Donikąd - Konrad Czerski - ebook + książka

Donikąd ebook

Konrad Czerski

0,0

Opis

Egocentryczny i wyalienowany Bruno Werner dorasta w świecie, który nazywa papierowym labiryntem. Po śmierci rodziców postanawia napisać swoją pierwszą powieść. W tym czasie natrafia na poruszającą książkę niejakiego Daremo Inaia. Poszukiwania autora widmo nie przynoszą efektów. Bruno Werner jednakże z niesłabnącą fascynacją towarzyszy głównemu bohaterowi zagadkowego tekstu w jego wędrówce po retroświecie przyszłości.

Z wątkami narratora i Daremo Inaia przeplata się także pełna sekretów opowieść o Sophie Kavan, współczesnej eremitce, która – zanurzona w modlitwie kontemplacyjnej – żyje w centrum Manhattanu. Trzy, splątane ze sobą historie zmierzają do wspólnego finału (czy raczej początku).

Donikąd to szkatułkowa powieść egzystencjalna. Jej pełna zwrotów akcja rozpięta jest pomiędzy Nowym Jorkiem lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku a współczesnym, ale fikcyjnym Wrocławiem, zahaczając o zanurzoną w bezczasie krainę Gen’ei. Oprócz pytania o kierunek, w którym zmierza człowiek, powieść ta dotyka jednocześnie zagadki istnienia jako takiego.

Konrad Czerski (1977 rok) – anglista, absolwent Podyplomowego Studium Przekładu (UWr). Uprawniony do nauczania języka angielskiego w kolegiach kształcenia ustawicznego na terenie Wielkiej Brytanii (Trinity College London). Tłumacz przysięgły i tłumacz literatury. Jako autor porusza się w obszarze szeroko rozumianej literatury postmodernistycznej. Donikąd jest jego debiutancką powieścią. Mieszka we Wrocławiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Konrad Czerski

Donikąd

Strona redakcyjna

Copyright © Oficynka & Konrad Czerski, Gdańsk 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2014

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Korekta: Justyna Dobrowolska

Skład: Piotr Geisler

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz | www.damasiewicz.idesigner.pl

Zdjęcie na okładce © Matthew Benoit | Depositphotos.com

ISBN 978-83-64307-29-4

www.oficynka.pl

email:[email protected]

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Książkę dedykuję mojej żonie.

Wstęp

Moje życie stoi pod znakiem zapytania. Nie jestem pewien, czy to tylko metafora. Do niedawna mój kontakt z rzeczywistością nie budził większych wątpliwości. Teraz jednak niewiele rozumiem, a to, co uważałem za fakty, kruszy się jak zbutwiały pergamin.

Nie pozostało mi nic oprócz słów. Z tym przekonaniem siadam do opisania mojej historii. Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji: bez tekstu, który właśnie tworzę, prawdopodobnie zniknę.

Ponieważ dążę do prawdy, zależy mi na wierności. Obawiam się jednak, że moje wysiłki zakończą się fiaskiem. Nie wiem, gdzie przebiega granica między prawdą a fikcją. Nie mogę wykluczyć, że to, co nazywam prawdą, jest tylko fikcją, w którą uwierzyłem. Dysponuję strzępami zdarzeń, przekazów i wrażeń obecnych w moich wspomnieniach i świadomości. Niektóre z nich się zatarły, inne nakładają na siebie. Ale nie to jest sednem problemu – sprawa jest dużo bardziej zagmatwana. Póki co nie potrafię nawet pojąć relacji pomiędzy mną a osobą, którą opisuję.

Aby się zintegrować z przeszłością, zamierzam tworzyć nową teraźniejszość. Spróbuję przeżyć swoje życie jeszcze raz. Być może jedyny raz. Nie licz na dalsze wyjaśnienia czy komentarze. Nigdy się nie dowiesz, gdzie przebywam ani co się ze mną stało. Pozostanie po mnie jedynie ten tekst. Nie należy wykluczyć, że znajdzie się ktoś, kto spróbuje rzucić światło na moją historię, choć to mało prawdopodobne. Poza tym skoro nie można w pełni polegać na moich słowach, to co dopiero na słowach innych.

Być może po przeczytaniu tej książki uznasz, że nigdy nie istniałem. Ten wniosek nie jest tak absurdalny, jak się z pozoru wydaje. Nie odrzucaj go zupełnie. Sam nie jestem od niego daleki.

1

Szare lata osiemdziesiąte znam jedynie z opowiadań – dorastam w świecie posypanym imperialnym brokatem. Tego, czy rodzice układają się z władzami, nigdy się nie dowiem. Tak czy owak w związku ze swoją działalnością większość roku spędzają za granicą, sprowadzając zza żelaznej kurtyny nieznane powszechnie kolory. Oddani bez reszty swojej pracy ojciec i matka wychowują dwójkę jedynaków. Dziesięć lat stanowi tak dużą różnicę wieku między mną a bratem, że każdy z nas żyje we własnym świecie, przez co jeden nie jest w stanie zagrozić pozycji drugiego. Swoją ciągłą nieobecność rodzice próbują nam rekompensować kieszonkowym, które przewyższa urzędniczą pensję. Nie podoba się to moim kolegom, więc od najmłodszych lat padam ofiarą dziecięcego ostracyzmu. W rezultacie mam wszystko z wyjątkiem tego, czego potrzebuję najbardziej: zainteresowania rodziców i przyjaźni rówieśników. Powoli przywykam do samotności.

Odrzucenie sprawia, że zaczynam szukać. Za jego przyczyną po mało emocjonujących przygodach trafiam do papierowego labiryntu. Długo szukam wyjścia, aż dociera do mnie, że poruszanie się po zakamarkach tego świata, fascynacja jego pięknem, relacje z napotkanymi tam postaciami same w sobie są upragnioną ucieczką i że jeśli stale się przemieszczam, żyję.

Z czasem rodzi się we mnie pragnienie zaznaczenia swojej obecności. Biorę więc ołówek i zaczynam kreślić po ścianach proste formy: z początku nieśmiało, niepewną ręką; później odważniej, ale wciąż nieudolnie. Całymi miesiącami badam ślady pozostawione przez tych, którzy trafili tu przede mną – doświadczonych podróżników wytyczających nowe kierunki. Choć moje wysiłki wypadają mizernie, nie rezygnuję. Przychodzi mi pokonać wiele mil, zanim rozmyte koncepcje zaczynają nabierać pożądanych kształtów. Dociera do mnie, że odrzucenie nie było prawdziwą przyczyną, która pchnęła mnie w objęcia tego świata. I tak wcześniej czy później bym tu trafił.

O rozpoczęciu przez rodziców działalności gospodarczej decyduje przypadek. Pewnego niedzielnego popołudnia, liżąc loda na patyku i obserwując ojca, który z satysfakcją sączy wódkę z sokiem grejpfrutowym, matka doznaje olśnienia.

– Zaufaj mi, to się musi udać! – przekonuje.

Ojciec, zwykle otwarty na sugestie żony, tym razem powątpiewa. Dopiero wieczorem, kiedy próbuje przygotowanych przez nią eksperymentalnych specjałów, nabiera przekonania co do trafności jej intuicji. Na ten dzień, 28 maja 1985 roku, datujemy początek małego imperium rodziców, który obchodzimy rokrocznie zamiast Zielonych Świątek.

Skala i tempo sukcesu lodów alkoholowych, bo o nich mowa, przechodzą najśmielsze oczekiwania nas wszystkich. Już po dwóch latach Lodomikser, Mniej niż zero, 111V, Koka, Piffko, Alko-max i Śnieżny czad są na ustach (dosłownie i w przenośni) każdego Polaka. Do ich spożywania przyznają się nawet najwyżsi partyjni dygnitarze. Wkrótce lody z prądem zostają uznane za dobro narodowe i symbol nieograniczonych możliwości drzemiących w ludzie pracującym.

Rodzice działają bez wytchnienia, więc interes rozwija się w zawrotnym tempie, a gotówka płynie ciągłym, wartkim strumieniem. Wkrótce rozszerzają zakres działalności i z czasem handlują w zasadzie wszystkim, na co jest zbyt. Majątek rodzinny rozrasta się, a my stale zmieniamy miejsce zamieszkania. Mechanizm jest prosty: metraż zwiększa się proporcjonalnie do przybywających na koncie zer. Ostatnim domem, w którym razem mieszkamy, jest dziewiętnastowieczny dworek na Warmii. Mam do swojej dyspozycji całe wschodnie skrzydło, ale dekuję się na poddaszu, odległym i zapomnianym. Ojciec i matka nieświadomie umieścili mnie tam wiele lat wcześniej, a choć drzwi mają klamkę z obu stron, to żadne z nas nie potrafi z niej korzystać.

