Dowód ontologiczny - Andrzej Ballo - ebook + audiobook + książka

Dowód ontologiczny ebook i audiobook

Andrzej Ballo

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anzelm Zaostry uczy matematyki w liceum. Matematyka to jego pasja, za jej pomocą tłumaczy sobie świat. Nosi imię świętego, który stworzył sławny dowód istnienia Boga. Kim dokładnie jest, sam nie wie – nie wie w sensie ontologicznym. Pewnego dnia Anzelm otrzymuje propozycję, by wziąć udział w grze z czasem. Nie zamierza jej podjąć, wszak postawił sobie za cel udowodnienie, że czas nie istnieje. Może zresztą tylko mu się wydaje, że odrzucił grę. W każdym razie odstawia alkohol – decyzja ryzykowna dla kogoś, kto piciem powstrzymuje nadmiar myśli.

Dowód ontologiczny” jest współczesną powiastką filozoficzną i werbalnym równaniem z wieloma niewiadomymi. Główny bohater Anzelm wędruje poprzez swoje myśli i rzeczywistość, nie kategoryzując dotykających go zdarzeń. Ignoruje czas, chronologię i historię. Nie zadowalają go obecne normy i reguły, poszukuje nowych, porządkujących świat algorytmów. Zaskakuje zarówno otoczenie, siebie, jak i czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 31 min

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

Jak odróżnić pub od baru? Pub nobilituje i człowiek (pozostali też) upija się w nim w bardziej światowy sposób, rysując po pijanemu kontynenty na podłodze. W tle zawsze leci głośna i niezobowiązująca muzyka, która kamufluje bełkot i wady wymowy – i to jest bardzo humanitarne. Bar brzmi bardziej pospolicie, ale można w nim zjeść potrawy, które lepiej smakują, niż wyglądają, nie aspirując przy okazji do kuchni wietnamskiej lub włoskiej. Pić oczywiście też można, ale obecność mlaskających trochę rozprasza. Największą zaletą baru jest to, że nie trzeba się w nim krępować ze swoją zwyczajnością. Jednakże uniwersalną nazwą dla tego rodzaju przybytków jest „lokal gastronomiczny”. Wprawdzie właściciel rzeczonego może się na takie miano obrazić, ale w tym kraju obrażanie jest tradycją narodową i mija po drugiej kolejce.

*

Przed nami scenka jak z obrazów Giotta. W lokalu gastronomicznym przy stoliku siedzi pięć Personifikacji. Za nimi syntetyczne tło, szum, gwar i stukot podekscytowanych obcasów. Mężczyźni prężą muskuły i portfele, a kobiety rozsiewają wokół głupstewka i feromony. Barman i kelnerki mają w oczach napiwki i uśmiechają się nimi do hojniejszych klientów. W lewym dolnym rogu tego osobliwego obrazu właściciel lokalu flirtuje przy kontuarze z jakąś wysmarowaną szminką blondyną, pokazując jej zdjęcia jachtu, który uznaje za swój. Niestety nie udaje mu się zakryć palcem napisu „Dar Młodzieży”. Ale blondynce w niczym to nie przeszkadza. Jest święcie przekonana, że to okręt podwodny. Wszystko jest takie, jak widać, i nie jest też inne. Pięć Personifikacji popija piwo i prowadzi ożywioną dysputę. Personifikacje niewiele się różnią od pozostałych klientów, zresztą o tej godzinie nawet jakby wszedł tu yeti lub nosorożec, nikt by tego nie zauważył. Normalni dorośli mężczyźni ubrani w chińską odzież z dużym logo na piersiach i dupie.

– Lepiej jednak upijać i upajać się piwem niż wzrokiem – rzekł Wzrok.

– Relaks, sensualność jest cięższa niż górnictwo – wrzucił swoje zdanie między kolejnymi łykami piwa Smak.

– Mam ochotę złapać tę cizię za tyłek. – Dotyk wskazał palcem na zmysłową brunetkę.

– Wytrzymam jeszcze tylko pół godziny, zaraz zacznie wszystko cuchnąć potem i moczem – skrzywił się Węch.

– Przy wejściu wkładam stopery, ale nie przeszkadza mi to, że was nie słyszę – powiedział Słuch.

– Dlaczego człowiek tak sobie komplikuje życie i mało z nas korzysta? Najbardziej wykorzystuje mnie! Jestem albo na tyłkach kobiet, albo na kontach bankowych facetów. Mało kto wykorzystuje mnie do zachwytu nad krajobrazem czy książką. A tak to cieszy. Odżywam – z rozrzewnieniem zabrał głos Wzrok.

– A ja dotykam tylko kierownicy i kremów przeciwzmarszczkowych – żalił się Dotyk.

– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak mi ciężko z tym dudnieniem i wyciem, a kiedy już człowiek siada przed telewizorem, to wolałbym być Węchem – skonstatował Słuch.

– Odwal się! Myślisz, że łatwo mi wąchać eksperymenty z kuchnią arabską? Albo perfumy za pięć złotych z naklejką „Chanel 5”? – furknął Węch.

– A co ja mam powiedzieć? Smaki mi się poplątały. Byle makaron nazywają kuchnią włoską, a od suplementów diety dostaję choroby lokomocyjnej – rzekł z niepokojem Smak.

– Detergenty mnie zdegenerują i suszarki w kiblach – z płaczem wyznał Dotyk.

– Nasz Anzelm wcale nas nie potrzebuje, on ceni umysł, a nas ma w dupie – oświadczył Wzrok.

– A nie w głowie i dłoniach? – zapytał Słuch.

– Nie tylko Anzelm nas nie potrzebuje, ale i większość ludzi. Przydajemy się tylko na zakupach, wakacjach i podczas seksu – skwitował Wzrok.

– Mnie to już rzeczywistość męczy. Chcę na łono natury – zadeklarował Dotyk.

– Chyba jesteśmy zbyt naiwni – odparł lekko już podpity Węch.

– Ale funkcjonuje jeszcze powiedzenie „postradał zmysły” – z rozbawieniem wycedził przez zęby i piwo Smak.

*

Gwar i tłok narastał. Słowa stawały się coraz mniej słyszalne. Myśli były zbyteczne i przeszkadzały w tańcu, flirtach i w piciu. Bardziej to przypominało danse macabre niż radość. Zmysły wirowały, ich Personifikacje też. Nie można było już odróżnić niczego od wszystkiego. Anzelm w tym czasie spał. Nie tylko on. Miliony osób w tym czasie spały, a ich zmysły wreszcie miały dla siebie wolny czas. I nauczyły się od człowieka zabijać. Człowiek lubi zabijać, i dla takich potrzeb stwarza coś, aby to potem unicestwić. Nie wiadomo dokładnie dlaczego. Być może się nudzi.

Tymczasem natura funduje nam poranek. Jak co dzień o tej porze. Później już nie ma na to czasu.

*

– Jestem na suficie. Za dużo tu much. Kieruję się więc instynktownie w stronę okna. Pochmurny poranek, jak każdy, gdy nie chce się wstawać. Najpierw warto się obudzić, choć nie wiadomo, co to naprawdę znaczy. Męczę się szybko w taki czas. Przecierają mi często oczy albo wpuszczają w nie krople. Nie lubię tego. Nie szanują mnie – skwitował z goryczą Wzrok.

– Stukot tramwajów i świst aut. Rozpoznaję numery linii i modele aut. Jak można mieszkać w takim miejscu? Zbliża się do radia. O nie! Nie znoszę popu! Trąbka Eustachiusza reaguje wtedy obelgami. Vivaldi lub Pat Metheny to jest to – skonstatował Słuch, nucąc pod nosem Letter from Home.

– Co on pije? Płyn hamulcowy? Jest niepoważny, rujnuje sobie zdrowie, i to tylko dlatego, że jakaś babka z nadwagą od niego odeszła. Łóżko ma lżej i on też. Powinien się cieszyć, a nie staczać w dół. Ja staczam się w górę – z uśmiechem, porannie wypowiedział się Smak.

– Ja pierdolę. Gdzie on mnie wodzi? Po czole. Ile tu bruzd! Mógłby posadzić tu ziemniaki i kalafiory. A teraz przesuwa mnie po głowie. Czuję pod skórą, że obecnie jest pusta – oznajmił z przekąsem Dotyk.

– Nie powinien kupować skarpet na straganach. Czuć je na klatce schodowej. Z kolei przetrawiona żołądkowa gorzka przypomina gaz musztardowy. Nigdy nie fascynowała mnie pierwsza wojna światowa – skwitował Węch.

*

Anzelm wstał, ale nie osiągnął pionu. Był zawsze zwolennikiem geometrii nieeuklidesowych. Ale zachował sobie i wytatuował twierdzenie: „Kąt padania równy jest kątowi odbicia”. Faktycznie często mu odbijało. Kim dokładnie jest – nie wiedział, nie wiedział w sensie ontologicznym. Jego imię już implikowało pewne filozoficzne podejrzenia. Rodzice nadali mu imię Anzelm na cześć świętego, który stworzył sławny dowód na istnienie Boga. Dowodu tego nie mogły obalić takie tęgie głowy jak Kant, Kartezjusz i reprezentacja Polski w piłce nożnej. Jedno jest pewne: Anzelm był i jest homo sapiens, przynajmniej kilka godzin dziennie. Czym się zajmuje? Najczęściej życiem, choć nikt nie wie, co to naprawdę jest. Posiada liczne asocjacje. Ma ich więcej niż palców. Właściwie jest amorficzny, ale nie rozpływa się we mgle. Mógłby być w zasadzie kimś innym, ale z braku czasu pozostaje sobą. Taki naprawdę jest.

