Dotknięcie pustki - Joe Simpson - ebook + książka

Dotknięcie pustki ebook

Joe Simpson

5,0

Opis

[PK]

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Pisząc tę książkę, zdawałem sobie sprawę, że prowadzę rozgrywkę mając w ręku niewiele atutów. Bez pomocy i zachęty przyjaciół i rodziny nigdy bym jej nie rozpoczął, nie mówiąc już o ukończeniu.

- Joe Simpson, tłum. Piotr W. Cholewa [z podziękowań]

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

 

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JOE SIMPSON gra z duchami

60/48 książka z serii

LITERATURA GÓRSKA NA ŚWIECIE

STAPIS POLECA:

ZEW

JOE SIMPSON urodził się 13 sierpnia 1960 r. w Kuala Lumpur, gdzie stacjonował jego ojciec - brytyjski żołnierz. Gdy miał 14 lat przeczytał Białego Pająka Heinricha Harre-ra. Lektura wywarła na nim duże wrażenie i przyczyniła się do jego zainteresowania górami.

W roku 1985 wraz z Simonem Yatesem Simpson w stylu alpejskim zdobył szczyt Siula Grande (6344 m) w Andach. Podczas zejścia Joe uległ poważnemu wypadkowi przez co na dwa lata musiał porzucić góry. Za namową przyjaciela, wydarzenia na Siula Grande opisał w książce. Tak powstało Touching the void (Dotknięcie pustki - STAPIS 1992), które do tej pory przetłumaczono na kilkanaście języków i wydrukowano w kilku milionach egzemplarzy. I tak w miejsce wspinacza Joe Simpsona powstał pisarz.

Spod jego pióra wyszły także: The water people, This game of ghosts (Gra z duchami - STAPIS 1997), Storms of silence, Dark shadow foiling, Beckoning silence (Zew ciszy - STAPIS 2002) oraz The sound of gravity (Dźwięk grawitacji - STAPIS 2012) - pierwsza w jego dorobku całkowicie fikcyjna powieść, której akcja również toczy się w doskonale znanych Simpsonowi górach.

Dotknięcie pustki

□ LITERATURA GÓRSKA NA ŚWIECIE

JOE SIMPSON

Dotknięcie pustki

Przełożyli:

Danuta Hołata i Wacław Sonelski

ÖÖf»

Tytuł oryginału: Touching the Void F irst published by Jonathan Cape, 32 Bedford Square, London 1988

Przełożyli: Danuta Hołata i Wacław Sonelski, 1992

Po dziesięciu latach oraz Epilog przełożył Piotr W. Cholewa, 2004

Zdjęcie na okładce:

Maciej Stobierski

Autorzy zdjęć:

Simon Yates, Richard Hawking, Joe Simpson

Projekt graficzny i DTP:

Wojciech Grzegorzyca

Projekt okładki:

Michał Motłoch

Redakcja:

Ewa Kossowska

Cytowane w tekście wiersze:

Wiliam Shakespeare Miarka za miarkę, tłum. Leon Ulrich

Copyright © 1988 by Joe Simpson

Copyright for the Polish edition © STĄPIS Katowice 1992, 2007, 2012, 2013, 2016, 2017

Copyright for the movie photos © MAYELY 2012

Wydanie VI

Wydawnictwo STĄPI S

40-288 Katowice

ul. Floriana 2a

www.stapis.com.pl

tel. 32 206 86 41

Poznałem Jóe w Qhamonix zimą tamtego rokn. Podobnie jak wielu wspinaczy zdecydował, że nadeszła pora, aby nauczyć się jeździć na nartach, lecz nie miał najmniejszego zamiaru dołączyć do kursu narciarskiego i wołał ćwiczyć sam.

Dużo już wówczas o nim słyszałem i czytałem - znałem historię jego niewiarygodnych przygód i ocierania się o śmierć, a szczególnie tę z ostatniej eskapady do Peru. Opowieści wszakże z drugiej ręki nie robiły na mnie większego wrażenia.

Gdy siedzieliśmy w barze w Chamonix, z trudem dopasowywałem do niego legendarną reputację. Ciemnowłosy, z nieco punkową fryzurą i ostrym sposobem bycia, jakoś bardziej kojarzył się z ulicami Sheffield niż górami. Potem przestałem o nim myśleć, aż do czasu, gdy wziąłem do ręki maszynopis Touching the Void. Poruszyła mnie nie tyle niezwykła treść tej książki - a jest to jedna z najbardziej niewiarygodnych historii ludzkiej wytrzymałości - ale raczej jej poziom literacki: wrażliwość i dramatyzm, które pozwalają ująć słowem skrajną trwogę i cierpienie - odczucia zarówno własne, jak i partnera, Simona Yatesa. Od momentu, kiedy Joe podczas zejścia pośliznął się i spadł łamiąc nogę, przez samotną gehennę w szczelinie lodowca, aż po chwilę, gdy przywlókł się do obozu - nie potrafiłem, przykuty do książki, przerwać czytania.

Jeśli by szukać dla jego walki o przeżycie właściwego tła, to mógłbym ją porównać z tym, co sam przeżyłem na Ogre w 1977 roku, kiedy to Doug

Przedmowa

Scott spadł podczas zjazdu ze szczytu i złamał obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja była podobna do położenia, w jakim znaleźli się Joe i Simon, gdy wydarzył się wypadek: dwóch ludzi w pobliżu wierzchołka wyjątkowo niegościnnej góry. Lecz w naszym przypadku było jeszcze dwóch innych członków zespołu, którzy siedzieli w śnieżnej jamie na przełęczy tuż pod kopułą szczytową. Złapała nas burza śnieżna i potrzebowaliśmy sześciu dni - z czego pięć bez jedzenia - by zejść na dół. Po drodze pośliznąłem się i złamałem żebra. To było z pewnością najgorsze z moich górskich doświadczeń, jeżeli jednak porównać je do tego, co przeszedł Joe - wygląda dość blado.

Podobna rzecz wydarzyła się też w Karakorum, w 1957 roku na górze Haramosh. Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego było pierwsze wejście na ten szczyt o wysokości 24 270 stóp. Właśnie zapadła decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: Bernard Jillot i John Emery postanowili podejść granią trochę wyżej, by zrobić kilka fotografii - i zmiotła ich lawina. Przeżyli upadek, a towarzysze zaczęli schodzić w dół, by przyjść im z pomocą. To był dopiero początek tamtej rozciągniętej w czasie katastrofy, z której uszły z życiem tylko dwie osoby.

Tę dramatyczną i poruszającą historię opowiedział zawodowy pisarz. Brakowało jej zatem bezpośredniości i siły, jakie przenikają opowieści o własnych przeżyciach. I tu Joe Simpson wygrywa. Opisał nie tylko jedną z najbardziej niewiarygodnych relacji z walki o życie, jakie znam, ale zrobił to wyśmienicie. Dzięki temu książka zasługuje na to, by stać się w swym gatunku pozycją klasyczną.

CHRIS BONINGTON

Światowej sławy alpinista, kierował zakończoną sukcesem wyprawą, która dokonała pierwszego przejścia południowej ściany Annapurny w 1970 roku oraz w 1975 - południowo-zachodniej ściany Ewerestu.

Luty 1988

Leżę w śpiwor ze, zapatrzony w światło sączące się przez czerwonozieloną kopułę namiotu. Simon chrapie głośno, od czasu do czasu drgając przez sen. Możemy być gdzieś, gdziekolwiek.

Wnętrze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy zamek i świat zewnętrzny znika z pola widzenia, zatraca się wszelka świadomość miejsca. W Szkocji, Alpach czy Karakorum - wszędzie tak samo. Szelesty, łopot płachty na wietrze, uwierające przez podłogę kamienie, kwaśny zapach skarpet i potu - to wrażenia uniwersalne, równie swojskie, jak ciepły komfort puchowego śpiwora.

Na zewnątrz niebo jaśnieje, a szczyty chwytają pewnie pierwsze promienie słońca. Może jakiś kondor polatuje nad namiotem w prądzie ciepłego powietrza. To niewykluczone, skoro wczoraj po południu widziałem jednego, krążącego nad obozem. Otacza nas wspaniały amfiteatr oblanych lodem gór - piękniejszych dotąd nie widziałem. W głębi namiotu, jedynie huk lawin spadających regularnie z Cerro Sarapo przypomina mi, gdzie jesteśmy: w paśmie Cordillera Huayhuash, Andów peruwiańskich, oddaleni o czterdzieści pięć kilometrów uciążliwego marszu od najbliższej wioski.

Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wnętrzu namiotu, że z najwyższą niechęcią wyłażę ze śpiwora, aby zmierzyć się z zadaniem rozpalenia benzynowej maszynki. W nocy spadło trochę śniegu i zmrożona trawa trzeszczy pod stopami, gdy idę w kierunku ogromnego, nachylonego głazu, pod którym urządziliśmy kuchnię. Po drodze mijam namiocik Richarda, na wpół zapadnięty i oszroniony. Nie dochodzą z niego żadne oznaki życia. Siadam w kucki pod przewieszoną skałą, rozkoszując się chwilą całkowitej samotności. Niestety, maszynka mimo podgrzewania, z oślim uporem nie reaguje na zanieczyszczone paliwo. Gdy łagodne metody zawodzą, stawiam ją brutalnie na rozpalonym palniku butanowym. Ożywa momentalnie, plując wokoło półmetrowymi płomieniami, w bezsilnym proteście przeciw zabrudzonej benzynie.

Woda powoli się grzeje, a ja patrzę na szerokie i zasłane kamieniami suche łożysko rzeki. Wielki głaz, pod którym przycupnąłem - niewidoczny z daleka tylko w najgorszą pogodę - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej niż o dwa i pół kilometra, wznosi się ogromna, prawie pionowa ściana śniegu i lodu, zwieńczona wierzchołkiem Cerro Sarapo. Obok, z morza falujących moren strzelają w górę dwa baśniowe zamki z lukru Yerupaja i Rasac, dominując nad obozem od lewej strony. Nie widać stąd majestatycznej, przeszło sześciotysięcznej Siula Grandę - zasłania ją masyw Sarapo. Siula została zdobyta w 1936 roku, kiedy dwaj dzielni Niemcy weszli na szczyt granią północną. Od tej pory zrobiono niewiele powtórzeń, a wszystkie ataki na największe wyzwanie tej góry - jej ścianę zachodnią - kończyły się porażką.

