Absolwenci - Erich Segal - ebook + książka

Absolwenci ebook

Erich Segal

4,5

Opis

Znakomita powieść obyczajowa autora takich bestsellerów, jak 'Ostatni akord', czy 'Akty wiary', wciągające studium ludzkich ambicji, pragnień oraz zderzenia marzeń z brutalną rzeczywistością.
Harvard, jedna z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie. Na zjeździe absolwentów rocznika 1958 spotyka się pięciu mężczyzn, niegdyś wybitnych studentów, teraz dorosłych ludzi. Uroczystości są okazją, by porównać osiągnięcia, dokonać resume, pochwalić się sukcesami. Co pozostało z pełnych ambicji i wiary młodzieńców? I jaką cenę przyszło im za płacić za realizację najskrytszych marzeń.
Powieść Segala jest obszerną kroniką życia kilku rodzin, które możemy obserwować na przestrzeni ćwierćwiecza, opowieścią o poszukiwaniu prawdy o sobie, zagubieniu i o tym, jak trudno jest żyć z piętnem sukcesu. Z właściwą sobie wnikliwością autor obnaża sekrety bohaterów, uwielbianego przez kobiety milionera Danny'ego, nieśmiałego i spolegliwego Andrew oraz innych, by ukazać ich niekończącą się walkę z rzeczywistością i zadać ważkie pytanie - jak daleko wolno się posunąć, by odnieść sukces, nie gubiąc po drodze tego, co najważniejsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 763

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (64 oceny)
41
17
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aletka

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa pozycja
00

Popularność




O książce

Spotkanie absolwentów staje się okazją do podsumowania ostatniego ćwierćwiecza w życiu pięciu mężczyzn.

Jeszcze raz spotkają się na dziedzińcu legendarnej uczelni, jak kiedyś, gdy myśleli, że słońce zawsze będzie świecić tylko dla nich…

Andrew Eliot. Najmniej znaczący z członków swojego rodu, szary urzędnik, który do niczego nie doszedł. Absolwent Harvardu, który kiedyś miał wielki apetyt na życie. Teraz, patrząc na listę gości zjazdu absolwentów, widzi dawnych przyjaciół i wrogów: dzisiaj senatorów, artystów i naukowców. I wcale nie chce, aby zjazd, który organizuje, wreszcie się odbył.

Segal, z właściwą sobie wnikliwością i gracją, snuje opowieść o dwudziestu pięciu latach życia kilku rodzin, o ciągłej walce z rzeczywistością i poszukiwaniu prawdy o sobie. A także o tym, że za blichtrem bogactwa nie zawsze kryje się życie, o jakim marzymy, a nagrodą za sukces nie zawsze jest to, co najważniejsze.

ERICH SEGAL

Sławę literacką zdobył swoją pierwszą książką, Love Story, która ukazała się w 33 językach, a jej nakład przekroczył 20 milionów egzemplarzy; jej ekranizacja należy do najgłośniejszych adaptacji w historii kina. Podobnym powodzeniem cieszyła się kontynuacja tej powieści, Historia Olivera. Kolejne książki Segala – Doktorzy, Akty wiary, Nagrody, Ostatni akord i Bez sentymentów – również stały się bestsellerami.

Tego autora

DOKTORZYABSOLWENCIAKTY WIARYNAGRODYMĘŻCZYZNA, KOBIETA I DZIECKOOSTATNI AKORDBEZ SENTYMENTÓW

Love Story

LOVE STORYOPOWIEŚĆ OLIVERA

Tytuł oryginału: THE CLASS

Copyright © Dewsbury International Inc. 1985All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Jarosław Sokół 1993, 2010

Redakcja: Joanna Schoen

Ilustracje na okładce: Freepik, Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-340-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Karen i Franceski — absolwentek mojego życia

N O T A   W Y D A W C Y

Jest to powieść o fikcyjnych przedstawicielach harwardzkiego rocznika 1958. W tle opowieści autor osadził rodzinę Eliotów, którą łączyły długoletnie i napawające dumą więzy z Uniwersytetem Harvarda. Postać Andrew Eliota jest całkowicie fikcyjna i nie było zamysłem autora sportretowanie jakiegokolwiek rzeczywistego członka tej rodziny, żyjącego czy zmarłego. Wszystkie główne postaci tej powieści są dziełem wyobraźni autora. Mają one zilustrować rozmaite poczynania młodych ludzi tego pokolenia w dziedzinie polityki, sztuki, życia intelektualnego, w procesie kształtowania osobowości. W nawiązaniu do ich lat spędzonych na Harvardzie i później — aż do dwudziestego piątego Zjazdu Absolwentów — autor przedstawia pewną liczbę zdarzeń, w których pojawiają się publiczne postaci, znane z amerykańskiego życia politycznego i artystycznego. Włącza portrety tych osobistości jako symbole pewnych wpływów z minionych dwudziestu pięciu lat. Czytelnik powinien jednak pamiętać, że zarówno specyficzne dialogi, jak i zdarzenia związane z tymi postaciami są dziełem wyobraźni autora.

Musi być… jakieś logiczne wytłumaczenie szaleńczej radości z powodu tego, że jest się absolwentem Harvardu, a nie — przez jakieś tragiczne zrządzenie losu — Yale albo Cornell

William James MD, 1869

D Z I E N N I K   A N D R E W   E L I O T A

12 maja 1983

W przyszłym miesiącu odbędzie się dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów mojego rocznika z Harvardu, i boję się tego panicznie.

Boję się stanąć twarzą w twarz z kolegami, którym się powiodło i którzy przyjadą opromienieni chwałą, podczas gdy ja będę mógł się pochwalić najwyżej kilkoma siwymi włosami.

Dzisiaj nadeszła pocztą gruba księga w czerwonej oprawie, opisująca wszystkie osiągnięcia rocznika 1958. Uświadomiło mi to rozmiar mojej życiowej porażki.

Nie spałem przez pół nocy, wpatrując się w twarze facetów, którzy kiedyś studiowali ze mną na jednym roku, a teraz są senatorami, gubernatorami, naukowcami światowej sławy i pionierami medycyny. Kto wie, może któryś z nich znajdzie się jeszcze na podium w Sztokholmie? Albo na trawniku przed Białym Domem?

Najciekawsze jest to, że wielu z nich nadal żyje ze swoimi pierwszymi żonami.

Kilka najbardziej błyskotliwych postaci to moi byli przyjaciele. Pewien mój współlokator, którego kiedyś uważałem za szajbusa, jest dziś najpewniejszym kandydatem na stanowisko sekretarza stanu. Przyszły rektor Harvardu to z kolei gość, któremu pożyczałem ubrania. Jeszcze inny, ledwie przez nas zauważany, stał się muzyczną sensacją naszych czasów.

Najdzielniejszy z nich wszystkich poświęcił życie sprawie, w którą wierzył. Jego bohaterstwo mnie zawstydza.

Wracam więc w przeszłość przepełniony rozczarowaniem.

Jestem ostatnim mężczyzną z długiej linii Eliotów, którzy studiowali na Harvardzie. Wszyscy moi przodkowie byli zasłużonymi ludźmi. Wyróżnili się w czasie wojny i pokoju, na polu nauki i oświaty. Nie tak dawno, w 1948 roku, mój kuzyn Tom dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury.

Moją osobę przyćmiewa blask rodzinnej tradycji. Nie mogę się nawet równać z Jaredem Eliotem, rocznik 1703, człowiekiem, który sprowadził do Ameryki rabarbar.

Z moimi szlachetnymi przodkami łączy mnie jednak pewna wątła nić. Wszyscy byli pamiętnikarzami. Mój imiennik, wielebny Andrew Eliot, rocznik 1737, przewodząc dzielnie swoim parafianom, prowadził dziennik, w którym opisywał realia wojny o niepodległość podczas oblężenia Bostonu w 1776 roku; dokument ten przetrwał do naszych czasów.

Kiedy tylko miasto zostało wyzwolone, Andrew Eliot pośpieszył na zebranie Rady Nadzorczej Harvardu, żeby zgłosić wniosek o przyznanie generałowi Jerzemu Waszyngtonowi doktoratu honoris causa.

Jego syn odziedziczył po nim parafię i talent pisarski, pozostawiając barwny opis początków życia w niepodległej Ameryce.

Oczywiście nie porównuję się do nich, ale tak samo jak oni, przez całe życie prowadzę osobiste zapiski. Być może to jedyna rzecz, która po mnie pozostanie. Jestem świadkiem toczącej się historii, nawet jeśli nie potrafię tego w żaden sposób wykorzystać.

Na razie wiem tylko, że panicznie się boję.

STUDENCKIE LATA

Świat po prostu istniał. Papierosy — po dwadzieścia centów paczka, tak samo galon benzyny. Seks — owinięty w gumę i metafizyczne skrupuły pod nazwą rycerskość…

Psychologia — rzecz istniejąca w głowie. Abstrakcje chwytały nas w mieszkaniu; żyć warto było tylko na własną rękę; wreszcie — najgorszy rys w tym opisie — nie wiedzieliśmy, że jesteśmy pokoleniem.

John Updike, rocznik 1954

Łypali na siebie jak tygrysy oceniające zagrożenie ze strony nowego rywala. W tej dżungli nie było jednak wiadomo, gdzie czai się prawdziwe niebezpieczeństwo.

Był poniedziałek dwudziestego września 1954 roku. Tysiąc stu sześćdziesięciu dwóch najlepszych, najzdolniejszych młodzieńców z całego świata stało w kolejce przed pokracznym gmachem o nazwie Memorial Hall, zbudowanym w stylu wiktoriańskiego gotyku. Czekali, aby wpisać się na listę przyszłych członków rocznika 1958.

Pojawili się w całej gamie ubiorów, od eleganckich szat z firmy Brooks Brothers do wytartych łachów, a panowało wśród nich na przemian zniecierpliwienie, przerażenie, zblazowanie i odrętwienie. Niektórzy przebyli tysiące mil, inni tylko kilka przecznic. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest to dopiero początek największej podróży ich życia.

Shadrach Tubman, syn prezydenta Liberii, przyleciał z Monrovii przez Paryż na nowojorskie lotnisko Idlewild, skąd przywieziono go do Bostonu limuzyną należącą do ambasady.

John D. Rockefeller IV przyjechał zwyczajnym pociągiem z Manhattanu, a potem szarpnął się na taksówkę od Stacji Południowej na dziedziniec uniwersytecki.

Natomiast Aga Khan najwyraźniej po prostu się ukazał. (Inne wersje głosiły, że przyleciał na zaczarowanym dywanie albo prywatnym odrzutowcem). W każdym razie stał w kolejce do rejestracji jak zwykły śmiertelnik.

Ci nowicjusze już od początku byli znakomitościami. Od razu po urodzeniu znaleźli się w świetle reflektorów.

Lecz tego ostatniego dnia lata 1954 roku na firmamencie miało rozbłysnąć jeszcze tysiąc innych komet, na razie pogrążonych w anonimowym mroku.

Wśród nich byli: Daniel Rossi, Jason Gilbert, Theodore Lambros i Andrew Eliot. To oni, wraz z piątą postacią, która wciąż przebywała wtedy na drugim końcu świata, są bohaterami tej opowieści.

D A N I E L   R O S S I

Rankiem śpiew wróbla na olchy szczycie

Rozbrzmiewał niebiańsko w koronie drzewa;

O zmroku, gdy w mym domu zaczął nowe życie,

Ptak kwili smętnie, jakby się gniewał,

Że go pozbawiłem i rzeki, i nieba.