Rodzice tworzą wyjątkowo skuteczny tandem i to właśnie, oprócz braku realnej konkurencji, okazuje się kluczem do ich finansowego sukcesu. Intuicja matki i przedsiębiorczość ojca sprawiają, że działają szybko i niezawodnie. W okresie transformacji ustrojowej ich fortuna rośnie jak supernowa. Już wtedy wiem, że zgromadzonych pieniędzy nigdy nie będą w stanie wydać, mimo usilnych starań. Tym, co sprawia, że żyją, nie jest jednak zamiana pieniądza na dobra luksusowe, lecz raczej wprawianie go w ruch i czekanie, aż po zakończeniu swojej misji wróci do nich w towarzystwie.

Śmierć atakuje znienacka. Po sfinalizowaniu spektakularnej transakcji, która ma podwoić wartość Zorn Investment, rodzice pędzą wynajętym samochodem aleją Drottningholmsvägen w Sztokholmie w kierunku lotniska Bromma. Pogoda jest dobra, samochód sprawny, a ojciec najlepszym kierowcą, jakiego znam, ale najwyraźniej ktoś gdzieś uznał, że ich czas się skończył. Chcąc uniknąć zderzenia z motocyklistą, który niespodziewanie hamuje, ojciec skręca gwałtownie i rozbija samochód o słup telefoniczny. Rodzice umierają tak, jakby ktoś zgasił im światło.

O wypadku dowiaduję się od brata kilka dni po fakcie. Przebywam wówczas na Warmii, poza zasięgiem telefonów i ich natrętnych właścicieli.

– Wiktor i Olga nie żyją! – wali prosto z mostu, stając w drzwiach mojego pokoju na poddaszu.

– Kto? – pytam, podnosząc wzrok znad książki.

– Wiktor i Olga, rodzice!

– Serio?

Eryk rzuca mi gniewne spojrzenie.

– Myślisz, że przejechałbym dwieście kilometrów dla żartu?

Wzruszam ramionami.

– Masz różne pomysły.

– O czym ty mówisz, człowieku? Oni umarli! Wiesz, co to oznacza?

To oznacza wiele rzeczy, nie wiem, co Eryk ma na myśli. Zresztą wciąż nie przyjmuję do wiadomości jego słów. Wpatruję się tylko w brata (gęste ciemne włosy, bystre oczy, szlachetne rysy, chwilowo zniekształcone przez gniew, postawna sylwetka), uderzony znienacka jego ogromnym podobieństwem do ojca.

– Nie zostawili testamentu! – gorączkuje się.

– A, to...

Eryk chodzi po pokoju tam i z powrotem.

– Nawet nie wiesz, jaki będzie chaos!

– No tak...

Nie wiedząc, jak się zachować, proponuję kawę. W kuchni mielę ziarna Kopi Luwak. Podczas gdy ekspres robi, co do niego należy, brat relacjonuje mi w szczegółach przebieg swojej wizyty w Sztokholmie i ustalenia tamtejszej policji. Siedzi na krześle; jego lewa noga nerwowo drży.

– Zwłoki już są w Warszawie. Pogrzeb za dwa dni. Przyjedziesz, mam nadzieję?

– Nie, no jasne.

Stawiam na stole dzbanek i filiżanki. Eryk chowa głowę w dłoniach.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – mówi.

– Tak.

– Nigdy nawet nie wspomnieli o śmierci.

– Jak wszyscy, myśleli, że im odpuści – mówię bardziej do siebie, w zadumie obserwując przez okno zmagania bezzębnej wiewiórki. – Wszystko będzie dobrze – dodaję pomiędzy ostrożnymi łykami kawy, choć nie wiem, co chcę przez to powiedzieć.

Z czasem uznaję, że gdyby nie szok, pierwsze dni żałoby Eryka lepiej by się wpisały w konwencję (nigdy nie wątpiłem w to, że kochał rodziców). Zresztą moje zachowanie też pozostawiało wiele do życzenia: przypominało bardziej reakcję na śmierć byłego sąsiada lub przedszkolanki.

Nowa rzeczywistość jeszcze długo pozostaje dla mnie abstrakcją. Kiedy to się zmienia, dopada mnie bolesna świadomość, że ostatecznie utraciłem coś, co zawsze było na wyciągnięcie ręki, a po co nigdy nie umiałem sięgnąć. W chwilach skrajnego przygnębienia próbuję – dość naiwnie – pocieszać się, że rodzice odchodzili szczęśliwi. Nad projektem otwarcia fabryki cienkowarstwowych paneli słonecznych pracowali blisko rok. Gdyby ojcu dano szansę wypowiedzieć ostatnie słowa, być może wyszeptałby: „Udało się”.

Eryk nie mylił się. Uporządkowanie spraw spadkowych trwa wiele miesięcy, mimo że formalnie tylko mnie i jemu przysługuje prawo dziedziczenia. Majątek jest ogromny, a jego rzetelna wycena skomplikowana. Obejmuje on świetnie prosperujący Zorn Investment, oszczędności zdeponowane w bankach, porozrzucane po całym świecie inwestycje kapitałowe i kilkanaście nieruchomości. Sugeruję bratu sprzedaż firmy i podział pieniędzy. Eryk, beztrosko marnujący wykształcenie uzyskane w École Centrale Paris, nie chce nawet o tym słyszeć. Ni stąd, ni zowąd odkrywa w sobie powołanie do rozbudowy rodzinnego imperium. Decyduję się odsprzedać mu swoje udziały. Nie interesuje mnie prowadzenie firmy, a poza tym obawiam się, że wcześniej czy później doszłoby między nami do konfliktu.

Dworek i kilka innych nieruchomości idą pod młotek. W zamian za udziały w spółce przejmuję większość gotówki i wszystkie inwestycje kapitałowe. Subtelnie, ale konsekwentnie brat daje mi do zrozumienia, że równy podział majątku nie jest właściwym rozwiązaniem, gdyż on ma na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci. Subtelnie, ale konsekwentnie puszczam te aluzje mimo uszu. Podobno pieniądze szczęścia nie dają, ale na wszelki wypadek wolę je mieć. Tym bardziej że Eryk – w przeciwieństwie do mnie – i tak szybko podwoi swoją połowę spadku.

Na Warmii mieszkam do dwudziestego piątego roku życia (przed śmiercią rodziców raczej nie myślałem o wyprowadzce). Dzieląc czas między luksusowy apartament w Warszawie i zagraniczne hotele, ojciec i matka rzadko bywali na prowincji, a kiedy już przyjeżdżali, ja i tak ukrywałem się na poddaszu.

Wiele można rodzicom zarzucić, ale jedno należy im oddać: mieli wyjątkowy zmysł estetyki. Od kiedy tylko zacząłem zwracać na to uwagę, pamiętam ich jako szykowne, atrakcyjne małżeństwo. Oprawę ich przedsięwzięć, domy, wnętrza i samochody zawsze wyróżniała elegancja. Czy chodziło o domek letniskowy na Riwierze Liguryjskiej, czy o szatę graficzną dla nowego produktu, bez wysiłku żonglowali stylami, nigdy nie ocierając się ani o nudę, ani o pretensjonalność. Pieniądze nie grały w tej kwestii roli (czy może raczej grały rolę pierwszoplanową), a warmiński dworek nie był tu wyjątkiem.

Niszczejący trzykondygnacyjny obiekt, zamieszkany dawniej przez odnogę szlacheckiego rodu Różyckich, poddany został kompleksowej renowacji. Rodzice zdecydowali, że w możliwie największym stopniu zachowają jego dziewiętnastowieczny charakter, przemycając jednocześnie elementy współczesnego komfortu. Rustykalnie urządzone pokoje (nagie belki stropowe, goła cegła wokół okien, piece kaflowe, antyki) wyposażone zostały w skrzętnie ukryte rozwiązania techniczne (klimatyzacja, wyszukana elektronika, baterie słoneczne, ogrzewanie podłogowe). Z zewnątrz biała elewacja i czarna dachówka nadawały dworkowi charakter angielskiego cottage house. Młode sosny stanowiły przedsionek dla parkowego starodrzewu okalającego dom, który z kolei płynnie przechodził w gęstniejący złowrogo las. Jednak nie okolica czy wykończenie domu stanowiły jego główną zaletę. Po zerwaniu podłogi w szkatułce ze zdezelowanym zamkiem rodzice znaleźli półżywą duszę domu. Z troskliwością, o którą nigdy bym ich nie podejrzewał, zaopiekowali się nią, robiąc wszystko, co w ich mocy, żeby wróciła do zdrowia. Efekt był taki, że wielomiesięczna restauracja podupadłego dworku, przypominająca pobielanie grobu, doprowadziła do zmartwychwstania jego duszy.

