odwrócił swoją uwagę od tego, co jasne i proste. Odezwało się w nim coś, czego nigdy nie słyszał. Cieniutki głos rozpaczy. Nie był taki, jaki myślał, że jest. Był kompletnie inny. Zdawało mu się, że desperacja nie jest wpisana w jego naturę. A jednak zawiódł się na sobie. Nie pierwszy raz. Przecież już dawno poukładał sobie wszystko w głowie. Pogodził się ze światem niczym starzec przed śmiercią. Nie było przecież nad czym ronić łez, skoro wszystko zostało ustalone – człowiek jest słaby, życie jest banalne jak miłość, a śmierć samotna. Teraz chciał przebywać pośród głosów, hałasów, szumów, które miały stanąć, niczym mur, pomiędzy nim a tym nieprzyjemnym szeptem.

Od jakiegoś czasu stał się admiratorem lenistwa, minimalizmu ruchów, który jednak ma tę istotną wadę, iż sprzyja przykrym rozmyślaniom. Nie chciało mu się jeść, sprzątać, nawet przyjemności wymagające minimalnej aktywności przestały być przyjemnościami i sprawiały ból. Poddawał się słabości. Kładł się na łóżku i leżał godzinami. W końcu wyraźnie usłyszał zgrzyt zbolałej świadomości. Rano, patrząc w punkt spotkania dwóch ścian z sufitem, pomyślał, że kolejny taki dzień zabiłby go. Ciemne myśli kłębiły się. Coraz częściej przypominały mu się słowa Schopenhauera, które kiedyś podkreślił w książce i mimowolnie zapamiętał, niczym ważną radę: „Gdy podczas ciężkiego, koszmarnego snu lęk wzmaga się do maksimum, właśnie on sam doprowadza nas do przebudzenia, dzięki czemu znikają nocne zmory. Tak samo dzieje się we śnie życia, w którym maksimum lęku zmusza nas, byśmy przerwali sen swego żywota”. Wypowiedziawszy na głos bluźniącą przeciwko życiu maksymę, przestraszył się sam siebie. Zerwał się z łóżka i postanowił wyjść na zewnątrz, zdławić jakoś ten nieprzyjemny stan. Przewietrzyć zaczadziały absurdalnym smutkiem i nieodgadnionym lękiem umysł, a potem napełnić go jakimiś obcymi słowami i obrazami. Znaleźć dla niego pożywkę, by sam siebie nie pożerał.

W barze, w którym siedział już parę godzin, w celach leczniczych niczym w sanatorium, dawno go nie podejmowano. Sporo się tu zmieniło. Stare krzesła o metalowych nogach i twardych siedziskach zastąpiono nowymi, drewnianymi, z wygodniejszą tapicerką. Białe niegdyś ściany pomalowano w kolorowe, kwiatowe wzory. Kelnerki, które znał z imienia, gdzieś zniknęły, wyparły je nowe, ładniejsze, ale bardziej chłodne w obejściu od swoich poprzedniczek. Atmosfera wyparowała razem z miłą obsługą i sfatygowanymi krzesłami, które przed emeryturą na wysypisku śmieci musiały dźwigać niejeden zmęczony tyłek.

Mimowolnie przysłuchiwał się rozmowie dwóch trzydziestolatków. Jeden z nich śmiało chwalił się swoimi miłosnymi podbojami. Markowi wydawało się, że go zna. Przelotnie widział gdzieś jego twarz. Może natknął się na nią nawet tutaj. Miał wrażliwą na obrazy pamięć. Utrwalał buzie, lica, ale i mordy oraz gęby. Gdzieś przechowywał te wszystkie fizjonomie, na których zawiesił oko trochę dłużej. Była to kompletnie niepotrzebna umiejętność i mimowolne zaśmiecanie umysłu.

Marek schwycił szklankę i dosiadł się do gaduł rozprawiających o kobietach oraz technikach ich połowu. Nie mieli nic przeciwko, tym bardziej, że płacił za nich. Bardziej aktywny w przynudzaniu mężczyzna, niski i krępy, stał się na chwilę nauczycielem Marka. Posiadał w zanadrzu parę sztuczek, którymi, jak sam twierdził, obezwładnił rzeszę kobiet, choć nie był typem przystojniaka. Wyraźnie podkreślał swoją przeciętność. Korzystał z trzech metod otumaniania ofiar. Pierwsza, „na szefa”, polegała na udawaniu wielkiego pana, który już wiele może, a będzie mógł jeszcze więcej. Nabierały się na to dziewczyny łaknące wygody i luksusu. Drugim sposobem do osiągnięcia celu był tak zwany „świr”. Amant zgrywał odstającego od normy psychicznej: robił dziwne rzeczy i wypowiadał niepospolite sądy. Zdawałoby się, że przemawia całym sobą: „Och, jaki ja jestem dziwny, warto mnie poznać, mam wiele zakamarków, a w nich kryją się wielkie tajemnice, które musisz odkryć”. Lgnęła do niego alternatywa oraz kobiety poszukujące. W ostateczności podrywał na „biednego misia”. Zbolały, serce miał rozerwane przez nieczułą kobietę. Chciały ratować go te, którym wydawało się, że uczuciem zbawią świat. Banalne, lecz, według mentora, niezwykle skuteczne.

– Zwierzasz się takiej, niby jesteś pokrzywdzony, ale wciągasz ją jak pająk muszkę w swoje sidła. – Złapał Marka ręką za ramię i zajrzał rozognionymi oczyma w jego niewyrażającą żadnych emocji twarz, a potem stuknął gwałtownie palcem w pierś. – Ale nie myśl o mnie źle. Ja jestem miłością. Jestem miłością. To tylko technika. Jak poczuję miłość, to nie ma odwrotu. Miłość jest najważniejsza.