Ralph Waldo Emerson, rocznik 1821

Od wczesnego dzieciństwa Daniel Rossi miał jeden obsesyjny cel — przypodobać się ojcu. Prześladował go też jeden i ten sam koszmar — że nigdy mu się to nie uda.

Z początku wierzył, że za maską obojętności doktora Rossiego kryje się jakiś istotny powód. Danny był przecież chudym, pozbawionym muskułów bratem najtwardszego futbolisty w historii kalifornijskiego Orange County. Przez cały czas gdy Frank Rossi zdobywał punkty i interesowali się nim trenerzy z college’ów, tata poświęcał mu tak wiele uwagi, że nie znajdował już czasu dla swojego młodszego syna.

Fakt, że Danny dostaje dobre stopnie — co Frankowi nigdy się nie przytrafiało — nie robił na nim żadnego wrażenia. Przecież Frank miał całe sześć stóp i dwa cale (był o głowę wyższy od Danny’ego)! Wystarczyło, że pojawił się na boisku, by cały stadion zaczął wiwatować na stojąco.

Cóż takiego mógł zrobić mały okularnik i rudzielec Danny, żeby zasłużyć sobie na podobne oklaski? Był, co prawda — tak przynajmniej twierdziła jego matka — utalentowanym pianistą. Prawie geniuszem. Większość rodziców byłaby z tego dumna. Doktor Rossi nigdy jednak nie przyszedł na żaden z jego publicznych występów.

Rzecz zrozumiała, Danny odczuwał silne przypływy zazdrości. I gorycz zamieniającą się powoli w nienawiść. Frank nie jest Bogiem, tato. Ja też istnieję. Prędzej czy później zauważysz to.

Potem, w roku 1950, Frank, który służył w wojsku jako pilot myśliwca, został zestrzelony nad Koreą. Tłumiona boleśnie zazdrość Danny’ego przerodziła się teraz w żal, a potem w poczucie winy. Czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny. Jak gdyby życzył bratu śmierci.

Na uroczystości nadania szkolnemu stadionowi imienia Franka ojciec nie mógł powstrzymać łez. Danny patrzył z udręką na człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Przysiągł sobie, że będzie dla niego pociechą. Ale jak mógł przywrócić ojcu radość życia?

Arthura Rossiego drażnił sam dźwięk pianina, na którym grał Danny. Dzień pracy dentysty upływa przecież w dręczącym hałasie wierteł. Wybudował więc w piwnicy wyściełane korkiem studio dla swojego syna — jedynego, który pozostał przy życiu.

Danny zrozumiał, że nie jest to żaden gest szczerego serca i że ojciec chce się uwolnić nie tylko od jego pianina, lecz także od jego widoku.

A jednak Danny postanowił nie poddawać się w walce o uczucia ojca. Czuł, że jedynie przez sport uda mu się wydobyć z głębi ojcowskiej niełaski.

Dla chłopca o jego budowie istniała tylko jedna możliwość — bieganie. Znalazł odpowiedniego trenera i nieśmiało poprosił o radę. Wstawał teraz codziennie o szóstej rano, nakładał trampki i wybiegał z domu na trening. Przez pierwsze tygodnie trenował tak gorliwie, że nabawił się odcisków i ledwo mógł powłóczyć nogami. Ale wytrwał. I zachował wszystko w tajemnicy. Aż będzie miał czym pochwalić się przed tatą…

Pierwszego dnia wiosny trener kazał przebiec całej drużynie milę, żeby sprawdzić formę. Danny był zdziwiony, że przez pierwsze trzy okrążenia udawało mu się trzymać w pobliżu najlepszych biegaczy.

Niespodziewanie jednak poczuł pieczenie w ustach i ból w piersiach. Zaczął zwalniać. Nagle usłyszał głos trenera ze środka boiska:

— Trzymaj tak dalej, Rossi. Nie poddawaj się!

Nie chcąc narazić się na niezadowolenie swojego przybranego rodzica, Danny przepchnął swe znużone ciało przez ostatnie okrążenie. Wycieńczony rzucił się na trawę. Nie zdążył jeszcze złapać tchu, kiedy trener stanął nad nim ze stoperem w ręku.

— Nieźle, Danny. Ładnie mnie zaskoczyłeś: pięć minut czterdzieści osiem sekund. Trenuj dalej, a będziesz biegał jeszcze lepiej. Zresztą pięć minut może z czasem dać ci trzecie miejsce na zawodach. Idź do magazynu po strój i kolce.

Przeczuwając bliskość swojego celu, Danny na jakiś czas zarzucił popołudniowe ćwiczenia na pianinie, żeby trenować razem z drużyną. Zazwyczaj oznaczało to dziesięć lub dwanaście morderczych okrążeń boiska. Niemal po każdym treningu wymiotował.

♦ ♦ ♦

Kilka tygodni później trener oznajmił, że w nagrodę za wytrwałość Danny weźmie udział w pojedynku z drużyną Valley High.

Tego wieczoru powiedział ojcu. Doktor Rossi postanowił przyjść na zawody, nie zważając na ostrzeżenia syna, który mówił, że prawdopodobnie zostanie sromotnie pokonany.

W sobotę po południu Danny’emu udało się przeżyć trzy najszczęśliwsze minuty swojego dzieciństwa.

Kiedy niespokojni biegacze ustawiali się na środku wysypanej żużlem bieżni, Danny zobaczył swoich rodziców w pierwszym rzędzie na trybunie.

— Dalej, synu — zagrzewał go do walki ojciec. — Pokaż im, co potrafi prawdziwy Rossi.

Danny tak się przejął tymi słowami, że zapomniał o wskazówkach trenera, by oszczędzać siły i nie podkręcać tempa. Zamiast tego, ledwo wystrzelił pistolet startowy, Danny rzucił się do przodu i prowadził przez całe pierwsze okrążenie.

Chryste — pomyślał doktor Rossi — ten chłopak to mistrz.

Cholera — pomyślał trener — ten chłopak to wariat. Opadnie z sił.

Po pierwszym okrążeniu Danny spojrzał w stronę ojca i zobaczył coś, co dotąd wydawało mu się niemożliwe — uśmiech dumy z jego powodu.

— Siedemdziesiąt jeden sekund! — zawołał trener. — Za szybko, Rossi. O wiele za szybko.

— Dobra robota, synu! — zawołał doktor Rossi.

Następne okrążenie Danny przeleciał na skrzydłach ojcowskiej łaski.

W połowie dystansu wciąż był w czołówce. Teraz jednak zaczęło go palić w płucach. Na kolejnym zakręcie zabrakło mu powietrza. Przeżywał coś, co biegacze nie bez racji nazywają rigor mortis — stężenie pośmiertne. Umierał w biegu.

Rywale śmignęli obok i wysforowali się daleko przed niego. Z drugiego końca boiska usłyszał okrzyk ojca:

— Dalej, Danny, weź się w garść!

Kiedy w końcu dotarł do mety, nagrodzono go oklaskami. Były to pełne współczucia oklaski, którymi wita się beznadziejnie zdeklasowanego zawodnika.

Słaniając się na nogach, spojrzał w stronę trybun. Matka uśmiechała się pocieszająco. Ojca nie było. Przypominało to koszmarny sen.

Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu trener był zadowolony.

— Rossi, nie widziałem bardziej upartego faceta. Zmierzyłem ci czas: pięć minut piętnaście sekund. Masz ogromne możliwości.

— Ale nie na bieżni — odparł kuśtykający Danny. — Rzucam to.

Zrozumiał ze smutkiem, że wszystkie starania tylko pogorszyły sytuację. Całe to żenujące przedstawienie odbyło się bowiem na stadionie imienia Franka Rossiego.

♦ ♦ ♦

Poniżony Danny wrócił do swego dawnego życia. Klawiatura pianina stała się ujściem dla wszystkich jego frustracji. Ćwiczył teraz dzień i noc, zapominając o bożym świecie.

Odkąd skończył sześć lat, pobierał lekcje u miejscowej nauczycielki. Teraz jednak ta czcigodna, siwowłosa matrona powiedziała otwarcie jego matce, że nie może go już niczego więcej nauczyć. Napomknęła też pani Giseli Rossi, że jej syna powinien przesłuchać Gustave Landau, były wiedeński solista, a teraz, w jesieni życia, dyrektor muzyczny pobliskiego college’u San Angelo.

Staruszek był pod wrażeniem tego, co usłyszał, i przyjął Danny’ego na swojego ucznia.

— Profesor Landau mówi, że Danny gra bardzo dobrze jak na swój wiek — doniosła Gisela mężowi przy obiedzie. — Uważa, że mógłby nawet zostać zawodowym muzykiem.

Doktor Rossi skwitował to jedną głoską: „O”. Znaczyło to, że powstrzymuje się od wszelkich komentarzy.

♦ ♦ ♦

Profesor Landau był życzliwym, choć wymagającym mentorem. A Danny idealnym uczniem. Miał nie tylko talent, lecz także chętnie poddawał się naukom. Kiedy Landau kazał ćwiczyć mu etiudy Czerny’ego codziennie po godzinie, Danny ćwiczył trzy albo cztery godziny.

— Czy robię szybkie postępy? — dopytywał się niecierpliwie.

— Och, Danielu, mógłbyś nawet pracować troszkę mniej. Jesteś młody. Powinieneś czasem się rozerwać.

Danny nie miał jednak czasu i wiedział, że nic nie potrafi go „rozerwać”. Śpieszył się, żeby dorosnąć. Każdą chwilę, kiedy nie był w szkole, spędzał przy pianinie.

Doktor Rossi zdawał sobie sprawę, że jego syn staje się odludkiem. Denerwowało go to.

— Mówię ci, Giselo, to niezdrowe. Za bardzo się stara. Może chce w ten sposób zrekompensować swój niski wzrost albo coś innego. Chłopak w jego wieku powinien umawiać się z dziewczętami. Frank był już wtedy prawdziwym casanową.

Art Rossi zadręczał się myślą, że jego własny syn jest taki… zniewieściały.

Pani Rossi z kolei uważała, że gdyby obaj zbliżyli się do siebie, jej mąż przestałby mieć zarzuty wobec syna.

Następnego wieczoru pod koniec obiadu zostawiła ich samych. Żeby mogli sobie porozmawiać.

Jej mąż był tym wyraźnie rozdrażniony, jako że rozmowa z Dannym zawsze wytrącała go z równowagi.

— W szkole wszystko w porządku? — spytał.

— I tak, i nie — odparł Danny, tak samo niespokojny jak ojciec.

Doktor Rossi przypominał zdenerwowanego piechura, który boi się, żeby nie wejść na pole minowe.

— O co chodzi?

— Tato, wszyscy w szkole uważają mnie za dziwaka. Przecież mnóstwo muzyków jest do mnie podobnych.

Doktorowi Rossiemu zrobiło się gorąco.

— Jak to, synu?

— No, naprawdę kochają to, co robią. Ja też taki jestem. Chcę, żeby muzyka stała się moim życiem.

Nastąpiła chwila milczenia, podczas której doktor Rossi szukał właściwej odpowiedzi.

— Jesteś moim synem — wykrztusił w końcu, wybierając unik zamiast słów wyrażających szczere uczucie.

— Dzięki, tato. Pójdę poćwiczyć.

Kiedy Danny wyszedł, Art Rossi nalał sobie drinka i pomyślał: „Chyba powinienem być wdzięczny losowi. Zamiłowanie do muzyki jest w końcu lepsze niż zamiłowanie do wielu innych rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić”.

