Dom wszystkich snów - Gunia Wojciech - ebook + audiobook

Dom wszystkich snów ebook i audiobook

Wojciech Gunia

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dom wszystkich snów – Wojciech Gunia

Rodzimy się w nim i w nim zamykamy oczy. W jego długich, wąskich korytarzach i pustych pokojach rozgrywa się to, czego doświadczamy między jedną a drugą nicością. W nim prowadzimy walkę i w nim zostajemy pokonani. Stawiamy pytania lub poszukujemy odpowiedzi. Kto go wzniósł? Kto nas do niego sprowadził?

Jest ogromy, być może większy niż świat, a my, z góry skazani na błądzenie, nigdy nie poznamy jego planów.

Trzynaście historii, jedna opowieść.
Dom wszystkich snów
książka – labirynt, książka – zagadka.

Gęsta, sensualna proza, nad którą unoszą się duchy Schulza i Truchanowskiego. Ale czytelne inspiracje są tu jedynie punktem wyjścia do dalszych poszukiwań, dalszej podróży w mrok rozłażącej się w szwach rzeczywistości. Te znakomite i mocno niepokojące teksty dotykają najgłębszych lęków. Wydobywają na powierzchnię świadomości to, o czym na co dzień nie chcemy myśleć. Przerażającą złożoność życia, z jego nieludzką geometrią i to, że na końcu czeka na nas bezduszna zębata machina, na którą z braku lepszych słów mówimy: śmierć. Trudno się oderwać od tych fascynujących ponurości.
Paweł Matuszek, autor powieści Kamienna Ćma i Onikromos,
ex redaktor naczelny „NF”, miłośnik dziwnych książek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 40 min

Lektor: Jarosław Rodzaj

Oceny
4,1 (46 ocen)
18
19
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SantaClara
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Ta Pani czyta tragicznie, przpraszam za szczerość. Dramat. Książka wspaniała, ale do czytania - dlatego oceniam książkę, a nie lektorkę.
20
skrzynek

Z braku laku…

Choć nie sposób nie docenić warsztatu autora, bogactwa językowego, ogromu wyobraźni przy tworzeniu kolejnych metaforycznych opowiastek to jednak nie jest to czego się spodziewałem. Po książkę sięgnąłem po polecajce fejsbukowej Jakuba Ćwieka, który zaliczył 'Dom...' w poczet najlepszych polskich horrorów 2020. I serio liczyłem na jakąś klimatyczną powieść grozy, a dostałem zbiór metaforycznych opowiadań, i to w klimacie bardziej sci-fi aniżeli horror, które tak opornie mi wchodziły, że aż męczyłem się z nimi przez kilkanaście dni. Nie trafiło to po prostu w mój gust. To zdecydowanie nie mój gatunek.
00

Popularność




W oczekiwaniu na powrót morza

Kiedy pokazuje mi szkielety statków, te bezwonne truchła (wyobrażam sobie zwietrzały zapach mazutu i skorodowanego metalu), straszące żebrami wręg ciemniejących w dziurach w skórze blachy, mówi tylko, że być może nie da się już nigdy zebrać wystarczającej ilości surowca, by je naprawić. A potem podnosi strzęp przerdzewiałego metalu, który od poszycia pobliskiego olbrzyma musiał oderwać wyjątkowo mocny wiatr, jaki czasami nas nawiedza. Materiał kruszy się w jego palcach, osypuje czerwonym pyłem na szarą, twardą ziemię. Mówi, że za jakiś czas właśnie tak w proch obrócą się te martwe olbrzymy. Ale zanim to się stanie, zanim przyroda wchłonie wraki, zanim spowoduje, że stracą kształt i nie będzie dało się w nich rozpoznać tego, czym były kiedyś, czym je stworzono, nas już dawno nie będzie. Odpowiadam, że to nie ma żadnego znaczenia, bo jeśli nas nie będzie, nie będzie też nikogo, kto mógłby powiedzieć, czym były; nie będzie nikogo, kto mógłby stwierdzić tę utratę kształtu. Mówię, że to, czym zostały stworzone, ma znaczenie tylko dla nas i to znaczenie zniknie razem z nami.

– Statek – mówi. – Sta-tek. S t a t e k – powtarza dobitnie, tak, jakby smakował każdą sylabę, każdą głoskę.

Nie mogę o tym myśleć bez czegoś pomiędzy politowaniem a tkliwością. Słowo przyszło z nami i choć odnosimy je do przedmiotu poza nami samymi, funkcjonuje wyłącznie w nas. Jak lepki język, którym jaszczurka chwyta owady. Dla równiny pod naszymi stopami nie istnieje ani statek, ani nawet jakiś obiekt, a nawet sama równina. Przeczytałam kiedyś w jakiejś książce słowo „ancestralne”, nazywające stan rzeczy zanim pojawił się ktokolwiek, kto mógł o nich pomyśleć i pomyśleć o tym, że o nich myśli. A jakie będzie – byłoby – słowo określające to, co zostanie już po tym, jak znikną ci, którzy o nich myślą i myślą o tym myśleniu?

Oddycham, biorę głęboki wdech, zastanawiając się, czy w powietrzu zachowało się choć trochę zapachu niegdysiejszego morza.

Ale skąd mogłabym to wiedzieć? Urodziłam się już długo po tym, jak go zabrakło. Słowo “morze” znaczy zatem dla mnie coś innego niż dla niego, który jeszcze je pamięta. Dla mnie pojęcie “morze” oznacza pustą przestrzeń powstałą po czymś, co niegdyś ją wypełniało; oznacza dla mnie wielką nieobecność czegoś, czego nie znam, w najlepszym przypadku wyobrażenie ulepione z cudzych słów. Natomiast dla niego “morze” to nie pustka po niewiadomym, ale tekstura, smak i zapach, kolor i ciężar, wciąż istniejące w obrazie świata niczym fantomowy ból w dawno odjętej kończynie, jak wspomnienie wszystkiego, co czyniło się nieobecną kończyną, jak wspomnienie wszystkiego, z czym miała ona kontakt.

Mówi mi, że mieliśmy odpłynąć, że te statki zbudowano z jakiegoś powodu. Mieliśmy zostawić to miejsce i wyruszyć w podróż. A może mieliśmy tylko lepiej poznać nasze otoczenie, rozszerzyć nieco swój świat. Sam już nie pamięta, podobno w czasach, gdy planowano wyprawę, ścierały się różne stanowiska i koncepcje. A potem zabrakło podstawowej rzeczy: morza. Tak, jakby zirytowane toczącymi się kłótniami odmówiło współudziału w realizacji naszych zamierzeń, jakiekolwiek by one nie były. Odeszło, zniecierpliwione brakiem urzeczywistnienia niektórych pomysłów albo oburzone charakterem innych.

Lubimy myśleć w ten sposób, ponieważ dzięki temu spada z nas choć część poczucia winy. Wprawdzie niezupełnie jestem przekonana, czy można mówić o czymś takim jak wina. Niespełnienie, zawód, rozczarowanie nie muszą oznaczać winy. Winą może być coś, co się zdarzyło, ale czy może być nią coś, co się nie wydarzyło, co nie zaistniało? Czy można mówić o winie zaniechania, jeśli okoliczności nas ubiegły? O winie ślamazarności? Czy gdybyśmy działali inaczej, to czy nie spadłoby na nas odium winy pośpiechu albo lekkomyślności? Czy człowiek jest winny kiedykolwiek, jeśli winny jest zawsze?

Próbowałam zrekonstruować historię odejścia morza, ale to zupełnie daremne. On sam, kiedy wskazuje na wraki i, opowiadając o nich, przechodzi do opowieści o kataklizmie, mówi mi rzeczy zupełnie sprzeczne.

W tych historiach morze raz znika z dnia na dzień, zostawiając za sobą wielki spłacheć wilgotnego mułu, w którym drgają umierające ryby, raz oddala się od nas niemal niezauważalnie, centymetr po centymetrze; tak ślamazarnie, że na przestrzeni lat znaczy swoje odejście szlakiem błotnistych kałuż, powoli zanikających na coraz bardziej spękanej pustaci. Tak samo opowiadają o tym ostatni mieszkańcy osady, nawet moi rodzice. Myślę wówczas, że te sprzeczności są owocem buntu, tak jakby postanowili powiedzieć głośne “nie” prawdziwemu przebiegowi zdarzeń, który być może wydał im się okrutny, niesprawiedliwy i bezsensowny. Tak, jakby zmyślenie mogło stanowić akt buntu, a kłamstwo moralną zemstę na prawdzie, która nie powinna nigdy być prawdą.

