Doktorzy - Erich Segal - ebook + książka

Doktorzy ebook

Erich Segal

4,7

Opis

Rok 1958. Piątka młodych ludzi, Laura, Barney, Bennet, Hank i Seth, zostaje przyjęta na pierwszy rok studiów w najbardziej prestiżowej uczelni medycznej w USA – Szkole Medycznej Uniwersytetu Harvarda. Poznajemy ich splatające się losy, od czasów studenckich, poprzez staże zawodowe, aż po 1978 rok, kiedy są już doświadczonymi lekarzami, specjalistami w dziedzinie pediatrii, psychiatrii, chirurgii, ginekologii i interny. Każdy z nich ma własne marzenia, za których spełnienie zapłaci określoną cenę. Raz dokonane wybory zaciążą na dalszym życiu. Barney i Laura, którzy znali sie od dzieciństwa i uważali za przyjaciół, po latach odkrywają, ile naprawdę dla siebie znaczą. Czarnoskóry Benett będzie musiał walczyć z przejawami rasizmu. Wyjątkowa wrażliwość Setha nie pozwoli mu patrzeć bezczynnie na cierpienie pacjentów. Porażki i triumfy, miłości i zawody miłosne, osobiste tragedie, nieodłączne problemy związane z medycyną, składają się na wielobarwny i prawdziwy obraz życia lekarzy – nie tylko w Ameryce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (95 ocen)
69
24
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madi333

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka, wspaniałe tłumaczenie.
00
Agika2004

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. Polecam.
00
malgajda

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




O książce

Opowieść o amerykańskich lekarzach, absolwentach słynnej Szkoły Medycznej Uniwersytetu Harvarda.

Ośmioro młodych ludzi, przed którymi stoją największe wyzwania życia, największe sukcesy i największe porażki.

Muszą dorosnąć do roli lekarzy. Czeka ich walka z czasem i przeciwnościami losu, które ukształtują ich charaktery, czasem zarażą cynizmem, czasem zranią albo wepchną w rutynę, ale też w końcu ofiarują… miłość. Czeka ich droga od bezlitosnego szkolenia w laboratoriach Uniwersytetu Harvarda, przez mordercze godziny stażu w szpitalach, do triumfalnych osiągnięć we własnych praktykach i do porażek w życiu osobistym.

To ludzie, którzy starają się leczyć, ale sami także szukają uzdrowienia. Najpierw jednak będą musieli przejść przez piekło. Doktorzy – chwytający za serce, dowcipny, inspirujący, ale przede wszystkim niesamowicie rzeczywisty obraz życia lekarzy – nie tylko w Ameryce.

ERICH SEGAL

Sławę literacką zdobył swoją pierwszą książką, Love Story, która ukazała się w 33 językach, a jej nakład przekroczył 20 milionów egzemplarzy; jej ekranizacja należy do najgłośniejszych adaptacji w historii kina. Podobnym powodzeniem cieszyła się kontynuacja tej powieści, Historia Olivera. Kolejne książki Segala – Doktorzy, Akty wiary, Nagrody, Ostatni akord i Bez sentymentów – również stały się bestsellerami.

Tego autora

DOKTORZYABSOLWENCIAKTY WIARYNAGRODYMĘŻCZYZNA, KOBIETA I DZIECKOOSTATNI AKORDBEZ SENTYMENTÓWLove StoryLOVE STORYOPOWIEŚĆ OLIVERA

Tytuł oryginału:DOCTORS

Copyright © Ploys, Inc. 1988All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 2010

Redakcja: Joanna Schoen

Zdjęcia na okładce: studiostoks/Shutterstock, Curly Pat/Shutterstock, Freepik

Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-326-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Dla Karen i Franceski

Fundamentalną zasadą medycyny jest miłość.Paracelsus (1493—1541)Wielka sztuka chirurgii

Uczyniliśmy lekarzy bogami i czcimy ich boskość, oddając im nasze ciała i dusze — nie mówiąc już o innych dobrach tego świata. A jednak, paradoksalnie, są to najwrażliwsi z ludzi. Statystycznie liczba samobójstw wśród lekarzy jest ośmiokrotnie większa od średniej krajowej. Częstotliwość występowania uzależnienia od leków i narkotyków jest stukrotnie większa.

A ponieważ są boleśnie świadomi, że nie są w stanie spełnić naszych oczekiwań, ich frustracja jest niepomiernie dotkliwsza.

Tak więc słusznie nazywa się ich „kalekimi uzdrowicielami”.

Dr med. Barney LivingstonDoktorzy

Stany Zjednoczone tracą rocznie ekwiwalent siedmiu klas absolwentów szkół medycznych na skutek narkomanii, alkoholizmu i samobójstw.

Dr med. David HilfikerLeczenie ran

PROLOG

Z jednym wyjątkiem wszyscy byli biali. I z wyjątkiem pięciu kobiet byli to sami mężczyźni.

Niektórzy byli wybitni na granicy geniuszu. Inni byli geniuszami na skraju szaleństwa. Jeden z nich miał recital wiolonczelowy w Carnegie Hall, a inny przez rok grał zawodowo w koszykówkę. Sześciu pisało powieści, z których dwie nawet zostały opublikowane. Jeden był niedoszłym księdzem. Inny był wychowankiem zakładu poprawczego. Wszyscy byli śmiertelnie przerażeni.

Tego słonecznego wrześniowego poranka 1958 roku połączył ich status studentów pierwszego roku Harwardzkiej Szkoły Medycznej. Zebrali się w sali D, aby wysłuchać powitalnego przemówienia dziekana Courtneya Holmesa.

Rysy jego twarzy mogłyby widnieć na rzymskiej monecie. Jego sposób bycia sugerował, że urodził się ze złotym zegarkiem na łańcuszku zamiast pępowiny.

Nie musiał prosić o ciszę. Uśmiechnął się tylko i widzowie zamilkli.

— Panowie — zaczął. — Oto rozpoczynacie wspólnie wielką podróż do granic medycznej wiedzy, gdzie zaczniecie swoje własne badania tego jeszcze nieodkrytego terytorium cierpienia i choroby. Ktoś z was, siedzących tu teraz na sali, być może wynajdzie lekarstwo na białaczkę, cukrzycę, liszaj rumieniowaty lub śmiercionośne jak wielogłowa hydra nowotwory…

Zrobił idealnie wyliczoną przerwę dla zwiększenia efektu, a potem z błyskiem w bladoniebieskich oczach dodał:

— Może nawet lekarstwo na zwykłą grypę.

Słuchacze zaśmiali się z uznaniem.

Siwowłosy dziekan pochylił głowę, może na znak głębokiej zadumy. Studenci czekali w napięciu.

Kiedy w końcu spojrzał na nich i znów zaczął mówić, jego głos był cichszy, niższy o oktawę.

— Pozwólcie, że zakończę, wyjawiając pewien sekret — równie upokarzający dla mnie, jak i dla was.

Odwrócił się i napisał coś na znajdującej się za nim tablicy.

Dwie proste cyfry — liczbę dwadzieścia sześć.

Salę wypełnił pełen zdumienia gwar.

Holmes zaczekał, aż znów zapadnie cisza, nabrał tchu, a potem spojrzał na urzeczone audytorium.

— Panowie, zachęcam, żebyście dobrze to sobie zapamiętali — na tym świecie są tysiące chorób, lecz medycyna w sposób empiryczny potrafi wyleczyć tylko dwadzieścia sześć z nich. Reszta to… czysta zgadywanka.

Na tym zakończył.

Wyprostowany jak żołnierz z gracją sportowca opuścił podium i salę.

Tłum był zbyt oszołomiony, by klaskać.

INIEWINNOŚĆ

Wkraczają w nowy świat nadzy

zimni, niepewni wszystkiego

prócz tego, że weń wkraczają…

Lecz wnet naga godność tego

wejścia… Jakże głęboką zmianę

w nich wywołuje: już zakorzenieni,

zaciskają dłonie i poczynają się budzić.

William Carlos Williams (1883—1963),pediatra i poeta

1

Barney Livingston był pierwszym chłopcem z Brooklynu, który zobaczył Laurę Castellano nago.

Pewnego sierpniowego poranka tego roku, w którym ukończył pięć lat, zawędrował na podwórko na tyłach domu, gdzie powitał go nieznajomy głos.

— Cześć!

Spojrzał w stronę sąsiedniego ogrodu. Zza płotu wyglądała jasnowłosa dziewczynka wyglądająca na jego rówieśniczkę. Poczuł nagle ukłucie tęsknoty za poprzednimi mieszkańcami tamtego domu, do których należał Murray wspaniale grający w piłkę. A z tego, co słyszał, ci nowi nawet nie mieli syna.

Tak więc Barney był zdziwiony, gdy przedstawiwszy się, Laura zaproponowała grę w piłkę. Niezdecydowany wzruszył ramionami na znak zgody i poszedł po swoją Spauldeen.

Kiedy po chwili wrócił z gumową piłeczką, różową jak guma do żucia marki Bazooka, Laura już stała na środku ich ogrodu.

— Jak się tu dostałaś? — zapytał.

— Przeszłam przez płot — wyjaśniła nonszalancko. — W porządku, vámonos, rzuć mi wysoką.

Barney, co najzupełniej zrozumiałe, był trochę wytrącony z równowagi i niezdarnie podał jej piłkę, którą Laura zręcznie złapała i energicznie mu odrzuciła. Wciąż niepokoił go fakt, że Murray miał siedem lat i nadal potrzebował pomocy w pokonywaniu płotu, który Laura najwyraźniej przeskoczyła z łatwością.

Po wyczerpującej półgodzinie Barney doszedł do wniosku, że Laura zupełnie dobrze weszła w buty Murraya (właściwie w trampki). Sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów Lucky Strike i zaproponował jej jednego.

— Nie, dzięki — odpowiedziała. — Mój ojciec mówi, że mam alergię na czekoladę.

— Co to jest alergia?

— Nie jestem pewna — przyznała. — Najlepiej zapytajmy o to papacito. On jest doktorem.

Nagle wpadła na pomysł.

— Hej, a może zabawilibyśmy się tak w doktora i pacjenta?

— A jak się w to bawi?

— Najpierw ja zbadam ciebie, a potem ty mnie.

— To chyba nudne.

— Będziemy musieli zdjąć ubrania…

— Tak?

Może to jednak będzie interesujące.

Gabinet otwarto pod sędziwym dębem w odległym kącie ogrodu Livingstonów. Laura kazała pacjentowi zdjąć koszulkę polo w paski, żeby zbadać jego klatkę piersiową. Dokonała tego za pomocą wyimaginowanego stetoskopu.