*

– W lustrze widzę ogorzałą twarz faceta, pełną rozgoryczenia wywołanego życiem. Może jakby się ogolił i przylizał włosy, wyglądałby na inteligentnego. Ale nie oczekujmy od niego, zbyt wiele rano – przemówił Wzrok.

– Dlaczego nagminnie myli płyn na komary z płynem po goleniu? – zapytał sam siebie Węch.

– Tak wolno wciąga spodnie, że doprowadza mnie do irytacji. Reaguję swędzeniem – poskarżył się Dotyk.

– Pić! Nie zniosę więcej smaku biopaliw. Sięgnij, człowieku, chociaż po wodę – zaproponował swojemu użytkownikowi Smak.

– Udaję, że tego nie słyszę – wycedził Słuch.

*

Zrobił sobie mocną kawę. Wsypał do kubka cztery łyżki włoskiej kawy. Trafiał nawet bez dwutaktu. Rano nie jadał, taki miał żywieniowy nawyk. Nazywał siebie „człowiekiem bez śniadań”. Zna ktoś śniadanie, które obeszłoby się bez człowieka? Nawet Monet namalował je z ludźmi. Kolacja nie jest wdzięcznym motywem malarskim. Zawsze jest zbyt ciemno i dlatego zaprasza się wtedy kobiety. W półmroku uroda i przypalone potrawy schodzą na dalszy plan. Anzelm uwielbiał kobiety, dopóki Scholastyka od niego nie odeszła. Odeszła, bo nakryła go in flagranti ze swoją sąsiadką. Właściwie to sąsiadka go nakryła, w dodatku niejednokrotnie. Mieszkał w dużej kamienicy, więc miał dużo sąsiadek. Anzelm nie kochał Scholastyki. Ona zaś niespełnioną miłość do Anzelma sublimowała na słodycze. Dzięki niej funkcjonowała cukiernia na rogu. Zresztą, co to znaczy kochać? Cukiernik nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale sublimował miłość na czeladnika.

*

– Miłość? Widzę bujające się biodra, rozchylone usta, rozpuszczone włosy nakręcane na palec, wypięty biust, naprężone muskuły i błysk w oczach niczym światła postojowe – oświadczył Wzrok.

– Wilgoć, miękkość, ale i prężność – rzekł z rubasznym uśmiechem Dotyk.

– Iluż wysłuchałem plagiatów. Większość mówi „kocham” przed kopulacją, po niej o połowę mniej – zaśmiał się Słuch.

– Albo słono, albo słodko. Zaryzykuję stwierdzenie, że miłość smakuje świetnie. Im dalej, tym gorzej z trawieniem – spochmurniał Smak.

– Coraz więcej tandetnych wyrobów perfumeryjnych, a Chanel 5 działa już tylko na wdowców – odparł Węch.

*

Anzelm zrobił dolewkę do kawy. Potem spakował jakieś materiały do teczki. Otworzył okno. Wyrzucił stare skarpety i wyszedł. Dokąd?

Do pracy. Nie jest tajemnicą, że uczy w liceum matematyki. Matematyka to jego pasja. Za jej pomocą tłumaczy sobie świat. Prawie jak Leibniz obliczył sobie najdoskonalszy w danym momencie świat. Często się mylił o kilka miejsc po przecinku albo w tramwaju.

W sobotnie wieczory w stołecznych klubach podrywał małolaty na tensor metryczny Riemanna. Żadna nie wiedziała, co to jest, więc nie mogła się oprzeć. Kiedyś był zdolnym naukowcem i pracował na uczelni do czasu, aż znaleziono go całkiem pijanego, obejmującego całkiem niezidentyfikowane całki. Jedna z nich była niestety żoną dziekana. Trafił więc do liceum zawodowego i wbija teraz logarytmy w głowy gastronomów i krawców. Dzieci własnych nie miał. Nie dlatego, że nie potrafił zrobić, ale dlatego, że żona nie mogła zajść w ciążę. Była uzależniona od tabletek antykoncepcyjnych.

*

– Lubię dzieci. Widzą świat całkiem inaczej i taki ten świat powinien pozostać. Kto wymyślił dorosłość? Chyba jakiś stręczyciel – rzucił cynicznie Wzrok.

– Nic nie powiem o dzieciach, bo mnie oskarżą – rzekł po cichu Dotyk.

– Dzieci słyszą, dorośli podsłuchują – wycedził Słuch.

– Mleko, świeży zapach życia i beztroski – oznajmił Węch.

– Lizaki, lody i chipsy! – krzyknął Smak.

*

Anzelm wsiadł do tramwaju numer trzydzieści dwa. Jeździł nim codziennie. Trafiał do niego jak koń do stajni. Tramwaj zawsze był przepełniony, ludźmi, a nie końmi. Zresztą przy większym zagęszczeniu nie ma to najmniejszego znaczenia, a nawet wręcz przeciwnie, ponieważ łatwiej stać na czterech kończynach. Anzelm źle znosił podróż. Dokuczała mu choroba lokomocyjna. Powiązana z kacem lub z wyziewami współtowarzyszy powodowała mdłości albo torsje, których nikt i tak w tym tłoku nie zauważał. Czasami Anzelm wysiadał wcześniej z powodu złego samopoczucia i agorafobii. Siadał na ławce, palił papierosa i czekał na kolejny kurs.

*

– Źle wygląda, nie wiem, dlaczego się zaniedbuje, przecież życie daje tyle nowych szans – podzielił się swoją obserwacją Wzrok.

– W takim hałasie każdy się gubi wcześniej czy później, słuchając jego oddechu, stwierdzam, że nie ma poczucia rytmu. Raz zwalnia, raz przyspiesza – z niesmakiem rzekł Słuch.

– Cuchnie miastem, potem, zmęczeniem, ambicjami, namiętnościami. Ludzie wcale nie dbają o siebie, nie przestrzegają higieny – skonstatował Węch.

– Gorycz, zgaga, refluks, alergie – z dezaprobatą powiedział Smak.

– Ławki, niestety, są niedokładnie wyszlifowane i źle pomalowane. Ja zawsze sporo wymagam – wycedził Dotyk.

*

Anzelm doszedł do siebie. Wsiadł do nadjeżdżającego tramwaju. W wielkim tłoku odnalazł swoje miejsce, które czekało na niego zgodnie z porządkiem Wszechświata, z porządkiem, którego nigdzie nie mógł się doszukać, ale jako matematyk musiał w niego wierzyć, choć „wierzyć” nie jest tu dobrym słowem, powinno się powiedzieć: „był przekonany”. Tymczasem jechał do szkoły. Co do tego akurat był przekonany. Ot, subtelna, acz ważna różnica. Coś zaczęło go uwierać w plecy. Obejrzał się.

*

– Ależ piękna. Te włosy. Naturalna uroda. Subtelne usta. Oczy. Ale spojrzały na mnie tylko przez krótką chwilę. A ja ciągle i z przyjemnością na niej tkwię. Ależ szyja. Idealnie wymodelowana – zachwycał się Wzrok.

– Ależ zapach. Idealnie dobrane perfumy. Na mój nos kosztują ponad dwieście złotych. Ta pani ma dobry gust – idealizował Węch.

– Zrobiło mi się słodko w ustach. Powinien ją ugryźć. Wtedy powiedziałbym coś więcej – wypowiedział się podekscytowany Smak.

– Jest w niej jakiś parzysty rytm. Kołysze się ósemkami, bardzo dokładnie, bez synkop – rzekł równie zachwycony Słuch.

– Nic nie mogę poradzić. Pocą mi się dłonie i chciałbym do niej przylgnąć – odparł Dotyk.

*

Stał wpatrzony w cudowną kobietę. Jej torebka uwierała go na wysokości wątroby. Miał ostatnio powiększoną, więc każde dotknięcie było dosyć dokuczliwe. Teraz nie bolało go już nic. Stał oczarowany. Przed nim stała dziewczyna, która przypominała Pamelę Anderson zmieszaną z tancerką z Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze. Szybko coś rachował w myślach. Według obliczeń powinien ją teraz zaczepić; taka sytuacja nie mogła się zdarzyć zbyt często. Więc zapytał dziewczynę o imię. Ona udawała, że nie słyszy. Anzelm znowu coś obliczył, wynik wskazywał na to, że dziewczyna może mieć męża i na domiar złego jej mąż może jechać tym tramwajem razem z nią. Rzeczywiście, jakiś facet stał za piękną blondynką i trzymał ją za ramię. Anzelm uznał, że nie był przystojniejszy od niego. Delikatnie wsunął do kieszeni płaszczyka nieznajomej swoją wizytówkę. Dziewczyna dalej odwracała od niego wzrok.

*

– Nie dziwię się jej. Jeszcze cuchnie wczorajszą wódką. Powinien więcej zagryzać – odezwał się z przekąsem Węch.

– Ale mnie ciągnie i nie wiem czy to ja, czy on. Ciągnie nas do tej babeczki. Dotkniemy jej przypadkowo – zakomunikował Dotyk i dłonią Anzelma dotknął ramienia kobiety. Znowu nie zareagowała.

– Właśnie. Dlaczego ona nie reaguje? Jest na tyle piękna, że ignoruje mężczyzn? Może się zamyśliła? Może jest filozofką? Może myśli o przemijaniu? Nie ma dekoltu. Nie mam gdzie ani dokąd popatrzeć – rzekł z uśmiechem Wzrok.

– Bez gryzienia stwierdzam, że jest zimna – oświadczył Smak.

– Nie słyszę nic oprócz oczarowanych i pożądliwych myśli – dorzucił z powagą Słuch.