Nie mogę zdecydować się, czy o odejściu morza myśleć jako o apokalipsie, czy jako o zjawisku kosmogonicznym. Dla ludzi, których życie rozciąga się pomiędzy obecnością morza a jego brakiem, odruchowe jest zapewne myślenie o czasie obecnym jak o czasie po końcu świata. Oglądają spustoszony, szary krajobraz pełen rozpadających się łodzi, oglądają stapiające się z nim na dalekim horyzoncie szare niebo i przytłacza ich brak oraz pamięć. Ale ja uczyłam się funkcjonować według reguł, które nastały już po odejściu morza; moja egzystencja została ukształtowana właśnie poprzez jego odejście, więc gdybym miała wskazać na punkt początkowy dla świata, byłoby nim zapewne to, co dla nielicznych osób z mojej społeczności było jego końcem. Być może ten dylemat jest bezzasadny i jestem pogrobowcem dawnego porządku, może przynależę jeszcze niego i jeżeli zasady, które aktualnie obowiązują powstały w odniesieniu do braku morza, to wciąż jest ono tym, co decyduje o kształcie rzeczywistości – tylko że poprzez swoją nieobecność. Nie potrafię tego rozstrzygnąć i kiedy pytam mojego towarzysza o to, kim według niego jestem, on jedynie spuszcza wzrok i wierci nerwowo stopą w wyschniętym dnie.

– Jesteś – mówi po chwili – czymś innym. Ale nie obcym. Czasami mam wrażenie, że nas nie rozumiesz. A może to my nie rozumiemy ciebie. Spoglądasz na równinę i wraki z obojętnością. Gdyby morze wróciło, byłaby to dla ciebie rewolucja, dla nas powrót do normalności. Znasz tę równinę na wylot, uczyłaś się jej pyłu, jej nowej skromnej fauny i flory, jej kolor odbija się w twoich oczach bez żadnej tinty melancholii. Gdyby woda wróciła, twój świat by się skończył. Pewnie przystosowałabyś się do nowych-starych reguł. Jesteś młoda, o wiele młodsza niż byliśmy my, gdy morze odeszło. Szybko stałabyś się taka, jak my. Ale nic tego nie zapowiada. Jeżeli każdy z nas żyje z jakimś odczuciem perspektywy, to nasza jest skierowana coraz bardziej wstecz, twoja naprzód.

Gładzi mnie po głowie, jego dłoń jest szorstka i twarda.

– Tam rozpadają się nasze marzenia, nie twoje – mówi cicho, wskazując na wraki.

Pamiętam, że kiedy byłam mała, oglądałam z krawędzi klifu ponad równiną długie szeregi ludzi, ciągnących przed siebie. Mówiono, że szli szukać morza i błagać je o powrót. Mówiono także, że szli szukać morza i tam się osiedlić, przenieść tam nasz świat. Znikali gdzieś w końcu, stawali się maleńcy, wchłaniała ich szarość równiny i nie oddawała już nigdy. Do dziś trwają spory, czy odnaleźli morze i osiedli przy jego brzegu, czy powoli, wykruszając się jeden po drugim, docierali do jakiegoś punktu, powtarzając los wysychającej kropli, staczającej się po zbyt wysokiej ścianie. Jeżeli odnaleźli morze, to dlaczego nikt nie wrócił, by podzielić się dobrą nowiną? Czy to kara za wątpienie tych, którzy nie chcieli iść? Milczenie pełne poczucia wyższości wobec tych, którzy się pomylili, którzy nie mieli dość wiary?

Musimy więc wybierać między przeświadczeniem, że te karawany kończyły tragicznie a poczuciem niższości. Tym samym musimy dokonać wyboru między rozpaczą utraty a nadzieją, że istnieje gdzieś morze, do którego można dążyć. Ani zostać, ani iść; ani wątpić, ani wierzyć.

Czasami śni mi się, że morze wraca. Jednolita szarość nieba nad wyschniętym dnem pogłębia się, po jakimś czasie wyrzynają się z niej nieregularne kształty, które rozpoznaję jako deszczowe chmury, zniżające się ku nam, jakby ściągane w dół swoim ciężarem. A potem zaczyna padać deszcz. Zrazu pojedyncze, wielkie krople rozbijają się o suchą ziemię, roztrzaskując kruchą, spieczoną warstwę pyłu. Coraz gęściej i gęściej, powoli zabarwiają piaskową szarość ziemi wykwitami ciemnych plam. Wraz z ziemią coraz bardziej ciemnieje niebo, a z oddali zaczyna dobiegać mnie szum. Po chwili dopiero uzmysławiam sobie, że to rozlewająca się powoli fala brudnej, ciemnej wody, która wdziera się w równinę, pochłania ją metr za metrem, pokrywając ciemną, czarną warstewką, pęczniejącą z każdą kolejną kroplą.

Spoglądam na tę scenę z pomieszanymi uczuciami trwogi i ekscytacji, wywołanych przez dziką radość mieszkańców osady. Tańczą, dziękczynią, krzyczą, drepczą w podnoszącej się wodzie, brodzą w niej, piją, tarzają się, jakby coraz bardziej zapominali, że są ludźmi, jakby obecność wody pozwoliła im przełamać wewnętrzne bariery, jakby od zawsze pragnęli stać się istotami zjednoczonymi z morzem i tylko wyjątkowo niepomyślne okoliczności sprawiły, że przybrali inną – ludzką – postać.

Sen urywa się zawsze w tej tym momencie ekstatycznego tańca, w którym powoli zdają się gubić, zanikać, przeobrażać – a może rozpuszczać, rozcieńczać – te ludzkie formy. Urywa się, jakby karmiona nocą wyobraźnia mówiła mi: „Dosyć!”. Wyobrażam sobie, że nawet ona może czuć się znużona sama sobą, nie daje rady, nie wytrzymuje. Tak, jakby chciała mi powiedzieć, że czegokolwiek chcę doświadczyć, muszę doświadczać świadomie, na jawie, kontrolując pracę swojego umysłu, nie zostawiając go samopas, bo wówczas może pokazać mi rzeczy, których nigdy nie chciałabym oglądać, a o których będę wiedzieć – będę musiała wiedzieć – że pochodzą ze mnie samej, z mojego wnętrza, z trzewi i kości. Co wtedy pocznę, co zrobię, gdy przekonam się, że to, czego nie chcę doświadczać, bierze się ze mnie? Co się stanie, jeśli sen przeobrazi się w koszmar, a ja będę wiedzieć, że ten koszmar to ja sama, zwierciadło wytopione z niczego innego jak z czarnej materii mojego własnego wnętrza?

Kiedy nawiedzają mnie sny o powrocie morza, idę do tego, który je pamięta. Pytam o ich znaczenie, czy może być w nich coś proroczego, czy obraz morza jako wzbierającej fali połyskliwej czerni, niosącej chłód, jest choć trochę prawdziwy – czy ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Ale on nie wie, posyła mi dziwne spojrzenia, jakby coś w moich słowach go bardzo bawiło albo wprawiało w zakłopotanie. Wstydzi się okazać mi to rozbawienie, tak jak nie okazujemy go dziecku, które plecie entuzjastycznie bzdury, składając sobie pierwsze obrazy świata i wyciągając z nich swoje pierwsze wnioski.

– To tylko sen – mówi. – Skąd twoja głowa miałaby wiedzieć, jak wygląda nadejście fali, narodziny morza?

Odpowiadam, że w ciągu całej historii świata morza rodziły się i umierały niezliczoną ilość razy, więc może gdzieś głęboko we mnie, tak jak zresztą w każdym z nas, jest jakiś ślad pamięci Ziemi, jakieś ukryte znamię odciśnięte w gęsto splątanych łańcuchach genów?

– Czy te sny mogły by być prorocze? – ponawiam pytanie, gdy on ogląda kolejny kawałek blachy, odłamany od jednego z wraków.

– Czyli czy mogłyby dotyczyć tego, co się stanie, tak? – upewnia się.

– Tak.

– Podobno nie ma na świecie żadnej nowej rzeczy, są jedynie te, o których wszyscy już zdążyli zapomnieć. Kiedy śnisz przyszłość, śnisz jedynie to, co zdążyło się wydarzyć na tyle dawno, by nikt o tym nie pamiętał.

W tym jest – jak podejrzewam – źródło jego spokoju. Być może wie, że doświadczy morza jeszcze nieskończoną ilość razy. Doświadczy zdumienia morzem jako dziecko, doświadczy jego śmierci jako dorosły i doświadczy tęsknoty i nadziei jako starzec. Moje sny są tylko snami. I choćbym próbowała wierzyć w pamięć świata, która wniknęła także we mnie, muszę przede wszystkim wiedzieć, a nie wierzyć, że sny to jedynie zdeformowane wyobrażenia, gra karmiącej się bodźcami wyobraźni i pamięci uprawiającej sztukę kolażu. Nic ponadto. Jakichkolwiek nadziei czy wspomnień nie przyniosłyby moje słowa, są to tylko moje słowa i rezonans, który w wzbudzają w moim starym towarzyszu. Reakcja niezależna od żadnego z nas.