♦ ♦ ♦

Tuż po szesnastych urodzinach Danny zadebiutował jako solista w szkolnej orkiestrze. Pod batutą swojego mentora i przy pełnej sali, w której siedzieli także jego rodzice, zagrał trudny technicznie II Koncert fortepianowy Brahmsa.

Kiedy Danny, blady z przerażenia, wszedł na scenę, blask prymitywnych reflektorów niemal oślepił go przez okulary. Był jak sparaliżowany, gdy w końcu dotarł do fortepianu.

Profesor Landau podszedł do niego i szepnął:

— Nie martw się, Danielu, jesteś dobrze przygotowany.

Strach zniknął w cudowny sposób.

Oklaskom nie było końca.

Kłaniając się publiczności i ściskając dłoń nauczyciela, Danny ze zdziwieniem dostrzegł w oczach staruszka łzy.

Landau objął swego protegowanego.

♦ ♦ ♦

— Wiesz, Dan, byłem dziś z ciebie naprawdę dumny.

W normalnych okolicznościach spragniony ojcowskiej miłości syn wpadłby w zachwyt, słysząc podobny komplement. Lecz tego wieczoru Danielowi Rossiemu szumiało w głowie od nowego doświadczenia: uwielbienia tłumów.

♦ ♦ ♦

Od pierwszej klasy liceum Daniel myślał o Harvardzie, gdzie mógłby studiować kompozycję pod kierunkiem Randalla Thompsona, eksperta muzyki chóralnej, i Waltera Pistona, muzycznego wirtuoza. Dzięki tej perspektywie udawało mu się jakoś przebrnąć przez nauki ścisłe, przyrodnicze i społeczne.

Z sentymentalnych powodów doktor Rossi wolałby widzieć swojego syna na uniwersytecie w Princeton, osławionym przez F. Scotta Fitzgeralda. Princeton miał się też stać uczelnią Franka.

Lecz Danny był głuchy na wszelkie argumenty. W końcu Art Rossi dał za wygraną.

— Nie mogę z nim dojść do ładu. Niech już idzie, gdzie chce.

Zdarzyło się jednak coś, co wystawiło na próbę liberalizm dentysty. W roku 1954 gorliwy senator McCarthy wziął pod lupę Harvard jako „świątynię komunizmu”. Część profesorów odmówiła współpracy z komisją senatora, nie chcąc rozmawiać o poglądach politycznych swoich kolegów.

Co gorsza, rektor Harvardu, uparty profesor Pusey, odmówił zwolnienia ich z pracy, czego żądał Joe McCarthy.

— Synu — coraz częściej mawiał doktor Rossi — jak człowiek, którego brat zginął, broniąc nas przed komunistami, może nawet pomyśleć, żeby pójść na taką uczelnię?

Danny trwał w milczeniu. Po co miał mówić, że muzyka nie ma nic wspólnego z polityką?

Podczas gdy doktor Rossi podtrzymywał swoje zastrzeżenia, matka starała się zająć neutralne stanowisko. Jedyną osobą, z którą Danny mógł porozmawiać o swoim życiowym problemie, pozostawał więc profesor Landau.

Staruszek był ostrożny w słowach. Wyznał jednak Danny’emu:

— Przeraża mnie ten McCarthy. Wiesz, w Niemczech zaczęło się podobnie.

Urwał, jakby pod wpływem wciąż bolesnych wspomnień. Po chwili odezwał się cicho:

— Danielu, cały kraj pogrąża się w strachu. Senator McCarthy myśli, że może rozkazywać władzom Harvardu, mówić im, kogo mają zwolnić i tak dalej. Moim zdaniem, rektor wykazał się niezwykłą odwagą. Mam zamiar przekazać mu wyrazy mojego podziwu.

— Jak, panie profesorze?

Staruszek pochylił się lekko w stronę swojego znakomitego ucznia i powiedział:

— Wyślę im ciebie.

♦ ♦ ♦

Nadeszły idy majowe, a wraz z nimi zawiadomienia o przyjęciu na studia. Princeton, Harvard, Yale, Stanford — wszystkie te uczelnie chciały widzieć u siebie Danny’ego. Nawet doktor Rossi był tym poruszony — choć obawiał się, że jego syn może dokonać fatalnego wyboru.

♦ ♦ ♦

Sądny dzień nadszedł podczas weekendu, kiedy doktor wezwał Danny’ego do swojego wyściełanego kurdybanem gabinetu. Zadał mu zasadnicze pytanie.

— Tak, tato — padła nieśmiała odpowiedź. — Idę na Uniwersytet Harvarda.

Zapanowała śmiertelna cisza.

Do tej chwili Danny po cichu liczył na to, że kiedy ojciec pozna jego stanowczość, w końcu ustąpi.

Ale Arthur Rossi był niewzruszony jak kamień.

— Dan, żyjemy w wolnym kraju. Masz prawo iść na studia tam, gdzie chcesz. Ale ja też mam prawo wyrazić swój sprzeciw. Postanawiam więc, że nie dam ani grosza na twoje rachunki. Gratuluję ci, synu, jesteś teraz samodzielny. Właśnie ogłosiłeś swoją niezależność.

Przez krótką chwilę Danny poczuł paniczny zamęt. Kiedy jednak przyjrzał się uważnie twarzy ojca, zaczął uświadamiać sobie, że cała ta sprawa z McCarthym posłużyła tylko za pretekst. Arta Rossiego po prostu wcale nie obchodził los syna.

Zrozumiał też, że musi wznieść się ponad dziecinną potrzebę zaimponowania temu człowiekowi.

Teraz bowiem wiedział już, że nigdy mu się to nie uda. Nigdy.

— W porządku, tato — wyszeptał ochrypłym głosem — jeśli tego sobie życzysz…

Odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju. Przez masywne drzwi słyszał walenie w pulpit ojcowskiego biurka podobne do partii kotłów w symfonii.

A jednak, z jakiegoś dziwnego powodu, poczuł się wolny.

J A S O N   G I L B E R T   j u n i o r

radość mu była hymnem i pieśnią

zdolną poruszyć piasty gwiazd

czystą jak teraz teraz i tak

szczęśliwym nadgarstkiem świtu.

ciało miał z ciała a krew z krwi:

głodny oddałby mu swój chleb;

kaleka piąłby się zaś pod górę,

by tylko dojrzeć jego uśmiech.

e.e. cummings, rocznik 1915

To był prawdziwy golden boy. Wysoki, jasnowłosy Apollo, obdarzony tym rodzajem magnetyzmu, który wywołuje uwielbienie kobiet i podziw mężczyzn. Wyróżniał się w każdej dyscyplinie sportu, jaką uprawiał. Nauczyciele uwielbiali go, bo mimo swej powszechnej popularności okazywał im posłuszeństwo i respekt.

Krótko mówiąc, był tym rzadko spotykanym rodzajem młodzieńca, którego każdy rodzic chciałby mieć za syna. A każda kobieta za kochanka.

Można wręcz powiedzieć, że Jason Gilbert junior był uosobieniem amerykańskiego mitu. Z pewnością wielu tak uważało. Pod olśniewającą zewnętrzną powłoką kryła się pewna rysa. Tragiczna skaza odziedziczona po przodkach.

Jason Gilbert urodził się Żydem.

Jego ojciec ciężko się napracował, żeby ukryć ten fakt. Jason Gilbert senior wiedział bowiem z doświadczeń dzieciństwa spędzonego na Brooklynie, że żydowskie pochodzenie oznaczało tyle, co fizyczna lub duchowa ułomność. Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby każdy mógł być po prostu Amerykaninem.

Długo rozważał, czy nie uwolnić się od ciężaru, jakim było jego nazwisko. W końcu, pewnego jesiennego popołudnia 1933 roku, sędzia sądu obwodowego podarował Jacobowi Gruenwaldowi nowe życie pod nazwiskiem Jason Gilbert.

Dwa lata później, na wiosennej zabawie w swoim klubie, poznał Betsy Newman, drobną, piegowatą blondynkę. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Na przykład zamiłowanie do teatru, tańca, sportu na świeżym powietrzu. Co nie mniej ważne, łączyła ich też głęboka obojętność w stosunku do wiary ich przodków.

Żeby uniknąć nacisków ze strony swoich bardziej religijnych krewnych, którzy nalegali na „właściwą” ceremonię zaślubin, postanowili ulotnić się razem.

Było to udane małżeństwo, a jego szczęście powiększyło się jeszcze bardziej w 1937 roku, kiedy Betsy urodziła syna, któremu dali na imię Jason junior.

Kiedy tylko starszy Gilbert w zadymionej poczekalni usłyszał tę wspaniałą wiadomość, coś sobie poprzysiągł. Postanowił chronić nowo narodzonego syna przed najmniejszą trudnością, jaką mógł napotkać z tego powodu, że jego rodzice byli Żydami. Nie, ten chłopiec zostanie w przyszłości pełnowartościowym członkiem amerykańskiego społeczeństwa.

Gilbert senior był już w tym czasie wiceprezesem szybko rozwijającego się Krajowego Przedsiębiorstwa Telekomunikacji. Mieszkali z Betsy w rozległej posiadłości o powierzchni trzech akrów w ciągle rozbudowywanej — i pozbawionej gett — miejscowości Syosset na Long Island.

Trzy lata później urodziła się jego siostra Julie. Odziedziczyła po matce piegi oraz, podobnie jak brat, jasnoniebieskie oczy i blond włosy.

Ich dzieciństwo było prawdziwą sielanką. Oboje wydawali się rozkwitać dzięki programowi doskonalenia się obmyślonemu dla nich przez ojca. Zawierało się w nim pływanie, jazda konna i lekcje gry w tenisa. I oczywiście jazda na nartach podczas ferii zimowych.

Młody Jason był przygotowywany w łagodnej dyscyplinie na króla kortów tenisowych.

Z początku trenował w pobliskim klubie. Kiedy jednak okazało się, że ma talent, dokładnie tak jak oczekiwał tego ojciec, starszy Gilbert zaczął osobiście zawozić swojego przyszłego mistrza do Forest Hills na lekcje z Ricardem Lopezem, byłym mistrzem Wimbledonu i Stanów Zjednoczonych. Ojciec nie opuścił ani minuty z tych lekcji, wykrzykując do Jasona słowa zachęty i napawając się jego postępami.

Gilbertowie zamierzali wychować dzieci areligijnie. Wkrótce jednak odkryli, że nawet w tak swobodnym otoczeniu jak w Syosset nikt nie może istnieć w bezwyznaniowej próżni. Okazało się to gorsze niż bycie obywatelem drugiej kategorii.

Los uśmiechnął się do nich ponownie, gdy w sąsiedztwie wybudowano nowy kościół unitariański. Przyjęto ich do niego serdecznie, choć pojawiali się tam, oględnie mówiąc, sporadycznie. Rzadko kiedy przychodzili na niedzielną mszę. Boże Narodzenie spędzali w górach, a Wielkanoc nad morzem. Przynajmniej jednak gdzieś należeli.

Rodzice byli na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, iż próbując wychować dzieci na rasowych Anglosasów, wpędzą je w końcu w psychiczne rozterki. Uczyli więc syna i córkę, że ich żydowskie pochodzenie jest jak strumyk płynący ze Starego Kraju po to, by połączyć się z potężną rzeką amerykańskiego społeczeństwa.

Julie poszła do szkoły z internatem, lecz Jason wolał zostać w domu i zapisać się do Akademii Hawkinsa-Atwella. Kochał Syosset, a myśl o zaniechaniu randek z dziewczętami wydawała się mu szczególnie nieprzyjemna. Był to, obok tenisa, jego ulubiony sport. Odnosił w nim równie wielkie sukcesy.