Mężczyźni stawali się coraz bardziej pijani. Byli już nieźle wstawieni, gdy czujnik krępego wykrył kobiece piękno. Ruchem głowy wskazał na dziewczynę siedzącą nieopodal, w odległości lekko podniesionego głosu, na skórzanej kanapie, pomiędzy swoimi dwiema brzydszymi przyjaciółkami. Na ich tle jawiła się niczym hetman z hebanu pośród dwóch pionków wystruganych tępym kozikiem z bladej brzozy. Długie, czarne jak smoła włosy, pomalowane błyszczykiem pełne usta, niezwykle regularne rysy, opalona skóra, brązowe oczy oraz niewidzące mężczyzn spojrzenie, takie, za jakim kryje się wiele ładnych kobiet, aby inni nie pomyśleli, że są łatwą zdobyczą.

Do dziewczyny, budzącej pożądanie krępego, i jej dwóch mniej zachęcających przyjaciółek podszedł młody, dziobaty, lekko zawiany blondyn w szortach i wymiętym, białym podkoszulku. Namawiał usilnie, żeby dosiadły się do jego stolika. Oczywiście mężczyzna miał na myśli tylko ładną, brzydsze były niepotrzebnym dodatkiem, którego w swoim czasie zamierzał dyskretnie się pozbyć. Próbował czarować wątpliwym poczuciem humoru, które krępy podsumował szyderczym uśmiechem repa. Tak naprawdę był zły, że sam nie zdecydował się podejść wcześniej. Irytacja objawiła się w drwinie.

– Nuda, nuda, nuda, nuda – powiedział Marek na tyle głośno, aby zostać usłyszanym.

Ostentacyjnie zaczął udawać znużenie, ziewnął i przymknął oczy. Dziewczyna spojrzała na niego, a on powtórzył:

– Nuda, nuda, nuda.

Blondyn speszył się. Stracił pewność siebie. Język mu zesztywniał, słowa uwięzły w gardle. Przecenił swoje możliwości. Gdyby ujrzał siebie, siedzącego obok owej piękności, niechybnie uświadomiłby sobie niestosowność swoich działań. Szarak przy królowej. Alkohol zaburzył jego samoocenę. Nie mógł aspirować do jej kasty. Skonfundowany słowami Marka zaczynał jakieś zdanie i go nie kończył. W pustym umyśle rozgorzał płomień wstydu i rozpalił pokryte bliznami po ospie policzki. Piękność odmówiła mu uprzejmie swojego towarzystwa, zerkając z zaciekawieniem na Marka. Zastanawiała się, co ma jej do zaproponowania. Gdy niepocieszony młodzik oddalił się, Marek uroczo zatrzepotał rzęsami i podszedł do kobiet. Ukłonił się wytwornie. Chciał przeprowadzić pewien eksperyment.

– Może przejdziemy się, poznamy. Taki rześki wieczór. Przestało padać – zwrócił się wprost do niej, w ogóle nie zwracając uwagi na pozostałe kobiety.

– Możemy najpierw tu porozmawiać. Może być miło, a potem zobaczymy – odparła, uśmiechając się zawadiacko, a jej ton brzmiał kusząco.

Marek, słysząc mruczenie łaszącej się kotki, w jednej chwili stał się siedliskiem impertynencji. Uniósł lekceważąco brwi i uśmiechnął się kpiarsko. Siadając na krześle, które stało obok kanapy, podniósł z poręczy czarny sweter. W pijackim widzie próbował rzucić go na oparcie sofy, ale nie był dobry w tej dyscyplinie i ubranie wylądowało pod nogami jednej z przyjaciółek piękności. Pozornie nie zwrócił na to uwagi. Ładna dziewczyna na chwilę zamarła. Myślała, że mężczyzna podniesie sweter. Niestety sama musiała to uczynić.

– Ten sweter zrobiła mi babcia – powiedziała bez nuty pretensji czy oburzenia, dając Markowi szansę na poprawę, on jednak nie miał zamiaru z tej sposobności skorzystać.

– Bardzo pięknie – powiedział, przedłużając wydźwięk samogłoski „a” w słowie „bardzo”. – Przejdziemy się?

– Ale gdzie?

Marek milczał przez chwilę, szczerząc zęby jak bulterier przed atakiem. Wpatrywał się w nią jak w coś, w co wbije zaraz kły. To było nieuniknione.

– To może porozmawiajmy jednak tutaj – rzucił niespodziewanie i zaczął rozmowę najbardziej sztampowo, jak tylko potrafił: – Jakiej muzyki słuchasz? Jakie książki czytasz? Jakie filmy oglądasz?

Wyrzucał z siebie pośpiesznie słowa, klepiąc się po każdym pytaniu w kolano.

– Jacy mężczyźni ci się podobają? – spytał i uderzył otwartą dłonią w blat stołu.

– Mający jakąś pasję, hobby – odparła bez zastanowienia, dostosowując się do narzuconej konwencji.

– A nie mili, dobrzy, których hobby staniesz się ty sama? Zapewne masz takiego chłopaka? Miłego, pluszowego misia – rzekł tak, jakby był pewien swych słów.

Dziewczyna uniosła brwi, nie rozumiejąc, co obcy jej mężczyzna właśnie powiedział.

On jednak kontynuował, czując przemożną chęć niszczenia.

– Na pewno chowasz go pod łóżkiem. Na wszelki wypadek. On tam czeka, a nie powinien, bo ty cały czas węszysz za nowymi zabawkami.

Nie spodziewała się takich słów, a jeszcze mniej złośliwego tonu. Wyprostowała się na sofie. Nagle jedna z jej towarzyszek zerwała się, jakby coś ukłuło ją w pośladek.

– Ja już muszę lecieć – wydukała.

Na te słowa stanęła na baczność druga z gwardii przybocznej:

– Ja też.

Piękność, widząc, że koleżanki chcą zdezerterować, ze strachem w oczach rzuciła w stronę Marka:

– Późno już. Ja też muszę iść. Zasiedziałyśmy się.