Gdy świat spał kamiennym snem, ja, leżąc w ciemnościach i rozmyślając, często słyszałem oddech domu. Kiedy indziej wsłuchiwałem się we wspomnienia jego stuletnich murów. Uwielbiałem też leżeć w parku, który go okalał, lub snuć się po pustych korytarzach dworku także wtedy, kiedy milczał. Jego cisza nie była mniej interesująca od opowieści.

Paradoksalnie, zanurzony w tym bezczasowym spokoju, pisałem utwory na wskroś przesiąknięte ludzkim zboczeniem, jak gdyby harmonia świata przyrody i dziewiczość tego miejsca tylko uwypuklały tragedię człowieka. To w tej okolicy okrutny hrabia pożerał niemowlęta, które płodził nastoletnim wieśniaczkom. To w pobliskim lesie obłąkany wiedźmin żywiący się borsuczym kałem przyrządzał swoje diaboliczne mikstury. To w chatce na nagim wzgórzu pijana bogini upuściła kulę ziemską, siejąc spustoszenie trwające miliardy lat.

Pierwszą osobą zainteresowaną zakupem posiadłości jest niejaki Wiesław Ostróda, potentat nieruchomości spod Warszawy. Po zapoznaniu się z profesjonalną ofertą reklamową przygotowaną przez Eryka decyduje się na oględziny. Gdy wytacza się z czerwonego SUV-a w teksańskim kapeluszu i ostrogach, nogi się pode mną uginają. Uścisk spoconej łapy robi resztę. Wiem, że muszę działać. Wprowadzam biznesmena oraz jego niemal niewidzialnego towarzysza do salonu i przechodzę do rzeczy.

– Sytuacja jest bardzo niezręczna, ale jeżeli panowie pozwolą, będę mówił otwarcie. Zaproponowana wstępnie cena wzrosła. Dwukrotnie. Zainteresowanie nieruchomością przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. To decyzja dosłownie z ostatniej chwili, więc postanowiłem ją przekazać osobiście. Przykro nam, ale nie jesteśmy skłonni do negocjacji. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że nasze działanie pociąga za sobą określone skutki prawne. W związku z tym w ramach rekompensaty za straty moralne pana Ostródy i poniesione przez niego koszty proponujemy odszkodowanie w wysokości dwóch procent ustalonej ceny sprzedaży. Myślę, że ta kwota pozwoli nam załatwić sprawę polubownie. Natychmiast po otrzymaniu odpowiednich dokumentów dokonam przelewu na wskazany rachunek bankowy. Wypada mi raz jeszcze przeprosić panów za fatygę.

Podnoszę się z fotela, żeby pożegnać gości, ale Wiesław Ostróda kiwa na mnie uzbrojoną w cygaro łapą, dając do zrozumienia, żebym usiadł. Twarz ma skupioną, bez wyrazu. Milczy.

Wypadki toczą się bardzo szybko. Zanim dociera do mnie, co się dzieje, prawnik bogacza, człowiek-cień, już wprowadza dane do przygotowanej wcześniej umowy przedwstępnej. Milczącemu dotąd Ostródzie rozwiązuje się język i przez dwie godziny miele nim bez przerwy. Najpierw rozwodzi się nad skutecznością mojej techniki negocjacyjnej, w której zaimponowało mu zagranie va banque i moje stalowe nerwy. Następnie snuje przede mną wizję przekształcenia wielohektarowej posiadłości w nowoczesny park rozrywki, a samego dworku w zajazd ze staropolskim jadłem „U Wieśka”. Chcę przestać istnieć. Myśląc o domu, parku, lesie, czuję się jak Judasz, który po fatalnej w skutkach decyzji nie może już zwrócić zakrwawionych srebrników. Kiedy Ostróda przechodzi do artystycznego jadłospisu, ociekającego tłuszczem i kiczem, zdaje mi się, że jestem u kresu wytrzymałości. To tylko złudzenie. Będę zmuszony znieść o wiele więcej.

Miesiąc później, usadowiony na tylnym siedzeniu taksówki, po raz ostatni omiatam dworek melancholijnym spojrzeniem. Siąpi, jak gdyby niebo chciało uzewnętrznić stan ducha całej okolicy. Mam wrażenie, że z chatki na wzgórzu dochodzi łkanie pijanej bogini.

2

Niełatwo przychodzi mi zatrzasnąć wrota do warmińskiego świata, tym bardziej że zewnętrzna rzeczywistość przynagla mnie do podejmowania krytycznych decyzji. Palące pozostają dwie kwestie: uporządkowanie spraw majątkowych i znalezienie nowego lokum. Moja wiedza dotycząca finansów jest bliska zera; opiera się jedynie na doświadczeniach z poprzednich kilku miesięcy i zdrowym rozsądku. Wygląda jednak na to, że jeśli będę działał w ramach racjonalnego budżetu, zaległe rachunki jeszcze długo nie będą mnie nękać.

Pobieżna analiza rynku pozwala mi wybrać instytucję specjalizującą się w obsłudze zamożnych klientów, której zamierzam powierzyć zarządzanie moimi pieniędzmi. Weiland und Morris, założony w 1887 roku bank inwestycyjny ze Szwajcarii, przekonuje mnie swoją długoletnią tradycją. Przyjmuję, że skoro do tej pory nie splajtował, istnieje duża szansa, że także kolejne stulecie upłynie bez nieprzewidzianych turbulencji. Ponieważ pomieszkuję w jednym z warszawskich hoteli, na spotkanie w banku umawiam się już na następny dzień. Golę się, wkładam konserwatywnie skrojony garnitur, włosy przygładzam żelem.

Bank znajduje się w majestatycznym gmachu wspartym na marmurowych kolumnach. U szczytu schodów widnieją przeszklone drzwi, a ja wcale nie chcę znaleźć się po ich drugiej stronie. W moich uszach już rozbrzmiewa monolog finansowego akwizytora. Mimo to rozpoczynam wspinaczkę. Sprawę należy załatwić.

Grzeczny, choć chłodny elegant z recepcji sadza mnie w fotelu i proponuje kawę. Oznajmiam, że wypiłem już dwie. Odchodzi bez słowa. Nie mam czasu dobrze się rozsiąść, a pojawia się inny, podobny osobnik, który zwraca się do mnie po imieniu i prosi, żebym się za nim udał. Prowadzi mnie długim, prostym korytarzem, po którego obu stronach w przeszklonych biurach pracują bankierzy.

Korytarz kończy się na hebanowych drzwiach. Elegant puka, a następnie je uchyla.

– Proszę wejść – rzuca beznamiętnie i znika.

Gdy pojawiam się w progu, zza kolonialnego biurka wstaje młodziutka dziewczyna i kieruje się w moją stronę.

– Nina Belotti, dyrektor przedstawicielstwa – oznajmia doskonałą polszczyzną.

Stoję lekko zbity z tropu. Wyczuwając moją konsternację, finansistka dodaje z uśmiechem:

– Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie?

– Tak, raczej tak – wyduszam.

– Zapraszam – wskazuje na kuszącą komfortem sofę.

Pani Belotti proponuje kawę. Oznajmiam, że wypiłem już dwie. Uśmiecha się. Czytając w moich myślach, podchodzi do barku i wyciąga dwie gustowne szklaneczki oraz karafkę. Wypijamy po łyku pierwszorzędnej brandy. Dziewczyna daje mi kilka sekund, żebym się rozejrzał. Wnętrze jest bogate i nudne. Ścianę nad biurkiem zdobią dwa portrety dystyngowanych starszych panów.

Widząc niesłabnącą konsternację na mojej twarzy, Nina Belotti opowiada mi o sobie. Słyszę o jej polsko-szwajcarskim pochodzeniu, bankowym rodowodzie, dzieciństwie spędzonym we włoskim kantonie Ticino, studiach w Genewie i przeprowadzce do Warszawy.

– Nie wiem, jakie są pańskie doświadczenia w sferze bankowości prywatnej, ale mam w zwyczaju osobiście witać nowych klientów banku, poznać ich trochę – dodaje. – Następnie, w zależności od ich potrzeb i oczekiwań, wyznaczam odpowiedniego doradcę.

Robi zakrapianą pauzę.