— Teraz ściągaj spodnie.

— Po co?

— Dalej, Barney, nie psuj zabawy!

Trochę niechętnie zdjął niebieskie spodenki i stanął przed nią w majtkach, zaczynając głupio się czuć.

— To też ściągaj — rozkazała młoda lekarka.

Barney ukradkiem zerknął przez ramię, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje z domu, po czym zdjął ostatnią część swojej garderoby.

Laura obejrzała go uważnie, szczególną uwagę zwracając na wisiorek między jego nogami.

— To moja sikawka — wyjaśnił z nutką dumy w głosie.

— To mi raczej wygląda na penisa — odparła z kliniczną obojętnością. — W każdym razie jesteś w porządku. Możesz się ubrać.

Skwapliwie wykonał polecenie.

— Może teraz zabawimy się w coś innego? — zapytała Laura.

— To nie w porządku. Teraz moja kolej być doktorem.

— Dobrze.

W mgnieniu oka rozebrała się do naga.

— Oo, Lauro… a co się stało z twoim… no wiesz…

— Ja go nie mam — odpowiedziała z lekkim żalem.

— O rany, dlaczego?

W tym momencie czyjś donośny głos przerwał konsultację.

— Baaarney! Gdzie jesteś?

W tylnych drzwiach domu stała jego matka. Pospiesznie przeprosił i wyjrzał zza pnia.

— Tu jestem, mamo.

— Co tam robisz?

— Nic, bawię się z kimś.

— Z kim?

— Z Laurą, dziewczynką z sąsiedniego domu.

— Och, to ta nowa rodzina. Zapytaj ją, czy ma ochotę na ciasteczka i mleko.

Zza drzewa wyłoniła się chochlikowata buzia.

— Jakie ciasteczka? — radośnie zapytała Laura.

— Oreo i fig newton — odpowiedziała z uśmiechem pani Livingston. — Ojej, jaka słodka z ciebie dziewczynka.

· · ·

Rajem ich dzieciństwa był gwarny Brooklyn pełen wesołych dźwięków: szczęku tramwajów zlewającego się z brzęczeniem dzwonków na zabawnie wymalowanym samochodzie sprzedawcy lodów. I przede wszystkim śmiechu dzieci grających w palanta, w piłkę — a nawet w hokeja na wrotkach — wprost na ulicach.

Brooklyńscy Dodgersi nie byli wtedy tylko zwykłą drużyną baseballową, lecz zespołem prawdziwych bohaterów — takich jak Duke, Pee Wee i Preacher. Był wśród nich nawet taki facet, który biegał szybciej, niżbyś zdołał wymówić jego nazwisko: Jack Robinson.

Kochali Brooklyn ze wszystkich sił.

No i co z tego, że nigdy nie udało im się pobić nowojorskich Jankesów?

· · ·

W każdym razie nie w 1942 roku, gdyż wtedy Amerykanie wciąż toczyli wojnę na trzech frontach — w Europie przeciwko hitlerowcom, na Pacyfiku przeciwko hordom Tojo i u siebie przeciwko OPA1. Była to instytucja stworzona przez prezydenta Roosevelta w celu racjonowania podstawowych artykułów dla ludności cywilnej, aby zapewnić wszystko, co najlepsze, dla wojska.

Tak więc, gdy marszałek Montgomery walczył z Rommlem pod El-Alamejn, a generał Jimmy Doolittle bombardował Tokio, Estelle Livingston walczyła w Brooklynie o dodatkowe kartki na mięso, aby zapewnić swoim synom zdrowy i prawidłowy rozwój.

Jej mąż Harold został powołany do wojska rok wcześniej. Był nauczycielem łaciny w szkole średniej i obecnie przebywał w bazie wojskowej w Kalifornii, ucząc się japońskiego. Rodzinie mógł tylko powiedzieć, że jest w czymś, co się nazywa „wywiad”. To całkiem zrozumiałe, tłumaczyła swoim synkom Estelle, gdyż tatuś istotnie zna się na wywiadówkach.

Z jakiegoś niewiadomego powodu ojciec Laury, doktor Luis Castellano, nie został powołany do wojska.

— Czy Laura jest miła, Barney? — zapytała Estelle, usiłując wepchnąć w usta młodszego syna następny kawałek mielonki.

— Taak, jest w porządku, jak na dziewczynę. No wiesz, potrafi nawet złapać piłkę. Tylko mówi jakoś śmiesznie.

— To dlatego, że państwo Castellano pochodzą z Hiszpanii, mój drogi. Musieli stamtąd uciekać.

— Dlaczego?

— Ponieważ nie podobali się złym ludziom, zwanym faszystami. To dlatego wasz tatuś jest w wojsku. Żeby walczyć z faszystami.

— Czy tatuś ma karabin?

— Nie wiem. Ale jestem pewna, że jeśli będzie mu potrzebny, to prezydent Roosevelt dopilnuje, żeby go dostał.

— To dobrze, bo wtedy będzie mógł strzelić tym wszystkim złym ludziom w penisa.

Estelle, bibliotekarkę z zawodu, zawsze cieszyły przejawy coraz bogatszego słownictwa syna. Jednak tym razem jego nowy werbalny nabytek zupełnie ją zaskoczył.

— Kto ci opowiadał o penisach, kochanie? — spytała najbardziej obojętnie, jak mogła.

— Laura. Jej tato jest lekarzem. Ale ona nie ma penisa.

— Co powiedziałeś, mój drogi?

— Laura nie ma penisa. Z początku jej nie wierzyłem, ale mi pokazała.

Estelle zaniemówiła. Pomieszała tylko owsiankę małego Warrena, zastanawiając się, co jeszcze Barney już wie.

· · ·

Z czasem Barney i Laura przerzucili się na lepsze zabawy. Na przykład w kowbojów i Indian, amerykańskich żołnierzy i szkopów albo japońców, demokratycznie zamieniając się rolami każdego letniego dnia.

Minął rok. Wojska alianckie wkroczyły do Włoch, a jankesi na Pacyfiku odbijali Wyspy Salomona. Którejś późnej nocy brat Barneya Warren obudził się z płaczem i ponadczterdziestostopniową gorączką. Obawiając się najgorszego — okropnej letniej plagi, jaką był dziecięcy paraliż — Estelle szybko owinęła spoconego chłopca w ręcznik kąpielowy, po czym zbiegła z nim po schodkach i do domu doktora Castellano. Barney, przerażony i zmieszany, podążał tuż za nią.

Luis jeszcze nie spał. Czytał jakiś medyczny periodyk w swoim niewielkim gabinecie i na ich widok pospiesznie umył ręce przed rozpoczęciem badania. Jego wielkie, owłosione dłonie były zadziwiająco zręczne i delikatne. Barney patrzył z podziwem, jak doktor zagląda Warrenowi do gardła, a potem osłuchuje mu klatkę piersiową, przez cały czas usiłując uspokoić chore dziecko.

— Spokojnie — szeptał — tylko oddychaj, wdech, wydech, dobrze, niño?

Tymczasem Inez Castellano pobiegła po zimną wodę i gąbkę. Estelle stała oniemiała ze strachu. Barney trzymał się fałdów jej kwiecistego płaszcza kąpielowego. W końcu odważyła się zapytać.

— Czy to, no wie pan…?

— Chálmate, Estelle, to nie polio. Popatrz na tę płonicopodobną wysypkę na jego piersi, a zwłaszcza na te powiększone czerwone brodawki na języku. Nazywamy to „truskawkowym językiem”. Chłopiec ma szkarlatynę.

— Ale to też jest poważna…

— Tak, więc ktoś musi mu przepisać jakiś sulfonamid, na przykład prontosil.

— A pan nie może…?

— Nie wolno mi wypisywać recept — odparł Luis, zaciskając zęby. — Nie mam prawa wykonywania zawodu w tym kraju. No cóż, vámonos. Barney zostanie tutaj, a my pojedziemy taksówką do szpitala.

W taksówce Luis trzymał Warrena, ocierając mu szyję i czoło gąbką. Widząc jego pewność siebie, Estelle była spokojniejsza, choć nadal zdziwiona tym, co jej powiedział.

— Ależ, Luis, myślałam, że jesteś lekarzem. Przecież pracujesz w szpitalu, prawda?

— W laboratorium. Wykonuję badania krwi i moczu. — Umilkł i po chwili dodał: — W moim kraju byłem lekarzem i myślę, że całkiem niezłym. Pięć lat temu, kiedy tu przyjechaliśmy, uczyłem się angielskiego jak wariat, ponownie przeczytałem wszystkie podręczniki i pozdawałem egzaminy. Mimo to Stanowa Komisja Medyczna nie wydała mi prawa wykonywania zawodu. Najwidoczniej nadal jestem dla nich niebezpiecznym cudzoziemcem. W Hiszpanii należałem do niewłaściwej partii.

— Przecież walczyłeś z faszystami.

— Tak, ale byłem socjalistą, a w Ameryce to coś równie sospechoso.

— To oburzające.

— Bueno, mogło być gorzej.

— Nie rozumiem?

— Mogłem wpaść w ręce frankistów.

W szpitalu natychmiast potwierdzono diagnozę Luisa i podano zasugerowane przez niego lekarstwo. Następnie pielęgniarki wymyły Warrena nasączonymi w alkoholu gąbkami, żeby obniżyć temperaturę. O piątej nad ranem uznano, że jego stan jest dostatecznie dobry, by można go zabrać do domu. Luis odprowadził Estelle i chłopca do taksówki.

— Nie jedziesz z nami? — spytała.

— Nie. No vale la pena. O siódmej mam być w laboratorium. Zostanę tutaj i spróbuję się zdrzemnąć w dyżurce.

· · ·

— Jak znalazłem się w moim łóżku, mamusiu?

— No cóż, kochanie, kiedy wróciliśmy do domu, było bardzo późno, a ty spałeś już u Castellanów na kanapie, więc razem z Inez przeniosłyśmy ciebie i Warrena do naszego domu.

— Czy Warren dobrze się czuje? — spytał Barney, który jeszcze nie widział brata.

Estelle skinęła głową.

— Dzięki Bogu za doktora Castellano. Mamy szczęście, że jest naszym sąsiadem.

Przez ułamek sekundy Barney poczuł ukłucie zazdrości. Ojciec Laury był w domu. Czasami tęsknił za swoim tatą tak bardzo, że to naprawdę bolało.

