Love story & Opowieść Olivera - Erich Segal - ebook

Love story & Opowieść Olivera ebook

Erich Segal

4,4

Opis

NAJSŁYNNIEJSZA OPOWIEŚĆ MIŁOSNA NASZYCH CZASÓW, PRZETŁUMACZONA NA KILKADZIESIĄT JĘZYKÓW

Jej adaptacja filmowa, z nagrodzoną Oscarem muzyką, stała się romansem wszech czasów.

Oliver Barrett IV jest studentem prawa na Harvardzie. Jenny Cavilleri uczy się w konserwatorium muzycznym w Radcliffe College. On ma bogatych rodziców, którzy chcą, by poślubił dziewczynę o tym samym statusie społecznym. Ona pochodzi z ubogiej rodziny robotniczej. On lubi sport, ona kocha muzykę. Dzieli ich wszystko, a łączy miłość, dla której nie ma barier. Ale szczęście nie może trwać wiecznie...

Opowieść Olivera to kontynuacja Love story, która odpowiada na ponadczasowe pytanie: Czy los może dać drugą szansę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (33 oceny)
20
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O książce

NAJSŁYNNIEJSZA OPOWIEŚĆ MIŁOSNA NASZYCH CZASÓW,PRZETŁUMACZONA NA KILKADZIESIĄT JĘZYKÓW

Jej adaptacja filmowa, z nagrodzoną Oscarem muzyką,stała się romansem wszech czasów.

Oliver Barrett IV jest studentem prawa na Harvardzie. Jenny Cavilleri uczy się w konserwatorium muzycznym w Radcliffe College. On ma bogatych rodziców, którzy chcą, by poślubił dziewczynę o tym samym statusie społecznym. Ona pochodzi z ubogiej rodziny robotniczej. On lubi sport, ona kocha muzykę. Dzieli ich wszystko, a łączy miłość, dla której nie ma barier. Ale szczęście nie może trwać wiecznie…

Opowieść Olivera to kontynuacja Love story, która odpowiada na ponadczasowe pytanie: Czy los może dać drugą szansę?

Tytuł oryginału:LOVE STORY

Copyright © Erich Segal 1970All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Grzegorz Kołodziejczyk 2004

Redakcja: Barbara Nowak

Książka wcześniej ukazała się pod tytułem „Opowieść miłosna”

Tytuł oryginału:OLIVER’S STORY

Copyright © Erich Segal 1977All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Grzegorz Kołodziejczyk 2004

Redakcja: Barbara Nowak

Ilustracje na okładce:(para) Svetlana Prikhnenko/Shutterstock, (kokarda) designed by Freepik.com

Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7985-292-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakonecnzy, 88em.eu

LOVE STORY

Dla Sylvii Herscher i Johna Flaxmana

…namque… solebatisMeas esse aliquid putare nuqas

Rozdział 1

Co można powiedzieć o dwudziestopięcioletniej dziewczynie, która umarła?

Że była piękna. I bystra. Że kochała Mozarta i Bacha. I Beatlesów. I mnie. Kiedyś, gdy szczególnie namiętnie zarzucała mnie tymi swoimi muzycznymi typami, spytałem, w jakim ustanowiłaby ich porządku, a ona odparła z uśmiechem: „Alfabetycznym”. Wtedy też się uśmiechnąłem. Lecz teraz siedzę i zastanawiam się, czy na jej liście figurowałem pod imieniem – wtedy byłbym po Mozarcie – czy pod nazwiskiem, bo wtedy wcisnąłbym się między Bacha i Beatlesów. Tak czy owak, nie byłem na pierwszym miejscu, co z jakiegoś idiotycznego powodu wkurza mnie jak diabli, bo wyrosłem w przekonaniu, że zawsze muszę być numerem jeden. To dziedziczne, wiecie?

*

Jesienią na ostatnim roku wpadłem w nawyk siedzenia nad książkami w bibliotece Radcliffe1. Nie tylko po to, by pogapić się na kociaki, choć przyznaję, że lubiłem sobie popatrzeć. Panowała cisza, nikt mnie nie znał, a książek do wypożyczenia na miejscu nie rozchwytywano. Był dzień przed kolokwium z historii, ja nie zabrałem się jeszcze do czytania pierwszej lektury na liście, co zresztą jest endemiczną chorobą na Harvardzie. Podryfowałem do blatu, żeby zamówić jakąś książkę, która wybawi mnie jutro z opresji. Siedziały tam dwie dziewczyny. Jedna wyglądała na wysoką tenisistkę, jakich wiele, a druga na myszkę w okularach. Wybrałem myszkę okularnicę.

– Macie może Zmierzch średniowiecza?

Podniosła na mnie wzrok.

– A wy macie własną bibliotekę? – spytała.

– Studentom Harvardu wolno korzystać z biblioteki Radcliffe.

– Nie wnikam, czy to zgodne z regulaminem, czy nie, lalusiu z prywatnej szkółki… mówię o etyce. Wy macie pięć milionów książek, a my nędzne kilka tysięcy.

Jezu, ale mądrala! Z tych, którym się wydaje, że jeśli stosunek liczby studentów Radcliffe do Harvardu wynosi pięć do jednego, to dziewczyny z Radcliffe muszą być pięć razy mądrzejsze. Zwykle tnę takie na równe kawałeczki, ale wtedy diabelnie potrzebowałem tej zakichanej książki.

– Słuchaj, ja naprawdę potrzebuję tej zakichanej książki.

– Czy mógłbyś uważać na swoje plugawe słownictwo, lalusiu?

– Skąd ta pewność, że chodziłem do prywatnej szkoły?

– Wyglądasz na tępego i bogatego – odparła, zdejmując okulary.

– Pudło – powiedziałem. – Tak naprawdę to jestem inteligentny i biedny.

– O nie, lalusiu. To ja jestem inteligentna i biedna.

Gapiła się prosto na mnie. Miała brązowe oczy. No dobra, może i wyglądam na dzianego, ale nie pozwolę, żeby jakaś smarkula z Radcliffe – jeśli nawet ma ładne oczy – wyzywała mnie od przygłupów.

– A niby czemu jesteś taka inteligentna? – zapytałem.

– Bo nie poszłabym z tobą na kawę.

– Bobym cię nie zaprosił.

– I właśnie dlatego jesteś tępy – odparła.

*

Pozwólcie, że wyjaśnię, czemu zabrałem ją na kawę. Kapitulując sprytnie w kluczowym momencie – to znaczy udając, że nagle zachciało mi się z nią iść – zdobyłem książkę. A ponieważ dziewczyna nie mogła wyjść aż do zamknięcia biblioteki, miałem mnóstwo czasu, żeby wchłonąć niemało treściwych zwrotów mówiących o tym, że pod koniec jedenastego wieku władza monarchy była coraz bardziej uzależniona od prawników, a coraz mniej od duchowieństwa. Z kolokwium dostałem pięć mniej – taką samą ocenę, jaką wystawiłem nogom Jenny, gdy pierwszy raz wyszła spoza biurka. Nie mogę jednak powiedzieć, że dałbym jej czerwony pasek za strój, bo, jak na mój gust, był za bardzo hippisowski. Szczególnie nie podobała mi się jej indyjska niby-torebka. Na szczęście nic na ten temat nie powiedziałem, bo później się okazało, że zaprojektowała ją sama.