– Proszę powiedzieć, co możemy dla pana zrobić.

Wyczerpująco, ale bez zbędnych szczegółów kreślę swoją obecną sytuację. Najwyraźniej spełniam oczekiwania mojej rozmówczyni, bo kiedy kończę, słyszę krótkie „Rozumiem”.

Nina Belotti to piękna, krągła dziewczyna o porcelanowej cerze, czarnych włosach i pełnych ustach. Jej strój i fryzurę cechuje nowoczesna elegancja. Nie pasuje ani do otoczenia, ani do funkcji, którą piastuje – wygląda raczej na osobę z branży reklamowej. Ale ja, młody rentier bez wykształcenia, też chyba nie jestem jej typowym klientem.

W odpowiedzi na mój krótki wywód pani dyrektor zabiera mnie w bajkową podróż do świata liczb. Oko, ucho i podniebienie delektują się bodźcami, jakimi je uraczono. Najwyraźniej przez te wszystkie lata miałem błędne pojęcie o świecie finansów. Zaledwie po kilku zdaniach, które wypływają z ust Niny Belotti, przechadzam się po tajemniczym ogrodzie, gdzie wesoło podskakują procenty, zalotnie bzyczą matematyczne symbole, a krzewy w kształcie cyfr pną się radośnie w górę. Liczna grupa sześcioletnich dziewczynek, lekkich jak anioły, z tysiącami numerków zdobiących ich różowe sukienki, oddaje się przyjemności nieznanej mi gry. Walory fizyczne i – jak sądzę – zdolności menedżerskie nie są jedynymi atutami Niny Belotti. Do tej pory uważałem cyfry za upośledzonych krewnych liter, ale dzięki łagodnej narracji młodej finansistki przeżywam matematyczne nawrócenie. Techniczne terminy, które docierają do mnie z oddali, nabierają całkiem nowego znaczenia, poetyckiej głębi. Siedzę nieruchomo, z błogim, głupawym uśmieszkiem na ustach.

Wychodzę z banku. Po niebie przesuwa się ponętna, puszysta chmura. Uśmiecham się w duchu. Usadowiony przy schodach budynku biedak zwraca się niepewnie z apelem o jałmużnę. Wręczam mu soczysty banknot, a oczy mężczyzny zachodzą łzami. Tak, życie jest piękne.

– Osobiście się panem zajmę – oznajmia Nina Belotti przy okazji naszego następnego spotkania.

– Naprawdę? – prężę się dumnie na krześle.

– Ze względu na pokaźne rozmiary pańskiego majątku. Dziwi to pana?

– Nie, skąd – odpowiadam, korygując swój entuzjazm.

– Czeka nas dużo pracy.

– Tak, obawiałem się tego – mówię z największą powagą, na jaką mnie stać.

Z szuflady biurka Nina wyjmuje plik dokumentów – diagramów, tabel, formularzy.

– Na początek musimy ustalić podstawowe kwestie: pański profil jako klienta, horyzont inwestycyjny, cele i oczekiwania oraz wysokość opłat i prowizji.

– Oczywiście.

– Ważne, żeby już na wstępie był pan świadomy jednego. To niejako warunkuje dalsze decyzje.

Podpieram dłonią brodę i w teatralnym skupieniu czekam na wyjaśnienia.

– Sposób alokacji aktywów przez pańskich rodziców – mimo że wskazuje na znajomość rynków kapitałowych – nie odpowiada pańskim potrzebom. Tak uważam. W związku z tym zakres operacji finansowych, które musimy wykonać, będzie obszerny. Pańscy rodzice inwestowali na kilku kontynentach. Uporządkowanie tego wszystkiego zajmie trochę czasu, szczególnie że na dokumentach wciąż figurują imiona pana Wiktora i pani Olgi.

– Akceptuję to i zdaję się na panią.

W ciągu trzech kolejnych tygodni Nina i ja spotykamy się jeszcze kilkakrotnie. Stosunkowo łatwo przyswajam sobie podstawowe sformułowania związane z rynkami kapitałowymi, co umożliwia nam względnie partnerską komunikację, a rozmowy o pieniądzach, o dziwo, sprawiają mi przyjemność.

Tym, co umila mi hotelowe dni, jest alkohol. Przyduszony atmosferą syntetycznego przepychu nie mam ochoty ani pisać, ani nawet czytać. Wędrówki po centrum stolicy działają na mnie równie przygnębiająco. W gęstym tłumie ściśniętych twarzy czuję się dziwnie samotny, a choć od samotności nie uciekam, tę warszawską przesyca pustka podszyta rozpaczą. Upijam się więc przez większość czasu w hotelowym lobby, odpowiadając kamienną miną na wystudiowane uśmiechy obsługi, albo w pokoju, do lustra, które zresztą szybko zasłaniam.

Obawiam się, że przewlekły okres przygnębienia może wywołać atak. Sporadycznie cierpię z powodu czegoś, co zwykłem nazywać atakiem, choć te nietypowe doznania można by równie dobrze określić mianem napadu, zapaści czy paroksyzmu lub też, według amatorskiej diagnozy sądowego psychiatry, „stanem ograniczonej poczytalności”. Etykietka oczywiście nie ma najmniejszego znaczenia. Moja przypadłość ma wiele cech wspólnych ze schizofrenią i rozdwojeniem jaźni, ale jej objawy są na tyle niespójne i nieprzewidywalne, że trudno je zaszufladkować. Z przeprowadzonych przeze mnie badań wynika, że współczesna medycyna nie odnotowała do tej pory podobnego przypadku, a ponieważ nie chcę służyć nauce jako królik doświadczalny, przynajmniej na razie tak pozostanie.

Ataki pojawią się w nieregularnych odstępach czasu. Nigdy nie wiem, ile będą trwały ani jaką przybiorą formę. Nie jest to reguła, ale często powoduje je określony impuls: obraz, wydarzenie, wers, czyjeś spojrzenie lub nawet mroczna myśl. Impuls przenika mnie, a następnie władzę nade mną przejmuje mój cień, Kaduk Werner. Pęta mnie i knebluje w moim własnym ciele, pozostawiając mi jednak resztki świadomości, żebym mógł podziwiać jego dzieło zniszczenia.

Ataki zaczęły się już w pierwszych latach szkoły podstawowej. Łącznie naliczyłem ich siedemnaście. Niektóre trwają kilka tygodni, wiążą się z apatyczną frustracją i bezsennością, inne rozgrywają się w ciągu godzin. Ich skala i moc także są różne. Choć zdarza się, że odczuwam bliskość Kaduka jeszcze przed początkiem zapaści, nie wiem, kiedy się ona rozpocznie. Jestem zdany na łaskę zbira drzemiącego w ciemnościach mojego umysłu.

W trakcie jednego z napadów Kaduk wdał się w bójkę z zarośniętym studentem filozofii tylko po to, żeby mu udowodnić, że z tamtego żaden pacyfista. Nie mylił się, a filozof nie miał szans w starciu z potworem, który okładał go pięściami jeszcze długo po tym, jak ten stracił przytomność. Pęknięta czaszka, wstrząs mózgu, złamana żuchwa, a także przestawiony nos strażnika miejskiego to żniwo tamtego popołudnia. Kiedy doszedłem do siebie i dotarło do mnie, co się wydarzyło, byłem bliski rozpaczy. Biedak nazywał się Kosma Puterko, właśnie obronił pracę magisterską – pewnie o pacyfizmie. Chciałem się z nim spotkać, wszystko wyjaśnić, a przede wszystkim przeprosić, ale adwokat mojego ojca sprzeciwił się temu.

– Zapomnij o Puterce. Wiktor o wszystko zadbał. Wystarczy, że okażesz skruchę przed sądem.

Biegli orzekli, że czyn został popełniony w warunkach ograniczonej poczytalności, której powodu nie potrafili sprecyzować. Dostałem łagodny wyrok trzech lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i zakaz zbliżania się do poszkodowanego. Ponadto skierowano mnie na przymusową terapię i dalsze badania. Przez kilka kolejnych miesięcy mówiłem lekarzowi mniej więcej to, co chciał usłyszeć, i po serii mdlących spotkań i takich samych specyfików byłem wolny. Diagnoza terapeuty była rozwlekła, mglista i odrealniona.

Ale tutaj, w Warszawie, nie mam ataku. Kaduk się skrada, obwąchuje mnie, czuję jego oddech na karku, jednak ostatecznie oddala się w mrok.