Żywo pamiętał dzień, w którym ojciec wyjechał. Harold podniósł go wówczas do góry i przytulił do siebie tak mocno, że Barney poczuł zapach papierosowego dymu w jego oddechu. Teraz często tylko widząc, jak ktoś zapala papierosa, czuł się samotny.

Miał jednak coś na pocieszenie: małą prostokątną chorągiewkę z niebieską gwiazdą na białym tle z czerwonym brzegiem, dumnie wiszącą we frontowym oknie domu Livingstonów. Obwieszczała wszystkim przechodniom, że członek ich rodziny walczy gdzieś daleko za ojczyznę (niektóre domy miały chorągiewki z dwoma, a nawet trzema gwiazdami).

Pewnego grudniowego wieczoru, kiedy bracia wracali z cukierni ze słodkimi bułeczkami za piątaka, Warren zauważył coś dziwnego we frontowym oknie państwa Cahnów — flagę, na której widniała złota gwiazda.

— Mamo, a dlaczego ich jest taka ładna? — narzekał Warren przy obiedzie.

Estelle zawahała się przez chwilę, a potem odpowiedziała cicho:

— Ponieważ ich syn… był szczególnie odważny.

— Myślisz, że nasz tatuś też zdobędzie kiedyś taką gwiazdę?

Choć poczuła, że blednie, Estelle zdołała odpowiedzieć rzeczowo.

— W tych sprawach nigdy nic nie wiadomo, kochanie. A teraz proszę jeść te brokuły.

Kiedy kładła chłopców do łóżka, nagle uświadomiła sobie, że Barney milczał w trakcie całej tej rozmowy. Może rozumiał, że Arthur, jedyny syn państwa Cahnów, został zabity w akcji?

Później, siedząc samotnie przy stole kuchennym i udając, że zbożowy wywar to prawdziwa brazylijska kawa, przypominała sobie liczne zapewnienia Harolda, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. („Do tłumaczy się nie strzela, kochanie”). Tylko czy przepisy bezpieczeństwa nie zabraniały mu ujawnić tego, gdzie jest i co robi? Niemal codziennie któraś z rodzin w Brooklynie otrzymywała jeden z tych strasznych telegramów.

Nagle usłyszała głos starszego syna. Brzmiał czule i pocieszająco.

— Nie martw się, mamo. On wróci.

Stał w swojej piżamce z Myszką Miki, zaledwie sześcioipółletni, lecz już przejmował inicjatywę i usiłował pocieszyć matkę. Spojrzała na niego z uśmiechem.

— Skąd wiedziałeś, o czym myślałam? — spytała.

— Wszyscy w szkole wiedzą o Artiem Cahnie. Widziałem nawet, jak jedna z nauczycielek płakała. Nic nie mówiłem, bo pomyślałem, że przestraszyłbym Warrena. Ale tacie na pewno nic się nie stanie, obiecuję ci.

— Dalczego jesteś taki pewny? — zapytała.

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem — wyznał. — Ale kiedy się martwisz, jesteś smutniejsza.

— Masz rację, Barney — powiedziała, mocno go przytulając.

W tym momencie jej pocieszyciel nagle zmienił temat.

— Czy mogę wziąć sobie ciastko, mamusiu?

· · ·

Rok 1944 przyniósł pasmo zwycięstw. Wyzwolono Paryż i Rzym, a F.D. Roosevelt został wybrany na czwartą kadencję, co było bezprecedensowym wydarzeniem. Jakiś czas po tym, jak Amerykanie odbili Guam, Harold Livingston zadzwonił z Kalifornii do rodziny, aby im oznajmić, że wysyłają go za granicę. Nie mógł podać gdzie, ale powiedział, że będzie pomagać w przesłuchaniach japońskich jeńców wojennych. Następną wiadomość od niego dostaną przez pocztę V — te ledwie czytelne, miniaturowe listy sfotografowane na mikrofilmie i odbite potem na szarym, śliskim papierze.

Ten rok był także kamieniem milowym w życiu Luisa Castellano. Stanowa Komisja Medyczna cofnęła swoją decyzję i oznajmiła, że hiszpański uchodźca może praktykować medycynę w Stanach Zjednoczonych Ameryki.

Chociaż zadowolony i usatysfakcjonowany, Luis wiedział, że nie skłoniły ich do tego jego kwalifikacje, lecz fakt, że wszyscy sprawni fizycznie lekarze zostali powołani do wojska. Oboje z Inez szybko przerobili sypialnię na parterze na gabinet. Dostał pożyczkę z The Dime Savings Bank na zakup aparatu rentgenowskiego.

— Do czego to, papacito? — zapytała ojca trzyletnia Isobel, gdy czwórka młodych widzów przyglądała się instalowaniu maszyny.

— Ja wiem! — zgłosił się na ochotnika Barney. — To jest do zaglądania do środka ludzi, prawda, doktorze Castellano?

— Masz rację, chłopcze — przyznał Luis, poklepując Barneya po głowie. — Jednak dobrzy lekarze mają już maszynę do oglądania wnętrza swoich pacjentów. — Wskazał palcem na swoją skroń. — Mózg jest ciągle jeszcze najlepszym narzędziem diagnostycznym.

Reputacja i praktyka Luisa rosły szybko. Szpital King’s County zaoferował mu pewne usługi. Mógł teraz wysyłać próbki do laboratorium, w którym kiedyś mył probówki.

Czasem w nagrodę pozwalano dzieciom zwiedzać jego medyczną świątynię. Barney i Laura mogli dotykać instrumentów i zaglądać do uszu młodszego rodzeństwa za pomocą wziernika, pod warunkiem że potem pozwolą, by Warren i Isobel osłuchali im klatki piersiowe stetoskopem.

Stali się nieomal jedną rodziną. Estelle Livingston była za to szczególnie wdzięczna. Jej jedyną krewną była matka, która — jeśli inne opiekunki do dzieci były nieosiągalne — przyjeżdżała kolejką podziemną z Queens, aby przypilnować Warrena, kiedy Estelle pracowała w bibliotece.

Wiedziała jednak, że chłopcy potrzebują męskiego wzorca w życiu i rozumiała, dlaczego Barney i Warren tak uwielbiali tego szorstkiego, niedźwiedziowatego lekarza. Sam Luis zaś wydawał się uradowany pozyskaniem dwóch „synów”.

Estelle i Inez bardzo się zaprzyjaźniły. W każdy wtorek wieczorem pełniły razem dyżury w obronie przeciwlotniczej, w trakcie których patrolowały ciche, ciemne ulice, pilnując, by we wszystkich domostwach pogaszono światła. I nieustannie wypatrywały na niebie nieprzyjacielskich bombowców.

Mrok zdawał się działać uspokajająco na Inez, która swobodniej wyrażała swoje myśli.

Pewnego razu gdy Estelle zapytała zdawkowo, czy nie przeszkadza jej brak snu, zaskoczyła ją odpowiedź Inez.

— Nie. Przypomina mi to stare, dobre czasy. Jedyna różnica to, że teraz nie mam karabinu.

— Ty też walczyłaś?

— Tak, amiga, i wcale nie byłam jedyną kobietą. Dlatego że Franco miał za sobą nie tylko hiszpańskie oddziały, ale i regulares — najemników z Maroka, którym płacił za brudną robotę. Naszą jedyną nadzieją był szybki atak i ucieczka. Tych rzeźników było tak wielu. Jestem dumna z tego, że kilku z nich zabiłam.

Nagle zorientowała się, że przyjaciółka jest wstrząśnięta.

— Spróbuj zrozumieć — dodała — ci dranie mordowali dzieci.

— No cóż, rozumiem twój punkt widzenia… — niepewnie odpowiedziała Estelle, usiłując oswoić się z myślą, że ta cicha kobieta, stojąca przy niej, zabiła człowieka.

Jak na ironię, oboje rodzice Inez byli nie tylko zagorzałymi prawicowymi zwolennikami Franco, ale także Opus Dei, organizacji wewnątrzkościelnej popierającej dyktatora. Kiedy ich jedyna córka, płonąc socjalistycznym idealizmem, opuściła dom, żeby przyłączyć się do oddziału republikańskiej milicji, przeklęli ją i wydziedziczyli.

— Nie miałam już nikogo na świecie — tylko mój karabin i sprawę. Tak więc w pewnym sensie ta kula przyniosła mi szczęście.

Jaka kula? — zastanawiała się Estelle. Wkrótce jednak się dowiedziała.

Podczas oblężenia Malagi Inez i kilku innych lojalistów wpadli w zasadzkę w drodze do Puerta Real. Kiedy odzyskała przytomność, spoglądała na zarośniętą twarz młodego, krępego doktora, który przedstawił się jej jako „towarzysz Luis”.

— Już wtedy był osobowością. Oczywiście nie mieliśmy mundurów, ale Luis zdawał się robić wszystko, żeby wyglądać jak wieśniak. — Roześmiała się. — Nie sądzę jednak, żeby kiedykolwiek brakowało mu pracy. Było tylu rannych. Jak tylko wstałam z łóżka, zaczęłam mu pomagać. Nawet po wielogodzinnej pracy nigdy nie tracił poczucia humoru. Właściwie tylko tyle mogliśmy ze sobą zabrać, kiedy uciekliśmy. Ledwie zdążyliśmy się przedostać do Francji, zanim zamknięto granicę.

· · ·

Kiedy zaczęła się szkoła, Barney z Laurą znaleźli się w tej samej trzeciej klasie w Szkole Podstawowej nr 148. Paradoksalnie to, że byli teraz w grupie trzydzieściorga innych dzieci, jeszcze bardziej ich zbliżyło. Laura odkryła, jakim cennym przyjacielem jest Barney, ponieważ on już umiał czytać.

Bo przecież Estelle i Harolda Livingstonów połączyła miłość do książek. Od kiedy ukończył trzy lata, na zmianę uczyli go czytać. W nagrodę czytywali mu głośno opowiadania z Mitologii Bullfincha lub wiersze z Dziecięcego ogrodu poezji. To podejście przyniosło efekty. Apetyt Barneya na książki był nieomal równie nienasycony, jak jego zapotrzebowanie na wafle waniliowe. W rezultacie był teraz w stanie, siedząc na frontowych schodach, wtajemniczać Laurę w zawiłości tak nieśmiertelnej klasyki, jak Patrz, jak biegnie Spot.