Poszliśmy do Karzełka, pobliskiej restauracyjki, w której, wbrew temu, co mogłaby sugerować nazwa, klientela nie ogranicza się do osób niskiego wzrostu. Zamówiłem dwie kawy i deser czekoladowy z lodami (dla niej).

– Jestem Jennifer Cavilleri – przedstawiła się. – Amerykanka włoskiego pochodzenia. – Jakbym nie wiedział. – Robię specjalizację z muzyki – dodała.

– A ja jestem Oliver.

– Oliver to imię czy nazwisko?

– Imię – odparłem, po czym zdradziłem, że nazywam się Oliver Barrett. (To większa część mojego nazwiska).

– O, Barrett – powiedziała. – Tak jak ta poetka?

– Tak. Ale nie ma żadnego pokrewieństwa.

Nastąpiła chwila ciszy, a ja dziękowałem w duchu, że nie usłyszałem typowego w takiej sytuacji, kłopotliwego pytania: „Barrett, tak jak nazwa tej sali?”. To mój prawdziwy kamień u szyi, że jestem krewnym faceta, który wzniósł Barrett Hall, największe i najbrzydsze gmaszysko Uniwersytetu Harvarda, monumentalny pomnik mojej rodzinnej fortuny, próżności i jaskrawego harwardyzmu.

Potem zamilkła. Czyżbyśmy tak szybko wyczerpali tematy do rozmowy? Czyżbym ją zraził tym, że nie jestem spokrewniony z poetką? No co? Po prostu siedziała, uśmiechając się do mnie niewyraźnie. Żeby się czymś zająć, zacząłem przeglądać jej notatniki. Miała dziwny charakter pisma – małe, ostre literki – i nie używała dużych liter (co ona sobie wyobraża… że jest e. e. cummingsem2?). Chodziła na dosyć zagadkowe przedmioty: Lit. porówn. 105, Muzyka 150, Muzyka 201…

– Muzyka dwieście jeden? Czy to nie jest seminarium dyplomowe?

Skinęła głową na potwierdzenie i nie udało jej się ukryć dumy.

– Renesansowa polifonia.

– A co to takiego polifonia?

– Nic związanego z seksem, lalusiu.

Czemu ja to znoszę? Czy ona nie czyta „Crimson”3? Nie wie, kim jestem?

– Hej, czy ty nie wiesz, kim jestem?

– Wiem – odparła z lekką pogardą. – Jesteś właścicielem Barrett Hall.

Nie wiedziała, kim jestem.

– Nie jestem właścicielem Barrett Hall – zaprzeczyłem pokrętnie. – Tak się składa, że mój pradziadek podarował ten budynek Harvardowi.

– Postarał się, żeby jego wnuczek, który nie jest gwiazdorem, dostał się bez kłopotów na uczelnię!

Tego było już za wiele.

– Jenny, jeśli jesteś aż tak pewna, że takie ze mnie byle co, to dlaczego zgwałciłaś mnie, żebym postawił ci kawę?

Spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się.

– Podoba mi się twoje ciało – odparła.

Żeby być naprawdę kimś, trzeba też umieć być byle czym. Nie ma w tym paradoksu. To szczególna harwardzka cecha – umieć przekuć klęskę w zwycięstwo.

Trudno, Barrett, nie wyszło. Ale walczyłeś jak wszyscy diabli.

Naprawdę się cieszę, że tak to przyjęliście. Wy naprawdę potrzebujecie zwycięstwa.

Rzecz jasna, zwycięstwo w ścisłym znaczeniu tego słowa jest lepsze. Jeśli masz wybór, lepiej zdobyć w ostatniej minucie decydujący punkt. Odprowadzając Jenny do akademika, nie pożałowałem sobie ostatecznego triumfu nad tą zasmarkaną jędzą z Radcliffe.

– Słuchaj, ty zasmarkana jędzo z Radcliffe, w piątek wieczorem jest mecz hokejowy w Dartmouth.

– No i co?

– No i chcę, żebyś przyszła.

Jej odpowiedź nasycona była typowym dla Radcliffe umiłowaniem sportu:

– Niby czemu, u diabła, miałabym iść na jakiś parszywy mecz hokejowy?

– Bo ja będę grał – odparłem mimochodem.

Na chwilę zapadła cisza. Zdawało mi się, że słyszę padający śnieg.

– A w której drużynie? – spytała Jenny.

Rozdział 2

Oliver Barrett IV, rok dyplomowy

Zamieszk.: Ipswich, Massachusetts

Szkoła średnia: Phillips Exeter

Wiek: 20 lat

Wzrost: 180 cm

Waga: 84 kg

Specjalizacja: nauki społeczne

Na liście wyróżniających się studentów: 1961–1963

W reprezentacji Ivy League4: 1962–1963

Planowana kariera zawodowa: prawo

Jenny zdążyła już przeczytać w programie moją charakterystykę. Trzy razy przypominałem Vicowi Clamanowi, kierownikowi hali, żeby dostała broszurkę.

Na miłość boską, Barrett, pierwszy raz umówiłeś się na randkę?

Zamknij się, Vic, bo za chwilę będziesz pluł zębami.

Rozgrzewając się na lodzie, nie zamachałem do niej (jak nieklawo z mojej strony!) ani nawet na nią nie spojrzałem. A mimo to zdawało mi się, że ona myśli, że na nią zerkam. W czasie grania hymnu zdjęła okulary – może z szacunku dla naszej flagi narodowej?

W połowie drugiej tercji prowadziliśmy z Dartmouth 0:0. To znaczy, Davey Johnston i ja już-już przymierzaliśmy się, żeby podziurawić im siatkę. Zielonoskórzy dranie to wyczuli i zaczęli grać ostrzej. Gotowi byli złamać jedną czy dwie kości, zanim ich napoczniemy. Kibice wrzaskiem domagali się krwi. W hokeju oznacza to dosłownie krew, a jeśli nie krew, to gola. Szlachectwo zobowiązuje – powiedzmy – więc nigdy nie żałowałem im ani jednego, ani drugiego.

Al Redding, środkowy napastnik Dartmouth, przemknął przez niebieską linię, a ja wpakowałem się na niego ciałem, odebrałem krążek i ruszyłem w stronę ich bramki. Kibice ryknęli. Widziałem na lewym skrzydle Daveya Johnstona, ale pomyślałem sobie, że sam to rozegram, bo ich bramkarz to lekki cykor, któremu napędzam stracha od czasu, gdy grał w Deerfield. Zanim złożyłem się do strzału, dopadli mnie obaj ich obrońcy, więc musiałem objechać bramkę, żeby nie stracić krążka. Zaczęliśmy młócić się nawzajem i obijać o bandę. Moja taktyka zawsze polegała na tym, żeby walić z całej siły we wszystko, co nosi barwy przeciwnika. Krążek plątał się gdzieś tam pod naszymi łyżwami, lecz w tej chwili skupiliśmy się wyłącznie na wzajemnej młócce.

Usłyszałem gwizdek sędziego.

– Ty… dwie minuty kary!

Podniosłem głowę. Wskazywał na mnie. Na mnie? Niby czym zasłużyłem sobie na karę?