Gaszę maszynkę i ostrożnie nalewam wrzątek do trzech dużych kubków. W cieniu jest wciąż zimno, gdyż słońce nadal chowa się za przeciwległą granią.

— Hej, żyjecie tam jeszcze? Kawa gotowa — oznajmiam wesoło. Mocnym kopnięciem otrząsam ze szronu namiot Richarda; wypełza zeń jego właściciel, skurczony i zziębnięty, i bez słowa kieruje się wprost do łożyska rzeki, mocno ściskając w garści rolkę papieru toaletowego.

— Wciąż cię goni? — pytam go, kiedy wraca.

— Trochę, ale najgorsze mam chyba za sobą. Okropnie zimno było w nocy.

Przychodzi mi na myśl, że to nie fasola tak go urządziła, tylko po prostu wysokość. Rozbiliśmy namioty cztery tysiące pięćset metrów nad poziomem morza, a Richard nie jest przecież alpinistą.

Spotkaliśmy go w Limie, w podrzędnym hoteliku, gdzie wypoczywał na półmetku swej włóczęgi po Ameryce Południowej. Za okularami w metalowej oprawce, solidnym ubiorem i ptasim jakby sposobem poruszania kryje się sarkastyczny humor oraz nieprawdopodobny repertuar opowieści i wspomnień, uzbieranych w trakcie rozlicznych podróży. Płynąc z Pigmejami dłubanką przez podmokłą dżunglę Zairu, żywił się pędrakami i jagodami; na targu w Nairobi widział, jak skopano na śmierć drobnego złodzieja. Towarzysza podróży zabili mu skorzy do strzelania ugan-dyjscy żołnierze, których podejrzenia wzbudziła wymiana kaset magnetofonowych. Richard włóczy się po świecie, od czasu do czasu pracując, aby zarobić potrzebne do tego pieniądze. Zwykle podróżuje sam, pragnąc się przekonać, dokąd go zawiodą przypadkowe znajomości w egzotycznych krajach.

Pomyśleliśmy, że byłoby dobrze mieć w bazie wesołego kompana, który pilnowałby sprzętu, gdy będziemy się wspinać. Było to pewnie niesprawiedliwe wobec biednych górali mieszkających na tym odludziu, ale po naszych doświadczeniach z bocznych ulic Limy staliśmy się bardzo podejrzliwi. Richard miał ochotę zobaczyć Andy z bliska, więc przyjął zaproszenie, by pójść z nami w góry.

Stary, rozpadający się autobus zawiózł nas sto trzydzieści kilometrów w głąb górskich dolin. Ta podróż łatwo mogła przyprawić o atak serca, a widok przydrożnych kapliczek ku pamięci kierowców i ich pasażerów bynajmniej nie poprawiał samopoczucia. Na dwudziestu dwóch siedzeniach straszliwego gruchota tłoczyło się czterdzieści sześć osób; silnik był powiązany nylonowym sznurkiem, a opony zmieniano za pomocą oskarda.

Od ostatniego przystanku musieliśmy jeszcze dwa dni maszerować pieszo. Pod koniec Richard zaczął odczuwać wpływ wysokości. Zapadał zmierzch, gdy zbliżaliśmy się do górnego piętra doliny. Richard nalegał, byśmy szli naprzód zabierając ze sobą osły i przygotowali obóz, nim zrobi się ciemno, a on tymczasem dojdzie na miejsce. „Droga jest prosta, nie da się zabłądzić” - zakończył.

Idąc wolno i niepewnie po zdradliwych morenach, doszedł aż do jeziora, nad którym - jak mu się zdawało - powinien być nasz obóz. Wtedy przypomniał sobie, że widział na mapie dwa jeziora. Zaczęło padać i robiło się coraz zimniej. Cienka koszula i bawełniane spodnie słabo chroniły przed chłodem andyjskiej nocy. Zmęczony, zszedł z powrotem w dolinę szukając jakiegoś schronienia. Już przedtem zauważył zrujnowane szałasy z kamieni i blachy falistej. Sądził, że są opuszczone, ale na tyle dobre, by mu zapewnić jaki taki nocleg. Ku swemu zdumieniu odkrył, że mieszkają tam dwie młode dziewczyny i wielka gromada dzieci.

Po dłuższych negocjacjach udało mu się dostać miejsce do spania w przyległym chlewiku. Dziewczęta dały mu kilka gotowanych ziemniaków i trochę sera oraz wiązkę nadjedzonych przez mole owczych skór do okrycia. Noc była długa i zimna, a wysokogórskie wszy objadły się za wszystkie czasy.

Pod kuchenną skałę przyszedł Simon i opowiada nam swój wyjątkowo wyrazisty sen. Jest głęboko przekonany, że przedziwne halucynacje są bezpośrednim skutkiem działania pigułek nasennych. Postanawiam wypróbować je dzisiejszej nocy. Simon przejmuje kontrolę nad przygotowaniem śniadania, a ja dopijam resztę kawy, biorę dziennik i zaczynam pisać:

19 maja 1985. Baza. Zeszłej nocy duży mróz, dziś niebo czyste. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że tu jestem. Wszystko wydaje się groźne i odległe, ale jednocześnie porywające; o wiele tu lepiej niż w Alpach - nie ma tłumów wspinaczy, helikopterów, ratowników, tylko my i góry... Zycie jest dużo prostsze i bardziej oczywiste. Człowiek pozwala wydarzeniom biec ich własnym torem i szybko przestaje się nad nimi zastanawiać...

Ciekawe, na ile naprawdę wierzę w to, co napisałem, i jak się to ma do naszej działalności tu, w Andach. Jutro zaczynamy aklimatyzację od wejścia na Rosario Norte, by złapać odpowiednią formę. Najdalej za dziesięć dni zaatakujemy niezdobytą dotąd, zachodnią ścianę Siula Grandę. Simon podaje mi owsiankę i następną kawę:

— To co, idziemy jutro?

— Można iść. Jeśli pójdziemy na lekko, to długo nie potrwa. Już po południu będziemy z powrotem.

— Boję się tylko o pogodę. Nie wiadomo, co z tego wyniknie. Od chwili naszego przybycia codziennie jest tak samo - rano pięknie i bezchmurnie, a w południe napływają od wschodu zwały kumulusów, po czym nieuchronnie zaczyna padać deszcz. Wysoko w górach zmienia się w obfity śnieg, gwałtownie zwiększając groźbę lawin i odcięcia odwrotu. Kiedy w Alpach zbierają się podobne chmury, natychmiast trzeba myśleć o wy-cofie. Jednak tutaj pogoda zachowuje się inaczej.

— Wiesz, nie musi być tak źle, jak się zapowiada — mówi w zamyśleniu Simon. — Przypomnij sobie, co było wczoraj: zachmurzyło się i sypnął śnieg, ale bez dramatycznego ochłodzenia czy błyskawic. Nie wyglądało też na to, by na szczytach szalał huragan. To chyba w ogóle nie są burze.

Może i ma rację, ale coś mnie gryzie i wolę się upewnić.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że mamy się wspinać, gdy pada śnieg? A co będzie, jeśli pomylimy niby zwykłą tutejszą pogodę z prawdziwą burzą?

— Jest takie ryzyko. Dlatego trzeba sprawdzić, jak to wygląda u góry. Siedząc tutaj, na pewno niczego się nie dowiemy.

— W porządku. Chodziło mi tylko o lawiny. Chciałem być ostrożny.

— Tak, wiem — śmieje się Simon. — Masz powody, żeby się ich bać. Ostatnią jednak też jakoś przeżyłeś. Według mnie, będzie tutaj podobnie jak w Alpach zimą: tylko świeży puch, pyłówki, a żadnych ciężkich lawin z mokrego śniegu. Musimy się po prostu przekonać.

Zazdroszczę Simonowi, że potrafi beztrosko akceptować wszystko, co przynosi życie. Umie brać z niego, co się tylko da, a swoboda ducha pozwala mu cieszyć się całym sercem, bez najmniejszych wahań czy wątpliwości. Częściej śmieje się niż krzywi, a z siebie kpi równie często jak z innych. Ma większość potrzebnych w życiu zalet i niewiele wad. Przyjacielski i spolegliwy, szczery, zawsze gotów traktować życie jak żart. Wysoki, silnie zbudowany, ma blond czuprynę i bardzo niebieskie roześmiane oczy; jest też lekko zwariowany. Cieszę się, że przyjechałem tutaj właśnie z nim. Znam niewielu, z którymi mógłbym wytrzymać tak długo. Simon uosabia te wszystkie cechy, których nie mam, a chciałbym.

— Na którą planujecie powrót? — pyta sennie Richard z głębi śpiwora, gdy następnego ranka Simon i ja przygotowujemy się do wyjścia.

— Najpóźniej na trzecią. Nie będziemy tam długo siedzieć, zwłaszcza jeśli pogoda się załamie.

— Dobra. Powodzenia.

Poranny mróz ściął powierzchnię gruntu - idzie się lepiej niż przewidywaliśmy. Szybko łapiemy równe tempo marszu, pnąc się zakosami w górę po piargach. Za każdym razem, gdy spoglądam wstecz, namioty są mniejsze. Zaczyna mnie cieszyć to podchodzenie, bo formę mam lepszą niż myślałem.

Mimo wysokości wspinam się szybko, a Simon utrzymuje tempo, które mi odpowiada. Niepotrzebnie się obawiałem, że między nami będą znaczne różnice. Jeśli wspinacz musi zwalniać swój naturalny rytm marszu, żeby towarzysz nie został w tyle, ten z kolei zaczyna się męczyć, by dotrzymać kroku. Łatwo sobie wyobrazić napięcia i frustracje w takim zespole.

— Jak ci się idzie? — pytam, gdy przystajemy na krótki odpoczynek. — Świetnie. Jednak dobrze, że nie palimy na tej wyprawie.