A jednak nie potrafię uwolnić się od obrazów ludzi odchodzących w dal, ku nieobecnemu morzu i nie potrafię też uwolnić się od obrazów ludzi, którzy próbują porzucić swoją formę, widząc powrót wody. Trzymają mnie z jednakową siłą i wspomnienia, i sen. Ale czy wspomnienia i sen czymkolwiek się od siebie różnią, czy wspomnienia nie są formą snu? A zatem nie potrafię się uwolnić od snów, skoncentrowanych wokół morza, wokół jego nieobecności albo jego apokaliptycznego powrotu.

Z tego też powodu nigdy nie odważyłam się wyruszyć dalej w równinę. Wiele razy pojawiała się we mnie myśl, aby spakować plecak i ruszyć przed siebie, aby zobaczyć, gdzie kończy się wyschnięte dno. Jednak zbyt przeraża mnie myśl, że ono – morze – tam gdzieś jest i czeka, by wypełznąć z ukrycia; nie zdążę wtedy wrócić. Choćbym nie wiem, jak mocno ganiła się za absurdalność tej myśli – za to, że daję się sterroryzować czemuś, czego nie ma – nie potrafię jej pokonać. Kiedy w domu kładę się spać i przed zaśnięciem wpatruję się w okno otwarte na ciemny, pusty bezmiar, kiedy wciągam w płuca nocne powietrze pachnące nieobecnością morza, kiedy nie mogę spać i staję w oknie i wypatruję, obejmując spojrzeniem niekończącą się ostrą linię wielkiego klifu niczym monstrualnej krawędzi osuszonego basenu, wzbiera we mnie poczucie, że powrót morza jest czymś więcej niż możliwością. Jest konieczny, albowiem wszystko w formie świata zdaje się wręcz nienaturalne, przetrącone u samych podstaw przez ten jeden brak.

Nigdy nie widziałam morza, ale jego brak odczuwam jako coś przerażającego zarówno przez ogrom nieobecności, ale i przerażającego przez to, jak całkowicie określił przestrzeń i prawa mojego funkcjonowania. W takich chwilach przytłaczającego przerażenia widokiem bezkresnej pustaci rozciągającej się za wysokim, ostrym klifem wzmaga we mnie uczucie, że prawdziwa boskość tworzy i modeluje nawet po swojej śmierci. Wpływa nawet poprzez swoją śmierć, oddziałuje mimo tego, że jej nie ma – i właśnie dlatego jest boskością, ponieważ jej niebyt waży tyle samo co byt. Jak czarna dziura, o której mi opowiadał ten, co pamięta morze, jak osobliwość – punkt o nieskończenie wielkiej grawitacji. Coś, czego nie ma, a wokół czego obracają się niezliczone światy.

Lubię spoglądać w słońce zachodzące nad równiną i wsłuchiwać się w szum wiatru, który nad jej ziemią rozpędza się do niesamowitych prędkości. Wyobrażam sobie wówczas, że te skorodowane giganty ze stali, którymi kiedyś mieliśmy dokądś popłynąć, są wobec tego wiatru jak palące się papierowe łódeczki, które prądom powietrza oddają czarną materię ze swoich tlących się kadłubów. To wyobrażenie nie przeraża mnie, wprost przeciwnie – w jakiś sposób uspokaja. Pustynny wicher nie przynosi żadnych zapachów, wznieca jedynie unoszące się ponad klif tumany pyłu, którymi chłoszcze okna i zabarwia nasze domy na kolor równiny oraz nieba nad nią. Tak stajemy się coraz bardziej częścią świata nieobecności morza.

A więc pokazuje mi wraki dawnych statków i mówi, że nigdy nie będziemy w stanie ich naprawić. Nie wytopimy już tyle stali. Kładę dłoń na jego chudym, kruchym ze starości ramieniu i mówię, że przyroda w ten sposób oszczędza nam rozczarowania. Przecież te statki nigdy by nie odpłynęły, skoro morze nie wróci. Jeśli wróci – to dlaczego mielibyśmy rozpoczynać jakikolwiek exodus? Zbudowaliśmy te wielkie pomniki klęski w kaprysie przezwyciężenia morza, ale morze pokazało nam, że nawet w swojej nieobecności jest niezwyciężone. Jeśli kiedykolwiek by wróciło, musielibyśmy nauczyć się znów żyć obok niego. Potem pytam:

– Dokąd mieliśmy odpłynąć? Po co?

Kiedy mówi, że w poszukiwaniu lepszego świata, parskam śmiechem i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę z niestosowności tej reakcji. Więc tłumaczę:

– Lepszego świata nie było, nie ma i nie będzie. Nie ma sensu nigdzie uciekać. Przeniesiesz się o kilka kilometrów dalej, ale to wciąż będzie miejsce rządzone tymi samymi prawami. Dokąd byś nie poszedł, spotkasz wciąż te same prawa. Prawo morza albo prawo nieobecności morza, które są dwoma stronami jednej monety. Miejsce, z którego nie można odejść – a z tego świata nie można odejść ku żadnemu lepszemu – jest więzieniem. Jeżeli nie możesz skądś odejść, to jest to więzienie.

– Nie przeszkadza ci, że żyjesz w więzieniu?

Wzruszam ramionami i spoglądam na równinę.

– To nie ma znaczenia.

Świat jest więzieniem, nie można z niego odejść ku żadnemu lepszemu miejscu, ale – mówię mu, kiedy dostrzegam, że moje słowa go zraniły – być może nie w tym rzecz, aby próbować uciekać.

– Pragnęliście odejść, chcieliście szukać. Gdyby się to udało, gdyby te kolosy wypłynęły, gdyby te arki ruszyły, napędzane ropą, żaglami i waszym pragnieniem, gdybyście znaleźli nowe miejsce i w nim rozpoczęli wszystko od nowa, to… Jak uważasz, ile czasu by upłynęło, zanim opadłby na was ten kir smutku, ta żałość zniewolenia? Jak szybko znów zapragnęlibyście się wyrwać gdzieś dalej? I co by się stało, gdybyście po przeżyciu iluś tam cykli poszukiwań, stabilizacji i buntu odkryli, że zatoczyliście koło i dotarliście do miejsca, z którego rozpoczęliście podróż? Gdybyście uznali je za miejsce szczęśliwe, wymarzone, Ziemię obiecaną? Sam mówisz: nie ma rzeczy nowych. Są tylko te, o których zdążyliśmy zapomnieć.

– Do czego zmierzasz?

– Morze uczy nas… Nauczyło mnie… – mówię wolno, ważąc słowa. – Nauczyło, że można pokochać własne więzienie. Tak zwróciło mi wolność.

Wiem, że nie zgodzi się ze mną. Gdyby się zgodził, nigdy by tego nie przyznał. Musiałby przyznać tym samym, że morze, odchodząc, obdarowało go czymś najcenniejszym. A przecież, kiedy pokazuje mi wraki, mówi, że tam rozpadają się jego marzenia. Korodują powoli, odsłaniając swoje wnętrze, tak jakby każdy dzień miał być wnikliwą lekcją anatomii przegranej sprawy. Patrzę na jego twarz. Na głębokie bruzdy, czarne, głębokie kaniony. Srebrzysty zarost, duży, bulwiasty nos. Blisko osadzone, szkliste oczy. Cienkie wargi w szerokich ustach. Opowiedziały mi tyle rzeczy – przekazały tyle faktów, tyle idei, tylko po to, abym stworzyła sobie z nich zupełnie inny świat niż oni. Ma rację: nie jestem jeszcze obca, ale jestem inna. Kocham go, tak jak można kochać inną istotę ludzką. Mimo że go nie rozumiem. Albo wydaje mi się, że rozumiem, i z tym rozumieniem głęboko się nie zgadzam. To nie jest zresztą ważne. Pokazywał mi świat, który sam widział zupełnie inaczej i tak nauczył mnie dostrzegać więcej odcieni. Lub nie dostrzegać, ale po prostu przeczuwać, że mogą być.

Jutro znów tu przyjdziemy. Przyprowadzę go, jego ciało słabnie i potrzebuje mojego wsparcia. Zejdziemy po wysokich schodach wykutych w klifie i pójdziemy powoli przed siebie tam, gdzie spoczywają statki. Oboje jesteśmy satelitami świata morza – on obecności, a ja nieobecności. Wpatrujemy się w różne strony tego świata, ale to wciąż jeden świat. Kiedy on odejdzie, kiedy w końcu wyczerpie się jego energia życiowa i ciało stopi się z równiną wyschniętego morza tak, jak stapiają się wraki statków, będę musiała zachować to spojrzenie na inną stronę. Zapamiętać kilka kadrów, widoków, otoczyć je kokonem pamięci i szacunku. Chociaż tyle mogę dla niego zrobić, nie będąc w stanie tego spojrzenia od niego przejąć.

Jutro znów tu przyjdziemy, będziemy przechadzać się między wielkimi wrakami. Później wpatrzymy się w horyzont, czy gdzieś nad nim nie rozwijają się chmury, czy nie rozciąga się i nie pogrubia czarna kreska, zwiastująca powrót tego, co tak bardzo nas oddziela i tak bardzo spaja.