– Panie sędzio, co ja zrobiłem?

Nie był zainteresowany kontynuowaniem dialogu.

– Numer siedem, na dwie minuty! – zawołał w stronę ławki sędziowskiej, sygnalizując rękami.

Trochę protestowałem, bo tak się utarło. Widownia oczekuje protestów bez względu na to, jak rażące było przewinienie. Sędzia machnął ręką w stronę ławki kar. Gotując się w środku, podjechałem do pudła. Przeskoczyłem przez bandę, łyżwy stuknęły o drewnianą podłogę. W tej samej chwili usłyszałem bulgot z głośników:

„Kara dla Barretta z drużyny Harvardu. Dwuminutowe wykluczenie”.

Kibice zabuczeli; kilku harwardczyków zakwestionowało jakość wzroku i trzeźwość myślenia sędziów. Usiadłem, łapiąc oddech; nie podnosiłem głowy ani nawet nie spoglądałem na lodowisko, gdzie przeciwnicy mieli nad nami przewagę.

– Czemu tu siedzisz, skoro twoi koledzy grają?

To był głos Jenny. Zignorowałem ją i zacząłem zagrzewać chłopaków do boju.

– Harvard, przechwyćcie wreszcie ten krążek!

– Jaki błąd popełniłeś?

Odwróciłem się do niej. W końcu byliśmy na randce.

– Za bardzo się starałem.

Znów skupiłem się na obserwowaniu, jak moi kumple robią wszystko, żeby powstrzymać Ala Reddinga, który raz po raz próbował strzelić nam gola.

– Czy to wielki wstyd?

– Jenny, przestań, usiłuję się skupić!

– Na czym?

– Na myśleniu o tym, jak skasuję tego skurczybyka Ala Reddinga! – Patrzyłem na lód, żeby wspierać moralnie kolegów.

– Czy ty grasz nieczysto?

Mój wzrok był przykuty do naszej bramki, wokół której uwijał się teraz rój zielonych drani. Nie mogłem się doczekać, kiedy znów wyjadę na lód. Ale Jenny nie dawała za wygraną.

– Mnie też kiedyś „skasujesz”?

Odpowiedziałem, nawet nie odwracając głowy.

– Zaraz to zrobię, jeśli się nie zamkniesz.

– Wychodzę. Cześć.

Zanim się odwróciłem, już jej nie było. Wstałem, żeby się lepiej rozejrzeć, i w tej samej chwili usłyszałem, że moja dwuminutowa kara dobiegła końca. Przesadziłem barierkę i znów byłem na lodzie.

Kibice ryknęli na moje powitanie. Barrett po skrzydle pędzi, drużyna rządzi. Jenny musiała usłyszeć, z jakim entuzjazmem mnie witali, gdziekolwiek się przyczaiła. Więc kogo to obchodzi, gdzie jest.

Gdzie ona jest?

Al Redding strzelił kąśliwie, lecz nasz bramkarz sparował krążek pod nogi Gene’a Kennawaya, który posłał go po lodzie w moim kierunku. Wyrwałem za nim, lecz pomyślałem, że mam ułamek sekundy, żeby spojrzeć na widownię i zobaczyć, gdzie jest Jenny. Spojrzałem i zobaczyłem ją. Była tam.

W następnej chwili szorowałem tyłkiem po lodzie.

Dwóch zielonych bydlaków władowało się na mnie i rąbnąłem na lodowisko – Jezu, co za upokorzenie! Barrett staranowany! Sunąc po lodzie, słyszałem jęk wiernych kibiców Harvardu. Fani Dartmouth skandowali: „Jeszcze! Jeszcze!”.

Co pomyśli Jenny?

Krążek znalazł się pod naszą bramką i nasz bramkarz znów obronił strzał. Kennaway przedłużył do Johnstona, a ten podał krążek do mnie (zdążyłem się już pozbierać). Widownia oszalała. To musiała być bramka. Przejąłem krążek i pomknąłem w stronę niebieskiej linii Dartmouth. Dwóch obrońców jechało prosto na mnie.

– Dawaj, Oliver, naprzód! Rozwal ich!

Wśród wrzasku usłyszałem krzyk Jenny. Był niesamowicie głośny. Minąłem zwodem jednego obrońcę, trafiłem drugiego barkiem tak, że uszło z niego powietrze, a potem, zamiast strzelać, ledwie utrzymując równowagę, podałem do Daveya Johnstona, który pokazał się na lewym skrzydle. A Davey wpakował krążek do siatki. Gol dla Harvardu!

Zaczęliśmy się ściskać i całować. Ja, Davey Johnston i reszta chłopaków. Uściski, całowanie, klepanie się po plecach, podskakiwanie na łyżwach. Tłum wył wniebogłosy. A obrońca Dartmouth, którego zwaliłem z nóg, wciąż siedział na tyłku. Kibice ciskali broszurki na lód. To złamało zielonoskórym kark. (To tylko taka metafora – ten obrońca się podniósł, kiedy nabrał tchu). Ograliśmy ich siedem do zera.

*

Gdybym był sentymentalny i gdyby Harvard obchodził mnie tak bardzo, że chciałbym powiesić jakieś zdjęcie na ścianie, nie byłaby to fotografia Winthrop House czy Mem Church, ale Dillon. Dillon Field House. Jeśli miałem na Harvardzie duchowy dom, to był nim właśnie ten budynek. Rektor Nate Pusey może mi odebrać dyplom za to, co teraz powiem, lecz Biblioteka Widenera znaczy dla mnie o wiele mniej aniżeli Dillon. Codziennie po południu, póki trwało moje studenckie życie, szedłem tam, witałem się z kumplami stekiem przyjacielskich wulgaryzmów, zrzucałem z siebie pozory kulturalnej ogłady i zamieniałem się w wygibusa. Wspaniale było wkładać dobrą, starą koszulkę z numerem siedem (marzyłem o tym, żeby zastrzegli na zawsze ten numer, ale nic z tego), wziąć łyżwy i ruszyć w stronę Watson Rink.

Powrót do Dillon był jeszcze przyjemniejszy. Ściągało się z siebie przepocony strój i szło na golasa do magazynku po ręcznik.

Jak dzisiaj było, Ollie?

W porządku, Richie. W porządku, Jimmy.

Potem pod prysznic, a tam opowieści o tym, kto komu co zrobił i ile razy w sobotę wieczorem. Były te świntuszki z Mount Ida, wiesz…? Miałem też odosobnione miejsce na medytację, a to dzięki błogosławieństwu w postaci wadliwego kolana (tak, błogosławieństwu – widzieliście moją kartę powołania?); po treningu musiałem mu serwować masaż wodny. Siedząc tak i patrząc na wodne kręgi wokół kolana, mogłem robić inwentaryzację moich zadrapań i siniaków (lubię je, na swój sposób), dumać o wszystkim i o niczym. Dzisiaj mogłem myśleć o golu, asyście i o tym, że praktycznie zapewniłem sobie miejsce w reprezentacji Ivy League.

– Bąbelkujesz się, Ollie?

To był Jackie Felt, nasz trener i samozwańczy duchowy przewodnik.

– A co, wygląda, jakbym trzepał gruchę, Felt?

Jackie zachichotał i wyszczerzył do mnie uzębienie w kretyńskim uśmiechu.