W odpowiednim czasie Barney zażądał rewanżu. Na siódme urodziny matka podarowała mu zestaw do koszykówki wraz z tarczą, obręczą i prawdziwą siatką, która wydawała głośny świst przy każdym celnym rzucie. Wieczorem w dniu poprzedzającym przyjęcie Luis zaryzykował życie i całość kończyn, przybijając to wszystko do dębu Livingstonów na przepisowej wysokości trzech metrów.

Barney wydał głośny okrzyk radości i obwieścił:

— Lauro, musisz mi pomóc ćwiczyć. Jesteś mi to winna.

Jej pomoc obejmowała udawanie obrońcy przeciwnej drużyny i blokowanie rzutów Barneya do kosza. Ku jego zdziwieniu Laura była w tym aż za dobra. Zdobywała prawie tyle samo punktów co on. I chociaż on wciąż rósł, to ona nadal była od niego wyższa.

· · ·

Niemcy skapitulowali 7 maja 1945 roku i z końcem lata Japonia poddała się również. Nigdzie radość z tego powodu nie była tak duża jak w domu Livingstonów przy Lincoln Place, gdzie Barney, Warren i Estelle paradowali wokół stołu kuchennego, śpiewając Kiedy tatuś przymaszeruje wreszcie do domu. Nie widzieli go ponad trzy lata.

· · ·

Harold Livingston wrócił do domu. Jednak niemarszowym krokiem. W istocie jego chód był powolny, a chwilami wręcz niepewny.

Popychani i potrącani nieustannie przez tłum innych żon i dzieci Estelle i obaj chłopcy czekali z zapartym tchem na przyjazd pociągu. Zanim jeszcze zdążył się zatrzymać, niektórzy żołnierze wyskoczyli na peron i biegli co sił w nogach do swych ukochanych.

Barney stał na palcach. Jednak nie widział żadnego żołnierza, który choć trochę przypominałby mu tego ojca, którego widywał w snach.

— O tam! To on! — zawołała nagle matka.

Pomachała komuś stojącemu na końcu peronu, Barney spojrzał we wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nikogo. To znaczy nikogo, kto by odpowiadał jego wspomnieniom o Haroldzie Livingstonie.

Zobaczył zwyczajnego mężczyznę, średniego wzrostu, z początkami łysiny. Kogoś bladego, wychudzonego i zmęczonego.

Ona się myli — pomyślał. To nie może być tato. Na pewno nie.

Estelle nie mogła powstrzymać się dłużej.

— Haroldzie! — krzyknęła i podbiegła, aby go objąć.

Barney stał, trzymając Warrena za rękę, i patrzył. Nagle uświadomił sobie, że matka nigdy przedtem nie zostawiła ich samych.

— Czy to nasz tatuś? — zapytał mały Warren.

— Chyba tak — odpowiedział Barney wciąż trochę niepewny.

— Myślałem, że jest większy od doktora Castellano.

Barney o mało nie powiedział, że też tak myślał.

Teraz byli razem, wszyscy czworo. Estelle wciąż trzymała męża pod rękę.

— Barney, Warren, ależ urośliście! — powiedział z dumą Harold Livingston, obejmując starszego syna. Barney rozpoznał znajomy zapach papierosowego dymu.

Mimo tłumu na zewnątrz jakoś udało im się znaleźć taksówkę z bardzo patriotycznym kierowcą.

— Witaj w domu, żołnierzu! — wykrzyknął. — Pokazaliśmy tym szwabom, no nie? — triumfował taksówkarz.

— Mój mąż służył na Pacyfiku — dumnie sprostowała Estelle.

— Och, szwaby, japońce — co to za różnica? To wszystko kupa cholernych zawszonych łobuzów. Powiedz mężowi, że zrobił dobrą robotę.

— Czy udało ci się kogoś zabić? — zapytał z nadzieją w głosie Warren.

— Nie, synu — odparł powoli Harold. — Pomagałem tylko tłumaczyć, kiedy przesłuchiwaliśmy jeńców… — Głos uwiązł mu w gardle.

— Nie bądź taki skromny, pozwól dzieciakom być dumnym z ojca. Widzę, że byłeś na wielu akcjach, skoro dali ci Purpurowe Serce. Bardzo ci się dostało, kolego?

Barney i Warren popatrzyli na siebie szeroko otwartymi oczyma, ale Harold natychmiast rozwiał te bohaterskie iluzje.

— To nie było nic takiego. Tylko pocisk artyleryjski, który upadł tuż obok naszego namiotu. Przez jakiś czas byłem trochę rozklekotany, ale teraz już jestem w porządku. Powinienem ściągnąć te przeklęte bandaże przed przyjazdem. Najważniejsze, że znów wszyscy jesteśmy razem.

Jednak jego protesty tylko potwierdziły to, co Estelle wyczuła w chwili, gdy zobaczyła go na peronie. Harold był bardzo chory.

· · ·

Luis Castellano czekał w oknie, kiedy przed dom Livingstonów zajechała taksówka. Natychmiast razem ze swoją rodziną wyszedł na ulicę i zamknął Harolda w niedźwiedzim uścisku.

— Przez tyle lat mówiłem do twojej fotografii na kominku! — wyjaśnił. — Czuję się tak, jakbyś był moim dawno zaginionym bratem!

· · ·

Ta noc na zawsze utkwiła Barneyowi w pamięci. Słyszał ich głosy, chociaż znajdował się na drugim końcu korytarza, a drzwi ich pokoju były zamknięte.

Matka wciąż płakała i pytała głosem oscylującym pomiędzy gniewem a rozpaczą:

— Czy możesz mi to wyjaśnić, Haroldzie? Co to znaczy „trzydziestoprocentowe inwalidztwo”?

Ojciec usiłował ją pocieszyć.

— To nic takiego, kochanie. Zapewniam cię, że nie ma się czym martwić.

A potem nastała cisza. Z sypialni rodziców nie dobiegały już żadne odgłosy. Barney patrzył z głębi korytarza na ich drzwi, zastanawiając się.

· · ·

Przy śniadaniu Barney przyglądał się twarzom rodziców, lecz nie zdołał z nich wyczytać, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. I widok matki, krzątającej się przy kimś niemal zupełnie obcym, budził w nim jakieś dziwne, niezrozumiałe uczucia. Wyszedł wcześniej po Laurę, żeby mieć dużo czasu na rozmowę w drodze do szkoły.

Gdy tylko zostali sami, zwierzył się jej.

— Boję się. Sam nie wiem czemu, ale mój ojciec jest jakiś inny. Myślę, że może być chory.

— Wiem.

— Wiesz?

— Jak tylko wróciliśmy wczoraj do domu, papa zabrał mamę do swojego gabinetu i mówił jej o czymś, co nazywa się neurosis de guerra.

— Co to znaczy po angielsku? — zapytał zaniepokojony Barney.

— Barney, ja nawet nie wiem, co to znaczy po hiszpańsku — przyznała.

· · ·

Tego popołudnia Estelle Livingston siedziała za biurkiem w wypożyczalni Grand Army Plaza będącej jednym z oddziałów brooklyńskiej biblioteki publicznej, gdy podniosła oczy i zobaczyła Barneya i Laurę przeglądających półki w dziale medycyny. Zaprosiła ich do swojego biura na zapleczu, gdzie mogli swobodnie porozmawiać.

— Proszę was, nie martwcie się — powiedziała, siląc się na uspokajający ton. — On nie był ranny. Doznał tylko lekkiego wstrząsu w wyniku eksplozji. Pocisk wybuchł bardzo blisko i po czymś takim człowiek powoli wraca do siebie. W następnym semestrze znów będzie uczył.

Odetchnęła głęboko.

— Czy teraz czujecie się trochę lepiej? — spytała.

Dzieci w milczeniu kiwnęły głowami. A potem pospiesznie wyszły.

· · ·

Tak jak obiecała Estelle, jesienią Harold Livingston powrócił do swoich pedagogicznych obowiązków w Erasmus Hall. I tak jak dawniej uczniowie uważali go za czarującego i dowcipnego. Potrafił ich zainteresować nawet dziełem Cezara O wojnie galijskiej. Wydawał się znać na pamięć całą literaturę klasyczną.

A mimo to czasem zapominał zrobić zakupy w drodze ze szkoły do domu — nawet jeśli Estelle włożyła mu ich listę do kieszeni marynarki.

Odkąd dostał swój koszykarski sprzęt, Barney marzył o dniu, w którym zagra z ojcem.

Podczas długiej nieobecności Harolda Barney nieustannie wypytywał matkę o to, jaki ojciec był za dawnych czasów. Pewnego razu słuchał wspomnień Estelle o lecie przed jego urodzeniem. Byli wówczas w Białych Górach, w ośrodku wypoczynkowym nad jeziorem, gdzie akurat zorganizowano turniej tenisowy dla gości.

— Harold postanowił spróbować, tak dla hecy. Na studiach był wspaniałym graczem, chociaż naturalnie Uniwersytet Nowojorski nie miał wówczas drużyny tenisowej. W każdym razie Harold pożyczył rakietę, pomaszerował na kort i ani się obejrzałam, jak znalazł się w finałach! Pokonał go dopiero instruktor wychowania fizycznego z miejscowego college’u, a i tak miał szczęście, że Harold nie był tego dnia w formie. Powiedział mu wówczas, że gdyby traktował to poważnie, to mógłby zostać drugim Billem Tildenem. Możesz to sobie wyobrazić?

Barney nie miał pojęcia, kim był Bill Tilden, ale z pewnością mógł sobie wyobrazić mężczyznę z fotografii na kominku ubranego w biały strój do tenisa, zapamiętale tłukącego małą piłeczkę. Tak często marzył o dniu, w którym pokaże ojcu swoje sportowe umiejętności. I teraz w końcu ta chwila była bliska.

— Czy widziałeś tę tablicę, którą doktor Castellano zawiesił na drzewie? — pozornie od niechcenia spytał ojca pewnej soboty jako rodzaj wstępu.

— Tak — odpowiedział Harold. — Wygląda bardzo profesjonalnie.

— Czy chciałbyś może porzucać ze mną i Warrenem do kosza?

Harold westchnął i odpowiedział cicho:

— Nie sądzę, żebym zdołał dotrzymać kroku takim dwóm zawodnikom jak wy. Ale wyjdę i popatrzę.

Barney i Warren pobiegli założyć tenisówki, a potem podryblowali na „boisko”.

Pragnąc pochwalić się swoją zręcznością przed ojcem, Barney zatrzymał się pięć metrów przed koszem, podskoczył i rzucił piłkę. Ku swemu ogromnemu rozczarowaniu nie trafił. Pospiesznie odwrócił się i wyjaśnił:

— To była tylko rozgrzewka, tatusiu.