Już stojąc, zawołały kelnerkę, pośpiesznie uregulowały rachunek, zostawiając nieopatrznie pokaźny napiwek, i wybiegły przez szklane drzwi. Marek nie odezwał się słowem. Patrzył gdzieś obok spłoszonej gromadki. Były niczym antylopy czmychające przed lwem. Oblizał wargi jak zadowolony drapieżnik, który zaspokoił właśnie swój głód. Ich lęk usatysfakcjonował go na chwilę. Wnet jednak spochmurniał.

Krępy mówił coś do niego rozbawionym tonem, ale Marek go nie słyszał, a raczej nie słuchał. Towarzysz krępego chichotał jak pensjonarka, zasłaniając kościstą dłonią cienkie i sine usta. Marek potoczył się między stolikami i gdaczącymi ludźmi w kierunku toalety. Miał dość harmidru. Zatrzasnął się w jednoosobowej łazience. Drzwi nie były szczelne: mieszanka muzyki i głosów nie ucichła, dalej dudniła mu w uszach. Podstawił usta pod kran. Pił łapczywie, choć woda pachniała plastikiem. Powoli podniósł znad umywalki głowę zgwałconą przez nieznośne dźwięki i spojrzał w lustro. Wpatrywał się w rysy twarzy, w najmniejszy drgający mięsień. Sam nie wiedział, czego tam szukał. Patrzył tak długo w jeden punkt na swojej fizjonomii, aż oczy zmęczyły się, a widok się zamazał. Pozbawiony ostrości widzenia, dojrzał w lustrze śmiesznego, bezkształtnego potworka z gorejącymi punkcikami zamiast oczu. Długo przyglądał się swojemu odbiciu. Kiedyś lubił to robić. Chodząc ulicami, szukał miejsc, w których mógł ujrzeć swoją twarz. Nie potrafił minąć jej obojętnie, nie spojrzeć na dobrze znaną „przyjaciółkę”, która w ciężkich chwilach potrafiła uśmiechnąć się czy mrugnąć porozumiewawczo okiem. Wypatrywał jej w wielkich szklanych domach, witrynach sklepów, w każdej powierzchni, jaka ją odbijała. Teraz patrzyli na siebie jak obcy – obojętnie. Biel oczu zmieniła się w czerwień, w której utonęły płomienne niegdyś źrenice, wargi uciekły w kierunku zębów, a zarost nadał twarzy ziemisty kolor. Marek nie myślał jednak o sobie, ale o dziewczynie, którą obraził. Po co to zrobił? Czy miał w ogóle do tego prawo? Musiał. To była kwestia smaku. Chciał też wyrównać rachunki krzywd. Nieważne, że za kogoś innego.

– Była oszustką – usprawiedliwił się i dodał wbrew sobie: – Niezbyt mądrą.

Kilka godzin temu widział ją w objęciach zakochanego chłopca o ufnym spojrzeniu cielęcia prowadzonego za postronek przez rzeźnika. Wypatrzył tę parkę na stacji metra. Siedząc na ławce, przyglądał się przechadzającym się po peronie ludziom. Wielkie, brązowe oczy kochanka patrzyły na dziewczynę bezmyślnie. Zatracił się całkowicie. Marek fizycznie widział jego miłość. Wyciekała z niego w postaci krwawej aury, a jednak był przezroczysty na tle tej, która nie czuła tego samego i była gotowa flirtować z każdym, kto się jej spodoba. Chłopak był jak pies zapatrzony w swojego pana. Tulił się do niej, a potem odszedł stęskniony, udręczony myślą, że ją zostawia. Ona uśmiechała się, pomachała, gdy się oddalał, i wymieniła go na dwie bladolice przyjaciółki. Po chwili nie pamiętała już o nim. Jakby nigdy nie istniał. Wyruszyła na łowy.

Nie myśląc już dłużej o tym, co się wydarzyło, Marek próbował pozbyć się ze swojego organizmu nadmiaru wody, która go uwierała w trzewia. Opierając się dłonią o ścianę, jakby miał stracić równowagę, która nie była jeszcze mocno zachwiana, podziwiał tapetę imitującą drewno. Niejeden torturował ją rozżarzonym papierosem, topiąc przy tym sztuczne tworzywo. Wyciągnął rękę, którą się do tej pory podpierał, w jej kierunku i dotknął jednej z dziur po żarze.

– Ten człowiek umarł już jakiś czas temu, wieszając się w swoim pokoju.

Jego palec podążył ku kolejnemu otworowi.

– Dziewczyna, która wypaliła tę dziurę, jest bardzo nieszczęśliwa. Kocha innego niż ten, któremu ślubowała – zaśmiał się ze swojego jasnowidztwa i, dotykając jeszcze innej, szeptał: – A ta smuga jest po człowieku, któremu się wydaje, że jest silniejszy od wszystkiego, ale niedługo okaże się, że to nieprawda.

 

Marek, jak miał w zwyczaju, usiadł na końcu autobusu. Wolał widzieć wszystkich pasażerów, dziś jednak na nich nie patrzył. Obserwował przez okno neony wiszące to tu, to tam. Szukał nazw, z jakich mógłby zrobić anagram albo przeinaczyć je w zabawny sposób. Kierował wzrok na rachityczną miejską zieleń, która uniknęła zniszczenia, na metalowe barierki zaatakowane przez brunatną korozję. Wyłapywał ludzi czających się w ciemności. Był pijany, ale nie na tyle, by przestać pić. Autobus pędził gdzieś, wioząc go na dolewkę. Marek miał mocną głowę i wiele wody ognistej musiało popłynąć, zanim przekręciłby kieliszek do góry dnem, sygnalizując, że ma już dość. Do tej pory dostał jedynie migreny od słowotoku krępego. Ten cały czas ględził o kobietach. Z każdą wlaną w siebie szklaneczką kochał je coraz bardziej.

– Jeżdżę w biedniejsze rejony. Tam jestem królem. Może tam znajdę moją królową?