Potakuję w milczeniu, choć przedtem wykłócałem się o papierosy, których Simon nie chciał zabrać do bazy. Czuję teraz, jak ciężko pracują płuca w rozrzedzonym, zimnym powietrzu. W Alpach palenie mi nie przeszkadza, lecz tym razem, przyznaję, rozsądniej było zrezygnować z papierosów. Trudno się znosi tytoniowy głód, ale strach przed chorobą górską i obrzękiem płuc, o których tyle się nasłuchaliśmy, pomógł przetrzymać kilka najgorszych dni.

Dwie godziny zabrało podejście piarżystym zboczem. Teraz idziemy na północ, w kierunku potrzaskanych skalnych filarów. Wysoko nad nimi leży przełęcz. Obóz znika z oczu i w tym momencie uświadamiam sobie dwie rzeczy - panującą wokoło ciszę i naszą samotność. Pierwszy raz w życiu rozumiem, co to znaczy być zupełnie odizolowanym od ludzi, od społeczeństwa. Działa to cudownie uspokajająco. Dociera do mnie, jak bardzo czuję się wolny - mogę przecież robić, co zechcę, kiedy chcę i jak chcę. Nagle wszystko wygląda inaczej. Apatyczny nastrój ustępuje miejsca podniecającej myśli, że w tej chwili odpowiadamy tylko przed sobą i nikt nie może nam w niczym przeszkodzić, ani przyjść z pomocą...

Simon idzie w milczeniu równym tempem, nieco mnie wyprzedzając. Nie jestem tak szybki, ale przestałem się przejmować swoją kondycją; widać, że i tak zupełnie dobrze do siebie pasujemy. Nie ma się co spieszyć, na pewno nie będzie żadnych trudności z dojściem do wierzchołka. Wiedząc o tym, przystaję za każdym razem, gdy tylko pojawia się jakiś piękny widok, którym chcę się nacieszyć.

W żlebach skała jest krucha i niepewna. Kiedy wyłaniam się spoza żółtych kamieni, widzę z radością, że Simon siedzi jakieś sześćdziesiąt metrów wyżej, już na przełęczy, i przygotowuje coś do picia.

— Ta kruszyzna wcale nie była taka zła, jak się wydawało — mówię łapiąc oddech. — Chętnie bym się czegoś napił.

— Widzisz Siula Grandę, o tam, na lewo od Sarapo?

— O kurczę, fantastyczna! — To, co widzę przed sobą, trochę mnie jednak przeraża. — Na zdjęciach wydawała się mniejsza.

Simon podaje mi parujący kubek. Siedzę na plecaku, wpatrzony w roztaczającą się przed nami panoramę. Z lewej południowa ściana szczytu Rasac - niemal pionowe lodowe pole, poprzecinane skalnymi barierami. Wygląda to jak rozkrojony tort. Na prawo od śnieżnego wierzchołka Rasac widać nieco niższy szczyt Seria Norte. Łączy je grań pokryta niebezpiecznymi nawisami, która dalej schodzi aż do siodła przełęczy, a za nią szerokim łukiem wznosi się ponad dwa skalne żebra, wtapiając ostatecznie w kopułę szczytu Yerupaja. To najwyższa spośród widocznych wokół gór. Dominuje w całej panoramie, wznosząc się wysoko ponad lodowcem Siula i skrząc w słońcu świeżym śniegiem i lodem. Jej południowa ściana ma klasyczny kształt góry - jest trójkątem o równych ramionach. Zachodnia grań, miejscami skalna lub pokryta nawisami, wypiętrza się z siodła przełęczy Seria Norte, a wschodnia skręca i opada ku drugiej przełęczy. Na tej ścianie widać zdumiewający szereg równoległych rynien, utworzonych w luźnym śniegu, które gra słonecznych cieni zmienia w koronkowe wstążki.

Dalej rozpoznaję przełęcz Santa Rosa, którą widzieliśmy na fotografiach. Tu zbiegają się południowo-wschodnia grań szczytu Yerupaja i północna Siula Grandę. Jej dolny odcinek wygląda jeszcze łatwo, ale potem grań się zwęża i wije przerażająco cienką linią śnieżnych rynien i nawisów, które niepewnie zwieszają się nad ogromną ścianą zachodnią. Miejsce, w którym grań przechodzi w wielki śnieżny grzyb, jest wierzchołkiem Siula Grandę.

Ta właśnie ściana jest naszym ambitnym celem. Nie mogę w pierwszej chwili rozpoznać tego, co znam ze zdjęć. Teraz, pod innym kątem i w innej skali, wszystko wygląda zupełnie inaczej, ale stopniowo odnajdujemy na niej charakterystyczne punkty i szczegóły. Przez północną grań Siula Grandę zaczynają się właśnie przelewać potężne kłęby kumulusów. Jak zwykle nadchodzą ze wschodu, znad wielkich tropikalnych lasów dorzecza Amazonki, gdzie w codziennym słońcu tworzą się ogromne zwały wypełnionych wilgocią chmur.

— Chyba masz rację, Simon. Z tego burzy nie będzie. To po prostu prądy konwekcyjne znad dżungli. Mogę się założyć.

— Tak, idzie nasza zwykła, popołudniowa zlewa.

—Jak wysoko jesteśmy? — pytam.

—Jakieś pięć i pół tysiąca metrów, może trochę więcej. Bo co?

— Bo dla nas obu to rekord wysokości, tymczasem prawie tego nie czujemy.

— Kiedy się śpi na poziomie Mont Blanc, to ten kawałek wyżej nie robi większego wrażenia — Simon uśmiecha się przekornie.

Właśnie kończymy pić, gdy w powietrzu pojawiają się pierwsze płatki mokrego śniegu. Szczyt Rosario jest jeszcze widoczny, ale nie na długo.

Wznosi się, jak przypuszczam, nie wyżej niż sto metrów nad przełęczą i przy normalnej pogodzie można go stąd osiągnąć w dobrą godzinę. Żaden z nas nie wspomniał co prawda o odwrocie, ale obaj rozumiemy, że tym razem wejście na wierzchołek trzeba będzie odłożyć.

Simon zarzuca plecak na ramiona i rusza w stronę kamienistych zboczy. Po chwili zbiegamy lub zjeżdżamy na butach żlebami, które przedtem mozolnie forsowaliśmy pod górę. Wyjąć z radości, pędzimy na łeb na szyję kilkaset metrów w dół ruchomym piargiem, próbując po drodze narciarskich skrętów. Bez tchu, rozradowani, docieramy wreszcie do obozu.

Richard zaczął już gotować wieczorny posiłek. Podaje nam teraz kubki herbaty, którą zaparzył, gdy dostrzegł nas wysoko na piargach. Siadamy przy buzującym palniku i bezładnie w podnieceniu opowiadamy o tym, cośmy widzieli i robili. Przerywa nam fala deszczu przygnanego z doliny, zmuszając do schronienia się w dużym namiocie.

Gdyby ktoś podszedł do obozu około wpół do siódmej, po zapadnięciu zmroku, ujrzałby ciepłe światło przeświecające czerwienią i zielenią przez ściany namiotu. Usłyszałby cichą rozmowę, przerywaną niekiedy wybuchami rubasznego śmiechu - Richard opowiada o ośmiu członkach nowozelandzkiej drużyny rugby zabłąkanych w dżungli środkowej Afryki. Potem omawiamy plany kolejnych wspinaczek, a na koniec do późnej nocy gramy w karty.

Naszym następnym celem jest dziewicza południowa grań Cerro Yantauri, wznosząca się niedaleko, po drugiej stronie koryta rzeki. Chyba przez całą drogę na szczyt będzie nas widać z obozu. Grań ciągnie się z prawa na lewo, początkowo tworząc mozaikę skalnych uskoków, potem staje się eleganckim śnieżnym grzebieniem, ozdobionym nawisami. Wreszcie dochodzi do bardzo niepewnych, grzybiastych seraków, które spiętrzają się aż do szczytu. Mamy zamiar zabiwakować wysoko na grani, albo podczas wejścia, albo w drodze powrotnej, aby sprawdzić nasze teorie na temat pogody.

Ranek jest co prawda zimny i słoneczny, ale wyjątkowo groźny wygląd nieba na wschodzie skłania nas do odłożenia grani Yantauri na inny dzień. Simon idzie się wykąpać i ogolić do wytopionego w lodzie stawku opodal obozu, a ja ruszam z Richardem po mleko i ser, które chcemy kupić od dziewcząt z szałasów.

Wydają się zadowolone z naszych odwiedzin i zachwycone możliwością sprzedaży sera własnego wyrobu. Kulejącej hiszpańszczyzny Richarda wystarczy, aby się dowiedzieć, że dziewczęta nazywają się Gloria i Norma, a w szałasach mieszkają podczas wypasu ojcowskiego bydła na górskich łąkach. Mają trochę dziki i zaniedbany wygląd, ale bardzo troszczą się o dzieci, które zresztą świetnie radzą sobie same. Wylegujemy się na słońcu i przyglądamy ich pracy. Trzyletnia Alecia (przezwałem ją Paddington) pilnuje wejścia do zagrody i skorych do ucieczki cielaków, podczas gdy jej bracia i siostry odsuwają cielęta od wymion, doją krowy lub odcedzają serwatkę w muślinowych woreczkach. Wszystko toczy się bez pośpiechu i na wesoło. Umawiamy się, że brat Glorii, Spinoza, przyniesie nam za parę dni prowiant z najbliższej wioski. Perspektywa świeżych jarzyn, jajek, chleba i owoców jest wprost niewiarygodna po dwóch tygodniach monotonnego jedzenia makaronu z fasolą. Wracamy do obozu, pogryzając ser i nieufnie śledząc chmury, które lada moment, wcześniej niż zwykle, mogą nas uraczyć swoją zawartością.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszamy na Yantauri. Start nie wróży nic dobrego. Podejście piargami okazuje się wyjątkowo niebezpieczne, gdyż z pokrytej skalnym rumoszem zachodniej ściany spadają na nas kamienne lawinki. Zdenerwowani próbujemy iść szybciej, ale nie pozwalają na to ciężkie wory. W połowie dolnych piargów Simon stwierdza, że na miejscu ostatniego odpoczynku zostawił aparat fotograficzny. Zrzuca plecak i biegnie z powrotem w dół, podczas gdy ja skręcam w prawo, pod osłonę skalnych ścianek.