Oparty o drzwi do ogrodu Harold Livingston skinął głową, zaciągnął się głęboko papierosem i uśmiechnął się.

Barney z Warrenem zdołali umieścić w koszu zaledwie kilka piłek (Dobra, szybka akcja, prawda, tato?), kiedy zza płotu dał się słyszeć czyjś zirytowany głos.

— Do licha, co się dzieje, chłopaki? Dlaczego gracie beze mnie?

A niech to, to Laura. Dlaczego musiała się wtrącić?

— Przykro nam — przeprosił Barney — ale dzisiaj gramy naprawdę ostro.

— Żarty sobie stroisz? — odparła. (Zdążyła już przeskoczyć przez płot). — Potrafię się rozpychać łokciami równie dobrze jak wy.

W tym momencie wtrącił się Harold.

— Bądź miły, Barney. Daj Laurze spróbować, skoro chce.

Jednak spóźnił się o ułamek sekundy, gdyż Laura już zdążyła wytrącić Barneyowi piłkę i dryblowała z nią teraz obok Warrena, żeby ulokować ją w koszu. Kiedy wszyscy troje skończyli rzucać na zmianę do kosza, Laura zawołała:

— Dlaczego nie zagra pan z nami, panie Livingston?! Moglibyśmy podzielić się na dwie drużyny.

— To miło z twojej strony, Lauro, ale jestem dzisiaj trochę zmęczony. Lepiej pójdę się przespać.

Na twarzy Barneya pojawił się grymas rozczarowania.

Laura spojrzała na niego i natychmiast zrozumiała, co czuje.

Powoli odwrócił się do niej i napotkał jej spojrzenie. Od tego momentu oboje wiedzieli, że potrafią czytać w swoich myślach.

· · ·

Ilekroć cały klan Livingstonów szedł z sąsiadami na obiad, Barney podziwiał Luisa za jego umiejętność ożywiania Harolda, który stawał się przy nim niemal gadatliwy. Doktor był człowiekiem o nienasyconym apetycie na wino, jedzenie, a przede wszystkim na wiedzę.

Ten niekończący się strumień pytań odpowiadał nauczycielskiej duszy Harolda, który bawił Luisa anegdotami z rzymskiej historii Hiszpanii, a zwłaszcza rewelacjami o tym, że niektórzy najwięksi pisarze imperium byli hiszpańskiego pochodzenia, jak na przykład dramatopisarz Seneka urodzony w Kordobie.

— Inez, słyszysz? Seneka był naszym ziomkiem! — A potem odwracał się do swojego nauczyciela i domagał się melodramatycznie: — A teraz, Haroldzie, gdybyś tak jeszcze mógł mi powiedzieć, że Szekspir też był Hiszpanem!

Laura lubiła słuchać, jak pan Livingston tłumaczył im, dlaczego ona, w przeciwieństwie do typowych latynoskich chiquitas, ma jasne włosy: ich rodzina niewątpliwie miała celtyckich przodków, którzy zawędrowali kiedyś na Półwysep Iberyjski.

Kiedy obaj ojcowie przenieśli się do gabinetu Luisa, a matki do kuchni, Laura powiedziała do Barneya:

— Och, uwielbiam twego ojca. On wie wszystko.

Barney pokiwał głową, ale pomyślał sobie: Tak, ale wolałbym, żeby częściej rozmawiał ze mną.

· · ·

W każdą sobotę po południu mama i tato Barneya siadali nabożnie przed radiem, czekając, aż Milton Cross zapowie swym łagodnym głosem, jacy wielcy śpiewacy Metropolitan Opera wystąpią tego dnia. Luis i Inez zabierali w tym czasie małą Isobel na spacer do parku.

Laura, Barney i Warren mogli zatem iść na popopołudniowy seans dla dzieci w kinie Savoy (dwadzieścia pięć centów wstęp plus piątaka za prażoną kukurydzę).

Były to czasy, kiedy filmy nie były jedynie frywolną rozrywką, ale umoralniającymi lekcjami, jak powinni żyć dobrzy Amerykanie. Randolph Scott wjeżdżał więc dzielnie na białym koniu w Badman’s Territory, by ratować dobrych, a John Wayne w Olbrzymie w siodle na swoim białym rumaku — niemal w pojedynkę — ujarzmiał Dziki Zachód.

W bardziej tropikalnej scenerii Johnny Weissmüller jako Tarzan prezentował każdemu dzieciakowi korzyści płynące z nauki pływania, zwłaszcza jeśli zdarzy im się wpaść do wody pełnej krokodyli.

Jednakże ich największym bohaterem był Gary Cooper. Częściowo dlatego, że był zbudowany jak gwiazda koszykówki, a częściowo ponieważ pomagał hiszpańskim guerrillas w Komu bije dzwon. Przede wszystkim kochali go jednak za to, że grał odważnego lekarza w Historii doktora Wassella. Wychodząc z kina z załzawionymi oczyma po obejrzeniu dwóch kolejnych seansów tego filmu, Barney i Laura doszli do wniosku, że to najszlachetniejszy z zawodów.

Oczywiście mieli pod nosem równie szacownego lekarza. Luis Castellano może nie był tak wysoki jak Cooper, ale na swój sposób stał się wzorem zarówno dla córki, jak i dla Barneya (który często marzył, żeby ich sąsiad został w jakiś sposób również jego ojcem).

Pragnienie Barneya, żeby został lekarzem, pochlebiało Luisowi, lecz u córki traktował je pobłażliwie, jako przelotny kaprys. Był przekonany, że Laura wyrośnie z tych romantycznych marzeń, wyjdzie za mąż i będzie miała dużo niños.

Jednak mylił się.

Szczególnie po śmierci Isobel.

2

Było to nagłe jak błyskawica. I tak jak huk gromu, ból przyszedł dopiero później.

Tamtego roku szalała heinemedina. Anioł śmierci zdawał się kroczyć po wszystkich ulicach miasta. Większość rodziców z Brooklynu, których było na to stać, wysłało dzieci do bezpiecznych wiejskich miejscowości, takich jak Spring Valley.

Estelle i Harold wynajęli na sierpień domek kempingowy nad morzem w stanie Jersey. Jednak Luis upierał się, żeby zostać tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, a Inez z kolei nie chciała, żeby toczył tę walkę samotnie. Livingstonowie zaproponowali im, że wezmą ze sobą dziewczynki, a Luis z wdzięcznością obiecał, że oboje z Inez poważnie się nad tym zastanowią.

Może był zbyt zajęty złośliwymi przypadkami polio, aby spostrzec, że jego młodsza córka wykazywała niektóre objawy tej choroby. Tylko jak mógł nie zauważyć, że gorączkowała i oddychała gwałtownie? Może dlatego, że dziewczynka nigdy nie powiedziała, że się źle czuje. Dopiero kiedy pewnego ranka znalazł ją nieprzytomną, ze zgrozą pojął, co się stało.

Miała zaburzenia oddechu, ponieważ wirus zaatakował górny odcinek rdzenia kręgowego. Isobel nie była już w stanie oddychać nawet z pomocą respiratora. Zmarła przed zachodem słońca.

Luis szalał przygnieciony poczuciem winy. Był lekarzem, do diabła, lekarzem! Powinien był uratować swoją córkę!

Laura nie chciała pójść spać. Bała się, że jeśli zamknie oczy, to nigdy się nie obudzi. Barney dotrzymywał jej towarzystwa w tym całonocnym żałobnym czuwaniu, gdy siedziała w dusznym i rozgrzanym salonie, zraniona i obolała w środku.

— Lauro, to nie twoja wina — szepnął w pewnej chwili.

Wydawała się go nie słyszeć. Nadal spoglądała w dal.

— Zamknij się, Barney — odparła. — Nie wiesz, o czym mówisz.

Jednak w duchu była wdzięczna i odetchnęła z ulgą, ponieważ ujął w słowa dręczące ją poczucie winy za to, że ona żyje, a jej siostra nie.

· · ·

Tylko Estelle była w stanie zająć się przygotowaniami do pogrzebu. Zakładała, że Castellanowie życzyliby sobie katolickiego obrzędu, więc skontaktowała się z ojcem Hennesseyem z kościoła św. Grzegorza. Jednakże kiedy powiedziała im o tym, Luis krzyknął ze złością:

— Tylko nie ksiądz, tylko nie ksiądz! Chyba że potrafi mi wyjaśnić, dlaczego Bóg zabrał moją dziewczynkę!

Estelle posłusznie zadzwoniła do ojca Hennesseya i powiedziała mu, że jednak nie będzie potrzebny.

Potem przyszedł do nich Harold i próbował wytłumaczyć, że coś trzeba powiedzieć nad grobem. Przecież nie mogą rozstać się ze swą córką bez słowa. Inez spojrzała na męża, wiedząc, że decyzja należy do niego. Luis pochylił głowę i wymamrotał:

— Dobrze, Haroldzie, jesteś wykształconym człowiekiem. Powiedz coś. Tylko zabraniam ci wymawiać imienia Pana Bogu.

Obie rodziny patrzyły w bezlitosnym sierpniowym słońcu, jak spuszczano trumienkę do ziemi. Barney ujął dłoń Laury. Mocno ścisnęła jego rękę, jakby to mogło powstrzymać jej łzy. Gdy stali wokół grobu, Harold Livingston przeczytał kilka wersów z wiersza Bena Jonsona o śmierci dzielnego hiszpańskiego dziecka.

Konwalia rosnąca w gaju

jest najpiękniejsza w maju.

Choć nocą zwiędnie i zginie,

to kwiatem światła pozostanie.

Tylko w małych porcjach piękno dostrzegamy,

i tylko chwilami nasz żywot doskonały.

Podniósł głowę znad książki i zapytał:

— Czy ktoś chciałby jeszcze coś powiedzieć?

Z głębi duszy Luisa Castellano wyrwały się ledwie dosłyszalne słowa:

— Adios, niña.

Pojechali do domu. Otworzyli wszystkie okna w samochodzie w próżnej nadziei, że powiew wiatru rozwieje tę ciężką, nieznośną atmosferę. Inez powtarzała cichym, żałosnym głosem:

— Yo no sé que hacer. Nie wiem doprawdy, co teraz robić.

Nie mając pojęcia, co powiedzieć, Estelle usłyszała nagle swój głos:

— Moja mama przyjechała z Queens. Przygotowuje teraz dla nas wszystkich kolację.

Jechali dalej w ciszy.

Kiedy przejeżdżali przez most Triborough, Luis Castellano zapytał przyjaciela:

— Czy lubisz whisky, Haroldzie?