Autobus zatrzymał się. Marek stanął na schodach. Automatyczne drzwi rozwarły się z trzaskiem. Wiatr omiótł rozgrzaną alkoholem twarz, przepłynął po czole i policzkach, dając chwilową ulgę. Krępy szarpnął Marka za ubranie, zmuszając do pośpiesznego opuszczenia autobusu. Trzymając go za rękaw kurtki i piejąc z zadowolenia, targał właściwie dopiero co poznanego mężczyznę do swojej mekki. Zostali już tylko we dwóch. Cichy i nijaki towarzysz krępego miał dość atrakcji i porzucił ich dla żony i niedawno narodzonego dziecka, którym pochwalił się przed opuszczeniem towarzystwa. Marek spojrzał na czerwony neon, każda jego litera mrugała do niego porozumiewawczo.

– Go-go – szwargotał krępy.

Marek nigdy nie był w przybytku rozkoszy – w przybytku rozkoszy dla oczu. Jak tłumaczył mu przewodnik, tu nie można było za bardzo dotykać nawet dłonią bez wyraźnego pozwolenia. Musnąć przypadkiem pośladek albo piersi, ale nic więcej. Marek widział takie miejsca na filmach fabularnych i dokumentalnych, lecz sam nigdy się nie pofatygował. Nie czuł wyraźnej potrzeby.

Ogromne wrota były rozwarte na oścież, sugerując, że nie ma tu nic do ukrycia. W głębi stali jacyś przerośnięci mężczyźni. Marek i krępy widzieli ich, znajdując się jeszcze poza obrębem klubu. Wszyscy tacy sami. Odlani w jednej formie. Mieli łyse, kauczukowe głowy, które, gdyby nacisnąć, wydałyby pisk niczym psie zabawki. Odsłonięte bicepsy również sprawiały podobne wrażenie, wyglądały jak zrobione z materiałów wykazujących zarówno elastyczne, jak i piszczące właściwości. Kiedy jeden z takich produkcyjniaków przeszukiwał Marka, ten chciał usłyszeć ów zabawny hałas. Pragnął wywrzeć nacisk na jakąś część ciała człowieka z kauczuku i sprawdzić swoje przypuszczenia.

– Na zapleczu mają pewnie takich więcej – powiedział Marek, ale krępy nie zwracał już na niego uwagi.

Chwilę później dostąpili zaszczytu zobaczenia stada roznegliżowanych kobiet w każdym rozmiarze i kolorze. Pośrodku jednej z sal, do której trafili, zagonieni przez kauczukowych ludzi, znajdował się wybieg w kształcie koła. Półnagie i całkiem nagie nimfy przechadzały się po nim jak puszczone na karuzeli koniki, aby móc każdemu, kto był na sali, pokazać swoje walory. Marek jednak nie miał skojarzeń z wesołym miasteczkiem, a raczej z połciami mięsa, które, puszczone w ruch przez maszynerię, kręcą się w kółko, bujając się na hakach. Garmażerka na szwedzkim stole, a nie lśniące w słońcu, pięknie zdobione kucyki. Teraz wiedział, jak bardzo to, co widział na szklanym ekranie, rozmija się z własnym doświadczeniem – ujrzeniem czegoś w trzech wymiarach, poczuciem zapachu, chłonięciem atmosfery przez skórę. Dał się doprowadzić do tego kalejdoskopu nagości.

Pozwalał obcym ludziom zabierać się na takie wyprawy etnograficzne. Kobiety ciągnęły go na wernisaże, do kina, na dyskoteki. Mężczyźni przeważnie na kolejną kolejkę w inne miejsca. Przyłączał się do przypadkowo poznanych ludzi, a oni organizowali mu parę godzin życia. Obserwował ich. To, jak mówią, jak się śmieją. Na początku była to forma nieforsownego ćwiczenia, zadania, które przed sobą postawił, ale z czasem przerodziło się ono w coś bolesnego. Im więcej przebywał z ludźmi, tym mniej miał na to ochotę. Nie służyli mu. Po spotkaniach z nimi czuł się chory. Ich najdrobniejsza skaza urastała do rangi globalnego problemu. Nie problemu jednostki, ale człowieczeństwa. To, co było dobre, nie było zauważone. Marek zbywał machnięciem ręki inteligencję, poczucie humoru, empatię. Chłonął ludzki brud. Masochistycznie odsłaniał ciemność w człowieku, szukając potwierdzenia, że człowiek to mroczna istota. Do perfekcji opanował mówienie o wszystkim, tylko nie o sobie. Kiedy trzeba było, zmyślał. Potrafił wyciągać najskrytsze sekrety. Nie potrzebował nawet zmiękczacza w postaci alkoholu. Samo przychodziło. Poczytywał sobie to za zaletę, a nawet pewnego rodzaju dar. Niektórzy ludzie chcieli jednak, żeby i on coś im dał od siebie. Jeśli ktoś spoglądał na niego zbyt natarczywie, kończył eksperyment. Obawiał się ludzi, zarówno tych, którzy byli największymi dawcami szczęścia, jak i siewcami zniszczenia. Obawiał się, że mogą być zarazem jednym i drugim. Niepokoiła go możliwość zmiany, jaką mógł spowodować w nim ktoś inny, a nie on sam.

Do niedawna uważał, że wybrał najwłaściwszą formę istnienia, gdzieś poza społeczeństwem, poza uczuciami, poza czasem, jako obserwator z ukrycia. Wiedział, że to ułuda dzieciaka, który, kryjąc się za dłońmi, myśli, że zniknął dla innych. Ukształtowali go ludzie i ich świat. Miał świadomość, że jest konsekwencją ich działań, ale chciał to wymazać. Oni sprowadzili na niego grzech pierworodny. Przygotowali dla niego niedoskonałą rzeczywistość, w której musiał żyć. Oni mieliby go tworzyć? Byłby na ich podobieństwo? Bał się, że stanie się taki jak oni, choć wiedział, że jest taki sam. Znów ujawniło się to rozedrganie, które prowadziło do niekonsekwencji. Przez długi czas okłamywał siebie, że nie jest do nich podobny. Lekceważył miłość, której większość szukała, nie potrzebował akceptacji ani laurów i starał się nie roztkliwiać nad swoim losem. Jako nastolatek odgrodził się od ludzi, a jednocześnie chciał znaleźć coś dobrego, aby móc się tym stać, ale gdy dorastał, jego wzrok ponownie padał na ludzi. Bez nich nic nie istniało. Patrzył na nich zza muru, niczym ciekawski podglądacz. Był z nimi nierozerwalnie związany nienawiścią i miłością.