O szóstej wieczorem jesteśmy już wysoko, ale pogoda zaczyna się psuć i ciemne chmury gromadzą się nad naszą odsłoniętą granią. O zmroku rozstawiamy pod przewieszoną ścianką mały namiocik i - niezbyt spokojni - układamy się do snu. Całą noc pada śnieg, ale burza, której się obawialiśmy, nie nadciąga, co chyba potwierdza naszą teorię pogody. Nazajutrz, pełni        wspinamy się wyżej, ale na wysokości pięciu i pół tysiąca

wygraną. Kopanie się w głębokim do pasa świeżym puchu bardzo wyczerpuje, a ogromne nawisy są niezwykle niebezpieczne. Przekonałem się o tym nieco poniżej szczytowych seraków, wpadając do pęknięcia w podwójnym nawisie. Zobaczyłem wtedy pod sobą całą ścianę - aż do samego dołu. Postanawiamy zakończyć dzisiejsze wspinanie.

Do obozu docieramy zupełnie wykończeni schodzeniem przez kruche, pokryte skalnym gruzem uskoki zachodniej ściany. Za to wiemy przynajmniej coś konkretnego o miejscowej pogodzie. Z pewnością zdarzają się tu prawdziwe, groźne burze, ale nie trzeba się natychmiast wycofywać na widok pierwszej większej chmury.

W dwa dni później znowu wyruszamy, tym razem na południową grań szczytu Seria Norte. Widziana z bazy prezentuje się nader efektownie, a nikt - o ile nam wiadomo - dotychczas jej nie przeszedł. Podchodząc bliżej, zaczynamy się domyślać, dlaczego. Jeszcze w Sheffield Al Rouse powiedział nam, że grań jest „poniekąd trudna”. Oglądając ją uważnie z bliska uznajemy, że Al w pełni zasługuje na reputację człowieka skłonnego do niedomówień.

Po zimnym i niewygodnym biwaku znowu brniemy z mozołem w głębokim puchu, aby wejść na przełęcz u stóp grani. Fantastyczne, niemal pionowo sterczące nawisy nakładają się na siebie jak dachówki i tak jest przez sześćset metrów aż do szczytu. Wystarczy dotknąć Czekanem najniższego, by zwalić sobie na głowę całą tę masę kruchego lodu. Jakoś udaje nam się odśmiać zmarnowany wysiłek, ciekawi nas tylko, co sobie pomyśli Richard o naszej trzeciej nieudanej próbie. Tak czy owak jesteśmy w dobrej formie: zaaklimatyzowani i gotowi do realizacji głównego celu - pierwszego przejścia zachodniej ściany Siula Grandę.

Przez dwa dni objadamy się i wygrzewamy w słońcu. Teraz, gdy wiadomo że wyruszymy, jak tylko trafi się kilka dni dobrej pogody, zacząłem przeżywać ataki lęku. A jeśli coś nam nie wyjdzie? Niewiele trzeba, byśmy zginęli. Już wcześniej pojąłem, jak bardzo tam w górze będziemy samotni. Simon zna przyczynę moich obaw i śmieje się z nich, choć sam pewnie żyje w napięciu. Zdrowo trochę się bać i czuć, że ciało reaguje na strach. „Uda się, uda się” - powtarzam sobie jak mantrę, ilekroć w żołądku pojawia się ssąca pustka. Nie ma w tym oszukańczej brawury. To psychiczna mobilizacja, koncentracja przed decydującym ruchem, zawsze mam z nią trudności. Niektórzy mówią o „racjonalizacji uczucia lęku” - lepiej i uczciwiej byłoby powiedzieć: „Mam po prostu cholernego pietra”.

— W porządku — mówi wreszcie Simon. — Biwakujemy pod ścianą w jamie, a następnego dnia idziemy jednym ciągiem aż na szczyt. Dwa dni w górę, dwa w dół, tak mi się wydaje.

— Jeżeli pogoda wytrzyma...

Ranek wstał posępny. Szczyty zniknęły w chmurach, a poniżej ciemnego pułapu widać tylko dolne połacie ścian. Pakując na jutro plecaki, odczuwamy wiszący w powietrzu niepokój. Czy wyniknie z tego prawdziwe załamanie pogody, czy tylko wcześniejszy niż zwykle deszcz znad Amazonki? Jeśli pogoda nie będzie zła, wyjdziemy jak najwcześniej. Wpycham do wora dodatkowy kartusz gazu.

— Nie miałbym nic przeciw temu, żebyśmy tym razem wygrali. Jak dotąd góry prowadzą ze wspinaczami trzy do zera. Śmieję się ze smutnej miny Simona.

— Na Siula będzie inaczej. Tam od razu jest bardzo stromo i puch nie ma jak się utrzymać.

— Więc zakładacie, że wystarczą wam cztery dni? — wtrąca od niechcenia Richard.

— Najwyżej pięć — Simon rzuca mi szybkie spojrzenie. — A jeśli do tygodnia nie wrócimy, staniesz się dumnym właścicielem całego naszego sprzętu.

Widać, że Richard śmieje się tylko dlatego, że my chichoczemy. Nie zazdroszczę mu wyczekiwania bez wieści o tym, co się z nami dzieje. Pięć dni to bardzo długo, zwłaszcza gdy się nie ma do kogo ust otworzyć.

— Po trzech dniach zaczniesz sobie na pewno wyobrażać różne okropne rzeczy, ale spróbuj się tym nie przejmować. Wiemy, co robimy. A jakby się stało coś złego, i tak nic nie poradzisz.

Niewiele wynika z wszelkich usiłowań, by zmniejszyć ciężar plecaków. Tym razem bierzemy znacznie więcej sprzętu niż poprzednio. Postanowiliśmy zostawić niezbyt wygodny namiot, licząc na śnieżne jamy. Ale nawet bez niego śruby lodowe i śnieżne szable, raki, czekany i sprzęt skalny, a także palniki, gaz, jedzenie i śpiwory przytłaczają nas swym ciężarem.

Nazajutrz, w palących promieniach słońca, wyruszamy z bazy. Richard chce nam towarzyszyć do początku lodowca. Idąc równym tempem, po godzinie marszu docieramy pod lodowiec i wchodzimy w stromy żleb między dolnymi morenami a jego lewym ograniczeniem - wygładzoną lodem skalną płytą. Błoto i żwir ustępują miejsca piargom i skalnym

złomiskom. Niektóre z tych głazów są o wiele wyższe od człowieka. Trzeba je mozolnie obchodzić lub się na nie wdrapywać, co nie jest wcale łatwe z ciężkim worem na plecach.

Po dwóch tygodniach życia „na wysokości” Richard sprawuje się wcale dzielnie. Przeszkodą nie do pokonania dla jego lekkich, turystycznych butów będą dopiero bariery małych spiczastych seraków i warstwa błota na powierzchni lodowca, dobrze widoczne z miejsca, w którym przystanęliśmy na odpoczynek. Chcąc się dostać na lodowiec, musimy najpierw pokonać niewielki, lecz stromy lodowy uskok mniej więcej trzydziestometrowej wysokości. Ogromne skalne bloki trwają w chwiejnej równowadze dokładnie nad linią naszego podejścia.

— Lepiej, żebyś stąd zawrócił — odzywa się Simon. — Możemy ci pomóc wejść, ale schodzić musiałbyś sam.

Richard z żalem kontempluje smętny widok błota i sterczących głazów. Miał nadzieję, że zobaczy coś bardziej imponującego. Zachodniej ściany Siula Grandę jeszcze stąd nie widać.

— Czekajcie, zrobię wam zdjęcia — oświadcza. — Nigdy nie wiadomo. Może zbiję majątek sprzedając je do nekrologów?

— Na pewno będą sensacją — mruczy Simon. Zostawiamy go pośród głazów. Z góry, z wysokości lodowych uskoków wygląda jak obraz smutku i opuszczenia. Czeka go długa samotność.

— Uważajcie na siebie — woła przez złożone w trąbkę dłonie.

— Nie martw się — odkrzykuje Simon. — Nie będziemy się bez sensu narażać. Wrócimy na czas. Do zobaczenia!...

Niebawem samotna postać ginie wśród skał, a my zmierzamy w stronę pierwszych szczelin, przy których zakładamy raki i wiążemy się liną. Na lodowcu panuje upał, gdyż promienie słońca odbijają się od szklistych, oblodzonych ścian, nie czuć najlżejszego powiewu wiatru. Powierzchnię lodu przecina mnóstwo nieregularnych, głębokich pęknięć i wielkich krewas. Często oglądamy się do tyłu, aby zapamiętać przejście wśród lodowych rozpadlin. Nie chcemy mieć problemów z wyszukiwaniem drogi podczas zejścia. Nasze ślady z pewnością przysypie śnieg, a w trakcie schodzenia ważne będzie czy iść pod, czy nad poszczególnymi szczelinami.

Zimna, jasna noc zastaje nas w przytulnej jamie u podnóża góry. Jutro rano - mroźny start.

h*f

Jest zimno. Zimno piątej nad. ranem, wysoko na andyjskim lodowcu.

Tak długo szarpałem się z suwakami i ochraniaczami, aż zmarznięte palce odmówiły mi posłuszeństwa.

Wcisnąłem dłonie między uda i teraz, zgięty wpół, kiwam się w przód i w tył, jęcząc z bólu. Nigdy dotąd nie było tak źle - myślę, a w palcach mam ogień - ale przecież zawsze tak jest, kiedy wraca w nich czucie. Boli jak diabli!

Simon patrzy na moją mękę z krzywym uśmiechem. Cała pociecha w tym, że rozgrzane palce przestają boleć.

— Pójdę pierwszy, dobra? — mówi wykorzystując sytuację.

Kiwam żałośnie głową. Simon rusza w górę lawiniskiem nad naszą jamą w stronę lodowego pola, błyszczącego w porannym słońcu niebieskim lodem.