Co prawda, jako uczeń nie był żadnym asem. Miał jednak na tyle dobre stopnie, żeby bez obaw myśleć o przyjęciu na uczelnię, o której marzyli razem z ojcem — Yale.

Za Yale przemawiały argumenty racjonalne i emocjonalne. Absolwent Yale wydawał się potrójnym arystokratą — dżentelmenem, uczonym i sportowcem. A Jason po prostu wyglądał tak, jakby urodził się po to, żeby tam studiować.

♦ ♦ ♦

Lecz koperta, która nadeszła rankiem dwunastego maja, była podejrzanie cienka, jakby zawierała tylko krótkie zawiadomienie. Bolesne w treści.

Yale odrzuciło jego kandydaturę.

Konsternacja Gilbertów przerodziła się we wściekłość, gdy dowiedzieli się, że Tony Rawson, który miał stopnie wcale nie lepsze od Jasona i z całą pewnością gorszy backhand, został przyjęty.

Ojciec Jasona postanowił zobaczyć się z dyrektorem szkoły, absolwentem Yale.

— Panie Trumbull — zagrzmiał — czy mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego odrzucono kandydaturę mojego syna, a przyjęto młodego Rawsona?

Posiwiały na skroniach pedagog pyknął dymem z fajki i odparł:

— Musi pan zrozumieć, panie Gilbert, że Rawson ma za sobą rodzinną tradycję. Jego ojciec i dziadek studiowali na Uniwersytecie Yale. To bardzo się tam liczy. Przywiązanie do tradycji jest na Yale bardzo silne.

— Dobrze, dobrze — odparł starszy Gilbert — ale czy może mi pan dać jakieś wyjaśnienie, dlaczego chłopiec taki jak Jason, prawdziwy dżentelmen, wybitny sportowiec…

— Tato, proszę — przerwał mu Jason, coraz bardziej zażenowany.

Lecz ojciec uparł się.

— Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego pańska uczelnia nie chce chłopca?

Trumbull oparł się plecami o krzesło i powiedział:

— Cóż, panie Gilbert, nie znam rzeczywistych motywów komisji uczelnianej. Wiem jednak, że przy przyjmowaniu na Yale obowiązuje zasada „zrównoważonych proporcji” na każdym kroku.

— Proporcji?

— Widzi pan — tłumaczył dyrektor rzeczowym tonem — bierze się pod uwagę kwestię rozproszenia geograficznego, czy ktoś z rodziny był absolwentem uczelni, tak jak w przypadku Tony’ego. Poza tym chodzi o proporcje uczniów szkół państwowych i prywatnych, muzyków, sportowców…

Ojciec Jasona zdążył się już zorientować, co Trumbull chce powiedzieć.

— Panie Trumbull — spytał, z najwyższym wysiłkiem zdobywając się na spokój — czy te „proporcje”, o których pan mówi, dotyczą również spraw wyznania?

— Prawdę mówiąc, tak — odparł uprzejmie dyrektor. — Na Yale nie ma w tym względzie tak zwanych norm procentowych. Do pewnego stopnia kontroluje się jednak liczbę przyjmowanych studentów żydowskiego pochodzenia.

— To niezgodne z prawem!

— Nie powiedziałbym tego — odparł Trumbull. — Żydzi stanowią, proszę mnie poprawić, dwa i pół procent ludności całego kraju. Idę z panem o zakład, że na Yale przyjmuje się czterokrotnie wyższy procent.

Gilbert senior nie chciał iść z Trumbullem o zakład. Coś mówiło mu, że tamten zna dokładną liczbę Żydów przyjmowanych co roku do swej alma mater.

Jason bał się, że ojciec wybuchnie gniewem, i pragnął za wszelką cenę go powstrzymać.

— Tato, nie chcę studiować na uczelni, która mnie nie chce. Niech się wypchają.

Potem zwrócił się do dyrektora i przeprosił:

— Proszę mi wybaczyć.

— Nic nie szkodzi — odparł Trumbull. — Całkiem zrozumiała reakcja. Zastanówmy się teraz konstruktywnie. W końcu uczelnia, którą wskazałeś na drugim miejscu, jest też bardzo dobra. Niektórzy uważają nawet, że Harvard to najlepszy uniwersytet w kraju.

T E D   L A M B R O S

Boże, wysłuchaj mego błagania,

I oszczędź mi w życiu rozczarowania;

Daj mi osiągnąć szczyty wysokie,

Które dziś jasnym dostrzegam wzrokiem.

Henry David Thoreau, rocznik 1837

Wszyscy rozsądni ludzie są egoistami.

Ralph Waldo Emerson, rocznik 1821

Ted dojeżdżał codziennie na zajęcia. Należał do tej małej, prawie niedostrzegalnej mniejszości, która miała zbyt skromne środki finansowe, żeby pozwolić sobie na luksus mieszkania razem z kolegami na terenie uniwersytetu. Studenci ci byli więc harwardczykami tylko w ciągu dnia; należeli i jednocześnie nie należeli do uczelnianej społeczności dlatego, że wieczorami musieli wracać autobusem lub metrem do realnego świata.

Jakby na przekór losowi, Ted Lambros urodził się w najbliższym sąsiedztwie uniwersytetu. Jego ojciec, Socrates, który wyemigrował do Ameryki z Grecji na początku lat trzydziestych, był powszechnie znanym właścicielem restauracji Maraton na Massachusetts Avenue, położonej kilka kroków od Biblioteki Widenera.

Ojciec często przechwalał się przed swoim personelem (to znaczy, przed rodziną), że w jego lokalu co wieczór zbiera się więcej wybitnych umysłów niż na którymkolwiek z „sympozjów” w Akademii Platona. I nie byli to tylko filozofowie, lecz także laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, chemii, medycyny i ekonomii. Włącznie z panią Julią Child, która kiedyś określiła przygotowane przez jego żonę jagnię w cytrynach jako „urocze danie”.

Co więcej, jego syn Theodore uczęszczał do Łacińskiego Liceum Cambridge, położonego tak blisko terenu uniwersytetu, że było niemal jego częścią.

Ponieważ starszy Lambros żywił do profesorów Harvardu szacunek graniczący z bałwochwalstwem, było rzeczą naturalną, że jego syn od dziecka szczerze pragnął zostać studentem tej uczelni.

W wieku szesnastu lat wysoki, smagły, przystojny Theodore awansował na kelnera, co pozwalało mu na bliższy kontakt z akademickimi luminarzami. Ted odczuwał dreszcz emocji, ilekroć któryś z nich skinął mu głową na powitanie.

Zastanawiał się, dlaczego tak reaguje. Na czym właściwie polega ta harwardzka charyzma, którą wyczuwał w każdym najdrobniejszym geście podczas obiadu?

Pewnego apokaliptycznego wieczoru w końcu stało się to dla niego jasne. Od wszystkich tych dygnitarzy promieniowała pewność siebie — bez względu na to, czy dyskutowali na tematy metafizyczne, czy omawiali wdzięki żony nowego wykładowcy.

Ted, jako syn niepewnego siebie emigranta, podziwiał zwłaszcza ich zdolność do samouwielbienia i do wysokiej oceny własnej inteligencji.

Dało mu to cel w życiu. Zapragnął stać się jednym z nich. Nie tyle zwykłym studentem, co samym profesorem. Jego ojciec podzielał to pragnienie.

Często ku niezadowoleniu reszty rodzeństwa, Daphne i Alexandra, papa wygłaszał przy obiedzie peany na cześć świetlanej przyszłości Teda.

— Nie wiem, dlaczego wszyscy uważają, że on jest taki wspaniały — odpowiadał z przekąsem młody Alex.

— Bo jest — mówił Socrates głosem pełnym proroczego ognia. — Teo to prawdziwy lampros tej rodziny. — Uśmiechnął się, rozbawiony żartem ze swojego nazwiska, które po grecku znaczyło „połysk”, „blask”.

Z małego pokoiku Teda przy Prescott Street, gdzie wkuwał do późnej nocy, widać było światła z dziedzińca Harvardu, oddalonego o niespełna dwieście jardów. Tak blisko, tak bardzo blisko. Ilekroć tracił koncentrację, pobudzał się do wysiłku słowami: „Trzymaj się, Lambros, już niedaleko”. Jak Odyseusz na kłębiącym się feackim morzu, widział już cel swoich długotrwałych zmagań.

W jego epickich fantazjach było też dziewczę czekające na niego na zaczarowanej wyspie Harvardu. Złotowłosa księżniczka, na przykład o imieniu Nauzykaa. Choć uniwersyteckie marzenia Teda nie wykluczały dziewcząt z college’u Radcliffe.

Kiedy potem, w starszej klasie liceum, czytał Odyseję, żeby dostać zaliczenie z literatury, i doszedł do Księgi VI, opisującej przemożne zauroczenie Nauzykai przystojnym greckim rozbitkiem na brzegu jej wyspy, uznał to za zapowiedź obłędnego przyjęcia, jakie czeka go po dotarciu na miejsce.

Lecz piątka z literatury była jedną z niewielu, jakie dostał w ciągu roku. Przeważnie otrzymywał co najwyżej mocne czwórki. Był raczej kujonem niż orłem. Czy mógł zatem mieć nadzieję na przyjęcie w czcigodne progi Harvardu?

Ukończył liceum z zaledwie siódmą lokatą, z liczbą punktów tylko nieznacznie wyższą od przeciętnej. Co prawda Harvard zazwyczaj preferował wszechstronnych kandydatów, ale Ted uważał sam siebie za nieciekawą osobowość. W jego życiu, wypełnionym nauką i kelnerstwem, nie było ani odrobiny spontaniczności. Trwał w tej ponurej samoocenie i usiłował przekonać ojca, żeby nie spodziewał się po nim rzeczy niemożliwych.

Nic jednak nie mogło podważyć optymizmu papy Lambrosa. Ojciec Teda wierzył, że listy polecające od „gigantycznych osobistości”, które gościły w restauracji Maraton, zdziałają cuda.

W pewnym sensie tak też się stało. Ted został przyjęty — choć nie przyznano mu pomocy finansowej. Oznaczało to, że jest skazany na dalsze przebywanie w swojej celi przy Prescott Street, bez możliwości zakosztowania uroków harwardzkiego życia poza salą wykładową. Wieczory musiał bowiem spędzać na niewolniczej pracy w restauracji, żeby zarobić sześćset dolarów na czesne.

Ted nie zrażał się jednak. Choć stał tylko u podnóża Olimpu, przynajmniej był w jego pobliżu, gotowy do wspinaczki.

Ted wierzył w amerykański mit sukcesu. Wierzył, że kiedy człowiek pragnie czegoś gorąco i poświęci się temu bez reszty, w końcu to osiągnie.

On zaś pragnął Harvardu z siłą tego samego „nieśmiertelnego ognia”, który pchnął Achillesa do zdobycia Troi.

Różnica polegała tylko na tym, że Achilles nie musiał co wieczór obsługiwać gości w restauracji.