Jutro znów tu przyjdziemy.

I kiedy płomienie

Nic nie potrafi usunąć mi z umysłu przekonania, że ten świat jest dziełem jakiegoś mrocznego boga, którego cień sam przedłużam, i że do mnie należy wyczerpanie wszelkich konsekwencji przekleństwa wiszącego nad nim i jegodziełem.

Emil Cioran, Zły Demiurg1

Kiedy płomienie obejmują surowe powierzchnie stołów i krzeseł, sięgają ułożonych ponad dziedzińcem belek, o które oplotły się kwitnące pnącza, kiedy unoszą prądami rozgrzanego powietrza popielące się strzępy obrusów, właśnie wtedy ginie mi z oczu twoja sylwetka – drgające spazmatycznie plecy w jasnej marynarce i pochylona głowa w kapeluszu, którego rondo wyłania się znad barków niczym pierścienie Saturna. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy płaczesz, czy się śmiejesz. Krzyczę jeszcze do ciebie, że to wszystko miało wyglądać inaczej, że zrujnowałeś cały mój wysiłek, całą moją pracę, całe moje życie. Życie, które ci tak wiernie poświęciłem, jak pies. Chciałbym, żebyś coś jeszcze powiedział, pragnę usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, choćby drwinę, choćby szyderstwo, ale po chwili oddzielające nas płomienie podnoszą się jeszcze bardziej, gęstnieją i wtedy zupełnie tracę cię z oczu.

A później trzeba się ratować. Ratować się? Może wolałbym, żeby udusił mnie dym i pożarł ogień, może wolałbym skończyć jako zwęglony ochłap, pogrzebany pod gruzami, w popiołach domu, ale czyjeś ręce chwytają mnie pod pachy i odciągają. Wciąż krzyczę, usiłując przebić się głosem przez ryk i trzask ognia, jestem bezwładny niczym szmaciana lalka. Ktoś wyciąga mnie, oblewa lodowatą wodą, idziemy przez płonący labirynt domu, nie widzę nawet twarzy mojego wybawiciela, jedynie ściany, z których płomienie wpełzają na sufit.

– Rozlał wszędzie naftę! – Przebija się do mnie czyjś krzyk, pewnie człowieka, który mnie prowadzi. – Podpalił! Dlaczego to zrobił?!

Odpowiedzi na to pytanie może paść nie wiem jak wiele, choć może żadna nie będzie prawidłowa. Być może niektórych pytań nie należy zadawać, nawet jeśli cisną się na usta, nawet jeśli chcą się wyrwać na wolność i rezonują w głowie, odbijają się od języka, zębów i wnętrza czaszki jak zamknięte w słoiku owady. Któż może powiedzieć, dlaczego to zrobił? Kto poza nim samym zna odpowiedź? I jakie znaczenie miałaby ta odpowiedź, zwłaszcza teraz, gdy ogień, przepalając okładzinę cienkiego tynku, sięga belek stropowych, rozżarza wszystko, żarłoczny i wściekły? – Uciekajmy! – To jedyne, na co jestem w stanie się zdobyć, choć mówię to bezwiednie, raczej coś we mnie mówi niż ja sam. Ja sam jestem ogłupiały, wypełnia mnie tylko rozpacz.

Kiedy wychodzimy na zewnątrz, dymiący i oczadziali, uderzenie czystego, wieczornego powietrza pełnego tlenu ogłusza nas. Upadamy. Słońce, które już zaszło, rzuca jeszcze czerwoną łunę, rozświetlając ciężkie chmury. Jest w tym czerwonym świetle obmywającym gęste kłęby coś z drwiny, a może tylko coś z dziecięcego przedrzeźniania. Z oddali słychać już syreny wozów strażackich, choć wydaje mi się, że kiedy tu dotrą, nie będzie już czego ratować. Człowiek, który wyciągnął mnie z domu – chyba ktoś ze służby, któryś mój podwładny – po chwili odpoczynku wraca w płomienie. Dopiero teraz zauważam innych ludzi. Czerpią wodę z pobliskiej studni, przynoszą wiadra, wylewają je w ogień. Tak nakazuje instynkt, a może coś silniejszego niż instynkt: konwencja, jakaś przyjęta norma. Przecież ich walka jest beznadziejna, ledwie symboliczna. Dom jest rozległy, a potwór wrósł w jego wnętrze, oplótł je, przeniknął przez tkanki. Wiadra wody znikają jak pojedyncze krople padające na rozżarzoną blachę. Mimo to ludzie dalej próbują. Mężczyzna, który mnie uratował, wpierw oblewa się zawartością jednego z kubłów, a następnie, taszcząc ze sobą drugi, wchodzi do wewnątrz, pokazując gestem ręki (i krzycząc coś, czego nie rozumiem), że może ktoś jeszcze został w środku. Po chwili znika za kurtyną ognia i to jest ostatni raz, kiedy widzę go żywego.

A później już tylko najczystszy chaos: potężne płomienie, które wyrastają z poszycia dachu, zrywają je, odsłaniając rozżarzony szkielet więźby, okrzyki przerażenia, gdy część konstrukcji zapada się, wściekłe wycie syren alarmowych, bieganina, bezradność przeradzająca się w niekontrolowaną panikę. I mój spokój, spokój pełen otępienia, spokój pełen rozpaczliwej obojętności. Gdy tylko pierwszy płomień wypełzł na deski podestu, na którym ustawiliśmy stoły, wiedziałem, że wszystko zmieni się w popiół. Zbyt dobrze znam... znałem ten dom. To cała moja praca. Całe moje życie. Jestem więc obojętny, jak ktoś, kto stracił wszelkie punkty zaczepienia i oparcia, jak ktoś, kogo życie zostało wymazane, unieważnione. Nie mam już nic i jestem sam we wszechświecie. Choć od płonącego budynku bije potworny gorąc, noc jest chłodna. Znad łąk otaczających posiadłość unosi się mgła, lepka i zimna. Mgła, tumany szarego kurzu znad drogi, kłęby czarnego dymu i pochłaniająca wszystko ciemność, w którą nieprzytomnie wpadam, gdy tylko zamykam oczy i kładę się na trawie.

Następnie jest szpitalna biel, smród lizolu i twardość steranego materaca, na którym leżę, przykryty prześcieradłem. Lekarz, kiwający nade mną głową i mówiący coś, co wydaje mi się zupełnie absurdalne. Dopiero po chwili, gdy przytomnieję, dochodzi do mnie, że nie odniosłem żadnych poważniejszych obrażeń.

– Trochę zatruł się pan dymem, parę lekkich oparzeń. Szybko się zagoi. To cud, że wyszedł pan właściwie bez szwanku. Pan jest zarządcą posiadłości?

– Tak – odpowiadam ochryple, przez zaciśnięte zęby.

– Niebawem odwiedzi pana policja. Kilka osób zginęło.

– Co z domem? – pytam, choć przecież wiem, choć przecież lekarz nie jest osobą, do której powinienem kierować to pytanie. Jak wiele pytań błąka się po świecie, wypowiedzianych w nieodpowiedniej chwili i do nieodpowiednich osób?

– Och, spłonął do samej ziemi. Sam pan widział. Drewniany szkielet, susza tego lata... Wszystkie gazety w regionie o tym piszą. Strażacy mówili, że przyjechali tylko po to, żeby dogasić pogorzelisko i wydobyć... Sam pan rozumie. Tych, którzy zostali. Nie było to łatwe, ale chyba nie chce pan o tym słuchać.

– Jeszcze nie.

– Policja musi zbadać przyczyny. Jest pan jedyną osobą, która wyszła żywa ze środka. Jedyną żywą i przytomną osobą... Ale to już policjanci zadadzą panu te pytania. Proszę leżeć, niebawem pielęgniarka zmieni panu opatrunki i będzie mógł pan skorzystać z toalety.

Kiedy byłem dzieckiem, w każdą niedzielę jeździłem z rodzicami do dziadków, którzy mieli duży ogród. Często paliliśmy ognisko; w palenisku stała niewielka konstrukcja z pokruszonych cegieł szamotowych. Kiedy płonące drewno ułożone wokół cegieł rozjaśniało wieczór, bawiliśmy się z kuzynem w pożar domu i na kijkach wpychaliśmy do środka małe figurki ludzi, zrobione naprędce ze starych gazet, owiniętych na cienkim szkielecie z miedzianego drutu. Patrzyliśmy, jak uwięzione między ścianami kukiełki schną, jak czernieją, trawione żarem, jak rozpadają się w popiół, odsłaniając druciany szkielet. To wspomnienie wydało mi się teraz prorocze i ironiczne. Światło słonecznego dnia wpadało przez matową od brudu i kurzu szybę i w ten sposób, zmiękczone, oblewało łagodnie kształty stalowych ram łóżek, prostych taboretów i parawanów ledwie oddzielających posłania. Z oddali dochodziły odgłosy szpitalnego życia – strzępy rozmów, szczęk łóżek, stolików do rozwożenia posiłków i ustawionych na nich tac, szuranie odsuwanych krzeseł. Byłem sam na sali, inne łóżka stały puste. Jako zarządca posiadłości, prawa ręka właściciela, cieszyłem się w naszym mieście pewnymi względami, zwłaszcza że Pan często i na bardzo długo wyjeżdżał i wszystko znajdowało się pod moją pieczą. Pomyślałem o nim i ogarnął mnie niepokój, tym większy, że byłem zobligowany do złożenia zeznań.