No cóż, jest jak jest! Widzę go u wejścia w ścianę; wychylony nad niewielką szczeliną wbija czekan w lodowy mur nad głową. Pogoda zapowiada się doskonale. Tym razem nie widać żadnych chmur zwiastujących burzę. Jeśli tak się utrzyma, zdążymy wejść na szczyt i być w połowie zejścia, zanim przyjdzie kolejne załamanie.

Przytupuję w miejscu, żeby mi nogi nie marzły. Simon wbija najpierw wysoko przyrządy, potem - podskakując jak królik na obu nogach

- zęby raków, znowu czekany - podskok; z góry lecą na mnie kawałki lodu, dzwoniąc o kurtkę. Uchylam się przed prysznicem, spoglądając jednocześnie na południe - niebo nad wierzchołkiem Sarapo z każdą minutą robi się jaśniejsze.

Kiedy znów spoglądam w górę, pięćdziesiąt metrów nade mną Simon kończy wyciąg. Jest stromo - muszę mocno zadzierać głowę, aby go zobaczyć.

Słysząc wesoły okrzyk przygotowuję przyrządy, sprawdzam raki i startuję pod ścianę. Jak bardzo jest eksponowana przekonuję się, dochodząc do szczeliny. Stromizna odpycha mnie w tył, równowagę odzyskuję dopiero po wciągnięciu się na górną wargę szczeliny. Początkowo ruchy mam sztywne i niezborne, idę zbyt siłowo. Później, rozgrzane wysiłkiem ciało odnajduje swój właściwy, płynny rytm. Ogarnia mnie radość, że tu jesteśmy - uszczęśliwiony, pcham się do góry w kierunku odległej postaci.

Simon wisi, przypięty do śrub wbitych w lód i swobodnie odchylony od ściany, wspierając się o nią tylko jedną nogą - zupełnie rozluźniony.

— Stromo, co?

— Prawie pion, zwłaszcza ten kawałek na dole — odpowiadam. — Założę się, że na Droites ściana bardziej leży. Ale lód tu jest super.

Wziąłem od Simona resztę śrub i pociągnąłem w górę. Prowadząc, od razu wypociłem z siebie cały poranny mróz. Głowa w dół - stale patrz na stopy - jeden wymach, drugi wymach, podskok - spójrz na stopy -wymach, wymach... I tak wciąż w górę, pięćdziesiąt metrów eleganckiej wspinaczki, ani śladu zmęczenia, żadnego bólu głowy - uczucie, jakbym zdobywał Everest! Wbijając śruby widzę, jak lód protestuje: kruszy się i pęka; wbijam dalej - dobra, wpinam się, zawisam - odpoczynek. To jest to! Czuję, jak sprawnie pracuje moje ciało - jak krąży krew, przepływa ciepło i siła. Tak ma być. „Juuu-huuuuuu!” - wsłuchuję się w echo, długo krążące po dolinie. Daleko w dole na lodowcu kreseczki cienia znaczą kręte ścieżki wokół ciemniejszego punktu w miejscu zawalonej śnieżnej jamy.

Simon idzie w górę z opuszczoną głową, na przednich zębach raków, waląc siekadłami aż lód pryska. Uderzenie - podskok - uderzenie; mija mnie bez słowa, słyszę tylko równy, spokojny oddech i miarowe rąbanie, posuwa się coraz wyżej, jego postać maleje w oddali.

Pokonujemy trzysta metrów, sześćset, a pole nie chce się skończyć. Wreszcie monotonia zaczyna zakłócać rytm wspinaczki. Wciąż zerkam do góry, ukosem na prawo. Staram się trzymać wybranej linii drogi; widziana w skrócie, wygląda jednak całkiem inaczej. Obok nas piętrzy się skalny filar, ginąc u góry w plątaninie rynien. Wszędzie pokryte śniegiem półki, sople i lodowe draperie - ale gdzie jest ten żleb, którego szukamy?

Słońce stoi wysoko; kurtki i bluzy poszły do plecaków. Wlokę się za Simonem, coraz bardziej zwalniając z powodu gorąca. W ustach mi zaschło, myślę tylko o piciu. Stromizna trochę maleje. Spoglądam w prawo i uśmiecham się widząc, że Simon, zdjąwszy plecak, stoi okrakiem na skale i robi mi zdjęcie. Przekraczam górną krawędź lodowego pola i łatwą rampą kieruję się w jego stronę.

— Obiad — mówi, podając mi czekoladę i kilka suszonych śliwek. Obok, osłonięty plecakiem, szumi pracowicie butanowy palnik. — Zaraz będzie picie.

Rozsiadam się wygodnie w słońcu i podziwiam panoramę. Minęło południe i jest bardzo gorąco. Od spiętrzonej pół kilometra nad nami ściany szczytowej stale odrywają się kawałki lodu i lecą z grzechotem w dół. W tej chwili nic nam jednak nie grozi. Skała, na której jemy, to część wystającego żeberka, dzięki czemu spadające z góry kamienie przelatują niegroźnie bokiem po obu jego stronach. Pole lodowe pod naszą obiadową platformą obrywa się pionową ścianą. Kusi mnie ze zniewalającą siłą, by wychylić się mocniej ponad krawędź - coś ciągnie w lodowośnieżną przepaść. Wiszę nad nią połową ciała, ze ściśniętym żołądkiem i ostrym poczuciem zagrożenia. Mocna rzecz!

Naszych śladów i jamy już nie widać, rozpłynęły się w oślepiającym migotaniu białego lodowca. Jeżeli w nocy będzie wiatr, zatrze po nas wszelkie ślady.

Dalsza droga znika wśród uskoków górnej części dzielącego ścianę złotego filara. Wspinając się obok, dostrzegamy jego ogrom - jest to budząca respekt, ponad trzystumetrowa ściana, którą w Dolomitach uważano by za samodzielną górę. Z wyższych partii filara przez cały dzień lecą z furkotem kamienie, waląc w prawą część lodowego pola, po czym odbijają się i toczą w dół, aż na lodowiec. Bogu dzięki, szliśmy wystarczająco daleko od skały! Z tej odległości kamienie wydają się małe i niegroźne, ale najmniejszy z nich, spadając z wysokości kilkudziesięciu metrów, może trafić z siłą karabinowej kuli.

Musimy teraz odszukać stromy lodowy kuluar, wcinający się w filar od naszej strony. Dojdziemy nim do szerokiego podciętego żlebu, który widzieliśmy z Seria Norte. To kluczowe miejsce drogi. Mamy nie więcej niż sześć godzin, by odnaleźć i przejść kuluar, wejść do żlebu i wykopać w nim dobrą jamę biwakową. Wylot podciętej rynny zdobi kurtyna sopli długich na pięć, czasem i dziesięć metrów, zwieszających się w pustkę nad sześćdziesięciometrową ścianą. Chcemy się do niej dostać, ale przez taką lodową frędzlę nie da się przejść wprost.

— Jak myślisz, ile jeszcze do kuluaru? — pytam, widząc, że Simon dokładnie studiuje rzeźbę terenu.

— To nie tutaj. Musimy podejść wyżej — odpowiada, wskazując na niezwykle stromą kaskadę sopli tuż na lewo od lodowej ściany.

— Tędy mogłoby puścić, ale to nie ten kuluar, który wypatrzyliśmy. Masz rację, nasz jest wyżej, nad tym mikstem.

Nie tracimy dłużej czasu. Chowam palnik, porządkuję śruby i przyrządy. Ruszam, najpierw w poprzek rampy, potem na przednich zębach raków w górę stromym wodnym lodem. W tym miejscu jest on twardszy i bardziej kruchy, toteż ostrza siekadeł odłupują wielkie bryły i tafle. Patrzę w dół, między rozstawionymi nogami, i widzę Simona, który robi uniki głośno przeklinając, gdy trafia go boleśnie kolejny kawał lodu. Później, na stanowisku, dowiaduję się dokładnie, co sądzi o tym bombardowaniu.

— No dobra, teraz moja kolej.

Idzie cały czas skośnie w prawo pofalowanym mikstowym terenem; miejscami spod cienkiego lodu wyziera czysta skała. Teraz ja unikam, jak mogę lodopadu, a leci tego coraz więcej. Aż nagle czuję, że coś jest nie tak: Simon poszedł za bardzo w prawo! Patrzę w górę, skąd spada lód i wysoko nad sobą, w pobliżu wierzchołka dostrzegam potworne nawisy grani szczytowej. Niektóre wywieszają się nad zachodnią ścianą nie mniej niż dziesięć metrów, a jesteśmy dokładnie pod nimi! Pryska sympatyczny, relaksowy nastrój. Obserwuję Simona - głowę ma nisko pochyloną, idzie przerażająco powoli. Włos mi się jeży na myśl, że te cholerne nawisy mogłyby się teraz oberwać. Gdy przychodzi na mnie kolej, wspinam się najszybciej jak potrafię. Simon także zauważył niebezpieczeństwo.

— Chryste, spieprzajmy stąd! — mówi, podając mi śruby. Ruszam natychmiast. Ze skalnego uskoku spływa kaskada lodu wysokości kilkunastu

metrów. Widzę, że jest stromo, będzie z osiemdziesiąt stopni. Chciałbym to zrobić jednym ciągiem, a potem pójść w prawo.

U stóp uskoku wbijam śrubę. Pod lodem płynie woda; czasem uderzenie czekana w skałę krzesze iskry. Wspinam się ostrożnie i trochę wolniej, nie chcąc popełnić żadnego błędu. Już niedaleko do wierzchołka lodospadu. Młotek w lewej - wbić przednie zęby - prawy czekan... Ręka jeszcze wisi w powietrzu, gdy kątem oka dostrzegam, że z góry leci na mnie coś ciemnego.