– Wiesz, co jest nie tak z twoim kolanem, Ollie? No jak, wiesz?

Byłem u wszystkich ortopedów na Wschodnim Wybrzeżu, ale Felt wiedział lepiej.

– Nie jesz, jak się należy.

Jego porady naprawdę mnie nie interesowały.

– Jesz za mało soli.

Może jak mu przytaknę, to sobie pójdzie.

– No dobra, Jack, zacznę jeść więcej soli.

Jezu, ale był uradowany! Odszedł z tym swoim niesamowitym wyrazem samozadowolenia na gębie idioty. Tak czy owak, znów byłem sam. Osunąłem całe przyjemnie zbolałe ciało w wodę, zamknąłem oczy i leżałem po szyję w płynnym ciepełku. Aaaaaa.

O Chryste! Jenny czeka na zewnątrz. Mam nadzieję, że czeka! Jezu! Jak długo pławiłem się w rozkoszy, podczas gdy ona marzła na tym zimnie? Ustanowiłem nowy rekord szybkości w ubieraniu się. Jeszcze nie całkiem wyschnięty, jednym pchnięciem otworzyłem główne drzwi Dillon House.

Uderzyło mnie zimne powietrze. Boże, ale mróz. I ciemno. Grupka kibiców jeszcze tam stała. W większości starzy hokeiści, absolwenci, którzy w głębi duszy nigdy nie zrzucili ochraniaczy. Goście tacy jak stary Jordan Jencks; przychodzą na każdy mecz, u nas czy na wyjeździe. Jak oni to robią? No, bo w końcu Jencks jest poważnym bankierem. I dlaczego to robią?

– Polała się krew, co, Oliver?

– Tak, panie Jencks. Wie pan, jak oni grają.

Rozglądałem się na wszystkie strony za Jenny. Czyżby odwróciła się na pięcie i sama poszła do Radcliffe?

– Jenny?

Odsunąłem się na kilka kroków od grupy kibiców, szukając rozpaczliwie wzrokiem. Nagle wyłoniła się zza krzaka, z twarzą opatuloną szalem. Tylko oczy było jej widać.

– Cześć, lalusiu, zimno tu jak diabli.

Ależ się ucieszyłem na jej widok.

– Jenny!

Prawie odruchowo pocałowałem ją lekko w czoło.

– Czy ja ci pozwoliłam?

– Co?

– Czy powiedziałam, że możesz mnie pocałować?

– Przepraszam. Poniosło mnie.

– Mnie nie.

Byliśmy mniej więcej sami, było późno, ciemno i zimno. Znów ją pocałowałem. Ale nie w czoło i nie lekko. Trwało to przyjemnie długo. Kiedy skończyliśmy, wciąż trzymała mnie za rękawy.

– Nie podoba mi się to – powiedziała.

– Co?

– Że mi się to podoba.

Gdy wracaliśmy (było daleko, ja miałem samochód, lecz Jenny wolała iść pieszo), trzymała mnie za rękaw. Nie pod rękę, tylko za rękaw. Nie każcie mi tego wyjaśniać. Na progu Briggs Hall nie pocałowałem jej na dobranoc.

– Słuchaj, Jen, przez kilka miesięcy mogę do ciebie nie zadzwonić.

Milczała chwilę. Dłuższą chwilę.

– Dlaczego? – spytała wreszcie.

– Lecz mogę też zadzwonić, jak tylko wejdę do mojego pokoju.

Odwróciłem się i ruszyłem w swoją stronę.

– Drań! – szepnęła.

Odwróciłem się znów i strzeliłem gola z odległości dwudziestu stóp.

– Jenny, umiesz rozdzielać razy na prawo i lewo, ale z ich przyjmowaniem to u ciebie gorzej!

Chciałem zobaczyć wyraz jej twarzy, lecz pamiętając o strategii, nie zrobiłem tego.

*

Kiedy wszedłem do pokoju, mój współlokator, Ray Stratton, grał w pokera z dwoma kolesiami futbolistami.

– Cześć, zwierzaki.

Odburknęli mi odpowiednio.

– Co dzisiaj zaliczyłeś, Ollie? – spytał Ray.

– Asystę i bramę.

– Z Cavilleri.

– Nic ci do tego – warknąłem.

– A kto to taki? – spytał jeden z niedźwiedzi.

– Jenny Cavilleri – wyjaśnił Ray. – Taka chuderlawa muzykantka, lewuska.

– Znam ją – powiedział drugi zwierz. – Dupa wyżej głowy.

Zignorowałem grubiaństwa tych napalonych drani, odłączyłem telefon i ruszyłem z nim do swojego pokoju.

– Gra na pianinie w Stowarzyszeniu Bachowskim – oznajmił Stratton.

– A w co gra z Barrettem?

– Pewnie w trąbę!

Chrząknięcia, pobekiwania i pokwikiwania. Cyrk w zoo.

– Panowie, kij wam w tył – powiedziałem, wychodząc.

Zamknąłem drzwi przy akompaniamencie zwierzęcych odgłosów, ściągnąłem buty, położyłem się na łóżku i wybrałem numer Jenny.

Rozmawialiśmy szeptem.

– Hej, Jen…

– Tak?

– Jen… co ty na to, gdybym ci powiedział…

Zawahałem się. Czekała.

– Wydaje mi się… że jestem w tobie zakochany.

Cisza.

– Powiedziałabym… że chrzanisz – wyszeptała.

I odłożyła słuchawkę.

Nie byłem nieszczęśliwy. Ani zaskoczony.

Rozdział 3

Nabawiłem się kontuzji podczas meczu z Cornell.

W gruncie rzeczy sam jestem sobie winien. W gorącym momencie popełniłem duży błąd, odzywając się do ich środkowego napastnika per „ty pieprzony Kanadusie”. Mój błąd polegał na tym, że zapomniałem, iż czterech zawodników z ich drużyny było Kanadyjczykami – jak się okazało, wszyscy bardzo patriotycznie nastawieni, solidnie zbudowani i w zasięgu słuchu. Jakby nie dość było kontuzji, to jeszcze sędzia wlepił mi karę. I to nie mniejszą, ale pięciominutową, za bijatykę. Szkoda, że nie mogliście usłyszeć, jak wsiedli na mnie kibice Cornell, kiedy ogłoszono karę! Niewielu zatwardziałych kibiców Harvardu wybrało się w piekielną podróż do Ithaca w stanie Nowy Jork, mimo że stawką był tytuł mistrza Ivy. Pięć minut! Wspinając się do pudła, widziałem, jak nasz trener Jackie Felt rwie sobie włosy z głowy.

Podbiegł do mnie natychmiast. Dopiero wtedy się zorientowałem, że prawa strona mojej twarzy to jedna wielka, krwawa plama. „Jezu Chryste”, powtarzał, osuszając mi policzek i tamując krew, „Jezu, Ollie”.

Siedziałem spokojnie, gapiąc się przed siebie pustym wzrokiem. Wstyd mi było patrzeć na lodowisko, gdzie szybko ziściły się moje najgorsze obawy: drużyna Cornell zdobyła bramkę. Czerwoni kibice wrzeszczeli, ryczeli i wyli. Był remis. Ci z Cornell byli bardzo bliscy zwycięstwa w meczu, a wraz z nim zgarnęliby mistrzostwo Ivy. Szlag by to trafił – minęła mi dopiero połowa kary.