*

Nieznajoma wysiadła na tym samym przystanku co Anzelm. Pożegnała się z jadącym z nią mężczyzną i ruszyła w tym samym kierunku co Anzelm. Ten postanowił pójść za nią.

*

– Ależ praca bioder. Doskonałość. Zaraz z oczami wyjdę na wierzch. Szkoda, że Anzelm nie stosuje lornetki albo lupy – oznajmił, śliniąc się, Wzrok.

– Mógłbym mieć kilkunastometrowe ręce – dorzucił Dotyk.

*

Anzelm miał rozterki: czy zaczepić jeszcze raz piękną kobietę, czy na razie poobserwować? Wybrał tę drugą opcję. Kobieta spojrzała na zegarek i przyspieszyła. Jakież było zdziwienie Anzelma, gdy weszła na teren jego szkoły. Kilkunastu stojących tam uczniów powiedziało jej dzień dobry. Potem ci uczniowie sami obdarzyli go takim samym pozdrowieniem. Kobieta weszła do szkoły. Anzelm podszedł do woźnej.

– Czy nie zna pani tej kobiety?

– Znam. Jak można nie znać dyrektorki? – odpowiedziała.

Anzelm o mały włos (woźnej) nie zemdlał z wrażenia.

– Od kiedy jest dyrektorką?

– Od dwóch miesięcy.

Odniósł wrażenie, że albo śni, albo jest jeszcze pijany. Jak on, matematyk, umysł ścisły, mógł tego nie zauważyć? Jak wymknęło się to jego obliczeniom, założeniom i algorytmom, które stosował?

*

– Zmętniałem – syknął krótko Wzrok.

– Kwaśną zrobił minę. Cóż ja mogę? – dodał Smak.

– Ale ten parapet zimny. Dobrze, że się go trzyma, boby upadł. Powinien go sobie przyłożyć do czoła – rzekł z sarkazmem Dotyk.

– Nie lubię być w szkole. To gorsze niż hałas na ulicy. Nic mnie tak nie niszczy jak dzieci – kwaśno zakomunikował Słuch.

– Czuję domestos i dym papierosowy z ubikacji – oświadczył Węch.

*

Wszedł do pokoju nauczycielskiego. Spojrzał na plan zajęć. Wziął dziennik IIc o specjalności kucharz i ruszył w kierunku pracowni matematycznej. Po drodze minął dyrektorkę. Coś obliczył, obrócił się na pięcie i zapytał o imię. Nie odpowiedziała. „Widocznie nadal jest w tramwaju” – pomyślał. Ponowił pytanie. Odpowiedziała, żeby sobie obliczył, i odeszła szybkim krokiem. Anzelm był połowicznie zadowolony. Wszedł do swojej klasy, a uczniowie przyjęli jego obecność z aplauzem.

– Pierwszy raz się pan nie spóźnił – powiedziała pyzata blondyneczka.

Nawet tego nie zauważył. Przecież wysiadł z tramwaju, czekał na następny, spieszył się, więc wszystkie okoliczności sprzyjały spóźnieniu, a jednak przyszedł przed czasem. To wszystko wydawało mu się dziwne. Niestety musiał przystąpić do zajęć.

*

– Słyszę tylko uczniowski pomruk. Całkiem na miejscu – oznajmił Słuch.

– To, że kreda jest biała, nie dziwi tak jak jej przydatność w matematyce – odezwał się niespodziewanie Wzrok.

– Ja, Smak, jestem tu niepotrzebny.

– Ja, Węch, także. Unikam matematyki jak fetoru.

– Kreda zostawia ślady na rękach, a potem na spodniach – z lekkim obrzydzeniem wyznał Dotyk.

*

Dzisiejsza lekcja dotyczyła pochodnych funkcji. Na uczniowskich twarzach rysowała się albo bezmyślność, albo przerażenie. Anzelm nie zwracał na to uwagi. Przyzwyczaił się. Niejako instynktownie przenosił się do świata abstrakcji i liczb. Dobrze mu tam było, szkoda tylko, że wódka i piwo były tu niedostępne. Najważniejsze decyzje podejmował, poprzedziwszy je obliczeniami. Wyjaśniając istotę pochodnej, przypomniał sobie o dyrektorce. Zaczął coś pospiesznie obliczać na tablicy. Przerażenie uczniowskie osiągnęło poziom o oczko wyższy. Na końcu obliczeń po znaku równości pojawił się napis „Edyta”.

– Rozumiecie? – zapytał uczniów.

Zapanowała grobowa cisza.

– No tak. Uczcijmy tę lekcję minutą ciszy – stwierdził Anzelm z przekąsem. – Mówi wam coś imię Edyta? – ponowił pytanie.

– To jak nasza seksowna dyrektorka – powiedział najgłupszy z uczniów.

– Fajna dupa! – krzyknął klasowy prymus.

*

– Jestem raz maślany, raz wyostrzony – odparł Wzrok.

– Mam dość tej kredy i wycierania o spodnie. Chcę do domu. – Tego nie mógł powiedzieć nikt inny jak Dotyk.

– Pomruk najgłupszych uczniów jest jak nadjeżdżający tramwaj – oznajmił zblazowany Słuch.

– Na miejscu uczniów zapaliłbym na przerwie. Już czuję nikotynowy dym – ocknął się Węch.

– Szkoła nikomu nie smakuje – zakończył ostatni ze zmysłów, choć podczas picia pierwszy.

*

Odezwał się zachrypnięty szkolny dzwonek. Anzelm poprosił jednego z uczniów o papierosa. Włożył go do ust, lecz nie odpalił. Zamyślił się.

*

Przeniósł się do tramwaju. Znowu stał obok uroczej blondynki.

– Pracujemy w jednej firmie, nawet o tym nie wiedziałem – odezwał się śmiało.

Blondynka znowu milczała.

– Ma pani zakaz odzywania się w tramwaju? Z przyczyn religijnych?

Kobieta nawet nie zwróciła na niego wzroku.

– Zerżnąłbym cię nawet tutaj! – powiedział głośno, łapiąc ją za tyłek.

– Ty chamie! Wyrzucę cię z pracy – krzyknęła z irytacją blondyna.

– Nie irytuj się, Edytko! Nie było innego sposobu – usprawiedliwiał się Anzelm z uśmiechem.

– Proszę pana! ! ! Czas zacząć lekcję! ! ! – Jakaś uczennica potrząsnęła nim.

– No tak. Zapomniałem, że szkoła nie jest od myślenia. Wybaczycie mi? – spytał z uśmiechem.

– Nie jest! ! ! – gromkim chórem odpowiedziała klasa.

– Tak myślałem. Po co komu matematyka? Wracajmy do lekcji – oznajmił.

Anzelm był lubiany przez uczniów. Nie był apodyktyczny, nie miał też psychopatycznych przypadłości pojawiających się z wiekiem u nauczycieli. Nikogo jeszcze nie zostawił na drugi rok, nikogo właściwie nie skrzywdził. Licealistki nawet się w nim podkochiwały, bo mimo pewnych oznak abnegacji był przystojnym i uroczym mężczyzną. Ciało pedagogiczne patrzyło na niego z dystansem. Koledzy nauczyciele respektowali jego talent i intelekt, ale jego tryb życia budził wiele kontrowersji.

Przystąpił do lekcji. Nadal zamyślony, pisał coś na tablicy.

*

– Cyfry, liczby, znaki graficzne. Nie wytrzymam przez tyle godzin. Wolałbym być Smakiem – rzekł szyderczo Wzrok.

– Odpierdol się! – zripostował Smak.

– Nie kłóćcie się! Szkoła nie służy zmysłom. Choć w liceum dziewczyny zaczynają się robić apetyczne i takie jędrne – wyznał ze śmiechem Dotyk.

– Ja wolę lekcje niż przerwy. Na korytarzu jest jak na autostradzie A2 – zauważył Słuch.

– Nie zabiorę teraz głosu. Mogę oddać go komuś innemu. Może jakiejś wokalistce? – wymamrotał z rozbawieniem Węch.

*

Anzelm energicznie pisał coś na tablicy. Tłumaczył uczniom funkcje trygonometryczne i jednocześnie robił jakieś obliczenia. Znowu po znaku równości wynik okazał się imieniem Edyta. Lekcja dobiegała końca. Ponownie poprosił o papierosa. Miał nadzieję, że teraz przeniesie się do tramwaju i stanie obok seksownej dyrektorki. Przeniósł się wprawdzie do tramwaju, ale obok nie było oczekiwanej kobiety. Zaczął wypytywać podróżujących.

– Proszę pana, tu każdy czeka na kogoś wcześniej spotkanego, tu każdy kogoś oczekuje – odparła starsza kobieta.

– Cały tramwaj wypełnia plątanina marzeń, westchnień i myśli. Nasze myśli i uczucia podróżują szybciej i bardziej ochoczo niż my – stwierdził młody człowiek w okularach, który po nieznacznych poprawkach mógłby uchodzić za poetę.

– Jazda tramwajem podnieca mnie jak seks oralny – śliniąc się, szepnęła Anzelmowi do ucha dwudziestokilkulatka wyglądająca jak połączenie pluszowego misia z gumą do żucia.

– Pierdolone życie, jazda tramwajem to jedyna chwila wytchnienia – wyznał robotnik, którego zmęczenie wypełniało kilka metrów kwadratowych wokół niego.

– Czuję się jak Bóg, jak Charon, jak Hades, jak Swarożyc, jak Perkun, a nawet jak Stalin lub Lenin – dumnie podniósł głos motorniczy.

Każdy w tramwaju miał coś do powiedzenia na temat czekania i oczekiwań. Na samym końcu w rogu siedziała zapłakana dziewczyna. Jechała chyba do szkoły. Miała szesnaście czy siedemnaście lat. Anzelm podszedł do niej.