*

– Czy będąc w środku, w zasadzie w samym epicentrum pożaru, zauważył pan, co było jego przyczyną? – zapytał uprzejmie starszy, otyły mężczyzna, który chwilę wcześniej przedstawił się jako inspektor policji. Siedzieliśmy w gabinecie ordynatora. Policjant – w zdecydowanie za małym, znoszonym mundurze, ja – w koszuli nocnej. Pielęgniarka postawiła na stoliku dwie kawy.

– Nawet nie wiem, czy byłem w środku – powiedziałem, opierając głowę na ręce.

– Wyciągnięto pana z płonącego domu.

– Niewiele pamiętam, szczerze mówiąc.

– A co pan pamięta?

Opadłem plecami na oparcie, wbijając spojrzenie w sufit.

– Przygotowywaliśmy przyjęcie z okazji powrotu właściciela. To był wyczerpujący, trudny dzień. Mnóstwo pracy. Wyjątkowo długo go nie było, podróżuje w interesach po całym świecie. W dzień przyjazdu akurat wypadały jego urodziny. Kierowałem tym całym rozgardiaszem... Ustawienie stołów, gotowanie potraw, przygotowanie do podjęcia gości... Tyle się działo, a później... Później... ten chaos.

Czy zauważył, że kłamię? Rozparłem się na fotelu, bezwładny, szmaciany, wpatrzony w sufit, by nie zdradził mnie żaden gest.

– Właściciel jest w szpitalu. Nie w tym, oczywiście, jak pan sam wie. Po opatrzeniu ran został przewieziony do kliniki, w której ma wykupione... Nie mogliśmy wydobyć od niego żadnych informacji. W zasadzie wyjechał, czy też raczej zabrano go tak szybko, że nie zdążyliśmy porozmawiać.

– Wszystko spłonęło, prawda?

– Tak – potwierdził policjant. – Wszystko. Zapewne ktoś z towarzystwa ubezpieczeniowego dokładniej to panu objaśni. W końcu to na pańskiej głowie...

– Pamiętam, że ktoś prowadził mnie przez płonący dom.

– Stajenny. Zginął w pożarze. Bohaterska śmierć. Wrócił, by ratować... Tak zeznali świadkowie, którzy widzieli, jak pana wyciągnął.

Zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili wybełkotałem, że jest mi bardzo przykro z powodu śmierci człowieka, którego znałem, którego sam przyjmowałem do pracy i o którym miałem jak najlepsze zdanie. Policjant powiedział, że istnieją pewne poszlaki wskazujące na to, że pożar nie był dziełem przypadku.

– Ale to na razie tylko poszlaki. Wiemy, jak był zbudowany ten dom; z pewnością nie była to konstrukcja, która długo opierałaby się żywiołowi – tłumaczył, jakby przepraszająco, gdy zobaczył, że zapadam się w sobie. – Wiem, że taka informacja musi być dla pana szokująca.

Zanurzyłem się w milczenie. Za nic w świecie nie zdradziłbym właściciela, choć to właśnie jego gest – jego ręka spychająca lampę naftową na podest – był tym, od czego wszystko się zaczęło. Albo na czym się skończyło. Nie zdradziłbym go, nawet jeżeli zniszczył wszystko, czemu poświęciłem życie. Nawet jeśli nie rozumiałem nic z jego czynu. Lojalność musi być ślepa i absolutna, inaczej nie jest lojalnością, a tylko niską kalkulacją. Po chwili policjant zrozumiał, że nic więcej się ode mnie nie dowie, więc, dopiwszy kawę, pożegnał się i wyszedł.

*

Całe moje życie jako zarządcy domu było naznaczone nieobecnością Pana. Tyle lat, tyle czasu zmienionego w breję jednakowych dni, wypełnionych rutyną tych samych obowiązków. Podróżował w interesach po całym świecie, w pewnym momencie te liczne biznesy zaczęły prosperować tak dobrze, że jego pobyty w domu stawały się coraz rzadsze, aż w końcu niemal przestał w nim bywać, pochłonięty sprawami swojej firmy. Widywałem go tak rzadko, że nie mogłem sobie nawet przypomnieć twarzy, choć w domu wisiało pełno portretów – zdjęć z czasów dzieciństwa, młodości, z czasów studiów i pierwszych prób działalności handlowej. Ale te zdjęcia to nie był on, tylko ktoś inny – ktoś miniony; ktoś, kogo twarz odwzorowana topografią oczu, ust, policzków i zmarszczek przedstawiała wyłącznie jakiś wariant przeszłości. Często, zamykając oczy, próbowałem wyobrazić sobie, jak teraz wygląda właściciel, ale ilekroć usiłowałem to uczynić, stawałem przed zamazanym, nieuchwytnym obliczem, które wymykało się mojej uwadze i pragnieniu, by je dostrzec, przelewało się niczym woda przez sito, nie pozostawiając po sobie nic.

Wysyłałem telegramy, w których zwięźle raportowałem sytuację w domu i wdrażałem w życie dyrektywy, które otrzymywałem tą samą drogą. Niestety, z początku konkretne, z czasem stawały się coraz bardziej dziwaczne i niezrozumiałe, jakby odnoszące się do spraw zupełnie innego porządku, zupełnie innych miejsc. Na przykład informowałem go o wymianie poszycia dachu, w odpowiedzi otrzymywałem dane wysokości zbiorów pszenicy w jakimś innym kraju. Prosiłem o zezwolenie na zatrudnienie dodatkowych osób do obsługi stajni, a dostawałem komunikat o wahaniach akcji pewnego armatora. Zmuszony do coraz bardziej samodzielnego podejmowania decyzji powziąłem przypuszczenie, że nasza posiadłość nie jest jedynym majątkiem ziemskim właściciela. Było to o tyle prawdopodobne, wręcz oczywiste, że prowadząc działalność na tak szeroką skalę, musiał dysponować pewną siatką lokalizacji, w których mógłby zażywać odpoczynku bez konieczności odbywania wyczerpujących podróży. Być może, przeciążony obowiązkami, nie panował już nad tym, komu jaką odpowiedź należy wysłać.

Raz, w środku tygodnia, zwoływałem pracowników – służbę domową, stajennych, rolników – by przekazać im informacje. Z początku, wyposażony w jasno sformułowane zalecenia, czyniłem to z lekkością ducha, zadowolony, że maszyneria działa bez żadnych zakłóceń, i dopiero później, gdy telegramy od właściciela zaczęły stawać się coraz bardziej absurdalne, coraz bardziej enigmatyczne, zostałem zmuszony, by fabrykować ich treść, by własnym zmyśleniem organizować pracę naszego domu tak, jakby mógł to swymi poleceniami czynić sam Pan. Pytania, które wysyłałem, by wyjaśnić sytuację, przepadały w próżni bądź skutkowały kolejnymi odpowiedziami zupełnie pozbawionymi sensu. Pomyślałem nawet, że właściciel, tak bardzo zajęty interesami, scedował odpowiadanie na pytania na inną osobę bądź nawet zespół osób, które, pozbawione kontekstu wiedzy o specyfice naszej posiadłości, udzielały odpowiedzi błędnych – być może błędnych poprzez niewiedzę, a być może przez lekceważenie.

Nikt z pracowników nigdy nie podał w wątpliwość moich komunikatów, nikt nigdy nie zasugerował, że sprawozdanie z otrzymanych rozkazów, które przekazuję, jest w całości zmyślone. Co więcej, skuteczność mojej pracy wzmacniała w nich poczucie, że właściciel, choć nieobecny, czuwa nad wszystkim i trzyma rękę na pulsie. Dzięki temu pracowali lepiej, wydajniej.

Pewnej nocy przyśniło mi się, że nasz pan nie żyje. We śnie obwieścił mi to żałobny kondukt, który przytoczywszy się z miasta, przywiózł ze sobą na karawanie trumnę. Wewnątrz, na atłasowej wyściółce, zamiast ciała znajdowało się telegraficzne zawiadomienie o jego śmierci. Gdy tylko przeczytałem informację na karteczce, wieko zatrzasnęło się z hukiem. Wyrwany gwałtownie ze snu, z obezwładniającym biciem serca, zrozumiałem, że obudziła mnie okiennica, siłą przeciągu zmuszona do uderzenia o ramę okna, które otwarłem przed położeniem się spać z powodu upału i panującego w mojej samotnej sypialni zaduchu. W pierwszej chwili trzeźwości, gdy koszmar jeszcze nie do końca spełzł z mojego ciała i wciąż otulał je warstewką zimnego potu, pomyślałem, że gdyby rzeczywiście dotarła do mnie taka informacja, nie potrafiłbym jej przekazać pracownikom posiadłości. Wciąż udawałbym, dopóki maskarada w oczywisty sposób nie wyszłaby na jaw – pomyślałem, i w tej chwili poczułem do siebie samego nieodparte obrzydzenie.