— Kamień! — ryczę, kuląc się instynktownie. Silne uderzenie w ramię, potem w plecak i już po wszystkim. Szukam wzrokiem Simona - właśnie usłyszał moje ostrzeżenie i gapi się w górę. Widzę, jak wprost na niego leci duży blok wielkości beczki. Upływają wieki, nim zaczyna reagować - nie do wiary, jak wolno! Odsuwa się w lewo i wciąga głowę w ramiona, właśnie w chwili, gdy blok jest tuż nad nim. Zamykam oczy i kulę się jeszcze bardziej, bo teraz we mnie wali nowy grad kamieni. Kiedy znów patrzę w dół, Simon jest schowany pod plecakiem, który naciągnął na głowę.

— Cały jesteś?

— Tak — słychać spod plecaka.

— Myślałem, że cię trafiło.

— Tylko drobne kamienie. Wiejmy, nie podoba mi się tutaj. Pokonuję szybko ostatnie metry lodospadu i skręcam w prawo pod osłonę skały. Wkrótce pojawia się uśmiechnięty Simon.

— Skąd to wszystko spadło?

— Pojęcia nie mam. Zobaczyłem w ostatniej chwili. Cholernie blisko!

— Chodźmy. Widać już stąd kuluar.

Simon - pewnie pod wpływem adrenaliny - wspina się szybko w kierunku stromego, lodowego żlebu w załamaniu głównego filara. Jest wpół do piątej. Zostało nam tylko półtorej godziny dziennego światła.

Następny wyciąg idę na całą długość liny, ale kuluar jakoś wcale się nie przybliża. Płaskie, białe światło utrudnia ocenę odległości. Ostatni kawałek do wylotu żlebu prowadzi Simon.

— Powinniśmy zakiblować — mówię dochodząc. — Niedługo się ściemni.

— Tak, ale nie tutaj; ani platformy, ani szansy na wykopanie jamy.

Ma rację: w tym miejscu nie ma mowy o wygodnym spędzeniu nocy. Coraz trudniej cokolwiek dostrzec.

— Podejdę wyżej, póki jeszcze coś widać.

— Za późno...Już jest ciemno!

— Do diabła! Został tylko jeden wyciąg! — Wzdrygam się na myśl o błądzeniu po ciemku w stromym lodzie i zakładaniu na oślep asekuracji. Robię krótki trawers w lewo, w kierunku wejścia do żlebu.

— O Jezu, to się przewiesza, a lód jest parszywy!

Simon milczy.

Piętrzy się nade mną kilka metrów kaprawego lodu, pełnego dziur i bąbli, ale widzę, że wyżej powinno być lepiej, a ściana nieco się kładzie. Wbijam śrubę w dobry lód pod uskokiem i wpinam linę. Zapalam czołówkę - biorę głęboki oddech - i zaczynam się wspinać.

Z początku idę trochę nerwowo, bo pion wypycha mnie do tyłu, a zwietrzały lód pęka i kruszy się pod rakami. Ale głębiej jest twardo i mocno wbite ostrza trzymają pewnie. Wkrótce wspinaczka wciąga mnie bez reszty, jeszcze chwila ostrej walki i uskok zostaje pode mną. Simona już nie widać. Stoję na czubkach raków wbitych w twarde szkliwo lodu, który błękitnym refleksem odbija światło latarki, a wyżej ginie łukiem w ciemności.

Ciszę nocy zakłócają tylko uderzenia czekana i skaczący stożek światła. Jestem tak pochłonięty wspinaniem, że Simon mógłby w tej chwili nie istnieć.

Uderz mocno - jeszcze raz - dobrze. Patrz na stopy - nie widzę ich. Kopnij mocno - raz - i drugi. Ciągnij w górę... Wypatruję w ciemnościach drogi. Niebieskie szkliwo skręca w lewo jak tor bobslejowy. Z prawej, pod wielką firaną sopli, jest dużo stromiej. Może za tymi soplami będzie łatwiej? Próbuję przejść tuż pod nimi. Kilka się odłamuje; w mroku słychać dzwonienie wisiorków kryształowego żyrandola, z dołu nadlatuje stłumiony krzyk. Nie mam czasu na odpowiedź. Nie, tędy nie przejdę... Do diabła, do diabła! - wracaj z powrotem na dół... Nie, wbij coś najpierw.

Grzebię wśród pętli, ale nie mogę znaleźć żadnej śruby. Olej to! Po prostu zejdź w dół pod sople.

Kiedy znów staję w żlebie, wołam do Simona, ale odpowiedzi nie słychać. Wtem z góry spada pyłówka tak nagle, że serce skacze mi do gardła.

Nie mam śrub. Zapomniałem wziąć od Simona, a jedyną, którą miałem, wbiłem na dole. Teraz nie wiem, co robić, mając do przejścia trzydzieści metrów stromego lodu bez żadnego przelotu. Wracać na dół? A co będzie, jeśli nie znajdę szczeliny, żeby wbić hak? Przeraża mnie perspektywa wspinaczki bez śrub w takim lodzie. Wołam jeszcze raz i znów brak odpowiedzi. Nie ma na co czekać, bierz się do roboty.

Widzę, że lodowy kuluar kończy się pięć metrów wyżej, a ostatnie trzy - to stromy tunel w papkowatym śniegu. Walczę, rozpierając się nogami o rozmiękłe ściany. Młócę przyrządami sapiąc z wysiłku. Boję się - sześćdziesiąt metrów lotu i tylko jedna śruba! Rzężąc ciężko, wywlekam się wreszcie na łatwe, śnieżne pola ponad żlebem.

Po chwili odzyskuję równy oddech i wspinam się pod skalną ściankę. Zakładam stanowisko, korzystając z niepewnych szczelin i luźnych bloków.

Wkrótce, ciężko dysząc, dochodzi Simon.

— Aleś się grzebał — warczy.

— To było cholernie trudne — cały się najeżam. — I właściwie szedłem na żywca. Nie miałem śrub.

— Nieważne. Szukajmy miejsca na kibel.

Już dziesiąta. Zerwał się wiatr, co stwarza wrażenie, że mrozu jest znacznie więcej niż te piętnaście stopni. Zmęczeni i poirytowani, po piętnastu godzinach harówki, ze strachem myślimy o szesnastej, którą zabierze kopanie jamy.

— Tutaj nic z tego nie będzie — mówię, patrząc krytycznie na śnieżny stok. — Za płytko.

— Spróbuję z tą kupą śniegu tam w górze.

Simon wskazuje na wielką białą kulę średnicy kilkunastu metrów, dziwnie jakoś przylepioną do pionowej skały dziesięć metrów nad nami. Podchodzi do niej i zaczyna delikatnie dziobać śnieg Czekanem. Wdzięczny mu jestem za tę ostrożność, bo przy mojej symbolicznej autoasekuracji, nie mielibyśmy szans, gdyby się nagle urwała.

— Joe — krzyczy Simon — ale numer! Nie uwierzysz! Słyszę dźwięk wbijanego haka, kilka radosnych pisków, a potem wołanie, żebym szedł. Ostrożnie, z powątpiewaniem, wsuwam głowę w niewielki otwór wybity w śniegu przez Simona.

— Wielki Boże!

— A mówiłem, że nie uwierzysz.

Simon siedzi wygodnie na plecaku, mając solidne auto z dobrego haka i królewskim gestem wskazuje mi swoją nową posiadłość.

— Mamy jeszcze łazienkę -— dodaje wesoło; znikły gdzieś zmęczenie i zły humor.

Śnieżna kula okazała się wewnątrz pusta, kryjąc komorę tak wysoką, że można w niej prawie stanąć, i drugą - mniejszą. Gotowy pałac!

Rozkładamy rzeczy, wchodzimy do śpiworów. Mam uraz na punkcie miejsc biwakowych i ani przez chwilę nie przestają mnie dręczyć wątpliwości, na ile jesteśmy tu bezpieczni. Są powody do obaw, Simon zna je także, ale dyskutować nie ma o czym - lepszego miejsca nie znajdziemy.

Bardzo dobrze pamiętam, że dwa lata temu, na południowo-zachodniej ścianie Dru, także nie było wyboru. Na tej czerwonozłotej granitowej iglicy, która dominuje nad doliną Chamonix, robiliśmy z łanem Whitta-kerem filar Bonattiego. Architektoniczna doskonałość linii, podkreślanych światłocieniem na tle zamglonego łańcucha gór, czyni tę wspinaczkę jedną z najbardziej urokliwych w Alpach. Tego dnia wspinaliśmy się sprawnie, radośnie podnieceni naszym szybkim tempem. Zmrok złapał nas zaledwie sto kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka, jeszcze w stromym i trudnym terenie. Nie dało się dojść na szczyt przed nocą, ale nie musieliśmy gorączkowo szukać platformy biwakowej. Ustaliła się dobra pogoda i równie dobrze mogliśmy wejść na pik nazajutrz. Mieliśmy przed sobą następną ciepłą noc pod niebem, które na wysokości czterech tysięcy metrów jarzy się od gwiazd.

Mój partner wspinał się bezpośrednio nad stanowiskiem na wąziutkiej półce, pod którą ziała przepaść ogromnej ściany. Droga biegła pionowym zacięciem. W rosnącej ciemności łan poruszał się coraz wolniej. Czekałem w skurczonej i niewygodnej pozycji, trzęsąc się z wieczornego chłodu. Przeskakiwałem z nogi na nogę, by utrzymać krążenie. Byłem zmęczony po całym dniu wspinania i marzyłem o tym, aby się położyć i wygodnie odpocząć.

W końcu dosłyszałem stłumiony okrzyk - łan coś wreszcie znalazł. Po chwili kląłem, walcząc w gęstniejącym mroku z trudnościami zacięcia. Nim się do reszty ściemniło, zdążyłem zauważyć, że zboczyliśmy trochę z drogi. Zamiast trawersować w prawo, poszliśmy na wprost - rysą przez pionową ścianę - wchodząc w ten sposób pod olbrzymi okap, sterczący jakieś trzydzieści metrów wyżej. Aby go jutro ominąć, trzeba będzie z pewnością zrobić kilka skomplikowanych diagonalnych zjazdów.

Na razie jednak sytuacja miała swoje dobre strony - zabiwakujemy osłonięci przed kamieniopadem.