– Co mi powiesz? Dlaczego płaczesz? Na kogo lub na co czekasz? – zapytał.

Dziewczyna nic nie odrzekła, tylko wyrwała kilka zapisanych kartek z zeszytu i podała mu.

– Przeczytaj!

Anzelm skinął potakująco głową i wsadził kartki do swojej przewieszonej przez ramię torby.

– Panie profesorze! ! ! Nie słyszał pan dzwonka? – Potrząsnęła nim jakaś uczennica wyglądająca na sumienną (przynajmniej z profilu).

– Słyszałem! Ale czekam na bis.

Przystąpił do lekcji, do ostatniej w tym dniu lekcji. Znowu coś pisał i tłumaczył. Od czasu do czasu coś obliczał. Tym razem wynikiem stało się inne imię: Ewa. Zdziwił się trochę i ponowił obliczenia. Wynik wyszedł ten sam. Przyjął to pokornie. Matematyka przecież nie może się mylić. Lekcja dobiegła końca.

Lekcje mają to do siebie, że wloką się lub brną ku końcowi. Szczególnie te, których udziela nam życie. Oczywiście Anzelm podczas swoich lekcji przepytywał uczniów i stawiał im stopnie, ale jest to sprawa na tyle nieciekawa i intymna, że nawet on sam nie zwracał na to uwagi. Wyszedł ze swojej pracowni, poszedł do pokoju nauczycielskiego, miał nadzieję, że natknie się na dyrektorkę. Nie mylił się. Siedziała frywolnie na krześle i malowała usta.

– Edyta?

Dyrektorka skierowała na niego swój wzrok. Miała około czterdziestki, choć wyglądała o kilka kilogramów młodziej. Ociekała wręcz seksem, ku niezadowoleniu koleżanek i szkolnych sprzątaczek.

– Mogłabyś grać w filmach porno – dodał Anzelm.

– Debil! – odrzekła i poprawiła sobie biust.

– Obliczyłem, żeś Edyta. Ale dwa razy mi wyszło Ewa. Nie wiem dlaczego.

– Ewa? A ja rzeczywiście jestem Edyta!

– Czyli trafiłem w jeden zbiór zdarzeń.

– Nie lubię matematyki. Z zawodu jestem wuefistką.

– To widać! Wysoko pani skacze. Ciekaw jestem, czy zakręty bierze pani po zewnętrznej?

– Niech pan nie usiłuje być złośliwy. To ja mam tu władzę!

– Tu, to znaczy gdzie? Mogłaby pani pokazać?

– Jest pan nawet zabawny i intrygujący – zaśmiała się dyrektorka. – Muszę już iść. Mąż na mnie czeka na przystanku.

– Wszyscy czekamy na kogoś.

– Wszyscy?

– Gdybym był wierzący, powiedziałbym, że Bóg jest tym, który na nikogo nie czeka.

– Nie dosyć, że matematyk, to jeszcze filozof.

Edyta wstała, poprawiła spódnicę i biust, pożegnała się skinięciem głowy i wyszła. Anzelm odprowadził ją do drzwi… wzrokiem.

*

– Jestem i na jej dekolcie, i na tyłku, łydki też wchodzą w grę – odezwał się lubieżnie Wzrok.

– Ogłaszam najwyższą gotowość – zadeklarował Dotyk.

– Słyszę, jak pękają mu szwy w slipach – zanucił z rozbawieniem Słuch.

– Węszę tu niezły romansik.

– Poczekam, aż ją ugryzie, wręcz zmuszę go do tego – gardłował Smak.

*

Anzelm wyszedł ze szkoły. Miał jeszcze lekkiego kaca. Może nie tyle kaca, ile jakiś filozoficzno-matematyczny niesmak, poczucie czegoś nierozwiązanego. Suspens. Ruszył więc do pobliskiego sklepu, aby zażegnać niepokój i matematyczne nieuporządkowanie. Kupił czteropak piwa, włożył do swojej kultowej już torby i udał się do pobliskiego parku. Usiadł na malowniczej, schowanej pod wielką wierzbą ławce. Rozejrzał się wokół. Sami starcy, żadnej pary zakochanych, jakaś tłusta baba przemknęła obok z kijkami. Nic, co mogło zwrócić jego uwagę. Zajrzał do swojej torby, wyciągając piwo zahaczył o jakieś zapisane kartki, które wypadły na ziemię. Podniósł je. Zobaczył, że mają ponumerowane strony, więc uporządkował je numerycznie. Przyjrzał się pierwszej stronie. Nagłówek zawierał imię Ewa. Zaraz zaczął obliczać. Jakie jest prawdopodobieństwo zdarzeń? Ile jest imion żeńskich? Jak często dzieciom nadaje się imię Ewa? Zbyt często pada ostatnio to imię. To przypadek? To, że coś jest mało prawdopodobne, nie znaczy, że musi być niemożliwe. Mało prawdopodobne rzeczy przecież się dzieją. Dlaczego jego miałyby omijać takie sytuacje? Było coś niezwykle intrygującego w całej tej sytuacji. Matematyka to tylko na pozór abstrakcja. Bez niej nie byłoby życia. Biologia ma mniej wspólnego z życiem niż ona. Postanowił więc przeczytać zapisane karteczki wręczone mu przez płaczącą gimnazjalistkę. Gdzie je wręczyła? W abstrakcji, w fikcji czy w rzeczywistości? Przeczytanie mogło przynieść odpowiedź. Nieprzeczytanie nie przynosiło nic oprócz kilkunastu minut dodatkowego czasu. Otworzył więc piwo i zabrał się do czytania.

*

Czekam na mamę. Od czekania stałam się dorosła, nie płaczę, płacz wydłuża oczekiwanie, łzy nie podlegają sile ciążenia. Czekam bez terminu, nie wiem, czy to łatwiej? Bez terminu jest przecież także nieskończoność. Dzwonię do niej codziennie i chcę wydobyć z jej głosu słowo „wracam”, choćby było anagramem, choćby było poniżej szeptu, choćby w innym języku, choćby inaczej i jakkolwiek.

Nie wiem, od czego zachorowała. Tata mówił mi, że tę chorobę nazywano kiedyś demonem południa, a Włosi używają śpiewnej nazwy „Umore nero”. Mama ma po prostu mniejszą ochotę na życie niż inni; choć nie wiem jeszcze dokładnie, czym jest życie, ale na wszelki wypadek będę ostrożna. Szkoda, że niczego innego niż życie jeszcze nie wymyślono.

Czekam na mamę, starając się o tym nie myśleć, skupiam się na nauce. To coś, co może się przydać, bywa wprawdzie uciążliwe, ale sporo wyjaśnia, oprócz wuefu i religii. Domyślam się, że Bóg jest potrzebny w takich małych miasteczkach, w tych wszystkich drewnianych rzeźbach i w przydrożnych kapliczkach przypomina karcącym wzrokiem o swoich przykazaniach i karze za grzechy, frasobliwy i nieugięty.

Ostatnio przerabialiśmy Małego Księcia. Jest tam mnóstwo pięknych myśli przebranych nieprzypadkowo za bajkowe postaci, ale może jedynie za pomocą bajek da się ten świat objaśnić… ta książka to jak dziecięca Biblia. Zapamiętałam szczególnie jeden cytat, może dlatego, że pamięta się to, co aktualne, co odnosi się do czasu, o którym się myśli lub w którym się czyta, ta myśl pasuje mi najbardziej. „Jeśli kochasz kwiat, który znajduje się na jednej z gwiazd, jakże przyjemnie jest patrzeć w niebo. Wszystkie gwiazdy są ukwiecone”. Powinno się pomilczeć po tak wypowiedzianej myśli tak długo, aż się nią przesiąknie.

Czekam i wiem, że to wpisane w ludzki los. Wszyscy czekamy. Moje koleżanki czekają na powrót taty z zagranicy, na wakacje, na wizytę bogatej ciotki, na imprezy. Sąsiedzi czekają na cieplejsze dni, na lepszy humor, na awans, na poprawę losu. Tata mówi, że to tylko złudzenia, że potrzeba złudzeń jest większa niż potrzeba jedzenia i picia, że łudzimy się, aby nie poddać się rozpaczy, choćby z tego powodu, że nie mamy odwagi spróbować żyć po swojemu. Mam wrażenie, że tata nie wydoroślał.

*

Czy ja się łudzę, czekając? Nie sądzę, nie liczę przecież na cud, liczę na radośniejsze dni, a gdy nie masz tego, co jest gwarantem radości, starasz się wycisnąć radość z tego, co ci zostało, z tego, co masz pod ręką, nawet ze szkoły, nawet z nauki, nawet z telewizyjnych programów. Może to przejaw instynktu samozachowawczego?

*

Wykonuję mnóstwo prac domowych, sprzątam, nawet piorę i gotuję. Lubię porządkować przestrzeń wokół siebie, łatwiej z tym czekać. Rozproszenia są może i fajne, o ile się o nie nie potykam. Jestem perfekcjonistką, wszystko mam poukładane w odpowiednich szufladach, nawet swoje rysunki z dzieciństwa, jakieś przedszkolne nagrody, znaleziska, ciekawe artykuły prasowe, precjoza, płyty, artykuły papiernicze, każde z nich powinno mieć swoją rodzinę, być w odpowiednim zbiorze i układzie, całkiem jak człowiek. Człowiek jest epizodem w życiu rzeczy – nie, to nie moje zdanie, wyczytałam, czytanie krzepi, przenosi w inny świat, odurza w jakiś sposób, wytrąca z samotności i daje nadzieję i pokrzepienie, że ktoś tam kiedyś pomyślał o tym, o czym pomyślałam ja.