A N D R E W   E L I O T

Nie, nie jestem księciem Hamletem ani być myślałem;

Jestem członkiem orszaku, to ten

Co sprzyja wydarzeniom, otwiera jedną czy dwie ze scen,

Doradza księciu, bez wątpienia poręczne narzędzie,

Nader uległy, chętny poleceniom,

Polityczny, roztropny, skrupulant;

Pełen wzniosłych sentencji, ale tępy nieco…

T.S. Eliot, rocznik 1910 (tłum. M. Sprusiński)

Ostatni z długiej linii przyjętych na Harvard Eliotów, linii, która miała początek w roku 1649. W dzieciństwie Andrew korzystał z licznych przywilejów. Nawet po eleganckim rozwodzie rodzice nadal obdarowywali go wszystkim, czego może potrzebować dorastający chłopiec. Miał angielską nianię i całą rzeszę pluszowych misiów. Odkąd tylko pamiętał, wysyłano go do najdroższych szkół z internatem i na letnie obozy. Rodzice utworzyli nawet specjalny fundusz, żeby zabezpieczyć jego przyszłość.

Krótko mówiąc, dawali mu wszystko, prócz zainteresowania i miłości.

Oczywiście, kochali go. To było zrozumiałe. Być może z tego powodu nigdy nie mówili tego na głos. Po prostu założyli, że wie, jak bardzo doceniają niezależność swego wspaniałego syna.

Andrew był jednak pierwszym członkiem rodziny, który czuł się niegodny przyjęcia na Harvard. Często żartował sam z siebie: „Przyjęli mnie, bo moje nazwisko brzmi Eliot i potrafię je przeliterować”.

Najwyraźniej rodzinna tradycja rzucała przytłaczający cień na jego pewność siebie. A to, co nazywał brakiem polotu, w zrozumiały sposób pogarszało tylko jego kompleks niższości.

W rzeczywistości był dość zdolnym młodzieńcem. Potrafił pisać prostym stylem, co widać w dzienniku, który prowadził od średniej szkoły przez całe życie. Dobrze grał w piłkę nożną. Był skrzydłowym, z jego dośrodkowań padało wiele bramek.

Było to charakterystyczne dla jego osobowości — zawsze cieszył się, kiedy mógł pomóc w czymś koledze.

Poza boiskiem był uprzejmy, poważny i rozsądny.

Przede wszystkim jednak wielu kolegów uważało go za „strasznie miłego gościa”, choć nigdy nie rościł sobie pretensji do podobnego miana.

Harvard przyjął go z otwartymi ramionami. Andrew Eliot odznaczał się jednak cechą, która zdecydowanie wyróżniała go spośród pozostałych członków rocznika 1958.

Był pozbawiony ambicji.

Dwudziestego września, tuż po piątej rano, autobus linii Greyhound zajechał na obskurny dworzec w centrum Bostonu i wysypał tłum pasażerów, a wśród nich zmęczonego i lepiącego się od potu Daniela Rossiego. Młodzieniec miał kompletnie wymięte ubranie i zmierzwione włosy. Nawet jego okulary zaszły brudną, transkontynentalną mgłą. Trzy dni wcześniej wyruszył z Zachodniego Wybrzeża z sześćdziesięcioma dolarami w kieszeni, z których pozostały mu tylko pięćdziesiąt dwa. Nie miał bowiem ochoty głodzić się podczas podróży przez Amerykę.

Kompletnie wycieńczony, ledwo ciągnął za sobą swoją jedyną walizkę (były w niej nuty, które studiował po drodze, oraz jedna albo dwie koszule) w stronę kolejki metra zmierzającej na Harvard Square. Zabrnął pod adres Holworthy 6, gdzie stał jego akademik, i zarejestrował się czym prędzej, żeby zaraz potem wracać do Bostonu i odszukać miejscowy oddział Stowarzyszenia Muzyków.

— Nie rób sobie wielkich nadziei, chłopcze — ostrzegła sekretarka. — Mamy tu mnóstwo bezrobotnych pianistów. Właściwie są tylko posady organistów w kościołach. Widzisz, Wszechmogący płaci stowarzyszeniu minimalne stawki. — Wskazując długim pomalowanym paznokciem na białe karteczki przypięte do tablicy ogłoszeniowej, dodała cierpko: — Wybierz sobie wyznanie, chłopcze.

Danny przestudiował uważnie wszystkie możliwości i zdjął z tablicy dwie kartki.

— To będzie mi odpowiadać — oznajmił. — Posada organisty w piątek wieczorem i w sobotę rano w świątyni Malden, a w niedzielę rano w kościele w Quincy. Czy te oferty są aktualne?

— Dlatego właśnie tam wiszą, chłopcze. Ale sam widzisz, że chlebek z tego będzie cieniutki jak krakersy.

— Tak — westchnął Danny — ale przyda mi się każdy cent. Dużo dostajecie zleceń na sobotnie potańcówki?

— Rany, ty naprawdę jesteś w potrzebie. Masz dużą rodzinę na utrzymaniu czy co?

— Nie. Jestem na pierwszym roku na Harvardzie i potrzebuję pieniędzy na czesne.

— Jak to, taka nadziana buda nie dała ci stypendium?

— To długa historia — uciął krótko Danny. — Będę pani wdzięczny za pamięć. Tak czy inaczej, pojawię się tu jeszcze.

— Nie wątpię w to, chłopcze.

♦ ♦ ♦

Poprzedniego dnia, tuż przed ósmą rano, młody Jason Gilbert obudził się w Syosset na Long Island.

Wydawało mu się, że w jego sypialni słońce zawsze świeci jaśniej niż w innych miejscach. Być może dlatego, że odbijało się w jego licznych pucharach sportowych.

Ogolił się, włożył świeżą koszulę, po czym zaciągnął swój bagaż razem z całym zestawem rakiet do tenisa i squasha do kabrioletu mercury coupe z 1950 roku. Nie mógł się doczekać, aż pogna wzdłuż Post Road swoim ukochanym wozem, który przebudował własnymi rękami, podrasowując silnik i zakładając podwójną rurę wydechową z włókna szklanego.

Wszyscy domownicy — mama, tato, Julie, ich gospodyni Jenny i jej mąż, ogrodnik Maxwell — zgromadzili się, żeby go pożegnać.

Ceremonii tej towarzyszyło wiele uścisków i pocałunków. I krótkie przemówienie ojca.

— Synu, nie życzę ci szczęścia, bo go nie potrzebujesz. Urodziłeś się, żeby zawsze być pierwszy, i to nie tylko na korcie tenisowym.

Chociaż Jason nie dał tego po sobie poznać, pożegnalne słowa ojca odniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Już od pewnego czasu przerażała go perspektywa opuszczenia rodzinnego domu i zmierzenia się z prawdziwymi asami z grona rówieśników. Przypominając mu w ostatniej chwili o swoich wysokich oczekiwaniach, ojciec tylko powiększył jego niepokój.

Być może pocieszyłoby go to, że takie samo pełne uwielbienia przemówienie wygłaszało tego dnia kilkuset rodziców, którzy również wysyłali swoje wybitnie uzdolnione potomstwo do Cambridge w stanie Massachusetts.

♦ ♦ ♦

Pięć godzin później Jason stał naprzeciwko przydzielonego mu akademika o nazwie Straus A-32. Na drzwiach znalazł przyklejony taśmą kawałek żółtej kartki:

Do mojego współlokatora: zawsze śpię po południu, proszę więc mi nie przeszkadzać.

Dziękuję.

W podpisie widniały tylko dwie litery: „D.D.”.

Jason po cichu przekręcił klucz w zamku i niemal na palcach wniósł swój bagaż do wolnej sypialni. Położył walizki na łóżku z żelazną ramą (zaskrzypiało lekko) i wyjrzał przez okno.

Pokój wychodził na ożywiony i hałaśliwy Harvard Square. Ale Jasonowi to nie przeszkadzało. Był w doskonałym nastroju, ponieważ zostało mu jeszcze dość czasu, żeby przejść się na korty Soldier’s Field i zagrać kilka gemów z przypadkowym partnerem. Przebrał się w biały strój, chwycił swoją kosztowną rakietę, zestaw piłek i wyszedł.

Szczęśliwym trafem natknął się na znajomego studenta, który pokonał go dwa sezony wcześniej podczas letniego turnieju. Chłopak ucieszył się na widok Jasona i zgodził się poodbijać kilka piłek, szybko przekonując się, że nowicjusz zrobił spore postępy.

Po powrocie do Straus Hall Jason zastał na drzwiach kolejną żółtą kartkę oznajmiającą, iż D.D. poszedł na obiad, po czym uda się do biblioteki (do biblioteki! — przecież nawet się jeszcze nie zarejestrowali) i powróci około dziesiątej wieczorem. Jeśli jego współlokator zamierza wrócić po tej godzinie, proszony jest zachowywać się jak najciszej.

Jason wziął prysznic, włożył czystą sztruksową marynarkę firmy Haspel, szybko przekąsił coś w barze na placu i ruszył z piskiem opon do Radcliffe, żeby obejrzeć studentki pierwszego roku. Wrócił około wpół do jedenastej, traktując z należytym szacunkiem prośbę niewidzialnego współlokatora o spokojny wypoczynek.

Następnego ranka po przebudzeniu znalazł kolejną kartkę:

Poszedłem zarejestrować się. Jeśli zadzwoni moja matka, powiedz jej, że zjadłem wczoraj dobry obiad.

Dzięki.

Jason zmiął w ręku najświeższy komunikat i pomaszerował w stronę długiej kolejki, która ciągnęła się wzdłuż gmachu Memorial Hall.

♦ ♦ ♦

Mimo buńczucznego tonu pozostawionej notatki, nieuchwytny D.D. nie stał się pierwszym zarejestrowanym członkiem rocznika 1958. Kiedy bowiem wybiła godzina dziewiąta, ogromne podwoje Memorial Hall otworzyły się, żeby jako pierwszego wpuścić Theodore’a Lambrosa.

Trzy minuty wcześniej Ted wyszedł śmiałym krokiem z domu przy Prescott Street, by pozostawić swój skromny, lecz niezatarty ślad w historii najstarszego uniwersytetu w Ameryce.

W swojej wyobraźni wkraczał do raju.

Ojciec przywiózł Andrew Eliota z Maine dużym samochodem combi, załadowanym starannie zapakowanymi kuframi, w których znajdowały się marynarki z tweedu i szetlandzkiej wełny, pantofle o białych czubach, rozmaite mokasyny, eleganckie krawaty i semestralny zapas koszul o zwyczajnych i sztywnych kołnierzykach. Inaczej mówiąc, jego szkolne mundurki.

Jak zwykle ojciec i syn prawie nie rozmawiali ze sobą. Zbyt wiele pokoleń Eliotów od stuleci przechodziło ten sam rytuał, żeby rozmowa była im do czegoś potrzebna.

Zaparkowali przy bramie wjazdowej, jak najbliżej budynku Massachusetts Hall (wśród jego najstarszych mieszkańców byli żołnierze Jerzego Waszyngtona). Andrew pobiegł na dziedziniec, żeby poprosić swoich byłych kolegów z liceum o pomoc przy wyładunku bagażu. Podczas dźwigania i przenoszenia znalazł się na chwilę sam na sam z ojcem. Pan Eliot skorzystał z okazji, żeby udzielić mu praktycznej rady.

— Synu — zaczął — będę ci wdzięczny, jeśli postarasz się, żeby cię stąd nie wyrzucono. W naszym wspaniałym kraju jest bowiem ogromna liczba wyższych uczelni, ale tylko jeden Harvard.

Andrew przyjął tę wnikliwą uwagę ojca z wdzięcznością, uścisnął mu dłoń i pobiegł do akademika. Tymczasem jego dwaj współlokatorzy ofiarnie rozpakowali już część bagażu, to znaczy część składającą się z butelek. Właśnie wznosili toast za ponowne spotkanie po letnich wakacjach w Europie, gdzie oddawali się rozpuście.