Młoda dziewczyna miała twarz beznamiętną i, pomimo braku emocji, bardzo ładną – mały nosek, duże oczy, pełne usta. Poza tym jasnowłosa, piersi miała sztuczne, ale dobrze wykonane, pośladki skażone nielicznymi rozstępami, niemniej oczyszczone z cellulitu, wyćwiczone na siłowni, ani grama zbędnego tłuszczu. Profesjonalnie wyswobodziła się ze skąpego ubrania i, zupełnie naga, gięła się przed krępym. Nie wstydziła się, niczym Ewa pląsająca na golasa w raju, zanim skusiła się na jabłko z zakazanego drzewa. Nie wkładała w taniec całego serca. Nie chciała zahipnotyzować swojej ofiary. Wyglądała, jakby robiła to pod przymusem, zmęczona życiem, wycieńczona późnymi godzinami pracy, przygnębiona przyciemnionym światłem. Mężczyzna jednak nie zauważał jej zniechęcenia, pochłonięty pięknym ciałem, które posiadało magiczną zdolność przyciągania. Odebrało mu umysł. Wyglądał jak idiota wpatrujący się w coś, czego nie może pojąć. Na jego twarz wystąpił lubieżny uśmieszek. Dziewczyna usiadła mu na kolanach. Wierciła się chwilę na jego udach, wstała i tańczyła dalej. Markowi wszystko wydawało się nierealne, przerysowane – czerwony plusz na sofach, lśniąca rura, zbyt drogie drinki, pąsowe światło oraz miarowa, niczym kopulacja znudzonych sobą małżonków, muzyka. Czuł się aktorem w podrzędnym filmie – na chwilę wyjęty z realnego świata, wycięty z codzienności. Spojrzał na salę zalaną erotycznym światłem wydobywającym się z lamp podwieszonych pod sufitem. Ujrzał tam więcej piękności, choć i dużo podmalowanego przeciętniactwa, ale nie one skupiły jego wzrok.

Obserwował klientelę. Niektórzy sapali z pożądania, inni wyglądali na znudzonych przesytem. Bogaci dandysi sprzed lustra, starsi panowie, którym ogień w lędźwiach dalej buzował pomimo upływu lat, samotni przejezdni chowający obrączki do głębokich kieszeni, młodzi mężczyźni na dzień przed ślubem roniący łzy, że coś tracą.

Marek pił dalej i delektował się atmosferą absurdu. Coś przeskoczyło mu w głowie. Przeważnie poddawał się temu bez wahania. Wyzbywał się dylematów i wyzwalał siebie na kilka chwil. W jego oczach zagościł obłęd podsycony przez alkohol. Bacznie obserwował jednego z klientów. To on wywołał w nim szaleństwo. Marek zerwał się z kanapy i powoli podszedł do swojej ofiary rozpartej na sofie, celując do niej z palca niczym myśliwy ze strzelby. Wskazywał go, jakby chciał powiedzieć: „Spójrzcie”. Był to przystojny mężczyzna o prezencji modela albo przynajmniej prezentera telewizyjnego – wysportowane ciało, mocna szczęka, zdrowe, lśniące włosy. Marek widział, jak piękniś próbuje wetknąć swój pokaźny palec dziewczynie tam, gdzie nie powinien. Spojrzeli na siebie.

– Spodobałem ci się? – wycedził model, a jego twarz przybrała wyraz wyćwiczonej przed lustrem zaczepki.

– Patrzymy tu wszyscy, jak publicznie wkładasz obcej kobiecie palec w tyłek. Zaciekawiło nas to. Może chcesz go przy świadkach powąchać? Nie krępuj się i do dzieła.

Mężczyzna przygryzł wargę, a gałki oczne wyszły na wierzch ze złości i niedowierzania. Grymas oszpecił go. Adonis nie wyglądał już tak wspaniale. Gotował się do walki: rytualne nadymanie, strojenie dziwnych min i mówienie nienaturalnym, tubalnym tonem. Przystojniak pretendował w tej dyscyplinie do rangi mistrzowskiej. Marek jeszcze bardziej go rozwścieczył, naśladując jego pohukiwanie. Zaczął udawać goryla i powłóczyć rękoma po parkiecie. Nagle, jak spod ziemi, wyrośli kauczukowi ochroniarze. Wyczuli agresję i przewidzieli, co zaraz się wydarzy. Marek musiał zdążyć. Wrzasnął: „Spalmy tę budę”, wykonał dwa susy i jego ręka pomknęła w kierunku urodziwej twarzy. Musiała ją oszpecić. Wystrzelona jak rakieta, nie minęła celu. Uderzyła w policzek i zsunęła się po uchu. Marek tylko uśmiechnął się z satysfakcją i, nim zdążył pomyśleć o dentyście i lekarzu, poczuł ciepłą dłoń na swoich żebrach. Dwie strony konfliktu starły się ze sobą; rozjemcy ruszyli w bój. Marek szalał. Wymierzał ciosy na lewo i prawo. Nie dał się łatwo obezwładnić. Chciał zadać jak najwięcej bólu. Jakiś opasły orangutan z logo klubu na piersi próbował uderzyć Marka, ale, niestety dla niego, nie trafił – słaby refleks, zbyt mało treningu lub jego tusza nie współgrały z szybkością. Marek uchylił się, po czym sam natarł na wroga. Walnął go z całej siły kolanem w brzuch. Hodowany od maleńkości kałdun dobrze zniósł uderzenie. Tłusty mężczyzna znów zaatakował, a z nim inni, i Marek wiedział już, że walka się zaraz skończy. Otrzymał cios, nawet za bardzo nie wiedział w co, po czym go obezwładniono i po chwili wyrzucono przed lokal. Gdy wlekli go po podłodze, cieszył się, że nie wezwali policji. W tej chwili refleksji podsumował siebie jako idiotę.