Zwijam się w kłębek i zasypiam, samoprzytulanie, autoprzytulanie, generuję z siebie ciepło, kilkunastoletnie perpetuum mobile, i śnię, tam czasami pojawia się mama, to zabawne, ale zawsze jest z papierosem, i ten tytoniowy dym jest taki realny, że czuję jego zapach zaraz po przebudzeniu. Wolę wierzyć, że to znak, a nie wytwór wyobraźni, generalnie uważam, że sny mają kiepską kompozycję, nie lubię się budzić przed puentą albo w dwóch bajkach jednocześnie. Sny zdecydowanie potrzebne są tylko bardzo dorosłym, którzy łudzą się, że rozwiążą ich problemy, a już najmniej sympatycznym elementem snu jest budzenie się. Ze snu do jawy powinno się przechodzić bardziej płynnie. Mój budzik budzi mnie dopiero za trzecim podejściem, mogłabym radykalniej, ale tata nie zgodził się na wystrzały w domu. Wstaję, dotykam nogami podłogi i włącza się czas. Czas w wypadku czekania jest najistotniejszy – „oszukać czas to mój zawód i powołanie” – tak pisze mój tata. Czas traktuje nas jak swój ogon, zawsze ma nas z tyłu, jak długi ogon wlokący się po ziemi. Czas przydatny podróżującym, żeby nie spóźnić się na tramwaj. Czas przydatny do gotowania jajek na twardo. Czas teraźniejszy – najmniej dostępny. Czas – najbardziej idiotyczny wynalazek człowieka, albo odwrotnie: człowiek najbardziej idiotycznym wynalazkiem czasu. Gdyby nie czas, czekanie byłoby znośne, ale gdyby nie czas, nie byłoby biegania. Wiem – dywaguję i podrzucam myśli, czasami któraś z nich trafi, są też szczególne, które zostawiają rysy.

*

„Kurwa mać – rzekł do siebie w myślach Anzelm – to niezwykłe, poruszające, to jest jak działanie matematyczne prowadzące do rozwiązania albo dowód nowego rewelacyjnego twierdzenia, które wzniesie nas o kilka schodów wyżej”.

*

Wziął wielki łyk piwa i wrócił do czytania.

*

Ktoś pukał? Proszę! Śmiało! Podbiegam do drzwi, nikogo nie ma, przecież wiem, że nie ma, łudzę się, łudzę się, że to ona. To projekcja, nielogiczna zresztą, nie puka się przecież do własnego domu, ale gdzie tak naprawdę jest jej dom? Gdzie jest jej ulica? Gdzie jest jej miasto? Gdzie jest jej świat? Gdzie jest jej życie? Gdzie jest ona sama? Tego nie wie nikt, nawet ona.

*

Mam nowe spodnie. Modne, w kamuflaż, niebanalne, markowe, dobrej firmy, z dużą metką, inaczej na mnie teraz ludzie patrzą, zwracam uwagę, zapewne są drogie, ale dostałam w prezencie, były na kogoś za małe, nie powiem na kogo, bo przytyła. Nic nie przychodzi w tych czasach tak łatwo jak tycie. Wokół tylko jedzenie, sklepy, książki kucharskie, gotowanie na ekranie. Przejadamy swoje życie, gdy to spostrzeżemy, odchudzamy się, jeździmy rowerkiem lub biegamy i też po coś. Ja lubię jeździć dla samego jeżdżenia. Jak popadamy w niedostatek, to na nic mi kuchnia włoska, najtańszy pasztet smakuje jak kawior, wiem, doświadczyłam. Tego nie pokażą w telewizji. Ale wiem, jak smakuje bruschetta, jak normalne grzanki. A chińszczyzna? Nie wiem, nikt nie wie. Gdyby tak Murzyn z Somalii miał ugotować według przepisu bigos, i to z tamtejszej kapusty, kto by to zjadł? Chyba żyrafy. Lubicie jabłka? Ja uwielbiam, pachną życiem.

Poprawił mi się nastrój. Czekając, nie powinno się myśleć o czekaniu, powinno się odwracać myśli na drugą stronę, choć jak zauważyłam, wielu dorosłych albo nie myśli, albo myśli jednostronnie. Myślenie wcale nie musi być zbyt płaskie. Otóż to – jabłko! Powinno być jak jabłko, wewnątrz i na zewnątrz, z ogryzkiem, w każdym kolorze, dojrzałe albo zgniłe, spadłe przedwcześnie, kwaśne, słodkie i wyborne, i to najlepsze, z samego czubka drzewa, choć trzeba się po nie wspiąć. No więc nie myślę o czekaniu, ale wystarczy fragment filmu, książki, cytat o matce.

*

Rozwiązuję sudoku, to proste, czytelne i czasochłonne jak dłubanie pestek słonecznika albo oglądanie seriali. Lepiej żyć problemami innych, o ile nie przypominają własnych – to też odwraca nie tyle myśl, ile uwagę. Gdyby nie było telewizji, doszłoby do katastrofy. To ona kształtuje nasz gust i smak, przynajmniej na pewnym poziomie. Moje rówieśniczki chcą wyglądać jak bohaterki filmów i w podobny sposób się poruszać, mieszkać, podróżować, a nawet milczeć. Zresztą łatwiej zostać gwiazdą ekranu niż chociażby malarką. I właściwie nie wiadomo czemu. Ja jestem wysoka, mogłabym być aktorką lub modelką. Ale bardziej podoba mi się rola producentki lub reżyserki. Już mówiłam, że lubię organizować przestrzeń wokół siebie. Taka praca bardzo by mi pasowała, o ile nie trzeba wstawać o szóstej. Podobno nieźle recytuję i mam dobrą dykcję. Nie potrafię się jednak skupić na scenie. Ciągle wychwytuję z otoczenia coś groteskowego i wpadam w rozbawienie, więc trudno byłoby mi odegrać tragedię. Zresztą za dużo ich na co dzień. To nie moja konwencja, choć bywa nieunikniona. Każdy młody człowiek woli chyba komedie, ale jak ich za dużo, robi się zamęt i chaos. Z drugiej strony młodość nie jest po to, aby zachowywać proporcje. W szkole mówią co innego, to znaczy, co rusz mówią co innego.

*

Ostatnio dyrektorka szkoły oznajmiła, że szkoła nie wychowuje, wychowują rodzice. Pasuje mi to nawet, skoro nauczyciele są tylko od edukacji, to przedmioty mogę zaliczać mailowo, książki można poczytać z netu. Nauczyciele nie będą musieli się wysilać, bo chyba o to im chodzi. Na autorytet zapracowuje się dość ciężko i długo, a my, dzieci, mamy świetne przeczucia i intuicje, wiemy, kto gra, kto jest cwaniakiem. Nie wystarczy krzyczeć i robić srogie miny, nie wystarczy straszyć jedynką czy telefonem do rodziców. Tak na marginesie – do mojego taty nie dzwonią, od czasu jak pomylił wychowawczynię z woźną. Ten człowiek nie może się obyć bez drwin. Napisał coś niedawno o wychowaniu, zacytuję:

„Wychowanie, podobnie jak rozdawanie nagród telewizyjnych i zakupy w supermarketach, nie może być rodzajem sportu. Cóż można powiedzieć swoim dzieciom u progu dojrzałości? Że ludzki świat jest cudowny, nawet jak nie ma go w programie telewizyjnym? Że ludzie są szlachetni i skłonni do pomocy, nawet jeśli mają długie brody i wąsy? Że za rogiem, za górami, za lasami czeka na nich miłość i szczęście? I to bez napisu last minute? Że trzeba każdemu żyrować pożyczki i głosować na tych, co obiecują podwyżki płac? Że partnerzy przed seksem nie kłamią? Że w KFC jest dobre jedzenie? To wszystko byłoby mało efektownym kłamstwem. Karmi się nas bajkami o marzeniach, o potencjach, snach o potędze, o tym, że każdy może, tylko nie chce, że świat przed nami otworem. Karmi się z całkiem przyziemnych i merkantylnych pobudek albo choćby dla zażegnania smutku i rozpaczy, a jeżeli już się komuś udało, to i tak nie zdradzi, w jaki sposób, bo i po co? Ale komuż z nas tak naprawdę się udało i co? Oprócz kilku zdjęć na Facebooku, na ścianie czy w sztambuchu. Dlatego lepiej posłuchać któregoś z Bachów, im też się nie udało, skoro nie żyją. Oczywiście życie jest piękne, potencjalnie, o ile ma się zdrowe, radosne dzieciństwo i mało pojebanych rodziców. Potem robi się za krótkie, za nudne i zbyt okrutne. Od czasu pierwszych potknięć, gdy dziewczyna nie da się złapać za biust, gdy wino zwraca się na spodnie, gdy kolega podpierdoli nas polonistce. Ale, kurwa, czasami trafia się szansa na przeżycie czegoś niesamowitego i kto umie, i nie boi się tej szansy wykorzystać, kto umie takich szans szukać i takie chwile przedłużyć – ten żyje. Reszta nie ma większego znaczenia, niech sobie spokojnie leży”.

Hm… i ten człowiek mnie wychowuje. Podejrzewam, że ma sporo racji, łatwiej się czeka z takim tatą, ale czasami mam wątpliwości, kto jest bardziej dorosły – on czy ja. Jednakże bywa zabawnie.

*

– Ciekawa regradacja i zmiana, jest w tych wynurzeniach i literatura, i matematyka, ale przede wszystkim jest życie – pomyślał Anzelm głośno, na tyle głośno, że wystraszył gawrony. Nie bacząc na nie, powrócił do czytania.