— Chwileczkę, chłopaki — zaprotestował Andrew — mogliście mnie przynajmniej poprosić. Poza tym, musimy iść do rejestracji.

— Daj spokój, Eliot — skrzywił się Dickie Newall, znów pociągając z butelki. — Przechodziliśmy tamtędy przed chwilą. Kolejka ciągnie się wzdłuż całego budynku.

— Zgadza się — potwierdził Michael Wigglesworth — wszystkie kujony pchają się, żeby być na pierwszym miejscu. Jak dobrze wiemy, nie w każdym wyścigu wygrywa najszybszy.

— Na Harvardzie raczej tak — odparł dyplomatycznie Andrew. — W każdym razie pijany na pewno nie wygra. Idę.

— Wiedziałem — zachichotał Newall. — Stary, jesteś na najlepszej drodze, żeby zostać pierwszorzędnym kujonem.

Andrew nie zrażał się jednak drwinami kolegów.

— Idę, chłopaki.

— No to idź — rzucił Newall tonem wyższości. — Jeśli się pośpieszysz, zostawimy ci trochę twojej whisky. A skoro już o tym mowa, gdzie schowałeś resztę?

I tak oto Andrew Eliot ruszył przez dziedziniec, by stanąć na końcu długiej, krętej ludzkiej nici i wpleść się w różnobarwną tkaninę rocznika 1958.

Wszyscy studenci byli już na miejscu, w Cambridge, choć oficjalna rejestracja miała jeszcze potrwać kilka godzin. W przepastnym holu, pod ogromnym, mozaikowym oknem stali przyszli przywódcy świata, laureaci Nagrody Nobla, magnaci przemysłowi, chirurdzy mózgu oraz kilkudziesięciu agentów ubezpieczeniowych.

Najpierw wręczono im duże, eleganckie koperty z formularzami do wypełnienia (cztery egzemplarze dla działu finansów, pięć egzemplarzy dla sekretariatu oraz, nie wiadomo dlaczego aż sześć egzemplarzy dla Ośrodka Zdrowia). Wpisując swoje dane, siedzieli obok siebie przy wąskich stołach, które ciągnęły się w nieskończoną dal.

Wśród kwestionariuszy jeden przeznaczony był dla domu mody Phillips Brooks House i zawierał też pytania dotyczące wyznania (można było na nie nie odpowiadać).

Choć żaden z nich nie odznaczał się szczególną religijnością, Andrew Eliot, Danny Rossi i Ted Lambros postawili znaczki przy określeniach „Kościół episkopalny — rzymskokatolicki — greckokatolicki”. Jason Gilbert zaznaczył natomiast brak jakiegokolwiek wyznania.

Po formalnej rejestracji musieli przejść przez ręce niezliczonej rzeszy płomiennych agitatorów, którzy wymachując rozmaitymi broszurami, głośno wabili świeżo upieczonych studentów Harvardu w szeregi: młodych demokratów, republikanów, liberałów, konserwatystów, Klubu Wysokogórskiego, Klubu Płetwonurków i innych organizacji.

Liczni żywiołowi handlowcy namawiali ich do subskrypcji pisma „Crimson” (jedyna gazeta w Cambridge do czytania przy śniadaniu), „Advocate” („żebyście mogli powiedzieć, że czytaliście na studiach artykuły facetów, którzy potem dostali Nagrodę Pulitzera”) albo satyrycznego magazynu „Lampoon” („jeśli się postarasz, wyjdzie ci po cencie za uśmiech”). Krótko mówiąc, tylko urodzeni skąpcy i skrajni nędzarze przeszli przez to sito z nienaruszonymi portfelami.

Ted Lambros nie mógł zapisać się nigdzie, bo jego dni i wieczory były całkowicie wypełnione zajęciami na uniwersytecie i w restauracji.

Danny Rossi wpisał swoje nazwisko przy Klubie Katolickim w nadziei, że katolickie dziewczęta będą bardziej nieśmiałe i przez to łatwiejsze do poderwania. Może nawet okażą się tak samo niedoświadczone jak on.

Andrew Eliot pokonał tę całą kotłowaninę jak zaprawiony podróżnik, bez emocji torując sobie drogę przez gąszcz. Kluby, do których chciał wstąpić, rekrutowały swoich członków w bardziej stateczny i nie tak ostentacyjny sposób.

Natomiast Jason Gilbert poza tym, że kupił subskrypcję na pismo „Crimson” (żeby wysyłać tacie i mamie artykuły o swoich sukcesach), przeszedł spokojnie między szpalerami krzykaczy, jakby przeprawiał się przez Morze Czerwone śladem swoich przodków, i powrócił do akademika.

Dziw nad dziwy, tajemniczy D.D. nie spał już! Drzwi do jego sypialni były w każdym razie otwarte, a na łóżku leżała jakaś postać z twarzą przykrytą podręcznikiem fizyki.

Jason postanowił podjąć próbę bezpośredniego kontaktu.

— Cześć. To ty jesteś D.D.?

Znad książki wyjrzała para okularów w grubej, rogowej oprawie.

— Jesteś moim współlokatorem? — zagadnął niecierpliwy głos.

— Przydzielono mnie do budynku Straus A, pokój trzydziesty drugi — odparł Jason.

— No to jesteś moim współlokatorem — zawyrokował logicznie tamten. Potem starannie przypiął spinacz w miejscu, w którym skończył czytać, odłożył książkę, wstał i podał mu chłodną, lekko wilgotną dłoń.

— Nazywam się David Davidson — oświadczył.

— Jason Gilbert.

D.D. obrzucił współlokatora podejrzliwym wzrokiem i zapytał:

— Chyba nie palisz, co?

— Nie, od tego traci się oddech. Dlaczego pytasz, Dave?

— Proszę cię, wolę, gdy mówi się do mnie „David” — żachnął się. — Pytam, bo zażyczyłem sobie niepalącego współlokatora. Właściwie chciałem jedynkę, ale na pierwszym roku nikomu nie pozwalają mieszkać samemu.

— Skąd jesteś? — zaciekawił się Jason.

— Z Nowego Jorku. Z technikum w Bronksie. Byłem finalistą olimpiady w Westinghouse. A ty?

— Z Syosset na Long Island. Ja grałem tylko w finałach kilku turniejów tenisowych. Uprawiasz jakiś sport, Davidzie?

— Nie — odparł młody uczony. — To strata czasu. Poza tym, mam zamiar poświęcić się medycynie. Muszę chodzić na takie kursy jak „Chemia 20”. A ty, jaką wybrałeś karierę, Jasonie?

Boże — pomyślał Jason — nie dość, że mam mieszkać w jednej celi z kujonem, to jeszcze muszę się zgadzać na przesłuchania.

— Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Ale zanim to zrobię, czy moglibyśmy wyjść i kupić parę mebli do salonu?

— Po co? — spytał ostrożnie D.D. — Każdy z nas ma łóżko, biurko i krzesło. Czego nam więcej potrzeba?

— No, wiesz — powiedział Jason — przydałaby się kanapa. Moglibyśmy na niej odpoczywać i uczyć się w ciągu tygodnia. Albo lodówka. Można by podawać zimne napoje, kiedy przyjdą goście podczas weekendu.

— Goście? — zaniepokoił się D.D. — Masz zamiar urządzać tu przyjęcia?

Cierpliwość Jasona była na wyczerpaniu.

— Słuchaj, Davidzie, czy nie zażyczyłeś sobie na współlokatora niemego mnicha?

— Nie.

— Toteż ci go nie przydzielili. Więc jak, dorzucisz coś na używaną kanapę czy nie?

— Nie potrzebuję kanapy — odparł David z miną świętoszka.

— W porządku — skwitował Jason — sam ją kupię. Ale jeśli tylko raz na niej usiądziesz, zaczniesz mi płacić czynsz.

♦ ♦ ♦

Andrew Eliot, Mike Wigglesworth i Dickie Newall spędzili całe popołudnie, przetrząsając magazyny meblowe w okolicy. Nabyli najlepsze, wyściełane skórą sprzęty. Po trzech godzinach, ubożsi o sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów, stali ze swoimi skarbami na parterze akademika, przy wejściu G.

— Boże — zawołał Newall — strach pomyśleć, ile ślicznotek ulegnie mi na tej niesamowitej sofie. Na sam jej widok zrzucą kiecki i skoczą na mnie.

— W takim razie, Dickie — przerwał zadumę starego kumpla Andrew — lepiej wnieśmy ją na górę. Jeszcze pojawi się tu jakaś studentka z Radcliffe i będziesz musiał robić to z nią publicznie.

— Myślisz, że bym tego nie zrobił? — odparł zuchwale Newall i dodał szybko: — Dalej, wnieśmy ten sprzęt po schodach. Andy i ja weźmiemy kanapę. — Zwracając się do najpotężniejszego z całej trójki Wiggleswortha, zawołał: — Dasz radę sam temu fotelowi?

— Pestka — odparł lakonicznie dryblas. Podniósł olbrzymi fotel, położył go sobie na głowie jak wielki, wyściełany kask futbolowy i ruszył po schodach do góry.

— Patrzcie na naszego Mike’a — zadrwił Newall. — Wielka nadzieja zacnego Harvardu. Pierwszy człowiek z tej budy, który zagra Tarzana.

♦ ♦ ♦

— To tylko trzy stopnie. Proszę was, panowie — błagał Danny Rossi.

— Słuchaj, synek, mieliśmy ci to dostarczyć. Nic nie mówiłeś o wnoszeniu po schodach. Pianina zawsze wozimy windą.

— Dajcie spokój, panowie — zaprotestował Danny — przecież wiecie, że w akademikach Harvardu nie ma wind. Ile chcecie za te trzy stopnie i za wniesienie do mojego pokoju?

— Jeszcze dwadzieścia dolców — odparł jeden z krzepkich dostawców mebli.

— Cholera, całe to pianino kosztowało mnie tylko trzydzieści pięć.

— Wóz albo przewóz, synek. Jak nie, to sam se będziesz wnosił.

— Nie mam dwudziestu dolców — jęknął Danny.

— No to żałuj, studenciku — warknął bardziej rozmowny z dwóch drabów. Po czym obaj ulotnili się.

Przez dłuższą chwilę Danny siedział przed akademikiem Holworthy i zastanawiał się nad rozwiązaniem swojego problemu. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

Ustawił rozchwiany taboret, podniósł wieko starego pianina i z początku nieśmiało, potem coraz pewniej zaczął ożywiać wyblakłe klawisze Studencką piosenką.

Ponieważ był ciepły koniec lata i większość okien wychodzących na dziedziniec pozostawała otwarta, wkrótce otoczył go spory tłum. Niektórzy zaczęli nawet tańczyć. Przepełnieni energią studenci nie mogli doczekać się podbojów w Radcliffe i sukcesów na innych polach.

Grał świetnie. Jego koledzy byli szczerze wstrząśnięci odkryciem, jaki talent mieszka wśród nich.

— To następny Peter Nero — powiedział ktoś.

Wreszcie Danny skończył — taki przynajmniej miał zamiar. Ale hałaśliwy tłum klaskał i domagał się bisów. Danny zagrał więc na życzenie Taniec z szablami i Trzy monety w fontannie.

W końcu zjawił się policjant uniwersytecki. Na to właśnie czekał Danny.

— Słuchaj no — warknął stróż prawa — nie wolno grać na dziedzińcu. Musisz to pudło wstawić do akademika.

Rozległ się pomruk niezadowolenia.

— Wiecie co — zawołał Danny do rozentuzjazmowanej publiczności — wnieśmy pianino do mojego pokoju, to będę mógł grać całą noc.