Po drugiej stronie lodowiska miniaturowy kontyngent Harvardu siedział w ponurej ciszy. Kibice obu drużyn zdążyli już o mnie zapomnieć. Tylko jeden widz wciąż nie odrywał wzroku od ławki kar. Tak, on tam był. Jeśli konferencja skończy się o czasie, postaram się dotrzeć na mecz z Cornell. Między kibicami Harvardu siedział – choć oczywiście nie kibicował – Oliver Barrett III.

Przez połać lodu Kamienna Twarz obserwował w milczeniu, jak ostatnie krople krwi na twarzy jego jedynego syna wsiąkają w przylepce. Jak wam się wydaje, co myślał? Nieładnie, nieładnie… albo coś w tym stylu?

– Oliverze, jeśli tak bardzo lubisz się bić, to może zapiszesz się na boks?

– Exeter nie ma drużyny bokserskiej, tato.

– Więc może nie powinienem przyjeżdżać na twoje mecze.

– Myślisz, że biję się po to, by sprawić ci przyjemność, tato?

– Hmm, przyjemność to chyba nie jest odpowiednie słowo.

Oczywiście nikt nie mógł odgadnąć, co on myśli. Oliver Barrett III był chodzącą, od czasu do czasu gadającą górą Rushmore. Kamienną Twarzą.

A może Stary Głaz swoim zwyczajem oddawał się samozadowoleniu: Patrzcie, przyjechało tak niewielu widzów z Harvardu, a ja jestem jednym z nich. Ja, Oliver Barrett III, niesłychanie zapracowany mężczyzna, kierujący bankami i nie tylko, poświęciłem swój czas, by przyjechać aż do Cornell na jakiś parszywy mecz hokejowy. Toż to cudowne. (Dla kogo?).

Tłum znów zawył, tym razem naprawdę szaleńczo. Następna bramka dla Cornell. Prowadzili. A mnie zostały do odsiedzenia dwie minuty! Davey Johnston przemknął tuż obok po lodzie, zły, z czerwoną twarzą. Nawet na mnie nie zerknął. Czyżbym dostrzegł łzy w jego oczach? No dobrze, graliśmy o tytuł – ale żeby płakać!? Lecz Davey był naszym kapitanem i miał niewiarygodną serię: siedem lat bez porażki, w liceum i w college’u. Jego osiągnięcie zaczynało przechodzić do legendy. Davey był seniorem. A to był nasz ostatni ważny mecz.

Przegraliśmy go 6:3.

*

Po meczu prześwietlenie wykazało, że nie pękła żadna kość, a Richard Selzer, doktor medycyny, założył mi na policzku dwanaście szwów. Jackie Felt kręcił się po sali zabiegowej, opowiadając medykowi z Cornell, jak to się źle odżywiam i że wszystkiego można było uniknąć, gdybym brał pigułki z solą. Selzer zignorował Jacka i poważnie mnie ostrzegł, że prawie uszkodziłem sobie „dno oczodołu” (tak brzmi medyczna nazwa); powiedział, że byłoby najmądrzej, gdybym przez tydzień nie grał. Podziękowałem mu. Wyszedł, a Felt za nim, wciąż ględząc o odżywianiu. Ucieszyłem się, że zostałem sam.

Nie spieszyłem się pod prysznicem, uważając, żeby nie zamoczyć obolałej twarzy. Środek przeciwbólowy powoli przestawał działać, ale ja z radością powitałem ból. No bo czy nie spieprzyłem? Straciliśmy tytuł, przerwaliśmy serię swoją (wszyscy seniorzy byli niepokonani) i Daveya Johnstona. Może nie była to całkowicie moja wina, lecz wtedy tak się właśnie czułem.

W szatni nie było nikogo. Wszyscy siedzieli już pewnie w motelu. Zapewne nikt nie chciał mnie widzieć i ze mną gadać. Z tym okropnym, gorzkim smakiem w ustach – to było straszne, że go czułem – spakowałem sprzęt i wyszedłem. Na pustkowiach stanu Nowy Jork panował nieprzyjemny, zimowy chłód; kibiców Harvardu była garstka.

– Jak tam policzek, Barrett?

– W porządku, dzięki, panie Jencks.

– Pewnie zjadłbyś stek – rozległ się drugi znajomy głos. Tak przemówił Oliver Barrett III. Jakie to dla niego charakterystyczne, że zaproponował staroświeckie remedium na podbite oko.

– Dzięki, tato – odparłem, wskazując tampon z gazy na dwunastu szwach, które założył Selzer. – Lekarz już się tym zajął.

– Miałem na uwadze twój żołądek, synu.

*

Przy kolacji odbyliśmy kolejną z szeregu naszych antyrozmów, zaczynających się niezmiennie: „Jak się miewasz?”, a kończących: „Mogę coś dla ciebie zrobić?”.

– Jak się miewasz, synu?

– Świetnie, ojcze.

– Boli cię.

– Nie, ojcze.

Zaczynało boleć jak diabli.

– Poproszę Jacka Wellsa, żeby zerknął w poniedziałek na twój policzek.

– To nie jest konieczne.

– On jest specjalistą…

– Ten lekarz z Cornell nie był weterynarzem – odparłem, mając nadzieję, że nadwątlę nieco snobistyczny entuzjazm mojego ojca dla specjalistów, znawców i wszystkich innych „wybitnych ludzi”.

– Wielka szkoda – odparł Oliver Barrett III, a ja w pierwszej chwili odebrałem to jako próbę żartu. – Bo ta rana to prawdziwe bestialstwo.

– Tak, ojcze. – (Miałem się roześmiać?).

Nagle zacząłem się zastanawiać, czy niby-żarcik ojca nie jest zakamuflowaną reprymendą za to, co wyczyniałem na lodowisku.

– A może chcesz powiedzieć, że zachowywałem się dzisiaj jak zwierzę?

Wyraz twarzy ojca wskazywał, że tym pytaniem sprawiłem mu przyjemność.

– To ty wspomniałeś o weterynarzu – odparł po prostu.

Uznałem, że czas zajrzeć do karty.

Kiedy podawano główne danie, Stary Głaz uderzył w jedno ze swoich prostackich kazań; to akurat, o ile sobie przypominam – a robię to z niechęcią – dotyczyło zwycięstw i porażek. Zauważył, że straciliśmy tytuł (bardzo przenikliwe spostrzeżenie, tato), ale w końcu w sporcie liczy się nie zwyciężanie, lecz udział. Jego uwagi podejrzanie przypominały parafrazę olimpijskiego motta; wyczułem, że jest to wstęp do traktatu o banalności takiego osiągnięcia, jakim jest mistrzostwo Ivy League. Nie chcąc podsuwać mu gotowych kwestii olimpijskich, wyrecytowałem karnie „Tak, ojcze” i się zamknąłem.

Odtańczyliśmy typowy przekładaniec antykonwersacji, który skupia się wokół ulubionego tematu Starego Głazu, czyli moich planów.

– Powiedz, Oliverze, miałeś jakieś wiadomości z wydziału prawa na Harwardzie?

– Właściwie to jeszcze się nie zdecydowałem ostatecznie na prawo, tato.