*

Beznadziejne mamy lato tego roku. Nie ma tak wyczekiwanych upałów, mało słońca, wieczory zimne, nie cykają świerszcze w naszym ogrodzie, nie czuć zapachów, nawet kwitnące lipy nie rozsiały swojej słodkiej woni, tylko trawa taka gęsta, ciemnozielona, a nad tym wszystkim jakieś nudnawe chmury, bezkształtne, przypominające niedbale porozrzucaną watę, i ten niedobór człowieka, skrył się albo wyjechał na poszukiwanie lepszego i cieplejszego albo obiecanego, a ja tak lubię, jak nie ma pustych miejsc na ławkach, jak życie ma swoich widzów, jak patrzą na mnie, jak znajomi machają ręką, jak przypadkowi nieznani ludzie się uśmiechają, jak się dziwią, jak zazdroszczą, jak się smucą, jak zasypiają, cokolwiek niech robią, niech podtrzymują życie, niech nie ustaje, niech pulsuje, nawet niech się tli, może jakiś wiatr je potem wznieci i zapali się życie pełnym płomieniem, niech zmiesza się z tym wiatrem i niech pędzi, niech porwie do tańca życia mamę, niech zagotuje się znowu krew w jej żyłach, niech napną się mięśnie, niech zaszklą się oczy, a palce niech łapią wszystko, na co ma ochotę, niech biegnie, pędzi do utraty tchu i niech dotrze tu, obok mnie.

*

– Mocne, mocniejsze niż wódka – rzekł do siebie.

*

Mieszkam na takiej małej ulicy, nie ma tu samochodowego ruchu. To ślepa uliczka, wcale nie w złym tego słowa znaczeniu. Jest tu spokojnie, zacisznie. Małe domki jednorodzinne z dużymi ogrodami. Czas lekko się zatrzymał, a sąsiedzi są odwieczni. Ci starsi mają jeszcze jakiś szyk i klasę. Ci młodsi, trzydziestoletni, nie mają nic oprócz skuterów i sprowadzonych z zagranicy aut. Co weekend robią grilla i chwalą się, czego dokonali w ciągu tygodnia. Nie wiem, czy to złe, ale hałaśliwe. Mogłam i ja wykrzykiwać na przykład „czekam na mamę”, ale na nikim nie zrobiłabym chyba wrażenia. To nie są słowa, którymi mówi się do innych, tymi słowami mówi się do siebie, tak jak robię to teraz. Są słowa, które powinny zostać intymne, niewypowiedziane. Można je jedynie zapisać w pamiętniku, w wierszu, zawrzeć w szyfrze. Pismo pozostaje, słowo ulatuje. I pokazać je po jakimś czasie, najpierw sobie, potem innym. Poezja! Zapis najpierwotniejszy, najprawdziwszy, nie tylko atramentem, ale i palcami, dłonią, ręką, ciałem, duchem, sercem, ulicą, domem, gwiazdami i światem. Za jednym słowem kryją się tysiące nie tylko słów, ale i myśli, i wzruszeń, i śmiechu, i łez.

*

Polska jest piękna, dziewicza, barbarzyńska, szorstka, naturalna i niekomercyjna. Lasy, łąki, wygony, przeplatane niewielkimi jeziorami, na których obowiązuje nakaz ciszy, a więc żadnych motorówek ani skuterów. Brzegi jezior porastają trzciny i co wieczór przy wtórze pohukiwań sów do ciemnej toni wpada księżyc. Małe wioski z małymi sklepikami, gdzie wszystko można kupić na kredyt zaufania. Wiejskie piaszczyste drogi wzniecające kurz. Małe malownicze miasta wybudowane już dawno, choć oszpecone współczesną zabudową. Czas płynie tu nietelewizyjnie. Ludzie ciekawi, choć dziwni. Mam na myśli tych ludzi w mieście. Są trochę inni niż ci poza nim. Chyba trochę rozgoryczeni niedostatkiem i bezrobociem. Młodzi stąd wyjeżdżają. Ja też wyjadę. Coś tu jest nie tak. Znowu powołam się na tatę. On bacznie obserwuje. Nie podoba mu się mentalność mieszkańców. Pisał kiedyś w pewnym felietonie tak, trawestując bodajże Felliniego: „Wkurza mnie to miasto, na zatęchłej prowincji, w świecie pozorów, gdzie tak naprawdę nic się nie dzieje, a najbłahsze wydarzenie urasta do kosmicznych rozmiarów, z decydentami kompletnie pozbawionymi wyobraźni, wypełnionymi za to po brzegi samozadowoleniem i przekonaniem o własnej ważności, z pustą konwencjonalnością zastępującą empatię, z brakiem indywidualności kamuflowanym akceptowaniem powszechnie uznanych norm, z tupetem nuworysza, z nierzetelnością maskowaną altruizmem i chęcią niesienia pomocy, z lekceważeniem własnego słowa, w dodatku z otwartą przyłbicą, i z czasem, którym żonglują ci, co siedzą niewiele wyżej. Tu nic nie znaczy to, co znaczy, tu obowiązuje metajęzyk prowincji. Jutro to znaczy kilka dni, a siedem dni trwa dwa tygodnie. I to nagminne obrażanie się, gdy zwrócisz im uwagę”.

*

„Ciekawe przemyślenia, dzieciaki dostrzegają więcej niż my, dorośli, może dlatego, że mają niżej?” – rozmyślał Anzelm.

Sięgnął po następne piwo.

*

Mamy przygotowane półprodukty w lodówce, wystarczy odgrzać. Uwielbiam zapiekanki i pizzę. Choć niewiele się różnią oprócz kształtu. Dorzucam dodatkowo trochę sera i salami. Wolę sos czosnkowy od keczupu, ze względów estetycznych. Dlaczego dorośli przywiązują taką wagę do jedzenia? Jakby było celem ich ziemskiej wędrówki. Zabawne. Podróż w jedzenie. Najpierw obżarstwo i tycie, potem odchudzanie i suplementy diety. I tak w kółko. Zazwyczaj pozostaje się przy tyciu. Jedzenie sposobem na stres? Dzieci stresów nie mają, dlatego mogą przedawkowywać słodycze. Uwielbiam sernik i makowiec z dużą dawką masy makowej, lubię krówki i chałwę, za dużymi waflami w czekoladzie przepadam. Dziecięca odmiana rozkoszy. Węglowodanowa, szybka, mniej wymagająca niż skakanka.

Odbiegłam myślami… w czekaniu trzeba się tego nauczyć. To chyba przejaw instynktu samozachowawczego. W przeciwnym wypadku zwariowałabym. Nie, nie przychodzi mi na myśl narkotyzowanie się lub picie. To niczego nie rozwiąże, tylko spiętrzy problemy, stoczy mnie, rzuci gdzieś na obrzeża. Byłoby mi wstyd przed bliskimi. I zniszczyłabym rzetelność i prawdziwość mojego czekania. To byłaby ucieczka. Ucieczka donikąd. Ja wolę bliskość. Ludzie bliscy sobie nie powinni uciekać. Od bliskich i od siebie, i od świata. Od rzeczywistości uciekamy w złudzenia, zresztą ona sama w dużej części jest z nich zbudowana. Gdyby nie złudzenia, życie byłoby nieznośne, zwłaszcza dorosłe życie. Dzieci nie znają złudzeń. Nie są im potrzebne. Beztroska i zabawa, może to dobry sposób na dobry nastrój i ucieczka od dorosłości, ale tylko pozorna. Dorosłości nie da się cofnąć. Choć dorośli bardzo by chcieli. Najlepiej więc nie dorosnąć. Mojemu tacie to się udało.

Ależ upał, wreszcie, ale dobrze to znoszę. Jest w tym coś południowego. Południe to cywilizacja, wielka kultura i dłuższy dzień. Człowiek nie musi się starać o opał i pożywienie, może się przespać pod gołym niebem. Ma więc więcej czasu, może popracować nad pięknem, nad estetyką. Może usiąść na ziemi. Może się położyć na łące czy plaży i wzrokiem przeszukiwać niebo. Lubię doszukiwać się w chmurach znanych mi kształtów. Lubię też patrzeć w morze. Niby nieskończoność. Lecz za horyzontem jest brzeg. Tak jak z marzeniami, z myślami o czymś. Nie przekonasz się, zanim nie dopłyniesz. Ale i tak masz, jak w rzucie monetą, pięćdziesiąt procent szans. Satysfakcja, cała satysfakcja w przepłynięciu.

*

I tu tekst się urywa. Dobrnął do końca. Poszukał jeszcze w torbie. Nie było więcej zapisanych kartek. Ale zostały mu jeszcze dwa piwa. Otworzył kolejne i popadł w abstrakcję.

*

– Tak jakby trochę łzawię – skonstatował Wzrok.

– Zbyt zimne kupił te piwa – rzekł Dotyk.

– To jest piwo? Podróba piwopodobna i pianotwórcza. Hańba! – zirytował się Smak.

– Chyba pies nasrał gdzieś obok – oznajmił Węch.

– Wrony są pod względem akustycznym gorsze od kobiet – powiedział Słuch.

*

Dokończył trzecie piwo. Nie miał ochoty na czwarte, schował je do torby. Myślami był gdzie indziej, zazwyczaj myślami jest się gdzie indziej, ale on zaszedł jeszcze dalej, poza wszelkie drogowskazy. Myślami był na zapisanych przez dziewczynę kartkach. Zastanawiał się, co jest przypadkiem. Może niepotrzebnie doszukujemy się reguł, może to przypadek jest jedyną regułą.

Znalazł się w tramwaju. Wracał do domu. Rozglądał się, poszukując dziewczyny. Nie znalazł. Znalazł tylko kilkadziesiąt czy kilkaset spojrzeń, a za każdym z nich stało tyleż samo myśli. Ta dziewczyna miała rację, wszyscy na coś czekamy, bo tak każe nam czas. A czasu przecież nie ma.