łan siedział na półce szerokości metra i tak długiej, że obaj mogliśmy się swobodnie wyciągnąć. Miejsca było akurat tyle, ile trzeba, by się dobrze wyspać. Wspinając się do stanowiska, dostrzegłem w świetle latarki, że półkę tworzy płaski wierzchołek ogromnego bloku, przyklejonego do pionowej ściany nad zacięciem. Wyglądał bardzo solidnie i nie wzbudzał podejrzeń.

Godzinę później założyliśmy dla bezpieczeństwa poręczówkę, rozciągając linę między starym, znalezionym w ścianie hakiem a skalnym dziobem. Wpięliśmy się w nią obydwaj i ułożyli do snu.

Kilku następnych sekund nigdy nie zapomnę.

Właśnie zasypiałem w płachcie biwakowej, a łan kończył poprawiać swoje auto. Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, poczułem że spadam. Jednocześnie rozdarł uszy potężny huk i łoskot. Z głową wewnątrz płachty nie widziałem, co się dzieje. Wymachiwałem tylko bezładnie rękami przez otwór i leciałem w przepaść czując jedno - strach. Mimo okropnego hałasu dosłyszałem jeszcze cienki skowyt przerażenia, po czym sprężyście odbiło mnie w górę - zadziałało auto! Ponieważ w locie zahaczyłem przypadkowo rękami o linę, miałem ją teraz pod pachami. Wisiałem na niej całym ciężarem ciała, lekko się kołysząc i próbując sobie przypomnieć, czy jestem także do niej przywiązany. Na wszelki wypadek mocno przyciskałem do siebie ramiona.

Grzmot walących w dół filara ton granitu rozległ się dalekim echem, po czym wszystko ucichło.

Byłem zupełnie oszołomiony. Wokół panowała złowieszcza cisza. Gdzie łan? Przypomniał mi się ten krótki skowyt i struchlałem na myśl, że mógł nie zdążyć wpiąć się w poręczówkę.

— O Jezu! — jęknęło przy mnie grubym głosem.

Z trudem przepchnąłem głowę przez otwór zaciśniętej płachty, łan wisiał obok mnie, na linie rozciągniętej w kształt litery V. Głowa bezwładnie zwisała mu na piersi, a czołówka świeciła żółto na skałę. Wygrzebałem z płachty swoją czołówkę, ostrożnie zdjąłem mu ze zlepionych krwią włosów pasek latarki i obejrzałem ranę, łan tak mocno oberwał w głowę, że z początku nie mógł nawet mówić. Na szczęście rana była powierzchowna.

Powoli otrząsaliśmy się z szoku, jakim był nagły, wyrywający nas z półsnu, lot w ciemność. Po dobrej chwili pojąłem, że ogromny blok, na którym leżeliśmy, oderwał się od ściany i runął w przepaść. Stopniowo, wśród nerwowych wymyślań i histerycznych chichotów, docierała do nas groza sytuacji. W końcu umilkliśmy. Strach i niepewność zastąpiły teraz pierwsze reakcje na ten niewiarygodny wypadek - przekleństwa, histerię i głupawe wrzaski. Świecąc w dół zobaczyliśmy smętne resztki obu naszych lin, zwisających przedtem z krawędzi platformy. Zostały pocięte i poszarpane przez walące w dół odłamki. Co gorsza dostrzegliśmy, że stary wycior, do którego wpięliśmy jeden koniec poręczówki wyraźnie się chwie-je, a dziób skalny na drugim końcu liny jest poważnie naruszony! Gdyby choć jeden z tych punktów puścił - polecielibyśmy w pustkę. Wzmocnić jakoś asekurację! - i tu od razu się okazało, że nie mamy żadnego sprzętu: wszystko - nawet nasze buty - spadło razem z półką. Czuliśmy się na niej tak bezpiecznie, że nie przyszło nam do głowy poprzywiązy wać rzeczy do poręczówki. Teraz już niczego nie mogliśmy zrobić.

Każda próba wspinania się bez liny i w skarpetkach byłaby czystym samobójstwem. Cień ogromnej przewieszki wykluczał nadzieje na pójście w górę, a pod nami kryła się w ciemnościach pionowa ściana - przeszkoda, którą można było pokonać tylko zjazdami na linie. Najbliższe półki były co najmniej pięćdziesiąt metrów niżej i z pewnością skręcilibyśmy kark, zanim udałoby się do nich zbliżyć.

Wisieliśmy tak na cienkiej nitce liny przez dwanaście nie kończących się godzin. To była długa, bardzo długa noc. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili możemy polecieć w dół. Śmiejąc się histerycznie, to znów milknąc w bezruchu - zawsze ze skurczonym żołądkiem, sparaliżowani strachem - czekaliśmy na to, o czym baliśmy się nawet pomyśleć. Przeżycie, którego nigdy nie zapomnę.

W końcu ktoś dosłyszał nasze wołania i helikopter ratowniczy wydostał nas ze ściany.

Następnego lata łan znowu pojechał w Alpy, ale nie miał ochoty się wspinać. Wrócił do domu przysięgając, że nigdy więcej tam nie pojedzie. Ja miałem więcej szczęścia - a może byłem głupszy - i zdołałem opanować strach. Z wyjątkiem jednego - obawy przed biwakiem.

— Co jemy? — Simon trzyma w ręku dwie foliowe torebki. — Mussakę czy potrawkę z indyka?

— Wszystko jedno, obie są obrzydliwe.

— Dobry wybór. Będzie indyk.

Po dwóch kompotach i kilku suszonych śliwkach układamy się do snu.

Tego ranka zwijanie biwaku idzie nam sprawniej.

Mamy dość miejsca, by się wyprostować - ułatwia to pakowanie karimat i śpiworów, porządkowanie sprzętu rzuconego byle jak wczoraj wieczorem.

Ja mam prowadzić. Simon zostaje w jamie, asekurując się z haka. Wyłażę przez mały otwór na skośny lód żlebu. Wczoraj szliśmy tędy już w ciemnościach i teraz wszystko dokoła wygląda całkiem obco. Twardy lód, na którym stoję, tworzy pode mną stożek, znikający niżej w wylocie tunelu. Tego, który w nocy kosztował mnie tyle strachu i wysiłku, nim go wreszcie pokonałem. Ogromne pole lodowe dolnej części ściany zostało za nami - stąd go nie widać. Spoglądam w prawo. Górna część żlebu piętrzy się pionowym lodem, ale wyżej teren się kładzie. Pójdę tędy, przez lodospad do następnego stromego kuluaru.

Na przednich zębach raków trawersuję w prawo, wbijając po drodze śrubę, po czym atakuję z boku lodową kaskadę. Ostra robota szybko mnie rozgrzewa, a wspinaczka w świetnym wodnym lodzie to sama przyjemność. Simon, wyglądając z otworu jamy, wypuszcza linę w miarę jak się wspinam. Naturalna śnieżna grota robi teraz większe wrażenie niż wczoraj wieczorem. Nie mogę się nadziwić, jakież mieliśmy szczęście, że udało nam się znaleźć coś takiego. Biwak w otwartej ścianie u wylotu żlebu byłby - łagodnie mówiąc - niezbyt komfortowy.

Ponad lodospadem otwiera się śnieżna rynna, którą idę w górę, dopóki mi starcza liny. Simon szybko do mnie dołącza.

— Jest dokładnie tak, jak myśleliśmy — mówię. — Następnym wyciągiem dojdziemy do tego podciętego żlebu.

Simon rusza w prawo, po czym opuszcza rynnę, w której stoję odpoczywając, i znika w żlebie - kluczowym miejscu drogi, które dawno temu wypatrzyliśmy z Seria Norte. Liczę na to, że największe trudności mamy za sobą, a teraz wystarczy jedynie pokonać żleb, aby znaleźć się na łatwych polach podszczytowych.

Jednakże dochodząc do Simona widzę, że jeszcze nie koniec problemów. U górnego wylotu kuluaru sterczy potężna bariera zębatych seraków, na pierwszy rzut oka - nie do ugryzienia.

Pionowy skalny mur po obu stronach wyklucza obejście, a seraki ciągną się od ściany do ściany, bez najmniejszej przerwy.

— Szlag by to trafił!

— Taaak... Kiepsko. Tego nie przewidzieliśmy.

— Może da się to jakoś obejść — mówię — bo jeśli nie, to kanał.

— Cholera! Lepiej, żeby się dało, inaczej trzeba będzie zawrócić. Spoglądam na pobliskie szczyty, próbując oszacować naszą wysokość.

— Wczoraj kiblowaliśmy na pięć osiemset — mówię. — Ile to w stopach? Dziewiętnaście tysięcy... Dobra, czyli zostało nam jeszcze jakieś półtora tysiąca stóp.

— Raczej dwa tysiące.

— Niech będzie dwa. Ale wczoraj zrobiliśmy co najmniej dwa i pół tysiąca trudnego terenu. Więc dziś powinniśmy wejść na szczyt.

— Nie byłbym taki pewny. Zależy, jak pójdzie z wyjściem na grań, a pamiętaj, że cała końcówka to same śnieżne rynny.

Ruszam w górę, wspinając się szybko pięćdziesięciostopniowym ku-luarem. Prowadzimy na zmianę, z rzadka się odzywając, skoncentrowani na utrzymaniu dobrego tempa. Wczoraj ubezpieczaliśmy się ze śrub na każdym wyciągu, a wspinaczkę opóźniał stromy lód. Dzisiaj łatwiejszy teren pozwala iść bez przelotów, ale za zdobywaną wysokość trzeba płacić haracz - w rozrzedzonym powietrzu ruszamy się wolniej. Wciąż ten sam rytm podwójnego wyciągu: trzydzieści metrów rąbania stopni na dojściu do stanowiska i dalej to samo, bez odpoczynku podczas prowadzenia.

Dyszę ciężko, rozgrzebując śnieg w poszukiwaniu twardego lodu. Zanim krzyknę Simonowi: „Możesz iść!”, zakładam auto z dwóch śrub i wbitych nad stanowiskiem przyrządów. Jesteśmy tuż pod barierą seraków, mając za sobą dobre trzysta metrów wspinaczki żlebem. Spoglądam na zegarek: pierwsza. Rano zaspaliśmy i wyszliśmy dość późno, ale udało się to nadrobić, przechodząc w cztery i pół godziny aż dziesięć wyciągów. Jestem w świetnym nastroju, przekonany, że to droga na miarę naszych możliwości. Na pewno ją skończymy. Podnieca mnie myśl, że wreszcie i ja jestem o krok od zrobienia pierwszego wejścia. I to od razu takiej klasy!