– Dziękuję panom za pomoc i niezwykłą wyrozumiałość – rzucił do ochroniarzy, wstając z kolan.

Padał deszcz. Nie była to burza, lecz drobne wspomnienie po niej. Chłodna mżawka nieco zmniejszyła ból głowy, która musiała zebrać jakieś uderzenie. Potarł twarz mokrą dłonią. Została na niej krew. Nie mógł zidentyfikować miejsca, z którego się sączyła, więc uznał, że musi być obcego pochodzenia. Rozejrzał się dookoła. Niewielkie zbiegowisko, które utworzyło się z jego powodu, rozeszło się. Przed klubem stał tylko jeden mężczyzna. Nic go nie wyróżniało z tłumu, miał około pięćdziesięciu lat, lekko pogniecioną koszulę, przybrudzone jeansy, pospolitą twarz zeszpeconą nierównym, siwiejącym zarostem. Nie zwrócił uwagi na szarpaninę, tylko patrzył w kierunku klubu.

Marek, pomimo owej miałkości, która cechowała obcego, zatrzymał na nim wzrok. Wyczuwał, że zaraz ma się coś wydarzyć. Mężczyzna miał być spiritus movens, choć Marek nie wiedział jeszcze czego. Jegomość z takim zapałem wpatrywał się w witrynę, w której widniały fotografie ciał pracowniczek klubu, iż Marek uznał, że warto poświęcić mu chwilę. Przystanął nieopodal i zaczął nieśpiesznie skręcać papierosa. Obserwowany przez niego mężczyzna przerzucił wzrok na gablotę apteki znajdującej się kilka metrów dalej. Okno oklejone było jędrnymi kobiecymi pupami, które miały zachęcać do zakupu drogich specyfików do pielęgnacji skóry. Pośród mnogości pośladków widniała jeszcze para piersi, które wyglądały jak jeszcze jeden tyłek, lecz zaopatrzony w sutki zasłonięte pruderyjnie złotymi kółkami. Mężczyzna raptem wyjął pod wpływem przyjemnych obrazów już prawdopodobnie od dawna nabrzmiały członek i zaczął się nim bawić, nie zważając na obserwatora.

– Może się przyłączę? – krzyknął Marek do mężczyzny i roześmiał się, ale tamten nie zwracał na nic uwagi, pozostając w swoim wspaniałym świecie.

Nawet groźby jednego z ochroniarzy, który nieopatrznie wyszedł przed klub, nie były w stanie powstrzymać masturbacji. Mężczyzna wpatrywał się w jędrne pupy i parł ku wielkiemu finałowi. Metodyczny ruch ręki o mało nie uśpił Marka, który ziewnął. Ta monotonia znudziła go.

– Nudno tu – powiedział do siebie.

– Ale koleś – usłyszał piskliwy głos i poczuł szturchnięcie w plecy.

Odwrócił się. Zaczepiła go dziewczyna, która właśnie wyszła z klubu. Była bardzo młoda, ni nastolatka, ni kobieta. Na oczach miała okulary przeciwsłoneczne, choć na niebie wisiał tylko blady księżyc.

– Daj papierosa – bardziej zażądała, niż poprosiła.

– Nie palę – powiedział Marek i strącił niedopałek na ziemię. – Właśnie rzuciłem.

– Nie wal jak tamten – powiedziała miękko i przymilnie, wskazując głową na onanistę, a na jej twarzy nie pojawił się nawet cień zdziwienia, jakby widok zabawiającego się ze sobą publicznie faceta nie robił na niej wrażenia.

Marek postukał się po kieszeniach, po czym rozłożył bezradnie ręce. Przyjrzał się jej chwilę uważnie, po czym spytał:

– A ile ty masz lat?

Dziewczyna obruszyła się, słysząc taką poufałość.

– Kobiet się o wiek nie pyta. Mamusia cię nie nauczyła?

– Kobiety bym nie pytał, ale ty jesteś dziewczynką – odparł beztrosko.

– Głupek – powiedziała i wyminęła go, uderzając barkiem jak bandziorek, który widzi słabszego.

Marek doczekał końca spektaklu. Podszedł do zaspokojonego mężczyzny, który walczył z rozporkiem, i podał mu zapalonego papierosa. Mężczyzna spojrzał na niego nieprzytomnymi oczyma, ale po chwili wziął niespodziewany dar.

– Po dobrym seksie dobrze jest zapalić – powiedział Marek i odszedł.

Noc nakryła miasto czarnym płaszczem, które mimo to nie miało zamiaru zasnąć. Zbuntowane rozbłysło sztucznym blaskiem neonów, świateł sklepowych witryn i latarni; w mig rozjaśniając mrok, który czmychnął do niebezpiecznych zaułków. Mżawka ustała. Po burzy zostały jedynie ślady w postaci kałuż na chodniku. Ciemne chmury rozpłynęły się i można było ujrzeć księżyc. Po ulicach kursowało niewiele samochodów, przeważnie były to taksówki, ludzi też ubyło. Zostali młodzi, którzy jeszcze w swoim życiu niewiele zaznali. Chcieli zobaczyć coś więcej, dotknąć nowości i nie czuć nudy, która jest największym wrogiem okresu życia zawartego między dzieciństwem a wiekiem dojrzałym. Wylegali na okraszone kolorowymi światłami ulice, szukając czegoś dla siebie, czegoś, co sprawiłoby im radość bądź chociaż zaciekawiło.