– Kiedy pan wreszcie dojdzie do siebie, panie Anzelmie? – zapytał motorniczy.

– Jak mam dojść, skoro dojeżdżam?

– Jest pan ambiwalentny?

– Oooo. Ciekawe spostrzeżenie. Mógłby pan to rozwinąć? Ale nie na moje spodnie.

– Jest pan jednocześnie zabawny i smutny. Tak jakby było pana dwóch.

– Nie mów pan tego nikomu, bo kasuję tylko jeden bilet.

– No, sam pan widzi. Ale radziłbym pić mniej.

– Nie umiem pić mało.

– To wszystko przez kobiety – skwitował motorniczy i zatrzymał się na przystanku.

Anzelm wysiadł i skierował się do sklepu spożywczego. Kupił pieczywo i wędlinę oraz pół litra wódki. Ruszył w kierunku swojego domu. W hallu wybrał korespondencję ze skrzynki. Ruszył po schodach na górę. Spieszył się, lecz nie wiedział z jakiego powodu. Nie mógł znaleźć odpowiedniego klucza do drzwi. Jak zwykle. Choć wiedział, że wybór każdego innego klucza z całego pęku jest tak samo prawdopodobny, i to z każdym następnym wyborem. Wreszcie udało mu się. Szybko zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Wyjął z torby wódkę i wziął jej spory łyk. Poczuł się lepiej. Zrobił sobie kanapkę. Poszukał jakiejś płyty. Włączył muzykę klasyczną; Corelli, Concerto Grosso op. 6 nr 8 – Fatto per la notte di Natale.

Dźwięki skrzypiec i wiolonczeli wypełniły całe mieszkanie. Zjadł kanapkę, do pękatej szklanki wlał sobie wódki i wypił ją haustem. Zagryzł parówką i plastrem żółtego sera. Pokręcił się po mieszkaniu. Wyciągnął z szafy jakieś ubrania na następny dzień. Miał je ułożone zestawami, spodnie, T-shirt lub koszula, czasami sweter, marynarka itp. Potem udał się do łazienki, wziął szybki prysznic. Znowu wlał sobie porcję wódki i znowu zagryzł parówką z serem. Usiadł przy biurku, wziął jedną kartkę i coś na niej zapisał. Było to coś między obliczeniami a wierszem. Na końcu był znak równości, ale nie było rozwiązania. Wypił kolejną porcję wódki. Zmienił płytę, teraz kolej na jazz: Eric Dolphy, Out to Lunch! Awangarda, irytujące, drażniące dźwięki saksofonu. Tego teraz potrzebował. Znowu nalał sobie wódki. Rozścielił łóżko. Mieszkanie zaczynało lekko wirować. Saksofon Dolphy’ego grał mu nad samym uchem.

„To chyba specjalna dedykacja od motorniczego” – pomyślał.

Nalał sobie ostatnią dużą porcję wódki. Wypił ją w podobnym stylu jak poprzednio i położył się do łóżka. Eric Dolphy przykrył go kołdrą, tak się przynajmniej Anzelmowi wydawało.

*

– Taki jestem rozbiegany. Ale to dobrze. Przynajmniej schudnę – skonstatował Wzrok.

– Wódka była dobra, ale parówki ohydne, zbyt dużo w nich kartonu – zdiagnozował Smak.

– Bardziej spodobał mi się Dolphy niż Corelli, może dlatego, że mniej zakurzony – mruknął Słuch.

– Wszystko jakieś takie lepkie, nawet żel pod prysznic – oznajmił Dotyk.

– Pachnie tradycyjnym polskim mieszkaniem, czyli tak sobie – rzekł Węch.

*

Anzelm zapadł dość szybko w sen. Zaczął nawet chrapać, ale w innej tonacji niż dogasający już w ostatnim utworze Dolphy. Zaczął też śnić. Oczywiście nie był tego świadom, a może i nie bardzo tego oczekiwał.

We śnie pojawiała mu się jakaś zamazana postać, ale niestety nie była to dyrektorka ani nawet motorniczy.

– Uczestniczysz w grze. Zaraz ci wszystko wyjaśnię, a ty śpij spokojnie – przemówiła ciepłym, jakby ojcowskim głosem.

A więc:

Zaczyna tykać zegar. To tykanie przebija się nawet przez sen.

Gra zaczyna się w poczekalni. Siedzi w niej kilka osób. Wszyscy podpici. Niektórzy są z poprzednich epok, jest tu jeden z rycerzy Okrągłego Stołu. Rozmawiają lub zaczepiają Anzelma. Jedna z postaci wylewa mu kawę lub wino na spodnie. Jakaś seksowna blondynka siada obok i zagląda mu pod piżamę.

Wszyscy czekają, aż otworzą się wielkie drzwi z napisem „Rzeczywistość” i zostaną wywołani. Anzelm słyszy rozmowy czekających, ktoś mówi, że czeka już kilka lat na swoje życie, inni twierdzą, że za drzwiami jest niesamowicie, że to wyróżnienie i nagroda znaleźć się w rzeczywistości. Anzelm zadaje więc pytanie:

– W takim razie gdzie znajdujemy się obecnie?

Wybucha złowieszczy i rubaszny śmiech.

– W Fikcji, baranie – odpowiada tłum.

Otwierają się drzwi i przez megafon rozlega się wołanie: „Anzelm!”. Ktoś z czekających próbuje go zatrzymać. Rozpoznaje ową postać.

– Woźna? Co tu robisz? – pyta.

Anzelm wchodzi, zamykają się za nim drzwi, traci na chwilę przytomność z niewyjaśnionych do dziś przez lekarza rodzinnego przyczyn. Nie wiadomo skąd leci jakaś barokowa muzyka. Jej autor jest nieznany albo po prostu siedzi sobie gdzieś cicho.

A sen i gra toczą się dalej.

Mieszkanie w bloku, kolorystyka niedbała i raczej jednobarwna. Czasami nawet i czarno-biała. Dość schludnie urządzone lokum. W pokoju duży tapczan, wielka szafa, sprzęt audio i stolik, na którym stoją butelki, popielniczka i paczka chipsów. Na tapczanie leży Anzelm. Obok śpi kobieta o gargantuicznych i obleśnych kształtach. Pod łóżkiem leży książka z widocznym napisem: Erich Fromm, Ucieczka od wolności.

Anzelm budzi się we śnie i zaczyna się gra. Wstaje z łóżka. Ma na sobie markowe bokserki z dużym napisem „majtki”. Podchodzi do szafy. Otwiera ją i… znajduje tam siebie. Martwego, z butelką w ręku.

Zatrzaskuje szafę i przerażony siada na tapczanie, myśli. Jest blady, bledszy niż księżyc za oknem. Słyszy tykanie zegara, coraz mocniejsze, przeradzające się w walenie. Biegnie do drzwi, otwiera. I znów widzi siebie martwego, lecz w pozycji stojącej, zamyka drzwi, ucieka. Znowu siada na łóżku, odwraca się, aby zbudzić kobietę, odkrywa pled, a pod nim leży on sam. Jest coraz bardziej przerażony. Dzwoni telefon – numer nieznany. Odbiera, słyszy tykanie zegara i wpada w panikę. Dostaje SMS-a o treści: „To ja, Czas! Wygraj ze mną!”.

Anzelm nie wie, co ma zrobić. Na podłodze pojawiają się cztery strzałki, jak cztery drogi. Podnosi jedną z nich, ale nie nadaje się do picia.

Znowu ciepły ojcowski głos podpowiada mu:

– Zaczynają się opcje wyborów, masz cztery możliwości, ale możesz wybrać tylko jedną.

– Umiem robić wiele rzeczy jednocześnie! – wykrzykuje Anzelm. – Tym bardziej we śnie!

– Jak uważasz – odpowiada głos spikera.

Anzelm widzi siebie w czterech wariantach:

1. Spogląda na polibacyjny stół i spija z niedopitych butelek, patrzy na butelki i na etykiety, na których napisane jest: „Osobom nieuzależnionym wstęp wzbroniony! Uwaga etanolominy!”. Rechocze.

2. Idzie do łazienki, bierze prysznic, zaczynają śpiewać ptaki, a spływająca woda ma żółty kolor.

3. Wychodzi na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza. Na ulicy panuje ruch, widać domy, samochody, lecz żadnego człowieka. Zamiast słońca świeci zegar ze wskazówkami.

4. Idzie do kuchni, sika do zlewu i sięga do lodówki po alkohol. Na lodówce napis „salmonella”. Robi mu się słabo, musi usiąść przy stole, na którym leży karta z napisem: „To ja, Czas, lecą godziny, wszystkie ranią, a ostatnia zabija, wygraj ze mną”.

Anzelm wybiera pierwszą opcję. Potem ubiera się i wychodzi z mieszkania. Znowu ma cztery możliwości.

1. Idzie pożyczyć od sąsiadki pieniądze (rzekomo na paliwo). Sąsiadka krawcowa pyta: „Dysponuje pan dziś Czasem?”. Anzelm jest przerażony, wytrzeszcza oczy, dostaje pieniądze i ucieka.

2. Zjeżdża wesoło po poręczy. Mężczyzna mieszkający piętro niżej pyta: „Co panu tak wesoło? Przecież pan nie żyje”.

3. Schodzi zmęczony ze schodów, liczy stopnie, nie może się doliczyć. Gubi się, idzie raz w dół, raz w górę. Na dole w „ogłoszeniach” widzi anons: „Wynajmę mieszkanie po zmarłym lokatorze”.