Dochodząc do mnie Simon ciężko sapie. Spoza seraków wyłania się słońce, zalewając śniegi pod nami jaskrawym, białym światłem. Simon uśmiecha się szeroko. Nie muszę pytać, skąd się wziął jego dobry humor. To jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wszystko układa się gładko, nie ma wątpliwości ani problemów; wystarczy po prostu żyć i cieszyć się chwilą.

— Przejdziemy seraki, a potem zrobimy sobie odpoczynek, dobra?

—Jasne — akceptuje Simon, przyglądając się barierze nad nami. — Widzisz te sople? Tamtędy da się przejść.

Patrzę na lodową kaskadę i w pierwszej chwili nie widzę żadnych możliwości. Jej podstawa jest wyraźnie przewieszona. Stroma ściana gładkiego, błękitnego lodu, z olbrzymią frędzlą sopli kapiących spod górnej krawędzi, tworzy jedyną solidną powierzchnię w masie kruchych seraków. Nie potrafię wypatrzyć w barierze innych słabych punktów. Pierwsze osiem czy dziewięć metrów poszedłbym lodową ścianką, potem, żeby wejść na łagodniej nachyloną część lodospadu, muszę się przerąbać przez barierę sopli.

— Trudno będzie.

— Aha. Wołałbym spróbować najpierw po skale.

— Piekielnie krucha.

— Wiem, ale może puści. Tak czy owak, spróbuję.

Simon przekłada kilka haków, parę kostek i ze dwa frendy na przód uprzęży, po czym zaczyna trawers w lewo, pod skalną ścianę. Mam mocne stanowisko tuż na prawo od lodowej kaskady. Delikatne seraki, sterczące pionowo między lodospadem a ścianą żlebu, otacza z jednej strony żółta, łamliwa skała.

Bacznie śledzę wspinaczkę Simona, bo wiem, że jeśli odpadnie, to nagle - z urwanym chwytem lub stopniem - a nie powoli, obsuwając się z braku sił. Właśnie wkłada w szczelinę frenda, najwyżej jak się da. Kostka siedzi pewnie, wszystkie cztery krzywki oparły się mocno o ścianki szczeliny. Gdyby Simon poleciał, puści raczej skała niż frend - tak mi się wydaje.

Idzie ostrożnie, sprawdzając stopnie lekkim kopnięciem, a chwyty - uderzeniem od spodu. Chwila wahania... i rozpłaszcza się na ścianie, sięgając odległego chwytu. Teraz zaczyna powoli przesuwać ciało w górę. Sprężam się, blokuję obie liny w płytce Stichta, by móc natychmiast zatrzymać ewentualny upadek.

Raptem chwyty się obrywają i przez sekundę Simon wisi w powietrzu z rozłożonymi rękami, ściskając w dłoniach dwa kawałki skały. Po czym spada na plecy do żlebu pod nami. W obawie, że frend wyskoczy, zapieram się nogami, ale trzyma pewnie i nie mam trudności z wyhamowaniem krótkiego lotu.

— Wspaniale — śmieję się ze zdziwionej miny Simona.

— Gówno... Byłem pewien, że wytrzyma.

Simon wraca na stanowisko i powtórnie lustruje lodową kaskadę.

— Wcale nie mam ochoty robić tego środkiem, ale jak mi się uda przejść tam po prawej, z resztą sobie poradzę.

— Tamten lód wygląda jak kasza.

— Zobaczymy.

Rusza w górę prawą stroną lodospadu, omijając dolną, przewieszoną część ściany. Chce zrobić mały trawers w prawo, podejść wyżej, po czym wrócić w lewo, już ponad galerią sopli. Niestety, lód prędko się kończy, a wyżej jest dziurawy jak sito śnieg i masa kryształów lodowego cukru. Simon zdołał osiągnąć wysokość górnej krawędzi sopli, po czym utknął. Stoi jakieś siedem metrów nade mną i przez chwilę wydaje się, że jest w pułapce - próbując schodzić tą samą drogą, naraziłby się na pewny lot. W końcu zakłada jakoś pętlę wokół grubego sopla, zrośniętego dolnym końcem ze ścianą, i zjeżdża na linie wprost na stanowisko.

— Jestem wykończony. Teraz ty.

— W porządku. Ale na twoim miejscu odsunąłbym się trochę w bok. Będę musiał odrąbać większość tych sopli.

Wiele z nich ma ponad dwa metry długości i grubość ludzkiego ramienia, a trafiają się jeszcze większe.

Wchodzę w lodową ścianę, która z miejsca wyważa mnie do tyłu, przez co bardziej wysilam ręce. Ciężar plecaka także odrywa mnie od lodu. Idę w górę na przednich zębach raków. Wbijam je - podskakuję na obu nogach, potem znów rąbię siekadłami w kruchy lód nad sobą - podciągnięcie - podskok - wspinam się jak najszybciej, usiłując w ten sposób oszczędzać siły. Zbliżam się do sopli, ale czuję, że długo tak nie pociągnę. Jestem zbyt zmęczony, żeby je strącać, wisząc na jednej ręce. Walę Czekanem z całej siły, wbijając ostrze na tyle głęboko, by utrzymał mój ciężar. Potem wpinam się uprzężą w pętlę przyrządu i zawisam na nim jak worek, przez cały czas śledząc czujnym okiem zagłębiony w lodzie koniec ostrza. Gdy nabieram pewności, że siedzi dobrze, wyrywam z lodu dziób czekanomłotka i ponad głową wbijam w ścianę śrubę.

Po wpięciu liny oddycham z ulgą - nie grozi mi już lot dłuższy niż dwa lub trzy metry. Sople mam w zasięgu ręki. Niewiele myśląc, walę młotkiem w lodową frędzlę, gapiąc się przy tym wprost w górę... Ale ze mnie dureń! Dobre kilkadziesiąt kilogramów lodu obrywa się z hałasem i ląduje najpierw na mojej głowie i ramionach, a potem leci dzwoniąc w dół, prosto na Simona. Naraz obaj zaczynamy kląć. Ja wściekam się na swoją bezmyślność, ostry ból rozciętej wargi i złamany ząb, a Simon przeklina mnie.

— Przepraszam... Nie pomyślałem.

— Właśnie. Zdołałem zauważyć.

Znów patrzę w górę i widzę, że młotek jednak zrobił swoje. Trochę bolało, ale za to mamy otwartą drogę do łatwiejszych części lodospadu. Dotrzeć na jego górną krawędź i na ostatnich metrach luzu dojść do stanowiska w płytkiej rynnie - to kwestia kilku minut.

Simon wyłania się z dołu, obsypany śnieżnym pyłem i okruchami lodu. Mija mnie, zmierzając w stronę niewielkiego żeberka, które oddziela nasz żleb od pól podszczytowych. Gdy do niego dochodzę, kuchenka jest już rozpalona i przygotowane wygodne miejsce do siedzenia.

— Masz zakrwawione usta — stwierdza spokojnie.

— To nic. Zresztą sam jestem sobie winien.

Zrobiło się znacznie chłodniej, gdyż opuściliśmy zaciszne żleby wystawiając się na wiatr. Po raz pierwszy możemy zobaczyć wierzchołek góry. Ogromny nawis szczytowy wywiesza się nad jej ścianą jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów wyżej. Grań biegnąca w lewo będzie naszą drogą zejścia, ale nie można się jej dobrze przyjrzeć, gdyż znika w kłębach chmur, bez przerwy ciągnących ze wschodu. Pogoda chyba się załamie.

Simon podaje mi gorący napój, obraca plecami do ostrego wiatru i wtula głębiej w kurtkę. Ogląda śnieżne pola pod szczytem, wypatrując najlepszej drogi wejścia na wierzchołek. Od tej chwili przestaje nas martwić stromizna czy trudności techniczne ściany. Najbardziej niepokojący jest stan śniegu na ostatniej części drogi. Całe zbocze nad nami żłobią rynny, które powstają w miarę, jak świeży puch zsuwa się w dół ściany.

Wiele słyszeliśmy o peruwiańskich „żłobkach” i wcale nam się to nie podobało. Najlepiej byłoby w ogóle do tych rynien nie wchodzić. W europejskim klimacie takie koszmary się nie formują. To góry Południowej Ameryki słyną z efektownych tworów ze śniegu i lodu; tutaj śnieżny puch zdaje się przeczyć prawom grawitacji, usypując zbocza o nachyleniu siedemdziesięciu, a nawet osiemdziesięciu stopni; na graniach wyrastają monstrualne nawisy, spiętrzone jeden na drugim, grożąc w każdej chwili zawaleniem. W każdych innych górach świeży śnieg zsuwałby się w dół, utrzymując jedynie na łagodnych stokach.

Całe zbocze nad nami przecina skalna bariera, niezbyt stroma, ale przyprószona warstwą zdradliwego puchu. Trzydzieści metrów wyżej skała znika pod nim, a stromizna stoku coraz bardziej rośnie. Śnieżne rynny zaczynają się tuż nad barierą i ciągną aż do szczytu. Ta, w którą wejdziemy, musi wyprowadzić nas na wierzchołek, gdyż przejście do sąsiedniej przez dzielącą je ściankę jest prawie niemożliwe. Dlatego najważniejsze to wybrać właściwą rynnę, tym bardziej, że wiele z nich kończy się ślepo. Uważnie oglądam zbocze i udaje mi się dostrzec kilka rynien otwartych u góry, ale skoro tylko przesuwam spojrzenie, nie potrafię ich już umiejscowić, bo rozpływają się w plątaninie pionowych żłobków, krawędzi i żlebów.

— Chryste, jak to ugryźć?

— Nie widzę nas dziś na wierzchołku.

— A już na pewno nie, jeśli z tych chmur sypnie. Która godzina?