Tłum zakrzyknął radośnie i już po chwili pół tuzina najsilniejszych chłopaków ochoczo dźwigało pianino Danny’ego.

— Chwileczkę — ostrzegał policjant — żadnego grania po dwudziestej drugiej. Takie są przepisy.

Znów rozległy się pomruki i gwizdy niezadowolenia, a Danny Rossi odparł uprzejmie:

— Tak jest, proszę pana. Będę grać tylko do obiadu.

♦ ♦ ♦

Choć Ted Lambros nie mógł, rzecz jasna, wynieść się z klitki, którą zajmował przez całą szkołę średnią, tego dnia spędził sporo czasu na kupowaniu podstawowych artykułów w sklepie Coop.

Należała do nich przede wszystkim zielona torba na książki, nieodzowny rekwizyt szanującego się studenta Harvardu — praktyczny talizman, który jednocześnie zawierał niezbędne narzędzia pracy i służył jako znak rozpoznawczy prawdziwego uczonego. Ted kupił również dużą, prostokątną flagę koloru purpury z naszytym nań dumnym napisem z filcu „Harvard — rocznik 1958”. Podczas gdy inni studenci pierwszego roku wieszali podobne szowinistyczne sztandary na ścianach w akademiku, Ted powiesił swój nad biurkiem w maleńkiej sypialni.

Żeby robić dobre wrażenie, kupił elegancką fajkę w sklepie Leavitt & Pierce i postanowił, że kiedyś nauczy się ją palić.

Dzień miał się już ku końcowi, kiedy Ted przeglądał swoją starannie wybraną, używaną garderobę i przygotowywał się w duchu na jutrzejsze spotkanie z Harvardem.

Naraz czar prysł. Ted ruszył wzdłuż Massachusetts Avenue do restauracji Maraton, gdzie znów musiał wdziać kretyński strój kelnera i podawać jagnię lwom z Cambridge.

♦ ♦ ♦

Był to dzień kolejek. Najpierw, z rana, trzeba było stać w kolejce do Memorial Hall, a potem, po szóstej wieczorem, w kolejce na obiad do Klubu Studenta, która wiła się po granitowych schodach prawie do Quincy Street. Każdy z czekających miał na sobie marynarkę i krawat — choć w sprawie koloru i jakości panowało tu duże zróżnicowanie, związane z wysokością dochodów i pozycją społeczną właściciela. Regulamin jednoznacznie mówił, że tylko w takim cywilizowanym ubiorze student Harvardu może udać się na posiłek.

Wszystkich tych nienagannie odzianych dżentelmenów czekała jednak przykra niespodzianka. W stołówce nie było talerzy.

Jedzenie nakładano z kotła do psiej miski z brązowego plastiku, podzielonej na różnej wielkości przegródki o niewiadomym przeznaczeniu. Można było jedynie domyślić się zastosowania dziury o średnicy szklanki mleka, która mieściła się w środku tego przemyślnego urządzenia.

Pomysłowość takiego rozwiązania nie mogła jednak ukryć faktu, że jedzenie było po prostu paskudne.

Co to za szara substancja, którą przydzielano im w plastrach na pierwszym przystanku? Niewiasty w kuchennych kitlach twierdziły, że to mięso. Niektórym ta rzecz przypominała z wyglądu podeszwy, wszystkim natomiast przypominała je w smaku. To, że każdy mógł zjeść dowolną liczbę porcji, było marną pociechą. Kto mógłby mieć ochotę na drugą porcję tej niestrawnej zagadki?

Jedyny ratunek stanowiły lody. Podawano je bez ograniczeń, dzięki czemu można było się najeść. Osiemnastolatek może w ten sposób zrekompensować sobie każdą lukę w odżywianiu. Wszyscy robili to z ogromnym zapałem.

Nikt naprawdę się nie skarżył. Choć nie każdy z nich przyznawał się do tego, wszystkich podniecała sama obecność w tym miejscu. Niesmaczne jedzenie dawało każdemu okazję do odzyskania pewności siebie. Prawie wszyscy bowiem byli przyzwyczajeni do zajmowania pierwszego miejsca w jakiejś dziedzinie. Na jednym roku znalazło się razem dwustu osiemdziesięciu siedmiu szkolnych prymusów i każdy z nich w bolesny sposób zdawał sobie sprawę z tego, że tylko jednemu z nich uda się powtórzyć na Harvardzie swój sukces ze szkoły średniej.

Sportowcy, wiedzeni jakimś niesamowitym instynktem, zaczęli już zbierać się razem. Przy jednym z okrągłych stołów Clancy Roberts delikatnie rozpoczął już kampanię o stanowisko kapitana drużyny hokejowej. W innym miejscu futboliści, którzy spotkali się godzinę wcześniej w Ośrodku Sportowym Dillon Field, delektowali się ostatnim posiłkiem, jaki musieli spożyć razem z pospólstwem. Z chwilą rozpoczęcia treningów mieli bowiem przenieść się na obiady do Klubu V, gdzie podawano równie szare, lecz za to podwójne porcje mięsa.

Ogromna sala z drewnianą boazerią rozbrzmiewała głośnymi rozmowami niespokojnych nowicjuszy. Łatwo było zgadnąć, który z nich chodził do szkoły państwowej, a który do prywatnej. Ci ostatni byli bowiem ubrani podobnie — marynarki z szetlandzkiej wełny, drogie krawaty — jedli w większych grupach, w których śmiech i rozmowy brzmiały jakby bardziej jednogłośnie. Przyszły fizyk ze stanu Omaha, poeta ze stanu Missouri oraz przyszły prawnik i polityk z Atlanty mieli odtąd jadać samotnie. Albo ze swoimi współlokatorami, jeśli ci w dalszym ciągu potrafili ich znosić po pierwszych dwudziestu czterech godzinach.

Harvard nie kojarzył ze sobą lokatorów bez jasno określonego klucza. Nad opracowaniem tego dziwnego systemu musiał chyba ślęczeć całymi godzinami jakiś sadystyczny geniusz. Było to nie lada zadanie — tysiąc stu całkowicie odmiennych osobników jak tysiąc sto różnych potraw. Która pasuje do której? Co będzie dobrą kombinacją, a co skończy się obopólną niestrawnością? Ktoś z działu administracji znał odpowiedź na te pytania. Tak mu się przynajmniej zdawało.

Oczywiście, zadawano studentom pytania o przyszłego współlokatora. Jaki ma być: niepalący, sportowiec, miłośnik sztuki? Bogaczy z prywatnych liceów zwykle umieszczano, zgodnie z ich życzeniem, razem z koleżkami. Byli to jednak nieliczni konformiści w tej kolonii dziwaków, gdzie wyjątek stanowił regułę.

Co można było, na przykład, zrobić z Dannym Rossim, który chciał tylko mieszkać jak najbliżej Paine Hall, budynku, gdzie odbywały się zajęcia muzyczne? Dokwaterować mu innego muzyka? Nie, lepiej nie ryzykować konfliktu osobowości. Harvardowi najbardziej zależało na harmonijnych stosunkach między świeżo przyjętymi studentami, którzy w tym tygodniu dostawali najtrudniejszą lekcję w swoim dotychczasowym życiu. Powoli dowiadywali się, że świat nie kręci się wokół nich.

Z powodów wytłumaczalnych tylko dla władz uczelni Danny Rossi został zakwaterowany w akademiku Holworthy z Kingmanem Wu, przyszłym chińskim architektem z San Diego (może dlatego, że obaj pochodzili z Kalifornii) oraz z Berniem Ackermanem, geniuszem matematycznym i mistrzem szermierki z liceum New Trier z podmiejskiej dzielnicy Chicago.

Kiedy tego wieczoru wszyscy razem jedli obiad w stołówce, Bernie pierwszy zaczął się zastanawiać, dlaczego harwardzcy kapłani połączyli ich ze sobą lokatorskimi więzami.

— Chodzi o pałkę — podsunął. — To jedyny symbol, który nas ze sobą łączy.

— To ma być głęboka myśl czy tylko wulgarna? — spytał Kingman Wu.

— Jak to, nie rozumiesz? — natarł na niego Ackerman. — Danny chce zostać sławnym dyrygentem. Czym ci faceci machają do orkiestry? Pałeczką. Moja pałka jest najdłuższa, bo jestem szermierzem. Kapujesz teraz?

— A ja? — zaciekawił się Wu.

— Czym najczęściej posługują się architekci? Ołówkiem albo długopisem. Mamy więc trzy różne pałki, które wyjaśniają zagadkę, dlaczego zakwaterowali nas razem.

Chińczyk nie był tym zachwycony.

— Mnie obdarzyłeś najkrótszą. — Zmarszczył brwi.

— No to wiesz przynajmniej, gdzie ją wsadzić — podsunął Ackerman, chichocząc z zadowolenia.

W ten sposób zrodziła się pierwsza śmiertelna wrogość wśród członków rocznika 1958.

♦ ♦ ♦

Mimo pozornej pewności siebie Jason Gilbert denerwował się przed pójściem do stołówki na inauguracyjny posiłek. Chciał nawet odszukać D.D., żeby zaproponować mu wspólną wyprawę. Niestety, jego współlokator wrócił z obiadu, zanim Jason zdążył się ubrać.

— Byłem trzeci w kolejce — chełpił się D.D. — Zjadłem jedenaście lodów. Moja mama na pewno będzie zadowolona.

Jason wyruszył więc sam. Traf chciał, że koło Biblioteki Widenera natknął się na faceta, z którym grał (i wygrał) w ćwierćfinałach turnieju prywatnych liceów Greater Metropolitan. Tamten z dumą przedstawił znajomego rywala swoim nowym współlokatorom jako „skurczybyka, który dołoży mi w finale. Chyba że ten gość z Kalifornii dołoży nam obu”.

Jason ochoczo przyłączył się do nich. Rozmowa toczyła się głównie wokół tenisa. I wokół okropnego jedzenia. I psich misek, rzecz jasna.

D Z I E N N I K   A N D R E W   E L I O T A

21 września 1954

Razem z kolegami uczciliśmy nasz pierwszy wieczór na Harvardzie bojkotem obiadu w stołówce. Zamiast tego wypuściliśmy się do Bostonu, przekąsiliśmy coś w barze Union Oyster House i ruszyliśmy na Scollay Square, jedyną niemoralną oazę na tej purytańskiej pustyni.

Obejrzeliśmy tam budujące przedstawienie w Old Howard. Ta zacna estrada gościła u siebie legendarne striptizerki naszych czasów, do których zaliczyć trzeba — i to na poczesnym miejscu — gwiazdę tego wieczoru, Irmę „Ciałko”.

Po spektaklu (jeśli można użyć tego określenia) przez dłuższą chwilę ośmielaliśmy się nawzajem, żeby pójść za kulisy i zaprosić szanowną solistkę na kieliszek szampana w naszym kulturalnym towarzystwie. Z początku chcieliśmy napisać eleganckie zaproszenie („Droga pani Ciałko…”), lecz potem uznaliśmy, że skuteczniejsze będzie wysłanie żywego emisariusza.

Zaczęliśmy pławić się w przechwałkach. Każdy prezentował pokłady niezwykłej odwagi, udając, że rusza w stronę kulis. Nikt jednak nie zrobił więcej niż dwa kroki.

Wtedy przyszło mi do głowy świetne rozwiązanie:

— Słuchajcie, a może pójdziemy wszyscy?

Spojrzeliśmy po sobie, czekając, aż ktoś podejmie inicjatywę. Nikt się nie kwapił.