— Hmm… tak. Oczywiście, że lubię.

— Mam dwie butelki, które dostałem od pacjenta na Gwiazdkę. Na wojnie używaliśmy czasem whisky jako środka znieczulającego. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś się do mnie przyłączył, amigo.

· · ·

Po powrocie do domu Laura nadal nie była w stanie zasnąć. I nic nie mówiła, chociaż Barney siedział w pobliżu. Jej matka i Estelle robiły coś na górze w pokoju Isobel. Może ściągały pościel? Albo pakowały jej rzeczy? A może po prostu tuliły do siebie jej lalki — jakby pozostała w nich odrobina jej żywego ducha.

Od czasu do czasu z góry dochodziły przeraźliwe odgłosy rozpaczy i żalu Inez. W domu słychać było jednak głównie ochrypły męski śmiech. Harold i Luis upijali się w gabinecie. Luis głośno zachęcał Harolda, żeby zaśpiewał z nim kilka „dobrych starych pieśni — takich jak Francisco Franco nos quiere gobernar…

Barney był przestraszony. Nigdy jeszcze nie widział, żeby Luis — a tym bardziej jego ojciec — do tego stopnia stracili panowanie nad sobą.

— Chyba rzeczywiście wykończą obie te butelki, co, Lauro?

— Wszystko mi jedno — powiedziała Laura. Zamilkła na chwilę, a potem dodała: — Myślę tylko o tych chwilach, kiedy byłam dla niej niedobra. W zeszłą niedzielę nakrzyczałam na nią i nazwałam ją głupim bachorem. W zeszłą niedzielę!

Barney pochylił się i szepnął:

— Przecież nie mogłaś wiedzieć.

Wtedy zaczęła płakać.

— Powinnam być za to ukarana. To ja powinnam umrzeć!

Barney bez słowa wstał, podszedł do niej i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.

· · ·

Przez resztę tego gorącego, dusznego lata Barney, Laura i Warren bez końca grali w koszykówkę i tylko w soboty chodzili razem do klimatyzowanego kina Savoy. Barney nie pamiętał, żeby Laura choć raz wymówiła imię siostry. Aż do pierwszego dnia szkoły, kiedy szli we trójkę w stronę Szkoły Podstawowej nr 148

— Isobel miała zacząć dziś pierwszą klasę — stwierdziła rzeczowo.

— Aha — potwierdził Barney. A Warren tylko mu zawtórował:

— Aha.

· · ·

Śmierć dziecka sama w sobie nigdy nie jest końcem, ponieważ ono pozostaje żywe w umysłach rodziców. I ból po tej stracie narasta z upływem lat, gdy każda kolejna rocznica urodzin przynosi nowe, dręczące i bolesne myśli: W przyszłym tygodniu skończyłaby dziesięć lat. Na pewno spodobałby jej się ten cyrk…

Tak więc Isobel nigdy nie opuściła domu Castellanów. Ból wywołany jej nieobecnością był nieustannie obecny.

Laura z rosnącym niepokojem patrzyła, jak jej rodzice oddalają się od siebie w dwóch różnych duchowych kierunkach, pozostawiając ją w pozbawionej miłości próżni. Każde z nich szukało ulgi w modlitwie: Inez prosiła o wieczność, a Luis o zapomnienie.

Inez zaczęła swą pielgrzymkę do nawrócenia przez nieustanne czytanie świętego Jana od Krzyża, mistycznego poety, który potrafił ująć w słowa to, co niewysłowione:

— Vivo sin vivir en mí, czyli „Żyję, w rzeczywistości nie żyjąc” oraz Muero porque no muero, czyli „Umieram, nie umierając”.

Ona, która jako młoda buntowniczka odrzuciła Kościół za to, że popierał faszystów Franco, teraz szukała schronienia w jego wszystko przebaczającym sanktuarium. Gdyż tylko on mógł wyjaśnić, dlaczego jej córka musiała umrzeć. Miejscowy ksiądz gorliwie utwierdzał ją w przekonaniu, że było to kara za to, że zgrzeszyła przeciw Bogu.

W pewnym sensie Luis również poszukiwał Boga, lecz po to, aby stawić mu gniewnie czoło. Jak śmiałeś zabrać mi moją córeczkę?! — wykrzykiwał w wyobraźni. A potem, kiedy nocne pijaństwo uwolniło go od nielicznych pozostałych zahamowań, krzyczał głośno, z dziką furią wygrażając pięścią Wszechmogącemu.

Jako lekarz zawsze czuł się samotny pomimo pozornej pewności siebie, jaką udawał, wiedząc, że tego potrzebują jego pacjenci. Teraz czuł się jednak jak rozbitek na morzu pozbawionego sensu życia. Ból samotności były w stanie uśmierzyć jedynie nocne dawki środka znieczulającego — alkoholu.

Nawet kiedy w soboty państwo Castellanowie wychodzili na spacer do parku — on pogrążony w ponurej zadumie, a ona milcząca — łączyła ich jedynie wspólna izolacja. Laura chętnie towarzyszyła Barneyowi w sesjach literackich, będących nowym zwyczajem wprowadzonym przez Estelle.

· · ·

Co miesiąc Estelle wybierała książkę, którą razem głośno czytali i omawiali w soboty po śniadaniu. Iliada dzieliła dumnie miejsce z takimi arcydziełami jak Ostatni Mohikanin i bardem Waltem Whitmanem — byłym mieszkańcem Brooklynu.

Harold siedział i palił, przysłuchując się w milczeniu, czasem z uznaniem kiwając głową, gdy Barney lub Laura czynili jakieś wyjątkowo udane spostrzeżenia. Warren był jeszcze na to za mały, więc mógł zostać na podwórku i grać w koszykówkę. Wkrótce jednak zaczął być zazdrosny o seminaria brata i domagać się, żeby jemu również pozwolono wziąć w nich udział.

Życie w szkole nr 148 toczyło się monotonnie. Barney i Laura bardzo często uczyli się razem, więc nic dziwnego, że otrzymywali nieomal identyczne stopnie. Jednak nie z zachowania. W rzeczy samej kiedyś ich udręczona nauczycielka, panna Einhorn, musiała napisać list do ich rodziców, skarżąc się na wybryki Barneya i Laury na placu zabaw oraz ich nieustanne szeptanie — najczęściej ze sobą — w klasie. Raz nawet Laura musiała zostać po lekcjach za rzucenie kulką z przeżutego papieru w Herbiego Katza.

Barney został motorem całej klasy. Nie ulegało wątpliwości, że był urodzonym przywódcą. Laura była bardzo zła, że nie mogła na przerwach grać z chłopcami w koszykówkę pomimo wstawiennictwa Barneya. Ówczesne zwyczaje nakazywały, by dziewczęta grały wyłącznie z dziewczętami. Co gorsza, wśród koleżanek nie miała zbyt wielu przyjaciółek, gdyż była niezdarna, chuda i o wiele za wysoka. Ku zmartwieniu Barneya (i swemu własnemu) była najwyższa w klasie. Prędzej od niego przekroczyła granicę jednego metra i pięćdziesięciu centymetrów, a potem jednego metra i pięćdziesięciu dwóch centymetrów i zdawało się, że nie przestanie rosnąć.

Jej chwile triumfu były rzadkie, lecz często pamiętne. Tak jak epizod, który po latach nazywano „w samo południe na boisku”.

W rzeczywistości wydarzyło się to około czwartej po południu pewnej chłodnej listopadowej soboty. Warren, Barney i Laura wyszli wcześniej z kina, gdyż na filmie było za dużo Maureen O’Hara, a za mało Errola Flynna. Przechodząc przez boisko, zobaczyli, że odbywa się tam właśnie mecz koszykówki w składzie trzech na trzech. Wymienili między sobą prędkie spojrzenia, Barney wystąpił i rzucił zwyczajowe wyzwanie:

— Zagramy ze zwycięzcami.

— Przecież jest was tylko dwóch — zaprotestował jeden z grających.

Barney wskazał na swoją drużynę i policzył:

— Raz, dwa, trzy.

— Hej, chłopie, my nie gramy z dziewczynami.

— Ona nie jest zwykłą dziewczyną.

— Masz rację, jest płaska jak chłopak. Ale to nic nie pomoże, i tak nosi spódnicę.

— Chcesz mieć złamaną szczękę? — groźnie spytała Laura.

— Wracaj do mamusi, mała.

W mgnieniu oka Barney rozłożył winnego na łopatki i boleśnie wykręcił mu rękę.

— O kurwa, przestań! — błagał. — Poddaję się, poddaję się. Gracie ze zwycięzcami!

Nie oddali ani jednego seta. Kiedy potem maszerowali we trójkę do domu, Barney bratersko poklepał Laurę po plecach.

— Dobra gra, Castellano. Aleśmy im pokazali, co?

— Aha — przytaknął dumnie Warren.

Jednak Laura milczała. Myślała tylko o tych upokarzających słowach: „Jest płaska jak chłopak”.

· · ·

Wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed dwunastymi urodzinami Laury najwidoczniej musiała często odwiedzać ją nocami jej dobra wróżka, rozrzucając w sypialni niewidzialne dary dla układu endokrynalnego. Zaczęły jej rosnąć piersi. Wyraźnie i zdecydowanie. Świat znowu był piękny.

Luis zauważył to i uśmiechnął się do siebie. Inez spostrzegła to również i powstrzymała łzy.

Barney Livingston zauważył to i rzucił mimochodem:

— Hej, Castellano, masz cycki!

Jednak Barney też dorastał, a dowodem tego był meszek na jego twarzy, który nazywał „brodą”.

Estelle zrozumiała, że nadszedł czas, aby Harold poinformował swojego starszego syna o pewnych sprawach.

Harold miał w związku z tym mieszane uczucia — czuł jednocześnie dumę i obawę — przypominając sobie wykład własnego ojca sprzed trzydziestu lat na ten temat. Pogadanka dosłownie ograniczyła się do ptaszków i pszczółek, nie wchodząc na wyższe szczeble filogenetycznej drabiny. Postanowił zrobić to jak należy.

Tak więc kilka dni później, kiedy Barney przyszedł ze szkoły do domu, ojciec zawołał go do swojego gabinetu.

— Synu, chcę porozmawiać z tobą o pewnej ważnej sprawie — zaczął.

Starannie przygotował sobie cyceronowski wstęp zaczynający się od arki Noego i prowadzący do przemowy na temat samca i samicy ludzkiego gatunku. Jednakże mimo swego pedagogicznego doświadczenia nie był w stanie podtrzymać dyskusji na tyle długo, aby dojść do rozmnażania się ssaków.