Wielkomiejska samotność nabiera za to bardziej cielesnego wymiaru i zaczynam odczuwać potrzebę bliskości. Naturalnym obiektem mojego zainteresowania staje się cudna Nina. I choć nie łudzę się, by dyrektor banku mógł się umawiać z klientami, jestem zdecydowany spróbować szczęścia.

Na spotkaniu zamykającym proces budowy mojego portfela inwestycyjnego Nina ma na sobie bordowy kostium z czarną lamówką, popielatą koszulę i czarne perły. Mimo że pod wpływem trudów dnia makijaż dziewczyny wypłowiał, wygląda ona rześko i pięknie. Pytam, czy poszłaby ze mną na drinka. Odpowiada, że chętnie, ale regulamin banku jest w tej kwestii bezwzględny. Wierzę jej; nie ma przecież powodu wymawiać się od randki z młodym, przystojnym milionerem. Cóż, nuty piżma i bergamotki snujące się wokół miesięcznych raportów z inwestycji, spotkania raz na kwartał pod bacznym okiem Weilanda i Morrisa oraz telefony w razie jakichkolwiek problemów będą musiały mi wystarczyć.

Nierozwiązany pozostaje problem nowego lokum. W poprzednich latach dużo podróżowałem, a nawet pomieszkiwałem w Nowym Jorku i Mediolanie. Teraz jednak nie chcę opuszczać kraju, nie bardzo wyobrażam sobie także powrót na wieś. Logiczne wydaje się szukanie swojego miejsca w Warszawie, ale odpycha mnie wizja dzielenia luksusowej klatki ze szczurami żyjącymi w ciągłym niedoczasie. Zakres poszukiwań pozostaje więc praktycznie nieograniczony, co znacznie utrudnia wybór, gdyż nie wiadomo, od czego zacząć lub jakie przyjąć kryteria.

Postanawiam zdać się na ślepy los. Wybieram jedenaście miast z różnych rejonów Polski, którym przydzielam numery od dwóch do dwunastu. Kości zostają rzucone. Sześć – Lublin. Nie jestem zachwycony. Naginam świeżo ustalone reguły gry i rzucam raz jeszcze. Sześć. To kończy sprawę niefortunnej loterii. Na pytanie, co wśród moich typów robi Lublin, wygadany zazwyczaj głos w mojej głowie milczy.

Dwa dni później natrafiam na nowozelandzki portal turystyczny specjalizujący się w Europie Środkowej i Wschodniej. Intryguje mnie możliwość spojrzenia na Polskę oczyma mieszkańców drugiej półkuli, w dodatku skażonych przestępczym genem. Ze sztampowej oferty obejmującej między innymi Kraków, Jasną Górę i Wadowice wyławiam miasto, które natychmiast przykuwa moją uwagę. Tysiąc lat tradycji, osiem tysięcy zabytkowych kamienic, czterysta mostów i kładek, dwieście kościołów i kaplic, pięć rzek – liczby robią wrażenie. Według opinii użytkowników portalu miasto plasuje się w środkowych rejestrach rankingu popularności, a ponieważ nie szukam turystycznej komercji, uznaję, że to dobrze wróży. Na temat tego „najważniejszego kulturalnego i intelektualnego ośrodka zachodniej Polski” nie mam wyrobionego zdania (byłem tam jedynie raz, na szkolnej wycieczce), ale kuszący znak zapytania już majaczy na horyzoncie mojego życia. Kilka dni przemyśleń i wnikliwe studium przypadku utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto zaryzykować.

Ostatecznie nabywam mieszkanie na poddaszu poniemieckiej kamienicy z 1901 roku przy ulicy Zapomnianej, w północnej części śródmieścia. Nie ukrywam, że nazwa odgrywa tu znaczącą rolę. Agentem pośredniczącym w transakcji jest sympatyczna starsza pani o przedwojennych manierach, Teofila Lenart. Zachęca do rozważenia innych ofert, uczciwie odradzając tę dzielnicę ze względu na dużą liczbę mieszkań komunalnych i jej złą sławę, ale ja jestem przekonany o trafności swojej decyzji.

Informuję brata o życiowych planach i decyzjach inwestycyjnych. Nie spotykają się z jego zrozumieniem:

– Kiedy w końcu znajdziesz jakąś pracę?

– Mam pracę.

– Mówię o pracy zarobkowej. Praca z definicji powinna przynosić korzyści materialne – stwierdza.

– Niekoniecznie. Jest praca u podstaw, działalność charytatywna, posługa kapłańska i tak dalej. Opisuję rzeczywistość, chcę...

– Zrozum – przerywa mi – świat nie potrzebuje twoich historii o człowieku bez kodu genetycznego ani o braciach syjamskich zrośniętych myślami. Nie masz rodziny, nie skończyłeś studiów, nie prowadzisz nawet samochodu. Masz dwadzieścia sześć lat – czas na zmiany.

– Poczekaj – dotykam palcami skroni – przeżywam déjà vu. Nie mam rodziny, nie skończyłem studiów, nie prowadzę samochodu... Mam osiemnaście lat, dwadzieścia lat, dwadzieścia sześć lat...

– Przestań kpić, martwię się o ciebie. Jak długo chcesz to ciągnąć?

– Ile się da. Powiedz, Eryk, czy ty w ogóle się zastanawiasz nad życiem?

– Zastanawiam się nad nim bardziej niż ty. Życie to nie tylko wino, marzenia i metafory. Weź się w garść, zacznij zarabiać.

– Przecież zarabiam, inwestując.

– Błagam cię – brat rezygnuje. – Marnowanie szans rynkowych to żadne inwestowanie.

Nie ripostuję. Ta rozmowa nie różni się od innych, więc nie może nas zaprowadzić w nowe miejsce. Jedno jest pewne: Eryk poświęci życie rozbudowie rodzinnych spichlerzy. Aż któregoś dnia silniejszy podmuch losu zmiecie go z powierzchni ziemi. Tak jak rodziców.

Wieczorem, po złożeniu podpisu na dokumentach sporządzonych przez notariusz Simonę Schiller, siadam na podłodze zrujnowanego salonu swojego nowego lokum. Naga, pękata żarówka rzuca ordynarne światło. Popijając piwo z puszki, czuję się naprawdę wolny. Od rodziców, brata, przeszłości, ale przede wszystkim od samego siebie. Następnego ranka piszę swój pierwszy śródmiejski wiersz.

Za oknem szczelnie owinięte murem podwórze. Niczym więzienny dziedziniec zaciska swoje klaustrofobiczne kleszcze. Ci w dole nie przechadzają się, nie mają już siły. Siedzą wpatrzeni w coś, czego nigdy nie było, a co nie nadejdzie. Myślą. Czy są w więzieniu? „Kobiety o twarzach bokserów, mężczyźni o twarzach z parcianego worka?” Widzę drzwi, ciężkie, stalowe. Wyjście jest, lecz nie ma dokąd uciec.

Czy i ja jestem w więzieniu? Przykuty do fotela, zmuszony patrzeć i widzieć. Bezpańskie dzieci, ceglasta kamienica obgryziona niczym kukurydza, wyblakłe słońce rzucające promienie, które nie dają ciepła. Smutne, pewnie tak. Gdybym miał serce, czułbym właśnie smutek. Ale ten obraz jest dla mnie jak każdy inny. Martwa natura.

Jeżeli istnieją miejsca, w których czas zastygł, to jedno z nich. Bez zmian od stu lat. Wielki zegar zepsuł się właśnie wtedy.

Pierwsze dni w nowym miejscu są okresem twórczej karencji. Zbiór wierszy Cienie miasta powstaje w ciągu zaledwie trzech tygodni. Jestem zadowolony z wyników mojej pracy: postacie są żywe, miejsca namacalne, myśl przejrzysta. Ale pomimo przekonania o sile tego materiału wiem, że moja chwila jeszcze nie nadeszła. Gdzieś w tle czai się koncepcja bliższa mojemu sercu niż opis komunalnej egzystencji. Czekam.

Tymczasem ulatuje fascynacja ascezą. Cieknące kurki, nieszczelne okna i odsłonięte kable mają mniej więcej tyle uroku, ile się im zwykle przypisuje. Mimo to nie kapituluję. Odwiedzam podobno najlepsze, a na pewno najdroższe biuro projektowe w mieście, żeby kompleksowo zajęło się modernizacją Zapomnianej 1/9. Architekt ocenia, że przygotowanie projektów, zgromadzenie dokumentacji, uzyskanie pozwoleń i szeroko zakrojone prace remontowe mogą potrwać nawet pół roku. Już nawet nie wspomni o kosztach. Nie warto – nie w tej lokalizacji, nie w tym budynku. Dziękuję mu za radę, ale proszę o realizację zlecenia. Zawiadamiam Ninę o planowanych wydatkach i dekuję się w hoteliku przy rynku.