Marek szedł ulicą wolno, pomimo odurzenia dość statecznie, bez zbędnego pośpiechu, aby uniknąć chwiejności, która mogłaby sprowadzić mu na kark ciekawskiego stójkowego. Nie raz zdarzało mu się wracać do domu, gdy nie pamiętał ulic, jakimi szedł, ale dziś widział wszystko. Dostrzegał ludzi i miejsca. Nie chciał zaprzątać sobie głowy rozmyślaniem. Po dużej dawce alkoholu, kiedy zostawał sam na sam ze sobą, nachodziły go czarne myśli. Chciał tego uniknąć albo przynajmniej to odroczyć.

Przed tętniącymi muzyką dyskotekami i klubami nocnymi kłębiła się młodzież, rozbawiona i podniecona. Kina wyświetlały kasowe filmy, galerie pokazywały jelenie na rykowisku namalowane na psychodeliczny sposób, a po teatrach ganiali nadzy aktorzy. Ekskluzywne sklepy kłuły zbytkiem: a to jubiler tudzież najnowsza kolekcja ekstrawaganckich ubrań dla chcących się wyróżnić.

W pewnym momencie to wszystko zniknęło. Marek znów zanurzył się w swoich nieprzyjemnych i drażniących myślach. Spływały na niego złe duchy. Znów bał się ciemności. Nogi niosły go do dzielnicy o nie najlepszej reputacji, takiej, do której nocą nie zaglądają ludzie bojący się mordobicia. Częściej niż gdzie indziej można było się tam natknąć na grupkę opryszków. Podróżowali nocą po ciemnych ulicach w poszukiwaniu kogoś, kogo mogli pobić lub chociaż nastraszyć. Tę część miasta spowijał mrok, nie znajdowało się tam nic wartego oświetlenia. Budynki wydawały się wymarłe, rzadko obserwowało się otwarte okno, pomimo ciepłej nocy. Wszystkie były brudnoczerwone, o podobnej wysokości. Na niektórych domach nie dostrzegało się nazw ulic, albo poodpadały, albo ktoś je pozrywał, może dzieciaki ku uciesze lub pijacy sprzedający tabliczki jako złom.

Było pusto. Marek wydawał się sobie jedynym człowiekiem na świecie. Im dalej szedł, tym bardziej intensywnego koloru nabierały ściany kamienic, tworząc krajobraz jeszcze bardziej diaboliczny niż na początku. Pod samym murem wszystko już tonęło w czerwieni, jakby przeszła tędy krwawa powódź i zostawiła swoje piętno na ścianach.

„Syf”, głosił napis nad drzwiami do jednego z budynków. Przekroczywszy drzwi wejściowe oznaczonego domu, mężczyzna wszedł w zupełną ciemność. W przedsionku nie było ani trochę światła. Mimo dławiącego oczy mroku zaczął wchodzić po schodach, wolno, oświetlając sobie drogę zapalniczką, uważnie robiąc kolejne kroki, aby się nie przewrócić. Łatwo było o upadek na wąskich stopniach. Poręcz w niektórych miejscach nie istniała, więc, by nie spaść w piętrową przepaść jak pijany, którym przecież był, sunął ręką po ścianie, która kiedyś przez chwilę szczyciła się swoją bielą, ale szybko zmieniła kolor na smutny odcień szarości. Czasem ubarwiały ją kolorowe wzory, napisy czy sentencje streszczające cały sens życia w jednym zdaniu, wiersz miłosny, podpis. Niekiedy Marek zatrzymywał się i czytał wiersze nielicencjonowanych poetów.

Od progu przywitał go pies, czarno-biały kundel o brzydkim, starzejącym się pysku, którego musiał zabrać ze sobą, wyprowadzając się z rodzinnego domu, choć tego nie chciał. Marek wyrósł z niego i przestał darzyć uczuciem dawno temu, ale ojciec stanowczo nastawał na ich wspólną wyprowadzkę.

– Masz wredną i tępą mordę – mówił Marek, ilekroć witał zwierzę. I klepiąc psa po głowie, pocieszał: – Jak większość z nas.

Zatrzasnął drzwi na wszystkie spusty. Wyparowały z niego resztki siły, jakaś gotowość, którą przejawiał, opuszczając mieszkanie parę godzin temu. Nawet nie włączał światła.

– Wybacz, ale pójdziesz na spacer rano. Jak chcesz, to lej na dywan – rzekł w kierunku psa. I dodał: – Nie chcę już tam iść.

Mieszkanie było niewielkie: kuchnia, łazienka i pokój. Każdy jego kąt wydawał się odrębną całością. Blisko wejścia znajdował się gabinet z biurkiem, na którym leżały porozrzucane książki, pośrodku wyrastał pokój wypoczynkowy z parą wygodnych, skórzanych foteli i drewnianym stołem, zaś w głębi mieściła się sypialnia z łóżkiem i nocnym stolikiem, na którym stała staromodna lampka. Marek miał własny kąt odziedziczony po zmarłej babci, w którym mógł się zaszyć, kiedy tego chciał. Tak intensywnie o nim marzył, że kiedy staruszka umarła, miał wrażenie, iż to jego rojenia ją zabiły. W rzeczywistości zgładził ją rak trzustki, a nie chęć posiadania przez Marka własnego Lebensraum, ale Marek i tak miał wyrzuty sumienia z powodu małości własnych pragnień. Będąc u babci i uprzednio wiedząc, że to wszystko po jej śmierci przypadnie jemu, nierzadko stawiał się już w roli właściciela mieszkania. Kiedy dobrotliwa staruszka krzątała się po kuchni, szykując mu jedzenie, on zastanawiał się, jak to wszystko urządzi. Oczywiście rzeczywistość rozeszła się z wyobrażeniami. Wyposażył pokój podstarzałymi meblami, które dostał od rodziców, kolor ścian nie był taki, o jakim myślał, na podłodze leżał ten sam sfatygowany dywan, jedyny widomy ślad po przeszłości. Wymiótł po starej kobiecie wszelkie wspomnienia. Meble, które były w jeszcze gorszym stanie niż jego obecne, wyrzucił, a bibeloty i rzeczy osobiste oddał rodzicom.