W końcu, zdesperowany, wyciągnął cienką książeczkę zatytułowaną W jaki sposób przyszedłeś na świat i wręczył ją Barneyowi, który wieczorem pokazał ją przez płot Laurze.

— Boże, ależ to głupie! — wykrzyknęła, pospiesznie kartkując broszurkę. — Czy twój tato nie mógł ci po prostu powiedzieć, jak się robi dzieci? Poza tym wiesz to już od lat!

— Tak, ale jest jeszcze wiele innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.

— Jakich?

Barney zawahał się. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy zdawał sobie sprawę z ich odmiennej płci.

Dojrzewali.

3

W czerwcu 1950 roku ukończyli szkołę podstawową. W tym samym roku Jankesi ponownie zdobyli mistrzostwo Stanów w baseballu, Korea Północna zaatakowała Południową i na rynku pojawiły się środki antyhistaminowe „leczące pospolite przeziębienia” (a przynajmniej tak twierdzili wszyscy, z wyjątkiem lekarzy).

I tamtego lata Laura wypiękniała.

Niemal z dnia na dzień znikły jej kościste ramiona, jakby jakiś nadprzyrodzony Rodin wygładził je, kiedy spała. Jednocześnie jej wystające kości policzkowe uwydatniły się jeszcze bardziej, a chłopięcy chód nabrał płynnej i wdzięcznej zmysłowości.

Chociaż zaokrągliła się we wszystkich pożądanych miejscach, pozostała szczupła jak zawsze. Nawet Harold Livingston, który rzadko unosił głowę znad książki, zauważył pewnego wieczoru przy kolacji:

— Laura stała się… Chyba „posągowa” to właściwe słowo.

— A ja? — zapytał lekko obrażony Barney.

— Nie bardzo rozumiem, synu — rzekł ojciec.

— Nie zauważyłeś, że jestem już wyższy od Laury?

Ojciec zastanowił się przez chwilę.

— No tak, chyba tak.

· · ·

Szkoła średnia w Midwood była zbudowana z czerwonej cegły w tym samym stylu i z podobnie dumną wieżą co budynki Brooklyn College, do którego przylegała. Na jednej ze ścian jej imponującego marmurowego holu znajdowało się szkolne motto:

Wstąp, aby urosnąć na ciele, duchu i umyśle.

Odejdź, aby lepiej służyć Bogu, ojczyźnie i bliźniemu.

— O rany, to naprawdę inspirujące, prawda, Barney? — powiedziała Laura, gdy stali, patrząc z nabożnym podziwem na te wykute słowa.

— Aha. Szczególnie liczę na to, że zdążę jeszcze urosnąć przed wyborami do drużyny koszykarskiej.

· · ·

Laura wyróżniała się wśród pierwszoklasistek wzrostem i urodą. Wkrótce zarówno seniorzy, jak i juniorzy — a wśród nich najlepsi sportowcy i uczniowie — zbiegali z drabiny szkolnej hierarchii, aby znaleźć się na jej drodze i poprosić o randkę.

To były upojne dni. Nagle została odkryta przez mężczyzn — a w każdym razie przez chłopców. Te uporczywe zaloty pomogły jej zapomnieć, że była kiedyś takim brzydkim kaczątkiem. (Nie dość, że jestem brzydka — zwierzała się niegdyś Barneyowi — to jeszcze tak wysoka, że wszyscy muszą to widzieć).

Na początku pobytu w Midwood Barney i Laura jadali sami przy stoliku w bufecie, teraz jednak otaczali ją adoratorzy z wyższych klas, tak więc Barney nawet nie próbował się do niej przysiadać. (Obawiam się, że mnie zadepczą, Castellano).

Tymczasem Barney nie miał specjalnego powodzenia. Wydawało się, że ostatnia rzecz, jakiej pragną pierwszoklasistki, to spotykać się z pierwszoklasistą. Jak przystało na prawdziwego brooklyńskiego Dodgersa, musiał „przeczekać do następnego roku”. I zadowolić się marzeniami o kapitan zespołu cheerleaderek — Cookie Klein.

· · ·

Chociaż drużyny sportowe Midwood były znane głównie ze swych porażek, frekwencja na szkolnych zawodach była zawsze ogromna. Czyżby ten nieuleczalny optymizm — albo masochizm — był wywołany fluorowaniem wody pitnej?

Istniało znacznie prostsze wyjaśnienie. Cheerleaderki z Midwood były wyjątkowo piękne, więc ich widok w nadmiarze rekompensował porażki.

Dziewczęta konkurowały ze sobą tak zaciekle o zaszczyt zostania cheerleaderką, że wiele z nich uciekało się do bardzo drastycznych posunięć. Mandy Sherman poświęciła dwa tygodnie swoich wiosennych wakacji na operację plastyczną nosa, uważając, że tylko jego kształt dzieli ją od doskonałości.

Wyobraźcie więc sobie konsternację Cookie Klein, kiedy Laura zdecydowanie odrzuciła jej propozycję. W ciągu paru godzin ta wiadomość rozeszła się po całej szkole.

— No wiesz, wszyscy o tym mówią — zrelacjonował jej Barney.

Laura wzruszyła tylko ramionami.

— Uważam, że to głupie, Barney. Kto, u diabła, chce, żeby się na niego ludzie gapili? Poza tym, kiedy one będą sobie fikać koziołki, ja będę się spokojnie uczyć. — I po chwili dodała na poły do siebie: — Ponadto wcale nie jestem taka ładna.

Popatrzył na nią i pokręcił głową.

— Powiem ci coś, Castellano. Myślę, że brak ci piątej klepki.

· · ·

Barney był pilnym uczniem. Kilka razy w tygodniu wstawał o piątej rano, żeby pokuć jeszcze trochę przed szkołą i mieć wolne popołudnie na grę w piłkę. Ponieważ oficjalny sezon jeszcze się nie rozpoczął, wielu najlepszych szkolnych graczy ćwiczyło na boisku i Barney chciał się na własne oczy przekonać, z kim będzie musiał się zmierzyć.

Długo po tym, jak inni gracze rozeszli się do domów, Barney w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez uliczną latarnię ćwiczył wyskok, wyrzut i w końcu rzut karny.

Dopiero potem wsiadał zmęczony do trolejbusu zmierzającego w kierunku Nostrand Avenue, usiłując uczyć się w drodze do domu.

Oczywiście miał typowe przedmioty obowiązkowe — matematykę, nauki społeczne, angielski oraz nauki ścisłe. Pragnąc zrobić przyjemność ojcu, wybrał jako przedmiot nadobowiązkowy łacinę.

Uwielbiał ją — tę radość wyszukiwania w łacinie korzeni, które umożliwiły językowi angielskiemu taki rozkwit. Dzięki łacinie rozwinął zdolności umysłowe i umiejętność zwięzłego pisania.

Z zadowoleniem stwierdził, że coraz lepiej posługuje się także mową ojczystą. A do tego jak wzbogacił swoje słownictwo!

Przy każdej sposobności popisywał się werbalną ekwilibrystyką. Zapytany przez nauczycielkę angielskiego, czy przygotował się porządnie do semestralnego testu, odpowiedział:

— Bez wątpienia, panno Simpson, pracowałem nad tym niestrudzenie.

Jeśli ojciec był z niego dumny, to nie pokazywał tego po sobie nawet wówczas, gdy Barney zadawał mu pytania z zakresu gramatyki, na które dobrze znał odpowiedzi.

Zwrócił się z tym do matki.

— O co chodzi, mamo? Czy tato nie cieszy się z tego, że uczę się łaciny?

— Oczywiście, że tak. Jest z ciebie bardzo dumny.

Skoro jednak powiedział to jej, pomyślał Barney, dlaczego nie mógł powiedzieć tego mnie?

Pewnego dnia przybiegł do domu z wynikiem semestralnego testu z łaciny i popędził na górę do gabinetu ojca.

— Popatrz, tato! — powiedział zziajany, podając mu wypracowanie egzaminacyjne.

Harold zaciągnął się papierosem i spojrzał na pracę syna.

— Ach, tak — mruknął do siebie. — Ja też czytam w tym roku Wergiliusza z moimi dzieciakami.

I zamilkł.

Barney czekał z niecierpliwością. W końcu nie mógł się powstrzymać.

— Jeśli chcesz wiedzieć, dostałem najwyższą ocenę w klasie.

Ojciec pokiwał głową i odwrócił się do niego.

— Wiesz, w pewien sposób jest mi trochę smutno.

Barneyowi nagle zaschło w ustach.

— Ponieważ chciałbym, żebyś był jednym z moich uczniów.

Barney nigdy nie zapomniał tego dnia, tej godziny, tej chwili oraz tych słów.

Ojciec jednak go lubił.

· · ·

Laura podjęła ważną i zaskakującą decyzję. Pewnego dnia wspomniała o niej mimochodem Barneyowi podczas jazdy trolejbusem ze szkoły.

— Mam zamiar ubiegać się o stanowisko prezydenta.

— Zwariowałaś, Castellano? Jeszcze żadna dziewczyna nie została prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Skrzywiła się.

— Myślałam o klasie, Barney.

— To też szaleństwo. W całym Midwood jest nas tylko dwoje ze starej szkoły. Nie będziesz miała za sobą bandy przyjaciół, którzy cię poprą.

— Mam ciebie.

— Tak, ale to tylko jeden głos. Chyba nie liczysz na to, że zapcham jakoś całą urnę, co?

— Mógłbyś mi pomóc w napisaniu przemówienia. Wszyscy kandydaci dostają dwie minuty podczas jednego z apeli klasowych.

— Czy wiesz, z kim będziesz rywalizowała?

— Nie, ale myślę, że jestem jedyną dziewczyną. Możesz popracować ze mną w niedzielę po południu?

— No dobrze — westchnął. — Pomogę ci zrobić z siebie głupka.

Jechali przez parę minut z nosami zatopionymi w książkach. A potem Barney zauważył:

— Nie sądziłem, że jesteś taka ambitna.

— Jestem, Barney — wyznała ściszonym głosem. — Jestem ambitna jak diabli.

· · ·

W końcu przesiedzieli całą sobotę i niedzielę, pichcąc to dwuminutowe przemówienie mające zmienić świat. Z początku stracili mnóstwo czasu, usiłując opracować kampanię ekstrawaganckich obietnic wyborczych (darmowe wycieczki klasowe na Coney Island itd.). W końcu Barney doszedł do wniosku, że polityka na jakimkolwiek szczeblu polega głównie na uwiarygodnianiu niewiarygodnego. Innymi słowy, trzeba przekonująco kłamać.