Z finansowego czy moralnego punktu widzenia śmierć rodziców niczego nie zmieniła, ale to, co ma miejsce w jej bezpośrednim następstwie, otwiera nowy rozdział w moim życiu. Mimo że jestem daleki od rewolucji, jaką postuluje brat, chcę wziąć za siebie większą odpowiedzialność. Do tej pory moim życiem rządził chaos. Nadszedł czas, żeby narzucić mu jakieś ramy. Po raz pierwszy mam wizję, jakkolwiek mglistą, i planuję ją zrealizować.

Koszt remontu przewyższa kwotę, jaką zapłaciłem za samo mieszkanie, ale efekt spełnia moje oczekiwania w stu procentach. Wieczorem, po wymianie ciężkiego od zer czeku na klucze, siedzę na skórzanej sofie w swoim designerskim lofcie i sączę Pendletona. Boję się, co prawda, ponownie zaryzykować stwierdzenie o wolności, ale czuję się dobrze. Naprawdę dobrze.

Wrocław stoi przede mną otworem. Jestem gotów napisać swoją pierwszą powieść.

3

Sophie gwałtownym ruchem zatrzaskuje drzwi swojego mieszkania. Pomimo impetu, z jakim dębowe skrzydło uderza o framugę, brutalnemu pocałunkowi materii nie towarzyszy żaden dźwięk. Dziewczyna zbiega bezszelestnie na parter kamienicy, z szybko bijącym sercem staje w drzwiach i zamyka oczy. Słońce wita się z nią, głaszcząc po twarzy ciepłymi promieniami, delikatny podmuch wiatru zaczepnie czochra jej włosy.

Sophie zaciąga się nowojorskim powietrzem. Zapachy kawy, hot dogów, liści klonu, perfum i spalin przeplatają się, tworząc wyjątkową mieszankę, tak bliską jej sercu. Kąciki ust dziewczyny podnoszą się i zdradzają jej stan ducha. Thompson Street, jak i cały Manhattan, milczy.

Radosnym, sprężystym krokiem Sophie rusza w dół ulicy zalanej blaskiem budzącego się, wiosennego słońca. Mija odpoczywający po szaleństwie nocy klub, coffee shop goszczący kilku biznesmenów, kiosk z ciepłymi jeszcze gazetami. Ponieważ jak co dzień o tej porze tłum nie zdążył zgęstnieć, spacer nie wymaga skomplikowanej nawigacji. Dziewczyna przecina Prince Street. Na rogu właściciel sklepu spożywczego wynosi skrzynki z owocami. Zauważywszy znajomą lekko sunącą po drugiej stronie ulicy, kłania się. Sophie macha do niego przyjaźnie, ale nie przystaje, żeby wymienić uprzejmości.

Czerwone światło na skrzyżowaniu z Houston Street przerywa płynny dotąd marsz dziewczyny. Samochody mkną w obu kierunkach, ciągnąc za sobą smugę świeżo przetrawionego paliwa. Wraz ze spontanicznie uformowaną armią przechodniów rusza na drugą stronę przelotowej ulicy, żeby po chwili kroczyć wzdłuż West Broadway.

Za barem rodzinnej kawiarenki stoi korpulentna kobieta o śródziemnomorskich rysach twarzy; naprzeciw niej grupka niezdecydowanych klientów; ekspres ciśnieniowy obsługuje nastoletnia córka. Wczytawszy się w wiszące na ścianie menu, Sophie robi notatkę w niebieskim bloczku. Właścicielka odbiera papierowe zamówienie i wyliczoną gotówkę, nie okazując zdziwienia. Gdy senna jeszcze nastolatka wręcza klientce torbę z jedzeniem, jej twarz ożywia się, a usta formułują nieme zapytanie. Sophie odpowiada kiwnięciem głowy i uśmiechem, salutuje lekko na pożegnanie, po czym wychodzi.

Na placu Waszyngtona wybiera jedną z bocznych ławek, ukrytą pod baldachimem z gałęzi akacji. Siada i z papierowej torby wyjmuje zakupy: kubek z kawą, trójkątne kanapki z wędzoną szynką, croissanta i paczkę papierosów. Zaczyna od kofeiny. Po zdjęciu plastikowego wieczka zlizuje piegowatą od czekolady piankę i bierze kontemplacyjny łyk.

Ponieważ chmury odpłynęły nad ranem w stronę Long Island, niebo nad Manhattanem jest błękitne i soczyste. Na jego tle odznaczają się wieżowce, które stopniowo zapełniają się ludźmi. Poniżej, na środku placu, okrągła fontanna tryska w swoim codziennym rytmie pięcioma cienkimi strumieniami wody. Za nią, nieco z boku, waruje Łuk Waszyngtona, ciężki i zwalisty niczym nogi mamuta.

Sophie nie należy do osób, które uważają, że człowiek to ziemski pasożyt lub że jego ingerencja w dzieło natury pociąga za sobą estetyczne kalectwo. Mimo że jej nieliczne plenerowe wycieczki ograniczały się do sąsiednich stanów, Sophie zna świat lepiej niż niejeden globtroter. Weryfikując teksty dla wydawnictwa Maximilian and Klein, specjalizującego się w publikacjach podróżniczych i przyrodniczych, każdego dnia czyta o najdalszych zakątkach świata i ogląda artystyczne fotografie dziewiczej flory i fauny. Piękno Rarotongi, Palau, krateru Haleakalā, płaskowyżu Nazca, gór Foja, Skalnej Fali niewątpliwie zapiera dech w piersi, ale dla Sophie najwięcej uroku mają miasta, czego najlepszą ilustracją jest Nowy Jork. Dziewczyna nie koncentruje się na perłach architektury oświetlonych na pocztówkach lub połyskujących nieśmiało na drugim planie komercyjnych filmów. Chodzi jej raczej o spowszedniałe, pospolite, niemal niewidoczne elementy miejskiego krajobrazu: schody przeciwpożarowe, skrzyżowania, posterunki policji, jadłodajnie, podziemne przejścia, banki, uliczne stragany, żółte taksówki, perony, mosty. Kocha rytm metropolii, jej melodię, jej poezję. Okalająca miasto przyroda nie jest niczym więcej, jak tylko scenografią, jakkolwiek doskonałą, do spektaklu ludzkiej twórczości, który Sophie mogłaby oglądać bez końca.

Plac powoli budzi się do życia. Dwójka rosyjskich emerytów rozpoczyna intelektualne starcie przy ulubionej szachownicy. Kilkanaście metrów dalej ruda, ponętna czterdziestolatka wyprowadza ospałego labradora. Vis-à-vis fontanny zarośnięty rysownik próbuje uwiecznić chwilę nerwowymi pociągnięciami ołówka. Oczy Sophie chłoną każdy szczegół.

Od poranka, w którym rączka dwunastolatki wyślizgnęła się z dłoni zaskoczonego ojca, a kędzierzawa główka rozbiła o krawężnik, minęło dziesięć lat. Dokładnie o godzinie ósmej barczysty prawnik, próbując dogonić oddalające się coraz bardziej spotkanie, wbił się klinem pomiędzy mężczyznę a jego córkę i zafundował dziecku bilet w jedną stroną do świata ciszy. Zawahał się na moment, ale świadom wagi swojego spotkania ruszył przed siebie. Wieczorem gdy sączył przyjemnie schłodzonego szampana Don Perignon, wciąż wracał myślami do feralnego incydentu, a jego odpowiedzią na uśmiechy współuczestników niewielkiej uroczystości był niepewny grymas. Jednak zanim celebracja dobiegła końca, toasty i gratulacje partnerów kancelarii adwokackiej Fleeze, Lewitt & Stiglitz zagłuszyły wątłe wyrzuty sumienia prawnika.

Dziewczynka: lęki, zawroty głowy, niesłyszalne wrzaski próbujące rozedrzeć ciszę nocy.

Ojciec: bezsilność pochylająca się nad butelką Southern Comfortu, obezwładniający smutek w walce z szaloną wściekłością.