– Pytam tylko, czy wydział prawa zdecydował się ostatecznie na ciebie.

Czyżby następna facecja? Miałem reagować uśmiechem na kwiecistą retorykę mojego ojca?

– Nie, ojcze. Nie miałem wiadomości.

– Mógłbym przekręcić do Price’a Zimmermanna…

– Nie! – wpadłem mu impulsywnie w słowo. – Proszę tego nie robić, ojcze.

– Ale nie po to, by wywierać na niego nacisk – rzekł z wrodzoną prawością charakteru O.B. III – tylko żeby się dowiedzieć.

– Ojcze, chcę dostać list razem ze wszystkimi innymi. Proszę.

– Tak, oczywiście. Doskonale.

– Dziękuję, ojcze.

– Poza tym w zasadzie nie ma wątpliwości, że się dostaniesz – dodał.

Nie wiem czemu, lecz O.B. III potrafi mnie w wyjątkowy sposób pognębić, jeśli nawet wypowiada pochwały.

– To nie jest pestka – odparłem. – W końcu na prawie nie mają drużyny hokejowej.

Nie mam pojęcia, dlaczego sam sobie dokopywałem. Może dlatego, że ojciec zajął przeciwne stanowisko.

– Masz inne przymioty – stwierdził Oliver Barrett III, lecz nie rozwinął tej myśli. (Wątpię, czy umiałby to zrobić).

Posiłek był równie podły jak nasza konwersacja, tyle że z góry wiem, że podadzą bułeczki bez smaku, a nigdy nie umiem przewidzieć, jaki czerstwy temat położy przede mną na talerzu mój ojciec.

– Zawsze zostaje jeszcze Korpus Pokoju – rzucił ni z gruszki, ni z pietruszki.

– Słucham? – zapytałem, nie całkiem pewny, czy to było stwierdzenie, czy pytanie.

– Uważam, że Korpus Pokoju to wspaniała rzecz, jak myślisz? – powiedział.

– No cóż – odparłem – na pewno lepsza niż korpusy pancerne.

Wyszliśmy na remis. Ja nie wiedziałem, co on ma na myśli, i vice versa. Czyżby to miało być na tyle w tej kwestii? Czy teraz przejdziemy do omawiania spraw bieżących oraz programu rządu? Nie. Na krótką chwilę zapomniałem, że naszym tematem zasadniczym są zawsze moje plany.

– Z całą pewnością bym się nie sprzeciwił, gdybyś wstąpił do Korpusu Pokoju, Oliverze.

– Ja również, ojcze – odparłem, żeby dorównać mu w wielkoduszności. Jestem pewien, że Stary Głaz i tak mnie nigdy nie słucha, więc nie zdziwiłem się, że nie zareagował na mój cicho wyrażony, drobny sarkazm.

– A co myślą o tym twoi koledzy? – ciągnął ojciec.

– Słucham?

– Czy uważają, że Korpus Pokoju ma znaczenie dla ich życia?

Podejrzewam, że ojciec potrzebuje tych słów jak ryba wody.

– Tak, ojcze.

Nawet szarlotka była bez smaku.

*

Mniej więcej o wpół do dwunastej odprowadziłem go do samochodu.

– Mogę coś dla ciebie zrobić, synu?

– Nie, ojcze. Dobranoc, ojcze.

Odjechał.

Tak, między Bostonem a Ithaca w stanie Nowy Jork latają samoloty, lecz Oliver Barrett III postanowił jechać samochodem. Nie należy przez to rozumieć, że te długie godziny spędzone za kierownicą to rodzaj ojcowskiego gestu. Mój ojciec po prostu lubi prowadzić. Szybko. A o tej godzinie, w nocy, astonem martinem DBS można pruć jak wszyscy diabli. Nie mam cienia wątpliwości, że Oliver Barrett III nastawił się na pobicie rekordu prędkości na trasie Ithaca–Boston, ustanowionego rok wcześniej, po tym jak pokonaliśmy Cornell i zdobyliśmy tytuł mistrzowski. Wiem, bo widziałem, jak zerknął na zegarek.

Wróciłem do motelu, żeby zadzwonić do Jenny.

To była jedyna dobra rzecz tego wieczoru. Opowiedziałem jej o bójce (pomijając szczegółową charakterystykę casus belli), i słyszałem, że jej się spodobało. Niewielu z jej chuderlawych znajomych muzykantów kiedykolwiek zadawało lub przyjmowało ciosy.

– Skasowałeś przynajmniej tego typa, który cię walnął? – spytała.

– Taak. Rozłożyłem go bez pudła.

– Chciałabym to zobaczyć. Może dołożysz komuś w czasie meczu z Yale, co?

– Jasne.

Uśmiechnąłem się. Jenny umiała docenić proste przyjemności życia.

Rozdział 4

– Jenny rozmawia przez telefon na dole.

Tę wiadomość zakomunikowała mi dziewczyna przy dzwonkach, chociaż się nie przedstawiłem ani nie powiedziałem, w jakim celu przychodzę w ten poniedziałkowy wieczór do Briggs Hall. Błyskawicznie wyciągnąłem wniosek, że oznacza to punkt dla mnie. Najwyraźniej Cliffie, która mnie przywitała, czyta „Crimson” i wie, kim jestem. W porządku, nie pierwszy raz się to zdarzyło. Bardziej istotny wydawał się fakt, że Jenny wspomniała jej, że się ze mną spotyka.

– Dzięki – odparłem. – Zaczekam tutaj.

– Szkoda tej porażki w Cornell. W „Crime” piszą, że czterech przeciwników rzuciło się na ciebie.

– Taak. A karę wlepili mnie. Pięć minut.

– Taak.

Różnica między przyjacielem i kibicem jest taka, że z tym drugim prędzej zaczyna ci brakować tematów do rozmowy.

– Jenny już skończyła?

Dziewczyna zerknęła na tablicę.

– Nie – odparła.

Kto był tak ważny, że Jenny poświęcała mu czas przeznaczony na randkę ze mną? Jakiś muzykant? Nie było dla mnie tajemnicą, że Martin Davidson, student ostatniego roku z akademika Adams House i dyrygent orkiestry Stowarzyszenia Bachowskiego, uważał się za uprawnionego do względów Jenny. I nie chodziło o jego ciało – wątpię, czy gość był w stanie udźwignąć coś więcej niż batutę. Tak czy siak, zamierzałem położyć kres temu bezprawnemu zabieraniu mojego czasu.

– Gdzie jest automat?

– Za rogiem – odparła dziewczyna, dokładnie wskazując kierunek.

Podryfowałem w stronę holu. Z daleka zauważyłem Jenny przy telefonie. Zostawiła drzwi budki otwarte. Zbliżyłem się powoli, mimochodem, mając nadzieję, że Jenny zauważy mnie, moje bandaże i obrażenia, upuści słuchawkę i rzuci się w moje ramiona. Podchodząc, usłyszałem strzępy rozmowy.

– Tak, oczywiście! No pewnie. Ja też, Phil. Ja też cię kocham.