A potem w nagłym, niewytłumaczalnym przypływie rozsądku uznaliśmy jednogłośnie, że potrzeba nam snu, aby przygotować się do rygorów studenckiego życia. Stwierdziliśmy, że duch jest ważniejszy od ciała.

Ach, nieszczęsna Irmo, nawet nie wiesz, co straciłaś.

Dwunastu zupełnie nagich studentów pierwszego roku stało w rzędzie jeden za drugim. Reprezentowali różne typy somatyczne, od otyłych do wątłych (Danny Rossi należał do tych ostatnich). Co do fizjonomii, to różnili się od siebie jak Myszka Miki od Adonisa (w tej ostatniej grupie znalazł się Jason Gilbert). Przed nimi stała drewniana ławka wysokości około trzech stóp, a za nią władcza postać przedstawiciela pionu wychowania fizycznego, który przedstawił się złowróżbnie jako „pułkownik” Jackson.

— Dobra — warknął pułkownik. — Zaraz przejdziecie słynny harwardzki sprawdzian wytrzymałości. Nie trzeba być studentem Harvardu, żeby domyślić się, na czym to polega: będziecie wchodzić na tę ławkę i schodzić z niej. Jasne? Sprawdzian ten został opracowany podczas wojny, żeby ocenić sprawność naszych żołnierzy. Musiał być skuteczny, bo pokonaliśmy Hitlera, zgadza się?

Przerwał w oczekiwaniu na oznaki patriotycznego zapału ze strony swoich podopiecznych. Stracił jednak cierpliwość i zabrał się do wyjaśniania zasad.

— Kiedy zagwiżdżę, zaczniecie wchodzić na ławkę i schodzić z powrotem. Rytm będzie dyktować muzyka z gramofonu i moja laska. Potrwa to całe pięć minut. Będę się wam przyglądał, nie obijać się więc ani nie oszukiwać, bo czekają was wtedy obowiązkowe zajęcia ze mną przez cały rok.

Danny zadrżał w duchu, słysząc żarliwy ton wielkoluda.

Cholera — pomyślał — ci goście są przecież ode mnie wyżsi. Dla nich to jak wchodzenie na krawężnik. Ale dla mnie ta pieprzona ławka to jak Mount Everest. To niesprawiedliwe.

— Uwaga — zawołał pułkownik Jackson. — Kiedy powiem „start”, zaczynacie. Trzymać się rytmu!

— Start!

Ruszyli.

Potwór walił laską z nieubłaganą, morderczą regularnością przy ostrych dźwiękach z gramofonu. RAZ-dwa-trzy-cztery. RAZ-dwa-trzy-cztery. RAZ-dwa-trzy-cztery.

Danny zaczął już słabnąć po kilkudziesięciu krokach. Miał nadzieję, że pułkownik zwolni choć odrobinę, ale człowiek ten przypominał diabelski metronom. Na szczęście zaraz będzie po wszystkim.

— Pół minuty! — krzyknął Jackson.

Chwała Bogu — pomyślał Danny — jeszcze trochę i koniec.

Lecz po ciernistych trzydziestu sekundach okrutnik ryknął:

— Minuta minęła, jeszcze cztery!

Nie — jęknął w duchu Danny — to niemożliwe! Nie mogę oddychać! Zaraz jednak przypomniał sobie, że jeśli się podda, będzie musiał chodzić na obowiązkowe zajęcia z tym sadystą! Zebrał więc wszystkie zapasy sił i upór, który pomagał mu kiedyś na bieżni przekroczyć granicę wytrzymałości.

— Dalej, mięczaku! — zaryczał kat. — Widzę, że się ociągasz. Rób tak dalej, a dostaniesz karną minutę!

Pot nie tylko spływał po wszystkich członkach każdego z dwunastu studentów, lecz nawet pryskał wokół.

— Dwie minuty. Jeszcze trzy.

Ku swej rozpaczy Danny stwierdził, że nie wytrzyma dłużej. Ledwo mógł ruszać nogami. Był pewny, że zaraz spadnie i złamie sobie rękę. Żegnajcie koncerty! Wszystko z powodu tego absurdalnego zwierzęcego ćwiczenia!

W tym momencie usłyszał z boku szept:

— Trzymaj się, chłopie. Spróbuj oddychać normalnie. Przytrzymam cię, jeśli wypadniesz z rytmu.

Danny podniósł zmęczone oczy. Słowa otuchy pochodziły od muskularnego blondyna z jego roku. Co za forma: nie dość, że wchodził i schodził rytmicznie, to jeszcze mógł sobie pozwolić na dawanie rad! Danny potrafił tylko skinąć z wdzięczności głową. Zebrał się w sobie i wytrwał kolejną chwilę.

— Cztery minuty — oznajmił inkwizytor Torquemada w podkoszulku. — Jeszcze tylko jedna. Nieźle wam idzie jak na studentów Harvardu.

Danny Rossi poczuł nagle, że jego nogi są sztywne. Nie mógł ich podnieść.

— Nie poddawaj się teraz — szepnął jego sąsiad. — Dalej, mały, jeszcze tylko głupie sześćdziesiąt sekund.

Danny poczuł, że tamten chwyta go za łokieć i podnosi do góry. Nogi znów ruszyły z oporem na wycieńczającą wspinaczkę donikąd. W końcu nadeszło wybawienie. Koszmar się skończył.

— Dobra. Wszyscy siadać na ławce i położyć rękę na szyi sąsiada z prawej strony. Zmierzycie sobie nawzajem puls.

Nowicjusze, spoceni po rytuale inicjacji, zwalili się z ochotą na ławkę, próbując złapać oddech.

Kiedy pułkownik Jackson zanotował wszystkie niezbędne dane na temat ich sprawności, wysłał dwunastu wycieńczonych studentów pod prysznic, skąd mieli się udać, wciąż w adamowych strojach, dwa piętra niżej, na basen. Jak trafnie wyraził się hardy pedagog: „Kto nie przepłynie pięćdziesięciu jardów, nie skończy tej szkoły”.

Kiedy ramię przy ramieniu zmywali pod prysznicem niewolniczy pot, Danny zwrócił się do kolegi, którego wielkoduszna pomoc pozwoliła mu uratować niezliczone godziny przy fortepianie:

— Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny za pomoc.

— Nie ma sprawy. To był głupi sprawdzian. Poza tym żal mi każdego, kto musiałby słuchać rozkazów tej małpy przez cały semestr. Jak się nazywasz?

— Danny Rossi — przedstawił się niższy rozmówca, podając koledze namydloną rękę.

— Jason Gilbert — odparł atleta i dodał z szerokim uśmiechem: — A pływać umiesz, Dan?

— Jasne — uśmiechnął się Danny. — Pochodzę z Kalifornii.

— Z Kalifornii? I nie uprawiasz sportu?

— Mój sport to gra na fortepianie. Lubisz muzykę poważną?

— Jeśli nie jest poważniejsza od kawałków Johnny’ego Mathisa. Ale chętnie posłucham, jak grasz. Może kiedyś w klubie, po obiedzie, co?

— Dobra — zgodził się Danny. — A jeśli nie, to masz u mnie dwa darmowe bilety na mój pierwszy koncert.

— Rany, jesteś aż taki dobry?

— Tak — odparł cicho, bez zażenowania, Danny.

Poszli razem na basen, gdzie na sąsiednich torach przepłynęli swoje obowiązkowe pięćdziesiąt jardów — Jason w szalonym tempie, a Danny rozważnie odmierzając siły. Był to ostatni fizyczny sprawdzian przewidziany dla przyszłych absolwentów Harvardu.

D Z I E N N I K   A N D R E W   E L I O T A

22 września 1954

Wczoraj mieliśmy ten idiotyczny sprawdzian wytrzymałości. Dzięki piłce nożnej jestem w niezłej formie i przeszedłem go bez wysiłku. (To znaczy z wysiłkiem, choć bez większego trudu). Jedyny problem pojawił się, kiedy „pułkownik” Jackson kazał nam wymacać tętnicę na szyi kolegi. Mój sąsiad był tak zlany potem, że nie mogłem wyszukać jego pulsu. Kiedy więc ten faszysta stanął przede mną z notatnikiem, podałem mu pierwszą liczbę, jaka przyszła mi do głowy.

Po powrocie do akademika omówiliśmy we trójkę całe to poniżające doświadczenie. Wszyscy zgodziliśmy się, że najbardziej upokarzające i niepotrzebne było robienie tych głupich zdjęć przed sprawdzianem wytrzymałości. Pomyśleć tylko, że Harvard ma teraz haka na każdego — a ściśle mówiąc, na każdego członka naszego rocznika — zdjęcie golusieńkiego faceta, który niby to prezentuje swoją fizyczną postawę. Kiedy tylko jeden z nas zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, dział wychowania fizycznego wyciągnie jego zdjęcie i zobaczy czarno na białym, jak wygląda bez majtek przywódca najpotężniejszego państwa na świecie.

Wigglesworth najbardziej martwił się tym, że ktoś może zakraść się do kartoteki, zabrać nasze zdjęcia i sprzedać za kupę forsy.

— Komu? — zapytałem. — Kto kupi zdjęcia tysiąca gołych studentów Harvardu?

To dało mu do myślenia. Rzeczywiście, kto może interesować się golizną studentów? Chyba tylko napalone studentki. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl: czy dziewczynom z Radcliffe też zrobili takie zdjęcia?

Newall uważał, że tak. W głowie zrodził mi się wielki plan: zakradniemy się do Radcliffe i zdobędziemy te zdjęcia! To dopiero coś! Wiedzielibyśmy wtedy, na których dziewczynach warto się skupić.

Z początku byli zachwyceni pomysłem. Potem jednak ich odwaga zaczęła jakby słabnąć. Newall stwierdził, że „prawdziwy mężczyzna powinien sprawdzać takie rzeczy bezpośrednio”.

Entuzjazm prysnął. Szkoda, takie nocne włamanie to byłaby fajna przygoda. Tak sądzę.

Wypełnione indeksy trzeba było oddać do godziny siedemnastej w czwartek. Wszyscy mieli więc trochę czasu, żeby się rozejrzeć i właściwie ułożyć sobie program studiów. Powinny się w nim znaleźć przedmioty główne, kilka pobocznych i zajęcia poszerzające ogólną wiedzę. No i, rzecz najważniejsza, jakaś zupełna łatwizna — przynajmniej jeden całkiem łatwy kurs. Dla tych, którzy chcieli przygotowywać się na medycynę i dla absolwentów prywatnych liceów była to absolutna konieczność.

Tedowi Lambrosowi, który wiedział już, że chce specjalizować się w filologii klasycznej, wybór nie sprawił żadnego kłopotu: „Łacina 2 A”, „Horacy i Katullus” oraz „Nauki przyrodnicze 4” pod kierunkiem pirotechnika K. Nasha, który co roku miał kilka wypadków z materiałami wybuchowymi.

Kurs „Greka A” należał do obowiązkowych, ale Ted wybrał go w charakterze łatwizny — był to wstęp do starożytnej wersji języka, którego używał od dziecka. Po dwóch semestrach będzie mógł czytać Homera w oryginale. A tymczasem poczyta sobie słynne poematy epickie w tłumaczeniu, pod kierunkiem Johna Finleya, legendarnego profesora literatury greckiej. Jego kurs, znany pod melodyjnym skrótem „Liter 2”, był żywy, ciekawy i cieszył się na całym Harvardzie sławą łatwizny; Ted wybrał go w czwartej kolejności.

Danny