Koszmar tej dwuosobowej rodziny zaczął się ostatecznie oddalać. Oddalać zaczęło się także natrętne, wszechobecne pytanie „Dlaczego?”. W dziecku rodziła się stopniowo świadomość przemiany, nowego początku. Choć jako dorosła kobieta nigdy nie usłyszy szumu kołysanych wiatrem zbóż ani niebiańskich dźwięków włoskiej opery, odsłonięte zostanie przed nią to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało – cudowna kraina leżąca poza zmysłami. Tego, rzecz jasna, dziewczynka nie mogła wiedzieć, nie mogła się nawet domyślać. Tajemnicze doznania, których interpretację utrudniała powypadkowa trauma, wykraczały poza zrozumienie jej nastoletniego umysłu. Mimo to czuła wewnętrzne przynaglenie, aby zostawić smutek i pretensje – rozstać się w zgodzie z gwizdkiem czajnika, zawsze czułym głosem ojca, krzykiem dzieci na placu zabaw i zacząć od nowa, gdzieś indziej, inaczej. Poruszona tym impulsem dziewczynka wyruszyła w duchową podróż w nieznane, bez kompasu, mapy czy przewodnika. Rozumiała jedynie to, że aby trafić do miejsca, o którym nic nie wie, musi podążać nieznaną jej drogą.

Droga wiodła przez pustynię, była mozolna i długa. Nastolatka brnęła przed siebie pomimo przeciwności. Jej serce zaczęło stopniowo doświadczać uczucia jakiegoś baśniowego spokoju, który wolno, niczym fala nadpływająca z innego świata, zaczął obmywać zranione emocje – gładzić je, głaskać – aż z czasem całkowicie zatopił je w swej kojącej toni. Dziecko nie otrzymało odpowiedzi na nękające je pytanie, a samo pytanie nie znikło. Powracało, ale rzadziej i bez pierwotnego zapału, jakby czuło, że straciło rację bytu.

W wieku piętnastu lat Sophie doznała olśnienia, że cisza to przestrzeń, w której mówi Bóg: Ten, który jest, który był i który przychodzi; że ów dzień, pomimo cierpienia, jakie przyniósł, był miłosnym zaproszeniem do ucieczki nie tylko od wielkomiejskiej kakofonii, ale przede wszystkim od iluzji życia bez jego Dawcy.

Nie próbowała tłumaczyć ojcu, czego doświadcza; on nie pytał. Od czasu wypadku prześladowała go myśl, że córka zamknie się w sobie i straci ją jak żonę, która pewnego dnia wyszła z domu i ślad po niej zaginął. Ale ponieważ na twarzy jego dziecka znów zaczął gościć uśmiech, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Brzemię smutku spoczywające na barkach mężczyzny ciążyło coraz mniej, aż w końcu pozwoliło mu się zupełnie wyprostować.

Każdego dnia, bez względu na to, gdzie się znajduje lub co robi, bez względu na samopoczucie czy pogodę, gdy mała wskazówka zegara dociera do ósemki, a duża do dwunastki, umysł Sophie generuje te same obrazy: uderzenie rozpędzonym udem, przerażający lot, trupio blada twarz ojca, czerwone uniformy sanitariuszy i pompujący tlen kaganiec. Powraca rzeczywistość tamtego poranka, wyraźna, ale odległa jak sen sprzed kilku dni, po czym znika równie szybko, jak się pojawiła. Dziś nie jest inaczej; okrągła dziesiąta rocznica nie przynosi w tym względzie żadnej zmiany. Przed oczyma dziewczyny przemyka scena z horroru, którego już dawno przestała się bać. Sophie kończy posiłek i dopija kawę. Robi mentalną fotografię placu Waszyngtona. Później gdy plac zapełni się studentami pobliskiej uczelni, hordami turystów, handlarzami marihuaną i sunącą na rolkach młodzieżą, czar pryśnie. Ani metafizyczna zmiana warty między słońcem i księżycem, ani nawet wieczór rozświetlony miriadą świateł tryskających z potężnej fontanny nie będą w stanie dorównać pięknu poranka w tym miejscu. Na ławce naprzeciwko odpoczywa staruszek w słomkowym kapeluszu i błękitnej marynarce. Na kolanach trzyma bambusową laskę. Mimo że w pobliżu nie ma żywej duszy, mężczyzna usiadł na samym rogu, jak gdyby był intruzem kradnącym światu cenną przestrzeń. Patrzy w dal wodnistymi oczyma osoby, która odlicza pozostałe jej dni. Sophie wysyła w jego stronę życzliwą myśl, po czym wyjmuje z płóciennej torby Biblię. Wstążka zaznacza Pieśń nad pieśniami.

4

Biel. Mróz. Włóczę się po targowisku staroci kilka kilometrów za granicami miasta. Handlarze zbierają się tu na rozległym wzniesieniu. W dole, po zachodniej stronie, widać porozrzucane niechlujnie domki; po wschodniej rozciągają się martwe, zatopione w śniegu pola.

Od czasu do czasu powraca do mnie lodowaty wiatr. Za każdym razem atakuje znienacka, policzkując mnie siarczyście. Gdy się oddala, wymusza na dzwonkach i metalowych naczyniach zawieszonych na straganach odegranie kilku taktów złowieszczej symfonii. Potem czai się w ukryciu.

Mitycznie starzy kramarze ubrani są w futrzane czapy i powycierane kożuchy. Grzeją się samogonem albo parzoną w samowarze herbatą, które popijają z blaszanych kubków. Wyobraźnia przenosi mnie do mongolskiej osady. Słyszę beczenie kóz...

Minęły dwa lata, odkąd zamieszkałem we Wrocławiu. Czy podsumowanie wypada pozytywnie? Raczej tak, choć, prawdę mówiąc, liczyłem na więcej. Może zbyt wiele oczekiwałem od samego siebie, może pierwszy wieczór w poniemieckiej ruderze wcale nie był punktem zwrotnym mojej pasożytniczej tułaczki, a może po prostu życie wszędzie jest takie samo. Tak czy inaczej decyzję przyjazdu do Wenecji Północy oceniam dobrze i nie planuję żadnych radykalnych ruchów. Gdzieś w głębi duszy wciąż wierzę, że Godot jednak pojawi się, ku zaskoczeniu oniemiałej ze szczęścia widowni.

Wały rzeczne, które ciągną się kilometrami przez środek miasta; wypukłe, stalowe mostki z opasłymi śrubami i germańskimi inskrypcjami; podwórza naznaczone stygmatami wojny. Czy można chcieć czegoś więcej? Najwyraźniej tak. Stare nawyki albo umierają powoli, albo nie umierają wcale. Pomimo szczerych chęci integracji z Wrocławiem i jego mieszkańcami większość czasu i tak spędzam w swojej luksusowej samotni. Kiedy rozsiadam się w przedwojennym żakardowym fotelu, zaopatrzony w dzbanek kawy i mistyczną układankę z liter, zapominam o świecie. Mebel ten – jedyny, jaki przywiozłem z Warmii – niczym dziewiętnastowieczny wehikuł czasu przenosi mnie do papierowego labiryntu. Wałęsając się po jego korytarzach, marzę tylko o jednym: żeby pozostać tu na zawsze. Czemu nie mogłem przyjść na świat jako bohater powieści Nabokova?

Mgliście pamiętając ze szkolnej katechezy, że nie samym słowem żyje człowiek, powracam od czasu do czasu do Wrocławia, żeby stworzyć choćby pozory kontaktu z nim. Parkuję swój wehikuł w salonie, załatwiam potrzeby fizjologiczne i ruszam na miasto. Niestety, trudno mi uznać wyższość realnych miejsc i postaci nad dwuwymiarowymi. Doceniam, co prawda, atrakcyjność tego świata, ale myślami jestem nieobecny, jakbym przynależał gdzie indziej.

Przełom, o ile to słowo nie kojarzy się jednoznacznie z sukcesem, nastąpił za to w sferze mojej twórczości. Rozpocząłem w końcu pracę nad swoją pierwszą powieścią i resztkami samodyscypliny wymuszam na sobie obowiązek systematyczności. Dwadzieścia pięć godzin tygodniowo to dolny limit, jaki sobie wyznaczyłem. Niewiele, jak na kogoś, kto nie pracuje zawodowo, ale zdecydowałem się zadbać o higienę pracy kosztem jej tempa. Ten czas wydaje się zdrowym kompromisem między bezowocnym oczekiwaniem na wenę a sztuką sprowadzoną do zmiany przy fabrycznej taśmie. Błąkające się po głowie pomysły na opowiadania, wiersze, komentarze literackie (których zresztą nie próbuję publikować) zapisuję skrótowo i odkładam na bok. Sięgam po nie wyłącznie po to, żeby gimnastykować leniwe mózgowie, gdy praca nad powieścią staje w martwym punkcie. Biorąc pod uwagę rozbieganie mojego umysłu, to jedyny sposób na jakiekolwiek postępy.