Znieruchomiałem. Z kim ona rozmawia? Nie z Davidsonem, bo w jego nazwisku nie było ani śladu Phila. Już dawno go sprawdziłem w rejestrze klasowym: Martin Eugene Davidson, Riverside Drive 70, Nowy Jork. Liceum Muzyczne. Na zdjęciu rzucała się w oczy wrażliwość, inteligencja i jakieś dwadzieścia pięć kilo wagi mniej ode mnie. Ale czemu ja zawracam sobie głowę Davidsonem? Jennifer Cavilleri najwyraźniej zdmuchnęła nas obu i znalazła sobie kogoś, komu właśnie w tej chwili (co za ohyda!) posyła całusy przez telefon!

Nie było mnie przez czterdzieści osiem godzin i jakiś drań imieniem Phil wśliznął się do łóżka Jenny (dokładnie tak musiało być!).

– Tak, Phil, ja też cię kocham. Pa.

Zauważyła mnie, kiedy odkładała słuchawkę, i nawet się nie rumieniąc, uśmiechnęła się i posłała mi całusa. Jak można być tak dwulicową?

Pocałowała mnie lekko w policzek.

– Hej, strasznie wyglądasz.

– Jestem kontuzjowany, Jen.

– A tamten wygląda gorzej?

– Taak. Dużo gorzej. Zawsze się staram, żeby ten drugi wyglądał gorzej.

Powiedziałem to maksymalnie złowieszczo, w podtekście sugerując, że znokautuję każdego rywala, który wśliźnie się do łóżka Jenny, kiedy nie ma mnie w zasięgu wzroku – i w jej myślach, jak widać na załączonym obrazku. Złapała mnie za rękaw i ruszyliśmy w stronę drzwi.

– Cześć, Jenny! – zawołała dziewczyna przy dzwonkach.

– Cześć, Sarah Jane! – krzyknęła Jenny.

Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz przed moim MG, dotleniłem płuca wieczornym powietrzem i zapytałem tak niezobowiązująco, jak umiałem:

– Słuchaj, Jen…

– Taak?

– Mmm… kto to jest Phil?

– Mój ojciec – odparła rzeczowo, wsiadając do samochodu.

*

Ani mi się śniło uwierzyć w tę bajeczkę.

– Mówisz do ojca Phil?

– Tak ma na imię. A ty jak mówisz do swojego?

Jenny opowiadała mi kiedyś, że wychował ją ojciec, który był piekarzem czy kimś w tym rodzaju; mieszkał w Cranston w stanie Rhode Island. Matka zginęła w wypadku samochodowym, kiedy Jenny była bardzo mała. Powiedziała mi to wszystko przy okazji wyjaśniania, czemu nie ma prawa jazdy. Ojciec, pod każdym innym względem „naprawdę zacny facet” (jej własne słowa), z wielką podejrzliwością odnosił się do myśli, że córka miałaby usiąść za kierownicą. To była straszna mordęga w liceum, kiedy Jenny brała lekcje gry na pianinie u faceta z Providence. Ale dzięki temu w czasie długich podróży autobusem przeczytała całego Prousta.

– A ty jak mówisz do swojego? – powtórzyła.

Byłem tak rozkojarzony, że nie usłyszałem pytania.

– Swojego kogo?

– Jakiego określenia używasz, kiedy zwracasz się do swojego rodziciela?

Użyłem tego, którego zawsze chciałem użyć.

– Sukinsyn.

– W twarz?

– Nigdy nie widzę jego twarzy.

– Nosi maskę?

– Tak, w pewnym sensie. Kamienną. Z litego kamienia.

– Daj spokój, on musi być dumny jak diabli. Jesteś wielką szychą na Harvardzie.

Spojrzałem na nią. Chyba jednak nie wiedziała wszystkiego.

– On też był szychą, Jenny.

– Większą niż skrzydłowy reprezentacji Ivy?

Podobało mi się, że tak ją radują moje sportowe osiągnięcia. Niestety, sam musiałem się zgasić, mówiąc o dokonaniach ojca.

– Wiosłował w jedynkach na olimpiadzie w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku.

– O Boże – westchnęła. – Wygrał?

– Nie – odparłem. Ojciec zajął w finale szóste miejsce, i fakt ten stanowił dla mnie pewną pociechę. Zdaje się, że Jenny to zauważyła.

Na chwilę zapadła cisza. Może Jenny zrozumie teraz, że być Oliverem Barrettem IV to coś więcej, niż pamiętać o istnieniu szarego, kamiennego gmachu wśród budynków Uniwersytetu Harvarda. Wiąże się to również z budzącym trwogę fizycznym wyzwaniem. To znaczy, obraz osiągnięć sportowych wisi nad tobą bez przerwy. To znaczy, nade mną.

– Ale co on takiego robi, że zasługuje na miano sukinsyna? – spytała Jenny.

– Każe mi to robić – odparłem.

– Słucham?

– Każe mi to robić – powtórzyłem.

Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki.

– Masz na myśli kazirodztwo? – zapytała.

– Nie musisz mnie wtajemniczać w swoje rodzinne problemy, Jen. Mam dość własnych.

– Co na przykład, Oliverze? – dociekała. – Co ojciec każe ci robić?

– Każe mi „postępować właściwie” – odparłem.

– A co jest złego w „postępowaniu właściwie”? – spytała, wyraźnie rozkoszując się pozornym paradoksem.

Opowiedziałem jej, jaki wstręt budzi we mnie fakt, że jestem „programowany” do kontynuowania Rodzinnych Tradycji Barrettów – powinna już to zauważyć, widząc, jak wzdrygam się, kiedy muszę wymieniać liczebnik porządkowy na końcu nazwiska. I wcale mi się nie podobało, że na koniec każdego semestru muszę dokładać kolejne osiągnięcie do serii.

– O taak – powiedziała Jenny z topornym sarkazmem. – Przecież widzę, jak bardzo cię wkurza, że dostajesz piątki, kwalifikujesz się do reprezentacji Ivy…

– Wkurza mnie to, że on właśnie tych rzeczy po mnie oczekuje! – Samo powiedzenie tego, co zawsze czułem (lecz jeszcze nigdy nie ośmieliłem się wypowiedzieć na głos), zaniepokoiło mnie diabelnie; teraz musiałem się postarać, żeby Jenny zrozumiała wszystko. – A kiedy już coś osiągnę, on to traktuje z niewiarygodną obojętnością. Po prostu kompletnie mnie lekceważy.

– Jest bardzo zapracowany. Przecież kieruje całą masą różnych banków i nie tylko, prawda?

– Rany boskie, Jenny, po której ty jesteś stronie?

– Czy to jest wojna? – zapytała.

– Absolutnie tak – odparłem.

– Bzdura, Oliverze.

Naprawdę wyglądała na nieprzekonaną. To była dla mnie pierwsza przesłanka, świadcząca o tym, jaka przepaść kulturowa nas dzieli. Trzy i pół roku spędzone w środowisku Harvard–Radcliffe w dużej mierze zrobiły z nas niepokornych intelektualistów, których ta instytucja tradycyjnie produkuje, lecz kiedy próbowałem jej uświadomić, że mój ojciec jest wykuty z kamienia, Jenny złapała się kurczowo włosko-śródziemnomorskiego stereotypu w rodzaju papa-kochać-bambini, i nic innego do niej nie docierało.