Okazał się na tyle bezwstydny, by namawiać Laurę do częstego używania tego najbardziej makiawelicznego ze słów, jakim jest „uczciwość”.

Na apelu, po tym jak trzej spoceni i obłąkańczo gestykulujący rękami kandydaci rozbawili niemal do łez swoją pompatycznością całe audytorium, spokojne i rozważne wejście Laury na podium (Barney przećwiczył z nią i to) było zaskakującym kontrastem.

Mówiła spokojnie i powoli, od czasu do czasu przerywając trochę dla efektu, a trochę dlatego, że ze strachu ledwie mogła oddychać.

Równie dramatyczny był kontrast między jej przemówieniem a poprzednimi. Powiedziała po prostu, że jest równie nowa w Midwood, jak jeszcze przed paroma laty była nowa w Ameryce. Wysoko ceni sobie serdeczność swoich szkolnych kolegów, podobnie jak docenia kraj, który ją przyjął. Uważa, że zaciągnięty w ten sposób dług może spłacić, jedynie służąc społeczeństwu. Jeśli zostanie wybrana, nie może obiecać im cudów, gwiazdek z nieba czy kabrioletów w każdym garażu (śmiech na sali). Może im tylko zaoferować uczciwość.

Rozległy się ciche oklaski. Nie dlatego, że nie wywarła na swoich koleżankach i kolegach żadnego wrażenia, lecz ponieważ oszołomiła ich prostota jej słów, jej jawna uczciwość oraz — nie da się zaprzeczyć — wyjątkowa uroda.

Zanim jeszcze zakończył się apel i wszyscy odśpiewali hymn szkoły, jej wybór wydawał się przesądzony. W drodze do domu brakowało im tylko triumfalnej parady.

— Dokonałaś tego, Castellano. Przebiłaś wszystkich. Założę się, że pewnego dnia zostaniesz prezydentem całej szkoły.

— Nie, Barney — odpowiedziała czule. — To ty wygrałeś. Napisałeś prawie całe moje przemówienie.

— Nie przesadzaj. Polałem tylko trochę wody. Sposób, w jaki wygłosiłaś tę przemowę, to był prawdziwy nokaut.

— No dobrze, dobrze. Zrobiliśmy to razem.

· · ·

Tego lata Castellanowie i Livingstonowie wynajęli razem domek niedaleko plaży w Neponset na Long Island. Siedzieli tam, wdychając zdrowe morskie powietrze, a Luis przyjeżdżał do nich tylko na weekendy. Był permanentnie zmęczony swoją coroczną straszliwą bitwą z polio.

Oczywiście rozmowa o możliwości wybuchu epidemii oraz widok małych dzieci bawiących się beztrosko na plaży przywoływały Inez wspomnienia jej małej Isobel — choć te i tak nigdy nie były daleko. Gdyby tylko wtedy wyjechali nad morze…

Siedziała zapatrzona w ocean, gdy Harold i Estelle pogrążali się w lekturze. Estelle czytała Dumę i uprzedzenie, a Harold Rzymską rewolucję Syme’a.

Tymczasem niewinnie uwodzicielska Laura dołączyła do swoich rówieśniczek, z którymi biegała i nurkowała w falach. Każdy z ratowników, kolejno zasiadających na wysokim drewnianym krześle, modlił się w duchu, żeby zawołała go na pomoc.

Oczywiście były także randki. Młodzi opaleni adoratorzy w studebakerach lub desoto rodziców robili, co mogli, żeby zabrać Laurę do kina na wolnym powietrzu lub zaprosić na grillowanie pod gwiazdami na opuszczonej plaży.

I na pieszczoty.

Parkowali w jakimś zacisznym miejscu, „żeby poobserwować łodzie podwodne”, co było jednym z wielu eufemistycznych określeń takiej randki, podczas gdy w radiu zawodził Nat King Cole — zapewniając wszystkich, że Miłość jest cudowną rzeczą.

Pewnego dusznego sierpniowego wieczoru Sheldon Harris położył rękę na jej piersi.

— Nie rób tego — powiedziała bez przekonania. Kiedy jednak usiłował wsunąć rękę pod jej bluzkę, ponownie powiedziała: „nie”. I tym razem zupełnie poważnie.

Barney nie miał czasu na takie głupoty. Codziennie rano pochłaniał z wilczym apetytem śniadanie, po czym biegł z tenisówkami w ręku (tak, żeby nie nasypał się do nich piasek) po ciągle jeszcze pustej plaży do Riis Park, gdzie przez całą dobę odbywały się rozgrywki koszykówki.

Nie miał już dużo czasu. Zaledwie za sześćdziesiąt jeden dni miał się ubiegać o miejsce w drużynie Midwood. Nie mógł niczego pozostawić przypadkowi. Nawet zasięgnął rady doktora Castellano, jakie jedzenie najpewniej pobudza wzrost. (Zacznij od jedzenia obiadów — poradził mu Luis). Kampanię odżywczą Barneya uzupełniały okresowe sesje na drążkach gimnastycznych w Riis Park. Wisiał na nich tak długo, jak tylko był w stanie wytrzymać, w nadziei że jego ciało wyciągnie się w odpowiednim kierunku. W przeddzień Święta Pracy 1951 roku Barney stał na werandzie wyprostowany jak struna pod ozdobioną sztukaterią ścianą ganku, a Harold z Luisem dokonywali niezależnych od siebie pomiarów.

Rezultaty okazały się imponujące. Jedna z taśm wykazywała, że miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, a druga, że metr osiemdziesiąt trzy. Wydał głośny okrzyk radości. Laura (która wcześniej z ulgą odkryła, że w końcu przestała rosnąć i zatrzymała się na jednym metrze i sześćdziesięciu pięciu centymetrach) oraz Warren (metr sześćdziesiąt pięć) stali opodal i klaskali.

— Udało mi się, ludzie, udało mi się! — piszczał Barney, skacząc po pokoju jak zając.

— Niezupełnie — złośliwie uśmiechnęła się Laura. — Jeszcze musisz trafić do kosza!

· · ·

I tak oto w tym samym roku, w którym prezydent Truman zwolnił generała MacArthura z dowodzenia na Dalekim Wschodzie, a profesor Robert Woodward z Harvardu zsyntetyzował cholesterol i kortyzon, Laura została prezydentem drugiej klasy. Barney zaś stanął przed długo wyczekiwanym momentem — a raczej ściśle mówiąc — trzema minutami prawdy.

Trener koszykówki Doug Nordlinger potrzebował zaledwie stu osiemdziesięciu sekund, żeby odróżnić tygrysa od zdechlaka.

Na sali gimnastycznej unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach strachu. Kandydaci zostali podzieleni na pięcioosobowe zespoły (Koszulki przeciw Golasom), które miały wychodzić kolejno na boisko i — bacznie obserwowane — grać przeciwko sobie przez trzy minuty. Każdy z dziesięciu kandydatów miał tyle samo czasu na zademonstrowanie swoich umiejętności.

Przez pierwsze dwie minuty testu Barney prawie nie dotknął piłki. Wyglądało na to, że wszystkie jego marzenia o chwale spłyną z potem.

Nagle ktoś strzelił niecelnie do kosza jego drużyny. Wyskoczył po piłkę jednocześnie z wyższym od siebie przeciwnikiem. Wykiwał go jednak i przechwycił piłkę.

Kiedy ruszył na środek boiska, kilka Koszulek rozpaczliwie rzuciło się za nim. Barney zrobił zwód, dryblując to jedną, to drugą ręką. Ruszył na niego następny przeciwnik w koszulce ze śmiercią w oczach. Barney zamarkował w lewo, skoczył w prawo i zwinnie prześlizgnął się obok niego. Na dziesięć sekund przed gwizdkiem znalazł się pod koszem wroga. Chciał strzelać, lecz zdrowy rozsądek nakazywał, żeby oddać piłkę lepiej usytuowanemu zawodnikowi. Zmusił się, by rzucić piłkę innemu Golasowi stojącemu na czystej pozycji. Kiedy ten rzucił — i chybił — zadzwonił dzwonek.

Było po wszystkim.

Trener ustawił całą dziesiątkę w szeregu. Wszyscy kręcili się nerwowo, jakby mieli stanąć przed plutonem egzekucyjnym — co w pewnym sensie było zgodne z prawdą. Nordlinger powiódł wzrokiem z lewa na prawo i z powrotem.

— No dobra, niech wystąpią następujące osoby: ty — wskazał na wysokiego, kościstego i pryszczatego członka drużyny Koszulek. — Pozostałym dziękuję…

Barney zupełnie podupadł na duchu.

— …oprócz ciebie. Hej, Kędzierzawy, słyszysz mnie?

Barney, z przygnębieniem wbijający wzrok w podłogę, podniósł nagle głowę. Nordlinger wskazywał na niego.

— Tak, słucham? — zdołał wyrzęzić Barney.

— To było sprytne zagranie. Jak ci na imię?

— Barney, proszę pana. Barney Livingston.

— W porządku, Livingston. Ty i Sandy idźcie i usiądźcie na ławce.

Gdy Barney stał osłupiały ze zdziwienia, trener odwrócił się i krzyknął:

— Następne dwie drużyny na boisko!

— Chodźmy! — powiedział jego kościsty, przyszły kolega z drużyny.

Obaj poszli w kierunku drewnianej świątyni dla wybrańców.

— Trener wiedział już, jak ci na imię — zauważył zaciekawiony Barney.

— Aha! — uśmiechnął się z zadowoleniem tyczkowaty. — Jeśli się ma metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu, to niejeden trener wie, jak się nazywasz.

Jeszcze tego samego wieczoru Barneya, Sandy’ego Leavitta (gdyż tak brzmiało pełne nazwisko tyczkowatego) oraz trzeciego, krępego drugoklasistę Hugha Jascourta zmierzono, żeby przygotować dla nich sportowe stroje. Oficjalne treningi rozpoczynały się już od poniedziałku, jednakże ich satynowe kurtki z emblematem drużyny — ten niezawodny wabik na dziewczyny — miały być gotowe dopiero za trzy tygodnie. Barney miał nadzieje, że „Argus” opublikuje tę dobrą nowinę nieco wcześniej i jego życie towarzyskie natychmiast nabierze tempa.

Pobiegł powiedzieć o tym Laurze.