Zamiast tego, jakiś czas później, goniec z miasta przyniósł telegram, obwieszczający, że po długiej, wyczerpującej podróży właściciel wraca, że pragnie w ciszy swojego domu spędzić na zasłużonym odpoczynku nieco czasu i świętować urodziny. Zwołałem wówczas specjalne zebranie na dziedzińcu domu. Wszyscy cieszyli się i wiwatowali; do tego stopnia dałem się ponieść ekstatycznemu nastrojowi wśród służby, że zwolniłem ich z reszty obowiązków tego dnia i nakazałem przynieść z piwnicy beczkę piwa, byśmy mogli się wszyscy zabawić.

*

Wkrótce po wyjściu ze szpitala, z którego wypisałem się na własne żądanie, nakazałem wypłatę odszkodowań dla rodzin pracowników, którzy zginęli w pożarze, oraz opłacenie ich pochówków. Wraz z agentem ubezpieczeniowym dokonałem inspekcji pogorzeliska. Nie mógł podjąć żadnej decyzji bez zakończonego postępowania w sprawie przyczyn wybuchu pożaru. Mimo to zarządziłem, że wszystko ma zostać odbudowane. Wprawdzie nie otrzymałem takiej dyspozycji od właściciela, który milczał, poświęcając się leczeniu w odległym sanatorium, jednakże uznałem – przepełniony dziwną złością – że jest to coś, co muszę zrobić bez względu na wolę przełożonego. Poinformowałem go o tym stosownym telegramem.

Niebawem rozpoczęły się prace; nadzorowałem je osobiście. Wpierw uprzątnięto miejsce katastrofy. Następnie, skontaktowawszy się uprzednio z człowiekiem, który był w posiadaniu planów posiadłości, zleciłem wycenę niezbędnych materiałów budowlanych i skompletowanie ekipy mającej odbudować dom i przyległości. Oczywiście, byłem w pełni świadomy tego, że przedsięwzięte przeze mnie działanie jedynie częściowo będzie w stanie naprawić szkody; wszak z dymem poszły wszelkie pamiątki, wcale bogata biblioteczka, a także zdobiące ściany obrazy. Nie były one szczególnie cenne, gdyż ten, do kogo należały, nie przejawiał specjalnie wyrafinowanego zmysłu estetycznego i ściągał do domu (bądź przysyłał kurierem) tanie, może nawet nieco tandetne landszafty, kupowane za grosze, choć bez wątpienia było go stać na o wiele droższe prace. Najbardziej było mi szkoda samych zdjęć właściciela. Zdawało się, że o ile zastąpienie jednych kiepskich obrazów innymi kiepskimi obrazami nie spowoduje ostatecznie żadnej różnicy, o tyle potencjalny brak wizerunków naszego zwierzchnika wpłynie jeszcze bardziej negatywnie na wspomnienie jego twarzy, nie tylko u mnie, ale i u pozostałych pracowników domu.

*

Kiedy tylko zakończyliśmy świętowanie – a w zasadzie wstępne świętowanie – rozpoczęliśmy przygotowania do powitania dawno niewidzianego pana. Nająłem kucharzy i orkiestrę, sporządziłem listę gości i, przygotowawszy wzór zaproszeń, zleciłem ich druk. Właściciel był najbardziej majętnym, liczącym się w świecie synem naszego regionu i uważałem, że przyjęcie powinno zgromadzić całą lokalną śmietankę.

Niestety, w przeddzień bankietu odebrałem krótki, acz kategoryczny telegram, w którym właściciel bezwzględnie żądał odwołania uroczystości. Nie tłumaczył niczym swojej decyzji; natomiast nie ulegało wątpliwości, że był to, nie licząc notki o planowanym powrocie, pierwszy od dawna czytelny i jasny komunikat, wystosowany osobiście przez niego lub kogoś będącego bardzo blisko niego. Pełen wstydu wydałem fortunę na pospieszne informowanie wszystkich zaproszonych, że zabawa nie dojdzie do skutku; w celu uniknięcia skandalu tłumaczyłem decyzję kłopotami zdrowotnymi gospodarza i obiecywałem wydanie przyjęcia w innym terminie. Jednakże części wykonanej pracy nie dało się cofnąć: dziedziniec posiadłości zastawiony stołami, na które już wyłożono obrusy; przygotowane zawczasu potrawy i trunki, opłacone girlandy i kwiaty, które przywieziono na kilka godzin przez mającą się nie odbyć ceremonią – wszystko to zdradzało anulowane święto. Nie miałem wątpliwości, że właściciel będzie domagał się ode mnie wytłumaczenia, dlaczego samowolnie podjąłem decyzję o organizacji przyjęcia, dlaczego uznałem, że moja inicjatywa zyska jego aprobatę. Byłem na to gotowy.

Wbrew zakazowi zadecydowałem, że wobec już poniesionych kosztów i wysiłku pewna forma uroczystości należy się przede wszystkim pracownikom posiadłości. W dzień przyjazdu właściciela postanowiłem osobiście powitać go na dworcu kolejowym i po drodze do domu wszystko mu wyjaśnić. Byłem gotowy ponieść wszelkie konsekwencje.

Ale nie było go na dworcu. Kiedy przyjechałem, pełen przenikających się trwogi i ekscytacji, poczekalnia i peron były już opustoszałe. Dowiedziałem się jedynie, że pociąg przyjechał na tę stację, będącą stacją końcową, na długo przed czasem. Zapytałem o właściciela, ale nikt nie był mi w stanie powiedzieć nic konkretnego.

– Wszyscy podróżni już dawno się rozeszli, nikt nie został – powiedział zawiadowca stacji, kiedy kategorycznie zażądałem, by udzielił mi informacji. Spoglądałem na stojący nieopodal pociąg; ciemny, obły kadłub, niknący w cieniu pobliskich drzew. W najwyższym stopniu zaniepokojony zarządziłem powrót do domu. Po drodze rozglądałem się, czy nie widać gdzieś Pana, ale mijane przez pojazd ulice, a gdy miasto się skończyło – polne drogi – były puste i tańczyły na nich jedynie tabuny kurzu wzniecane kołami naszego pojazdu; szare tabuny barwione czerwieniejącym światłem zachodzącego słońca.

*

Odbudowa szła szybko, robotnicy sprawnie i z zaangażowaniem stawiali dom i budynki gospodarcze. Negocjowałem ceny bydła mlecznego i mięsnego aby uzupełnienić straty, gdyż część zwierząt padła podczas pożaru; postanowiłem też zakupić nieco nowocześniejszego sprzętu. Jednocześnie podjąłem starania, by skontaktować się z właścicielem. Nie odciął mnie od depozytów w banku, nie wyraził w żaden sposób woli zwolnienia mnie z pełnienia obowiązków, przeto uznałem, że nadal je sprawuję. Być może – myślałem – wystawia mnie na próbę. Może ten pożar to sprawdzian lojalności i wiary – mówiłem sobie. Może z ukrycia, oczami swoich agentów i informatorów sprawdza, czy wobec tak strasznej katastrofy nie sprzeniewierzyłem się swojemu zadaniu, czy nie utraciłem wiary w pełnione obowiązki, wszak nigdy moja wierność nie zostałaprzetestowana.

Udało mi się też znaleźć zastępców tych, którzy zginęli, ustaliłem też wysokość stałej renty dla dzieci człowieka, który wyciągnął mnie z ognia, a który zostawił dwoje maluchów i żonę w stanie błogosławionym. O wszystkich moich decyzjach informowałem właściciela, śląc telegramy na miejsce jego pobytu: pewien luksusowy kurort, w którym zwykł dochodzić do zdrowia lub wypoczywać. Nie miałem pewności, że tam przebywa, gdyż od chwili pożaru nasz kontakt się urwał; nie odebrałem żadnej dyspozycji i żadnego polecenia, ale też żadnej nagany, sprzeciwu czy choćby nawet bezsensownego zlepka słów. Mimo to czułem się zobowiązany do ścisłego raportowania podejmowanych prac i ponoszonych wydatków.