4. Wyskakuje przez balkon. Umiera… i staje przed komisją do rozwiązywania problemów alkoholowych, która nakazuje mu szanować Czas i wracać do gry.

Anzelm nie wybiera żadnej opcji, przynajmniej tak mu się wydaje, i wychodzi z bloku. Znowu ma poczwórny wybór, choć widzi podwójnie.

1. Siada podpity do auta. Kierownica jest zegarem, Anzelm ogląda się do tyłu, a na tylnym siedzeniu on sam. Rusza więc pełnym gazem, chce zatrąbić… a tu sygnał jest tykaniem.

2. Idzie do sklepu po piwo. Ekspedientka mówi mu, że nie może sprzedać piwa nieżyjącej osobie i że płakała wczoraj na jego pogrzebie.

3. Jedzie do pracy tramwajem. Jakiś dzieciak ustępuje mu miejsca, mówiąc: „Niech pan starszy usiądzie”. Cały tramwaj głośno, złowieszczo się śmieje.

4. Wraca do domu, po drodze wstępuje do kościoła, podnosi wzrok i widzi Chrystusa ukrzyżowanego na zegarze. Dostaje zawału. Trafia do szpitala na kilka dni, gdzie opiekuje się nim piękna lekarka Monika. Tam dowiaduje się o uzależnieniu i dostaje skierowanie na terapię, ale Chrystus mu je odbiera.

Anzelm wybrał jazdę tramwajem w nadziei na spotkanie powabnej dyrektorki. Niestety nie spotyka jej. Chyba w tym czasie była w innym śnie. Ale po chwili Edyta pojawia się w kolejnych czterech wariantach. Nasz bohater zaczyna pracę i się usprawiedliwia:

1. Rano służyłem do mszy! Dyrektorka uśmiecha się pobłażliwie.

– Pan to zawsze wesoły, no ale nie traćmy Czasu. Do roboty! – I rozpina bluzkę.

2. Popiłem wczoraj, wstyd mi.

– To naprawdę ostatni raz, poza tym nie mam dla pana Czasu, traci pan premię i pięć minut snu – upomina dyrektorka.

3. Zepsuł mi się samochód. Dyrektorka robi oczy wielkie niczym jej biust.

– Mam już dość pańskich tłumaczeń. Albo pan podejmie leczenie, albo niech pan szuka nowej pracy. Zresztą jaki samochód? Przecież pan dojeżdża tramwajem.

4. Zdradziła mnie żona, dokładniej kobieta! Dyrektorka ma łzy w oczach.

– Sam jest pan sobie winien i to pana picie! Matematykowi nie wypada, chemik ostatecznie powinien, ale tylko z zasady.

Anzelm wybrał oczywiście pierwszą opcję, ale niestety się obudził. Nie był tego pewien, więc zaczął się obmacywać i rozglądać po swoim pokoju.

*

– Ależ jestem rozbiegany. Lubię aktywność, ale bez przesady. Nie te lata – oznajmił Wzrok.

– Wszystko jest takie, jakie jest. Tylko pościel jakaś wilgotna – rzekł Dotyk.

– Odróżniam jak sommelier gatunki alkoholu. Mógłby od czasu do czasu napić się czegoś innego, nawet wody – powiedział Smak.

– Szumi, jak zwykle – zaszumiał Słuch.

– Staram się nie angażować sensualnie – zadeklarował Węch.

*

– W takim momencie! Muszę zasnąć, muszę znowu zasnąć! Ale coś w tym jest – powiedział do siebie Anzelm – chyba przesadzam z piciem. Zresztą to już nudne. Pełno wszędzie takich pijących postaci jak ja. Konsul z Pod wulkanem, Marmieładow Dostojewskiego, Chinaski Bukowskiego lub Marlowe Chandlera. To nuda. To już było. Topos wyeksploatowany na maksa. Poza tym robię z siebie idiotę. Wszyscy traktują mnie obcesowo. Nie chce mi się wstawać. Zresztą we śnie czeka na mnie dyrektorka. Muszę zasnąć!

Sięga wzrokiem i ręką po niedopitą butelkę. Wypija chyłkiem, kładzie głowę na poduszkę i zapada w sen.

Dyrektorka zapina bluzkę i krzyczy na Anzelma:

– Wynocha do pracy!

– Ale jak to? To już po?

– Po pierwszej lekcji! – odpowiada dyrektorka i znika w głębi snu.

Przed niepocieszonym Anzelmem staje znowu poczwórny wybór, ale niestety nie staje nic innego.

– Nie! ! ! Tylko nie to! W dupie mam taki sen i jakąś tam grę!

– No, ale przecież śpisz – zaoponował spiker mniej ojcowskim głosem.

– Ale rezygnuję… z powodu… z powodu kłopotów z aklimatyzacją. Za wysoko jest tu dla mnie – odpowiedział Anzelm.

– Nie masz wyboru! – warknął spiker.

– Chcę się obudzić! Muszę do toalety!

– Za rogiem, drugie drzwi po prawej. – Spiker wskazał palcem.

– O co tu chodzi? To jest porwanie? Mam wezwać policję? – odrzekł Anzelm z coraz większą irytacją w głosie.

– A niech przyjeżdżają, każą ci dmuchać w alkomat. I nie będziesz się mógł obudzić, dopóki nie wytrzeźwiejesz.

– To w snach nie ma demokracji? – zapytał z rozgoryczeniem Anzelm.

– A jest gdziekolwiek?

– Zostawmy demokrację w spokoju, tam gdzie jej nie ma albo być powinna. Powiedz, po co mi się śni ta gra? Nie mogłyby mi się śnić szachy lub rozbierany poker?

– Gra podpowiada ci, że dzieje się z tobą coś niedobrego. W różny sposób soma i psyche powiadamiają człowieka o niekorzystnych zmianach. Poza snem mógłbyś racjonalizować i świetnie sobie to wszystko wytłumaczyć. Najtrudniej przyznać się do błędów nie idiotom, ale ludziom sprawnie posługującym się intelektem. Zawsze znajdą jakąś wymówkę i interpretację.

– Skoro to jest sen i nikt mnie tu nie słyszy, to jestem skłonny przyznać ci rację. Właściwie po co ja robię to, co robię? Przecież mógłbym robić coś innego. Nawet potrafię sobie wyobrazić mnóstwo działań, modeli życia i motywów, które mógłbym realizować. Ale jakoś mi się nie chce. Podejmuję działania matematyczne, które nie wymagają wysiłku, a wynik jest przewidywalny. Na razie nie stać mnie na nic trudniejszego. Mam nadzieję, że z tego wyrosnę.

– Albo się obudzisz! – rzekł pewnie spiker.

– Jak widać, najtrudniej we śnie podjąć decyzję o przebudzeniu. Łatwiej się obudzić w życiu niż we śnie. To jest myśl! Dlaczego nie wpadłem na nią na jawie?

– Może myślisz algorytmami?

– Właśnie nie. Olewam aksjomatykę i wychodzę z coraz innych założeń. Ale mimo wszystko i tak kończę przy stoisku z alkoholem. To przez kobiety…

– To przez lenistwo – nie dał mu dokończyć spiker. – Nie chce ci się podjąć wysiłku, a jak już złożysz deklarację działania, powtarzasz sobie: „zacznę od jutra”, a ono codziennie się oddala.

– W jutrze są najfajniejsze rzeczy, hipotetycznie, bo weryfikacja może to zburzyć. Lepiej więc, a raczej prawdopodobniej, znaleźć przyjemność, bujając w obłokach niż w następnym czwartku lub wtorku. A najgorsze jednak jest to, że mam tego świadomość. I dlatego mnie tak ciągnie do stoiska z alkoholem. Z powodu nierozwiązywalności tego problemu.

– Myślisz, że rozwiązanie samo przyjdzie?

– A jak wymyślono większość twierdzeń matematycznych? Nagle! Przebłysk! Olśnienie! I już… Kto wiedział w czasach Pitagorasa, jak wygląda kąt prosty? Jak go narysować? Przecież nie było kątomierzy ani ekierek. Jak ten Grek wpadł na pomysł takich zależności w trójkącie, który nie występował wokół niego? Miał go w głowie. Więc jak go badał? Po prostu któregoś dnia go olśniło. Nie wiadomo w jakich okolicznościach. Być może spadł ze schodów albo przesadził z winem, może dostał pałą od milicjanta albo twierdzenie przyniósł mu anioł z dużymi cyckami. No, jak można tworzyć reguły i twierdzenia dotyczące spraw i rzeczy, które istnieją w umyśle? Tylko przez przebłysk!

– Może stało się to wszystko we śnie?

– Być może. Ale równie dobrze podczas dowolnej czynności, przy goleniu, przy patroszeniu ryb, przy puszczaniu kaczek na wodzie. O dziwo, najmniej olśnień, przebłysków i twierdzeń matematycznych powstało, tak sądzę, podczas kopulacji. Literatura i historia milczą na ten temat. Kant jednak miał w tym względzie trochę racji. Ruchy frykcyjne nie są godne naukowca. I z tychże powodów uczę w liceum, a nie na uniwersytecie. Ale zaraz, zaraz… Marnuję czas we śnie, rozmawiając z tobą. Cofnij mnie albo przewiń do wątku z dyrektorką i jej bluzką.

– To niemożliwe. Czas nie istnieje.

– A co z rozkładem jazdy?

– To inny czas. Umowny. Jak twoje aksjomaty. Ułatwia życie, jednocześnie czyniąc je dramatycznym, wprowadza terminy typu „młodość” i „starość”. Czas jest od do. Ten czas z założenia. Bo tak naprawdę go nie ma. Jest tylko wybiegiem.

– Hm… czekając na mamę.