Zrzucił z siebie kurtkę i upadł na łóżko. Morfeusz pochwycił go mocno w swoje objęcia i wcisnął w poduszkę. Marek tracił dech w piersiach i rzucał się, chcąc się od niego uwolnić. Śniło mu się Zło, które zstąpiło na drogę wytyczoną białymi płotami, za którymi rozpościerały się kolorowe łąki. Stał na pustej drodze, ale wiedział, że nie jest sam. Podążało za nim Zło różnej postaci, mniejsze wspierało większe, a większe przyćmiewało mniejsze. Nie widział go, ale czuł i wiedział, że musi się ruszyć, aby się z nim nie zetknąć. Zaczął biec tak szybko, że sztachety zlały się w mur. Strach rósł w nim z każdą chwilą. Uciekał w popłochu. Najpierw na dwóch nogach, a kiedy opadł z sił, wykorzystał wszystkie swoje kończyny jak przerażone zwierzę. Rękami rył ziemię, żeby przemieścić się choć parę metrów dalej. Nie było schronienia. Droga nie miała końca.

Wyśliznął się w końcu z łap koszmaru. W ciemnościach podążył do kuchni i, namacawszy szklankę, nalał do niej wody z czajnika. Pił łapczywie. Czuł okropną suchość w ustach, wargi zaczynały pękać jak wyschnięte koryto rzeki. Nagle jakby ciężki kamień osunął się na jego serce, aż zapiszczało mu w uszach. Odstawił szklankę na blat stołu, a sam usiadł na krześle. Miał wrażenie, że ciemność wysysa z niego życie, ale nie był w stanie wstać i włączyć światła. Zlewał się z nią i bał się, że zaraz zniknie. Chciał, żeby już wzeszło słońce i go ocaliło. Spojrzał na okrągły, tandetny, plastikowy zegar wiszący nad lodówką: była dopiero trzecia, daleko do brzasku.

Przypomniał sobie ten pierwszy raz, kiedy trafił do „innego świata”. Patrzył, jak jego brat Adam grzebie w ziemi ostrzem kordzika oficerskiego, który niegdyś dumnie zwisał przy spodniach od munduru jego pradziadka. Broń posłużyła za łopatę; było to niegodne ozdobnej rękojeści wykonanej z masy perłowej i długiego niklowanego ostrza. Młody chłopak potrafi wszystko zbezcześcić. Całą szlachetną historię obrócić w perzynę. Marek nie znał swojego pradziadka. Nigdy nie widział jego twarzy. Nawet na fotografii. Babcia opowiadała, że wszystkie spłonęły w pożarze ich rodzinnego domu. Jakby nigdy nie istniał. Tylko ten sztylet po nim pozostał. To niewiele jak na siedemdziesiąt lat bujnego życia. Wojna, romanse, tułaczka po świecie. Te wszystkie chwile zawłaszczył jeden człowiek, a został po nim tylko sztylet i parę opowieści jego córki, której teraz już też nie było. Barwne bajki, które wysłuchiwali przed snem.

– Spójrz na te mrówki. Pracują i w nagrodę posuwają królową – powiedział Adam, rozkopując małe mrowisko znajdujące się pod powierzchnią ziemi.

– To są robotnice. One nic nie posuwają. Dla nich nie ma nagrody – rzekł Marek, patrząc w słońce.

Adam pokiwał głową z uznaniem dla wiedzy brata i rozgniótł ostrzem kilka mrówek.

– Ale ktoś chyba posuwa królową? – dodał.

Marek zmarszczył brwi w odpowiedzi. Nie chciało mu się otwierać nawet ust. Zresztą, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Gładził trzema palcami obrastającą drobniutkim meszkiem twarz. Hormony wydobyły go spod skóry, tak jak ciepłe promienie słońca wyciągają trawę spod ziemi. Od strony fizycznej Marek zaczął nieśmiało dorastać. Próbował spojrzeć w słońce, które zdało mu się sztuczne, nieprawdziwe, nie to, co zawsze. Było dokładnie przed nim, majestatyczne i zadziwiająco wielkie. Zagradzało drogę, przesłaniało coś swoim blaskiem i ogromem, było granicą, za którą rozciąga się coś wartego poznania. Przez krótką chwilę próbował przeszyć je wzrokiem, mierzył się z nim, ale szybko został pokonany. Zmęczone oczy ukrył za powiekami. Poczuł się niczym uwięziona w lampie ćma fruwająca wokół świecącej żarówki, której gorąco w końcu ją zabije.

Kiedy odzyskał wzrok, na moment utracony w wyniku potyczki z jaśniejącą gwiazdą, podszedł do Adama i wyćwiczonym ruchem odebrał kordzik z rąk brata. Przeszedł parę metrów i zaczął rzucać sztylet w górę. Ten, spadając, kaleczył ziemię. Rzucał go wyżej i wyżej, udając, że przyjmuje go na głowę jak piłkę. W ostatniej chwili uchylał się przed spadającym ostrzem. Adam – zawsze ostrożny – patrzył na to z dezaprobatą, ale nic nie mówił. Jego brat nieraz zachowywał się impulsywnie, trudno mu było go rozgryźć i czasem nawet bał się tej nieprzewidywalności. To, co robił, przeważnie nie posiadało sensu, jak ta ucieczka przed spadającym ostrzem. Nie wiadomo, co mogło nagle strzelić mu do głowy. Adam zastanawiał się, czy robienie tych wszystkich dziwnych rzeczy to poza czy potrzeba. Może ma to jakiś sens? W porównaniu z Markiem był ostoją normalności. Patrzył na brata. Nie widział nic oprócz niego i latającego kordzika.

Gdyby