*

Kiedy przyjechałem z dworca pod dom, uderzyła mnie jakaś dziwna, złowroga zmiana, jaka zaszła w otoczeniu. Nie potrafiłem jej określić, zdefiniować, ale zdawało mi się, że coś jest inaczej, że jakieś drobne elementy tego miejsca zostały przestawione, uszkodzone, że na czerwone światło zachodu, barwiące krwawo biel ścian, został nałożony jakiś dodatkowy filtr; coś, co nadawało wszystkiemu subtelnie chorobliwy odcień. Uderzyła mnie też cisza, której się nie spodziewałem. Zamiast zwykłego gwaru rozmów licznych pracowników posiadłości, zamiast hałasu maszyn rolniczych i odgłosów zwierząt nad posiadłością rozciągała się strefa, z której coś usunęło wszelkie dźwięki. Wysiadłszy z pojazdu, skierowałem się ku głównemu wejściu; było otwarte na oścież. Wnętrze domu było skąpane w półmroku, który nieśmiało próbowały przeniknąć ostatnie promienie umierającego dnia. Zawołałem jednego ze służących, po chwili przyszedł, wyraźnie skonfundowany. Zapytałem go, czy nasz Pan przyjechał. Pokiwał tylko głową i powiedział, że kiedy przechodził obok jego gabinetu, jakiś głos, dobywający się zza zamkniętych drzwi w reakcji na głośne kroki, zażądał natychmiastowego stawienia się zarządcy domu. Poczułem słabość kończyn, drżenie członków i dreszcze przebiegające przez całe ciało. Nie dając po sobie poznać, jak bardzo wstrząsnęło mną to, co powiedział, zapytałem służącego, czy nastąpiło to dawno. Odparł, z trudem panując nad emocjami, że głos zza drzwi, który usłyszał trudny do określenia czas temu, brzmiał jak „pełen wściekłości i bólu, pogardy i rozpaczą, że był władczy i nienawistny”. Kiwnąłem głową i nakazałem mu wrócić do obowiązków, po czym sam skierowałem się na piętro, gdzie znajdował się gabinet. Tylko właściciel miał, oprócz mnie, klucze do tego pomieszczenia; kiedy wymagało ono sprzątania, nadzorowałem pracę gosposi.

*

Wkrótce odbudowaliśmy dom ze zgliszczy, przywróciliśmy wszystko, co tylko było możliwe do przywrócenia. Jedynym, czego brakowało, były zdjęcia właściciela. Zdecydowałem, że kwestię ich ewentualnego zastąpienia bądź niezastąpienia pozostawię całkowicie w jego gestii, jeżeli kiedyś wyda konkretną dyspozycję w tej sprawie. Moim głównym zajęciem stały się dociekania na temat stanu zdrowia Panai próby ustalenia miejsca jego pobytu. Pracując dlań od tylu lat, zyskałem pewne znajomości wśród innych jego współpracowników bądź znajomych; nie wahałem się przed wykorzystaniem tych kanałów dla pozyskania informacji. Jednakże otrzymywane przeze mnie odpowiedzi wprawiały mnie w coraz większą konfuzję: właściciel, wymeldowawszy się z sanatorium, zamierzał podjąć leczenie w innej miejscowości, jednakże z uzyskanych stamtąd wiadomości wynikało, że nigdy tam nie dotarł; natomiast pogłoski o jego obecności dotarły do mnie z innego miejsca; wszelako gdy tylko zapragnąłem je potwierdzić, zaufani informatorzy zdementowali je. Dalej sprawy zaczęły się układać podobnie: dobiegały mnie różne, często sprzeczne informacje o miejscu pobytu właściciela, ale weryfikacja prawdziwości każdej z tych pogłosek ostatecznie zadawała im kłam, obalała je jako w oczywisty sposób niemożliwe, nonsensowne. Wyglądało na to, że rozpłynął się w powietrzu, a prowadzone przez niego przedsiębiorstwa funkcjonowały siłą organizacyjnej bezwładności, mocą ustalonych i sprawdzonych procedur. Nawet regularne przelewy do banku, z którego pobierałem pieniądze na odbudowę, utrzymanie i prowadzenie posiadłości, były efektem stałej, złożonej już dawno dyspozycji, której nikt nie anulował ani nie zmodyfikował. Musiałem podjąć przypuszczenie, że właściciel tak naprawdę nie żyje albo wycofał się ze swojej działalności, przestał identyfikować się ze swoim majątkiem i ludźmi, którzy mu służyli. Przypomniałem sobie swój sen, który uzmysłowił mi, że gdyby zmarł, nie powiedziałbym o tym pracownikom domu; czy nie można było wnioskować z tego, że w podobny sposób postąpiliby jego inni, wyżej postawieni podwładni? Być może nas wszystkich trzymała w ryzach lojalność, może to tylko ona była spoiwem tej wielkiej piramidy, może to ona była smarem dla trybów tego wielkiego mechanizmu. Lojalność tak silna, że nawet wzniecony Jego ręką ogień nie zaburzył jego działania. Może w ten sposób chciał wypróbować swoje dzieło, a gdy zobaczył, że jest dobre, wycofał się, uznawszy, że nic więcej nie jest już w stanie zrobić, niczego już nie jest w stanie ulepszyć.

Nawet policja, której kilkukrotne odwiedziny wiązały się dla mnie z koniecznością plecenia całej sieci kłamstw i uciekania się do przekupstw, w końcu się poddała, uznawszy, że nie ma żadnych dowodów na to, że pożar nie był nieszczęśliwym wypadkiem. Nawet towarzystwo ubezpieczeniowe w końcu wypłaciło sowite odszkodowanie, uznając racje ze złożonego przeze mnie wniosku. Właściciela nie było, ale był, nie słyszeliśmy go i nie widzieliśmy, nie pamiętaliśmy jego twarzy i głosu, ale nie mogliśmy uciec od jego wszechobecności: poprzez pieniądze, poprzez wpływy i poprzez nasze ślepe przywiązanie.

Pewnego wieczoru, kiedy siedziałem sam na progu odbudowanego już domu, zrozumiałem, dlaczego nie zwolnił mnie mimo mojej jakże częstej i jakże daleko idącej samowoli. Słońce chowało się za dalekie wzgórza otaczające równinę, tonęło pod pierzyną pięknych chmur, a ja pojmowałem, przejęty dreszczem, że wobec tak precyzyjnie skonstruowanego, samonapędzającego i samonaprawiającego się mechanizmu moje poświęcenie, moje oddanie, jak i moja niesubordynacja oraz samowola nie miały żadnego znaczenia. Nie mogłem uczynić nic, co naruszyłoby tę strukturę, nie mogłem uczynić też nic, co zdołałoby ją ulepszyć. W istocie było obojętne, kto znajduje się na moim miejscu; a wobec tej obojętności żadnego znaczenia nie miały ani moje winy, ani moje zasługi. Przytłoczony tym oświeceniem, odkorkowałem butelkę najdroższego wina i piłem je szybkimi, łapczywymi łykami, a kiedy cierpkość trunku zaczęła mnie dławić, zwymiotowałem wszystko. I śmiałem się, i płakałem, i śmiałem się, i płakałem, aż wreszcie zapadła ciemność, a ja opadłem z sił.

Następnego dnia przybył goniec z informacją, że dawno niewidziany właściciel wraca do nas po długiej rekonwalescencji.

*

Kiedy wszedłem na piętro i stanąłem przed drzwiami, były zamknięte. Zapukałem, zrazu nieśmiało, ale nikt mi nie odpowiedział. Powiedziałem, że przychodzę na wezwanie. Ale nikt nie odezwał się ani słowem. Cisza, jaka opadła dom, zdawała się być czymś z zewnątrz, czymś, co nie jest brakiem dźwięków, ale pochłanianiem dźwięków. Wtedy lekko nacisnąłem na klamkę, po czym, pełen bojaźni, wkroczyłem do gabinetu. Był pusty. Podszedłem do biurka i uzmysłowiłem sobie, że jeszcze przed chwilą ktoś przy nim siedział; papiery były lekko poprzesuwane, przybory piśmiennicze odrobinę przestawione w pojemniku. Dotknąłem siedziska fotela. Było jeszcze ciepłe. Po chwili usłyszałem oddalające się kroki, gdzieś w korytarzu; kroki rezonujące dziwnym, obcym dla rutyny tego domu echem. Był to jedyny słyszalny dźwięk, jakby w czasie obecności właściciela żaden inny odgłos nie miał prawa rodzić się, odbijać i wreszcie zamierać pomiędzy ścianami tego domu. Wybiegłem z gabinetu, kierując się tam, skąd zdawały się rozbrzmiewać kroki. Miałem wrażenie, że dostrzegłem przez ułamek sekundy ludzką stopę, znikającą za zakrętem w korytarzu prowadzącym ku biblioteczce, ale kiedy do niej wszedłem, była pusta. Tylko kilka książek strąconych z regału jakby nieuważnym dotykiem, tylko uchylone z drugiej strony drzwi i zanikające z wolna echo kroków świadczyły, że ktoś tędy przechodził. Ruszyłem przed siebie, krzycząc.