Po śniadaniu i porannej lekturze prasy decyduję, czy mam ochotę pisać. Jeśli tak, siadam do komputera i wystukuję na klawiaturze literacki alfabet Morse’a. Tworzę, aż zgłodnieję. Na lunch przeważnie jem tosty. Gdy pieczywo wygrzewa się leniwie w słońcu piekarnika, a liście yerba mate puszczają ożywcze soki w porcelanowym dzbanku, resetuję umysł przed dalszą pracą. Piszę do kolacji.

Pomysł na książkę zrodził się dość dawno, podczas jednego z pobytów za granicą. Koncepcja obrastała w szczegóły całymi miesiącami, kontury bohaterów i miejsc wyostrzały się coraz bardziej, aż zrozumiałem, że jedyną odpowiednią dla niej formą literacką będzie powieść. Niestety pomysł, nawet najlepiej opracowany, to jedno, a jego realizacja to co innego. Długo nie potrafiłem zebrać się na odwagę, żeby usiąść przy biurku i ubrać moje myśli w słowa. Między mną a moją powieścią wyrosła jakaś niewidzialna bariera, jakby historia ta należała już do kogoś innego, jakbym utracił do niej dostęp.

Pierwsze próby uwiecznienia wirtualnej dotąd opowieści kończyły się niepowodzeniem. Wiele założeń traciło spójność, gdy tylko usiłowałem nadać im kształt liter. Nie dość, że sama tematyka była wyzwaniem, to jeszcze pierwotne koncepcje wszczęły przeciwko mnie rewoltę i w pewnym momencie całą wizję ogarnął chaos. Jedynym, co odwodziło mnie od rozstania z tą historią, była postać jej głównej bohaterki, która wołała o ratunek czystym, wyrazistym głosem. Ostatecznie udało mi się odblokować zapieczone tryby literackiej maszyny i wprawić ją w ruch. Mimo że najgorsze już chyba za mną, dla własnego komfortu psychicznego nie przeliczam owych dwudziestu pięciu godzin na liczbę zapisanych stron.

Nachalne niedzielne dzwony ściągnęły mnie dziś z łóżka o bestialskiej porze, ale pełnego sukcesu nie odniosły. Po lekkim śniadaniu, zamiast w kościelnej ławie, znalazłem się w podmiejskim pociągu, który wywiózł mnie aż tutaj. Mój plan dnia rodzi się dość spontanicznie: wczoraj muzeum, dziś pchli targ. Jutro? O jutrze nie myślę – dosyć ma dzień swojej biedy.

Błąkam się, niczego nie oczekując, nikogo nie szukając. Nie wiem dlaczego zatrzymuję się przy jednym ze straganów. Nie kierują mną ani wygląd sprzedawcy (rękawiczki bez palców, futro z nutrii, braki w uzębieniu), ani jego asortyment (bezpańskie odznaczenia, pseudoantyki, przemarznięta makulatura). Głębsza analiza problemu nie następuje, gdyż moją uwagę przyciąga pewna książka, ogołocona z okładki przez lubieżny czas. Pojawia się naiwna myśl, że ta książka jest dla mnie. Poddaję się jej obojętnie, a kiedy dobijam targu ze sprzedawcą, lektura trafia do kieszeni mojego płaszcza.

Plany dalszego wałęsania się krzyżuje mi złośliwy wiatr, który konsekwentnie daje do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziany. Walczę z nim przez jakiś czas, ale kapituluję pod wpływem nadciągającej zamieci. Kupuję kubek grzańca i ruszam w stronę miasta. W mieszkaniu rozbieram się, rozgrzewam ręce w gorącej wodzie, parzę kawę.

Książka, półnaga, ponętna, czeka na mnie na fotelu. Roztacza wokół siebie aurę tego, co kocham najbardziej – tajemnicy, a silniejszego afrodyzjaku nie znam. Mimo że zazwyczaj przechodzę do rzeczy bez ceremonii, tym razem opieram się żądzy szybkiej konsumpcji.

Po bliższej inspekcji okazuje się, że okładki wcale nie brakuje, a powieść (jak sądzę) zaczyna się od strony tytułowej. Jest formatu zeszytowego, przywodzącego na myśl tomik wiosennej poezji, napisana w języku angielskim. Kartki są śnieżnobiałe i gładkie, papier dobrej jakości. Nie emanuje zapachem starości, czego się spodziewałem, lecz raczej delikatną wonią perfum, których nie potrafię określić. Kilka rogów jest zawiniętych, ale poza tym książka jest zupełnie nowa, co również dziwi. Przyglądam się jej i próbuję odgadnąć, co mi chce powiedzieć, co ma do ukrycia. Biorę pierwszy łyk kawy.

Otwiera się przede mną świat Gen’ei, czarno-biały, zamieszkany przez mangowe postacie bez twarzy. Posługują się co prawda imionami – Izumi, Suki, Takara czy Iki – ale brak im jakichkolwiek odrębnych cech. Mechanicznie wykonują codzienne czynności: pracują, uprawiają seks, odpoczywają, oddają się stadnym przyjemnościom, a choć nie do końca zdają sobie z tego sprawę, nieustannie okrywa ich niewidzialna chmura lęku.

Towards Nowhere, czyli Donikąd, napisana jest surowym, ascetycznym językiem. Ta powieść to nie pejzaż malarski, to szkic węglem, którego finezja leży w prostocie. Autor, niejaki Daremo Inai, kreśli swój świat tak wydajnie, że między słowami powstają gigantyczne przestrzenie, które, niczym otwarte na oścież okna, pozwalają podglądać życie jego bohaterów.

Zachwyca mnie konstrukcja książki, napisanej jakby jednym tchem. W zbitej kolumnie tekstu – bez akapitów, numeracji stron czy podziału na rozdziały, gdzie znaki przestankowe pojawiają się według własnego widzimisię – płynie historia donikąd. Powoli, nieubłaganie, złowrogo.

Jedna z postaci, mężczyzna o imieniu Utaguri, budzi się pewnego dnia z myślą, że noc okradła go z uczuć. Świadomość tego faktu powinna go przerażać, jednak jego tragedia polega właśnie na tym, że nie potrafi realnie przeżyć swej straty. Czuje, że nic nie czuje, o ile coś takiego w ogóle jest możliwe. Autor stosuje tu sprytny zabieg. Za sprawą niezwykle sugestywnego opisu dusza czytelnika zostaje wymoczona w wybielaczu, a następnie wyżęta jak szmata. Utaguri jest przy tym zupełnie obojętny. Jedyne, co rodzi się w jego umyśle, to niewygodna ciekawość.

Zaglądam przez jedno z okien ukrytych pomiędzy słowami i widzę siedzącego w fotelu mężczyznę. Jest zatopiony w myślach. Widzę dalej, jak pakuje swoje życie do czarnej aktówki, wkłada ją na najwyższą półkę w pancernej szafie, którą następnie zamyka, przekręcając masywne stalowe koło, i wychodzi. Wyrusza w egzystencjalną podróż tropem czegoś, co utracił, a czego nie pamięta.

Muszę przyznać, że pierwsze strony powieści wywierają na mnie ogromne wrażenie (nawiasem mówiąc, nie jestem w stanie stwierdzić, jak dużo tekstu faktycznie przeczytałem). Oczywiście podjęty przez Daremo Inaia temat nie jest szczególnie oryginalny, ale autor pisze w sposób, który mnie bardzo porusza. I choć jest zbyt wcześnie na rzetelne wnioski, to jednego jestem już pewien: Donikąd jest powiewem świeżego powietrza w literackiej stęchliźnie, którą wdycham na co dzień.

Dziwi mnie, że nigdy wcześniej o Daremo Inaiu nie słyszałem. Nazwisko autora tak dobrej powieści powinno było obić mi się o uszy. Zaglądam do książki i szukam notki biograficznej. Notki brak. Sprawdzam nazwę wydawnictwa – podobnie. Bez pośpiechu wertuję kartki w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, ale i tym razem bezskutecznie. Ani wydawnictwa, ani nakładu, ani miejsca wydania. Żadnych informacji, nazwisk, numerów czy dat. Trudno w to uwierzyć; jest to profesjonalna publikacja, która z całą pewnością została poddana wszystkim zabiegom technicznym typowym dla procesu wydawniczego.

Moja początkowa konsternacja mija, a usta wykrzywia uśmieszek. Rozwiązanie zagadki wydaje się dziecinnie proste. Ta informacyjna cisza to zabieg marketingowy w rodzaju tych stosowanych w enigmatycznych reklamach, które stawiają irytujący znak zapytania.