Przytoczyłem argument na potwierdzenie moich słów. Opowiedziałem o idiotycznej antykonwersacji po meczu z reprezentacją Cornell. I rzeczywiście zrobiło to na niej wrażenie. Ale nie takie, o jakie mi chodziło, do jasnej cholery.

– Pojechał aż do Ithaca, żeby oglądać jakiś parszywy mecz hokejowy?

Próbowałem tłumaczyć, że mój ojciec to sama forma bez treści. Lecz ona obsesyjnie trzymała się tego, że przebył tak długą drogę, żeby wziąć udział w niewiele znaczącym (stosunkowo) wydarzeniu sportowym.

– Jenny, możemy o tym po prostu zapomnieć?

– Bogu dzięki, że odbija ci na punkcie ojca – odparła. – To znaczy, że nie jesteś doskonały.

– Czy to znaczy, że ty jesteś doskonała?

– Diabła tam, lalusiu. Gdybym była, czy chodziłabym z tobą?

A więc znów wszystko po staremu.

Rozdział 5

Chciałbym powiedzieć parę słów o naszych kontaktach fizycznych.

Zadziwiająco długo w ogóle ich nie było. To znaczy, nie było nic więcej niż pocałunki, o których już wspominałem (wszystkie pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami). Nie był to standardowy tryb postępowania w moim wypadku, jako że jestem raczej impulsywny, niecierpliwy i rwę się do akcji. Gdybyście powiedzieli którejkolwiek z tuzina dziewcząt w Tower Court w Wellesley, że Oliver Barrett IV spotykał się z młodą damą dzień w dzień przez trzy tygodnie i się z nią nie przespał, bez wątpienia by was wyśmiały i podały w wątpliwość płeć rzeczonej osoby. Lecz oczywiście sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej.

Nie wiedziałem, co robić.

Tylko nie zrozumcie tego źle ani zbyt dosłownie. Znałem wszystkie manewry. Po prostu nie umiałem sobie poradzić z moimi uczuciami i z ich uzewnętrznieniem. Jenny była bystra, bałem się, że wyśmieje zagrywki, które przywykłem uważać za uwodzicielsko-romantyczny (i nieodparty) styl Olivera Barretta IV. Tak, bałem się, że zostanę odrzucony. Bałem się też, że zostanę zaakceptowany z niewłaściwych powodów. Plączę się w zeznaniach, wiem, lecz do Jennifer czułem coś innego i nie wiedziałem, jak to powiedzieć ani nawet jak o to poprosić. („Powinieneś był poprosić”, usłyszałem później). Wiedziałem tylko, że mam te uczucia. Dla niej. Dla niej całej.

– Oblejesz, Oliverze.

Siedzieliśmy w moim pokoju w niedzielne popołudnie i czytaliśmy.

– Oblejesz, jeśli będziesz tak siedział i patrzył, jak się uczę.

– Ja nie patrzę, jak się uczysz. Sam się uczę.

– Takiego wała. Gapisz się na moje nogi.

– Od czasu do czasu. Po każdym rozdziale.

– W tej książce muszą być wyjątkowo krótkie rozdziały.

– Słuchaj, ty narcystyczna jędzo, nie jesteś aż taką laską!

– Wiem. Ale co ja na to poradzę, że ty tak myślisz?

Rzuciłem książkę i podszedłem do miejsca, gdzie siedziała Jenny.

– Na litość boską, Jenny, jak mam czytać Johna Stuarta Milla, skoro umieram z pragnienia, żeby się z tobą kochać?

Zmarszczyła brwi i czoło.

– Och, Oliverze, bardzo proszę.

Klęczałem obok jej krzesła. Zerknęła do książki.

– Jenny…

Zamknęła delikatnie książkę, odłożyła ją, a potem dotknęła dłońmi mojej szyi.

– Oliverze… bardzo proszę.

Wszystko stało się naraz. Wszystko.

Nasze pierwsze fizyczne spotkanie było absolutnym przeciwieństwem pierwszego kontaktu słownego. Niespieszne, miękkie i delikatne. Aż do tej chwili nie wiedziałem, że to była prawdziwa Jenny, której dotknięcie okazało się tak subtelne i pełne czułości. Lecz największym szokiem była moja reakcja. Ja byłem delikatny. Ja byłem czuły. Czy to był prawdziwy Oliver Barrett IV?

Jak już wspomniałem, nigdy wcześniej nie widziałem Jenny bardziej rozebranej niż z rozpiętym guzikiem przy sweterku. Trochę mnie zaskoczyło, że nosi mały złoty krzyżyk. Na łańcuszku z gatunku tych, które się nie rozpinają. A to oznaczało, że kiedy się kochaliśmy, miała go cały czas na szyi. W spokojnej chwili tego popołudnia, w jednej z takich, gdy wszystko jest znaczące, a zarazem bez znaczenia, dotknąłem krzyżyka i zapytałem, co powiedziałby jej spowiednik, gdyby wiedział, że jesteśmy w łóżku i tak dalej. Odparła, że nie ma spowiednika.

– Nie jesteś grzeczną katoliczką? – spytałem.

– Hmm, jestem dziewczyną – odparła. – I jestem grzeczna.

Spojrzała na mnie, czekając na potwierdzenie, a ja się uśmiechnąłem. Ona też się uśmiechnęła.

– Więc jest nas dwoje z trzech.

Zapytałem, czemu nosi ten krzyżyk na łańcuszku, który jest ni mniej, ni więcej, tylko zaspawany na sztywno. Jenny wyjaśniła, że należał do jej matki i że nosi go ze względów uczuciowych, a nie religijnych. Znów zaczęliśmy rozmawiać o nas.

– Oliverze, mówiłam ci, że cię kocham?

– Nie, Jenny.

– Czemu nie zapytałeś?

– Szczerze powiedziawszy, bałem się.

– Więc teraz zapytaj.

– Kochasz mnie, Jenny?

Spojrzała na mnie i odpowiedziała pytaniem, lecz nie był to unik:

– A jak myślisz?

– Tak. Chyba tak. Może.

Pocałowałem ją w szyję.

– Oliver?

– Tak?

– Ja cię nie kocham…

Jezu, a co to miało znaczyć?

– Ja cię bardzo kocham.

Rozdział 6

Uwielbiam Raya Strattona.

Może nie jest geniuszem czy wielkim futbolistą (ma trochę za wolny chwyt), ale zawsze był dobrym współspaczem i lojalnym kumplem. Ależ się nieborak nacierpiał przez większą część naszego ostatniego roku. Gdzie on chodził się uczyć, kiedy wracał do akademika i widział krawat zawiązany na klamce naszego pokoju (uświęcony tradycją sygnał oznaczający: „Kręci się”). Za dużo to on się nie uczył, ale czasem musiał. Powiedzmy, że korzystał z biblioteki House, Lamonta czy nawet klubu Pi Eta. Lecz gdzie spał w sobotnie noce, kiedy Jenny i ja postanawialiśmy zlekceważyć regulamin akademika i zostać razem? Ray musiał mocno kombinować, żeby znaleźć sobie jakieś miejsce do kimania – dodatkowe łóżka i tym podobne rzeczy, i to pod warunkiem, że tam akurat nic się nie działo. Ale przynajmniej było to już po zakończeniu sezonu futbolowego. A ja zrobiłbym to samo dla niego.