– Przyszedłem na pańskie wezwanie, jestem do pańskiej dyspozycji! – wołałem.– Jestem gotów odpowiedzieć na wszystkie pytania – ponowiłem. – Po tak długiej pańskiej nieobecności z pewnością narosło wiele nieporozumień, które mam nadzieję wyjaśnić. – Niemal łkałem. Ale odpowiadało mi tylko wciąż oddalające się echo czyichś kroków. Niczym wierny pies, łaknący uwagi swego pana, parłem przez uchylone drzwi, przez pokoje, przez korytarze, przez schody, błagając, by zatrzymał się, by pokazał mi się wreszcie, by do mnie wreszcie przemówił. Po chwili moja desperacja zaczęła popychać mnie do sformułowań, na które wcześniej nigdy bym sobie nie pozwolił.

– Jestem pańskim sługą od tak dawna, że nie pamiętam życia bez pana. A jednak tak dawno pana nie widziałem, że nie pamiętam życia z panem. Jest pan zamazanym echem, zatartym obrazem, który istnieje dla mnie poprzez dawne dyrektywy. Czy wie pan, że wszystko wymyślam, że notorycznie kłamię, a to wszystko przez pańskie milczenie, z tęsknoty za pańskim słowem, za porządkiem, który pan wprowadził? Podtrzymuję to wszystko łgarstwem! Jak mógł pan tak bardzo nas zdradzić, jak mógł pan na tak długo nas opuścić, jakim prawem zmusił mnie, bym zbudował protezę pańskiej obecności ze zmyśleń, z tłamszonego wstydu, z niezrozumienia, gdy odbierałem te wszystkie idiotyczne wiadomości napisane przez nie wiadomo kogo? Jakim prawem obciążył mnie pan ponad moje siły, jakim prawem odebrał mi całe życie, nakazał decydować o wszystkim, ale zabronił decydować o sobie samym? Jakim prawem? Odpowiedz coś wreszcie, człowieku, nie uciekaj przede mną! Nie uciekaj, pokaż się wreszcie, do cholery! Chcę zobaczyć twoją twarz!

Z krzykiem na ustach wypadłem na dziedziniec skąpany w świetle lampionów. Zdałem sobie nagle sprawę, że był jeszcze jeden element czegoś innego, który nie przebił się wcześniej do mojej świadomości; był nim uciążliwy, wszechobecny zapach nafty. Wtedy go zaważyłem. Siedział, odwrócony do mnie trzęsącymi się w spazmach plecami, z pochyloną głową. Nie wiedziałem, czy płacze, czy się śmieje.

– Tak bardzo chciałem usłyszeć pański głos – wyszeptałem. Oprócz nas nikogo nie było na dziedzińcu. Tylko my, tylko światła lampionów rozjaśniające płomyczkami noc, tylko ciągnące się meandry stołów, na których płótno obrusów łapało kolor ogników.

– Tak bardzo tęskniłem. Tak bardzo wszyscy tęskniliśmy.

*

Na przyjazd uleczonego Pana – na wtóry przyjazd, na tę naszą maleńką paruzję, rozkazałem rozstawić stoły, jak wtedy, przygotować jadło, jak wtedy, zamówić orkiestrę, jak wtedy. Posłałem na dworzec, by odebrano właściciela, by powitano go tam z wszelkimi honorami. Sam założyłem odświętny, jasny garnitur i kapelusz, po czym stanąłem na baczność przed domem, czekając. Czekałem bardzo długo, a gdy na horyzoncie jakiś mały punkt wzniecił nagle tuman kurzu, zrozumiałem, że zbliża się On. Miałem łzy w oczach i ściśnięte gardo. Wreszcie, wreszcie wszystko się wyjaśni, wreszcie zyskamy nowe perspektywy, nowe polecenia, nowe dalekosiężne plany działania, wreszcie nie będę zmuszony kłamać. Dowiodłem przecież swojej wartości, swojej wierności, swojej lojalności, przekraczającej jakiekolwiek granice zdrowego rozsądku. Wszyscy dowiedliśmy. Z kłamstwa zbudowaliśmy nową prawdę, nową opokę. Zresztą, co miałem więcej niż ten mały światek? Co miałem ponad tych ludzi, ponad te budynki, ponad tę rozległą równinę, nad którą codziennie tańczące z chmurami promienie słońca odprawiały ceremoniał wschodu i zachodu? To było wszystko, nie miałem nic ponadto.

Wtedy, gdy zastałem go na podwórzu, wyglądał jak złamany, jak pozbawiony czegoś, co zapewniało wielkość jego dziełu. Pozbawiony jakiejś fundamentalnej dla siebie cechy. Pamiętałem, że gdy moje słowa błagań ostatecznie go dosięgły, powolnym ruchem drżącej ręki zepchnął niewielką lampkę naftową na podest, a później ogień rozlał się wszędzie niczym światło nowego dnia. Ale teraz, wierzyłem, miało być inaczej.

Powóz zatrzymał się na podjeździe przed wejściem. Podszedłem do jego ciemnej, zdobnej bryły i otworzyłem drzwi, czując, że dławi mnie wzruszenie. Ale środek był pusty. Stangret, jakby przeczuwając moje bezbrzeżne zdumienie, powiedział tylko:

– Nie przyjechał. Nikt taki nie wysiadł z pociągu. Nikogo takiego nie było, nikt się do mnie nie zgłosił. Czekałem przed przyjazdem i czekałem po przyjeździe, ale było pusto. Tylko jakaś kobieta z dziećmi, jacyś żołnierze i miejscowy handlarz futer.

– A zatem to wszystko na nic – powiedziałem. – Na nic.

Coś w tej chwili pękło we mnie, jakaś bardzo długa i bardzo cienka struna.

Powolnym krokiem wszedłem do domu, czując, jak drży mi szczęka. Przechodziłem przez wszystkie korytarze, przez wszystkie pokoje, łudząc się, że może zaszła, jak wówczas, jakaś pomyłka. Spłonęły wszystkie twoje portrety, więc zapomnieliśmy twoją twarzy. Może przekradłeś się do nas, może jesteś wśród nas, a my nie zauważyliśmy cię, bo i jak moglibyśmy cię rozpoznać, jeżeli nie było cię wśród nas od tak dawna, jakby nie było cię tu nigdy? Nie znalazłszy nikogo, zaszedłem do niewielkiego kantorka w piwnicy, skąd wyciągnąłem kanister nafty. Odkręciłem go i zacząłem powoli rozlewać jego zawartość, znacząc korytarze niewidzialną, cuchnącą wstęgą. Szedłem tak długo, klucząc po domu, na który opadła teraz śmiertelna cisza, aż wreszcie moje kroki, zgodne z ostatnimi kroplami nafty, zaprowadziły mnie na rozświetlony lampionami dziedziniec, gdzie usiadłem za jednym ze stołów. Schyliłem głowę i zacząłem łkać i śmiać się, i łkać. Wszystko na nic, to wszystko było na nic. Całe życie jak niepotrzebna ofiara. Ofiarowany nędzarzowi chleb, wyrzucony przezeń na śmietnik. Prezent dla ukochanej osoby, zauważony jakiś czas później na straganie z rupieciami. Bez znaczenia. Wyciągnąłem drżącą rękę w stronę stojącej obok lampki naftowej i powoli, powoli zepchnąłem ją. Zdawała się spadać tak długo, jakby nie mogła jeszcze uwierzyć w decyzję, którą podjąłem.

Kiedy płomienie obejmują surowe powierzchnie stołów i krzeseł, sięgają ustawionych ponad dziedzińcem belek, o które oplotły się kwitnące pnącza, kiedy unoszą prądami rozgrzanego powietrza popielące się strzępy obrusów, właśnie wtedy ginie im z oczu – tym, którzy przyszli zobaczyć tę klęskę – moja sylwetka: unoszące się spazmatycznie plecy w jasnej marynarce i pochylona głowa w kapeluszu, którego rondo wyłania się znad barków niczym pierścienie Saturna. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy płaczę, czy się śmieję, to nieważne. Ktoś krzyczy jeszcze do mnie, że to wszystko miało wyglądać inaczej, że zrujnowałem cały jego wysiłek, całą jego pracę. Całe jego życie, które tak wiernie mi poświęcił, jak pies. Chciałby zapewne, żebym coś jeszcze powiedział, pragnie usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, choćby drwinę, choćby szyderstwo, ale po chwili oddzielające nas płomienie podnoszą się, gęstnieją i wtedy zupełnie traci mnie z oczu.

11Emil Cioran, Zły demiurg, Warszawa 2008, przeł. Ireneusz Kania

Dom wszystkich snów

Copyright © Wojciech Gunia

Copyright © Wydawnictwo Literate

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Bartosz Czarnecki

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz, 2020

druk ISBN 978-83-7995-375-2

epub ISBN 978-83-7995-376-9

mobi ISBN 978-83-7995-378-6

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Bartosz Czarnecki

Korekta: Barbara Mikulska

Adiustacja autorska wydania i projekt okładki: Marcin A. Dobkowski

Ilustracja na okładce: Bartosz Czarnecki

Skład i typografia: proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.literate.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniach

www.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl