Dług jest dobry - Rafał Woś - ebook
NOWOŚĆ

Dług jest dobry ebook

Rafał Woś

4,7

Opis

[O KSIĄŻCE]

Rafał Woś kolejny raz stawia niepopularną i na pierwszy rzut oka niedorzeczną tezę: że Dług jest dobry. Że jest użytecznym i pożytecznym narzędziem. Że zadłużać się to nie grzech. Że dług w ekonomicznej i politycznej historii świata był motorem rozwoju i postępu. A wszystko to następnie osadza w praktyce „realnego kapitalizmu”. W świecie, gdzie prawdziwi ludzie mają prawdziwe problemy. Kredytobiorcy, chwilówkowicze, franczyzobiorcy, ale również mniejsi i więksi przedsiębiorcy – to panorama realnych bohaterów naszych późnokapitalistycznych czasów. Ale nie znajdziecie tu moralizatorskich lamentów nad zastaną rzeczywistością. Raczej propozycję systemowej alternatywy, w której dług stanowić będzie węzłowy mechanizm zmiany tej właśnie rzeczywistości. Woś staje poza prostą opozycją neoliberalnej ortodoksji i socjaldemokratycznej… ortodoksji, ale dzięki temu może formułować niezależne wnioski. Nawet jeśli wielu się one nie spodobają.

Rafał Woś - publicysta i komentator. Pracował w niemal wszystkich najważniejszych polskich redakcjach. Od „Dziennika Gazety Prawnej", „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki" po „Salon24" czy „Interię". Autor pięciu książek i współscenarzysta czterech filmów fabularnych. Laureat najważniejszych nagród dziennikarskich w Polsce.

[FRAGMENTY]

Zamiast więc z długiem kompulsywnie walczyć oraz za wszelką cenę go unikać, należy zacząć czerpać z niego korzyści. Nie tylko indywidualne, ale także społeczne. Dla siły państwa oraz dla dobrobytu jego obywateli. Wszystkich lub przynajmniej licznych. A nie tylko najbogatszych.

[...] dług jest czymś bardziej pierwotnym niż pieniądz i przeróżne papiery wartościowe. Albo inaczej - dług jest ich ojcem lub dziadkiem. Pieniądz i dług łączy to, że oba te narzędzia oparte są na zaufaniu. Ale to dług jest starszy. Bo dług poprzedzał nawet sam handel i związane z nim nieuchronne utowarowienie relacji między człowiekiem a człowiekiem.

Żyjemy w epoce, która swój rozmach i olbrzymie sukcesy na wielu polach zawdzięcza temu, że używa długu. Nasze wynalazki technologiczne, postępy zdrowia publicznego, względnie trwały pokój albo spójność społeczna - wszystkie te zdobycze naszych czasów były, są i będą finansowane długiem. Tak publicznym, jak i prywatnym.

Chodzi o to, by pokazać, że bez długu nasz świat nie może istnieć. Bo dług jest zwyczajną konsekwencją funkcjonowania w ramach złożonych społeczeństw i gospodarek. A każdy, kto przekonuje was, że jest inaczej – kto was długiem straszy i twierdzi, że w imię tegoż kompulsywnego unikania macie zrezygnować z życia „tu i teraz” – ten albo się myli, albo chce was wprowadzić w błąd.

[BLURBY]

W każdej, nawet najnędzniejszej wiosce złożonej z lepianek czy bambusowych chat jest jeden kamienny dom. To dom miejscowego lichwiarza.  Z mojej perspektywy długi to windykacja, egzekucja i licytacja.  Autor dowodzi, że to jedyna szansa na odmianę losu, inwestycje, rozwój.  I zauważa słusznie, że bycie "winnym" komuś pieniądze, nie oznacza "winy".  "Dług jest dobry"? Nie sądzę. Ale ta irytująca i przewrotna książka to lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą lepiej zrozumieć świat.

Piotr Ikonowicz, polityk, działacz społeczny

***

Nareszcie sensowna książka o fundamentalnym ekonomicznym zagadnieniu. Rafał Woś wylewa kubeł zimnej wody na głowę tych ekonomistów, polityków i samozwańczych ekspertów, którzy nie ustają w straszeniu ludzi „katastrofalnym długiem" oraz „życiem na koszt przyszłych pokoleń". Tymczasem te wszystkie koncepcje gospodarki bez kredytu i bez zadłużenia to przecież czysta fantazja. I dobrze, że Rafał się z nimi rozprawia".

Prof. Jan Toporowski, brytyjski ekonomista, specjalizujący się w problematyce kryzysów finansowych oraz myśli Michała Kaleckiego. Przez lata związany z prestiżową uczelnią SOAS Uniwersytetu Londyńskiego.

***

Podczas gdy jedne gospodarki i państwa uginają się pod ciężarem długów, inne rozkwitają, mądrze z nich korzystając. Warto zrozumieć rządzące tym prawidłowości, a ułatwia nam to książka redaktora Rafała Wosia. Rozległa znajomość tematu i ciekawa narracja autora bynajmniej nie skłaniają do nadmiernego zadłużania, lecz pokazują, że podobnie jak cholesterol długi bywają nie tylko złe, ale – częściej – dobre.

Prof. Grzegorz W. Kołodko, Akademia Leona Koźmińskiego. Były wicepremier i minister finansów RP. Jeden z najczęściej cytowanych na świecie polskich ekonomistów.

***

Podobno żyjemy w świecie odczarowanym i laickim, ale tylko pozornie przestaliśmy być religijni - dogmaty wiary ustanawia dziś ekonomia neoklasyczna, a Rafał Woś, jak przystało na spadkobiercę Michała Kaleckiego, nie zostawia suchej nitki na kapłanach wolnorynkowego kościoła. Ta niezwykle przystępna książka pomaga zrozumieć, że dopiero gdy uwierzymy w grzech długu publicznego, otworzy się przed nami piekło - piekło długu prywatnego.

Dawid Kujawa, krytyk literacki, marksista

***

W ferworze internetowych dyskusji zapominamy często, że Rafał Woś jest ekonomistą - i to piekielnie dobrym. W swojej najnowszej książce mierzy się ze społecznymi przedzałożeniami i wątpliwościami na temat koncepcji długu. Czy na pewno “tani pieniądz” jest zły? Czy winni są ci, którzy biorą kredyt, czy może ci, którzy go dają? Czy zadłużenie to zawsze negatywne zjawisko? Nie znajdziecie prostszego, bardziej przystępnego opisu mechanizmu długu i jaśniejszej konkluzji. To wszystko kapitalizm.

Magdalena Okraska, redaktorka “Nowego Obywatela”, reporterka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Niestandardowe podejście, ciekawe spostrzeżenia-polecam
00

Popularność




Ra­fał Woś, Dług jest do­bry, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by the Au­thor, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący · Ar­tur So­biela
Re­dak­cja · Ar­tur So­biela
Ko­rekta · Kry­stian Raj­zer
Pro­jekt okładki · Mi­cha­lina Jur­czyk
Skład i ła­ma­nie · Kry­stian Raj­zer
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-13-9
529. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria ESEJ

· Mi­chał Ta­ba­czyń­ski, Po­ko­le­nie wyżu de­pre­syj­nego

· Łu­kasz Łu­czaj, Seks w wiel­kim le­sie

· Da­wid Ku­jawa, Po­ca­łunki ludu. Po­ezja i kry­tyka po roku 2000

· Mag­da­lena Okra­ska, Nie ma i nie bę­dzie

· Woj­ciech Jóź­wiak, Na­sze zwie­rzęta mocy

· Ad­rianna Alk­snin, Na coś trzeba umrzeć. Ko­lejna książka o raku

· De­rek Jar­man, Współ­cze­sna na­tura, prze­ło­żył Pa­weł Świer­czek

· Paul King­snorth, Wy­zna­nia otrzeź­wia­łego eko­loga i inne eseje,prze­ło­żył To­masz Si­kora

W PRZY­GO­TO­WA­NIU

· Ju­dith Scha­lan­sky, Roz­chwiane ka­narki,prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Mo Wilde, Dzika ku­ra­cja,prze­ło­żył To­masz Si­kora

· De­nis Ka­zan­ski, Ma­rina Wo­ro­tyn­cewa, Jak Ukra­ina tra­ciła Don­bas,prze­ło­żył Ma­ciej Pio­trow­ski

WSTĘP: Dług jest do­bry

Prze­nie­śmy się do ma­łego szte­tla. Gdzieś na kre­sach II Rzecz­po­spo­li­tej. Do mia­steczka przy­jeż­dża bo­gaty re­li­gijny Żyd. Staje w je­dy­nej go­spo­dzie i od­daje wła­ści­cie­lowi na prze­cho­wa­nie bank­not stu­do­la­rowy. Tłu­ma­czy, że wiara nie po­zwala mu na no­sze­nie pie­nię­dzy w sza­bas. Ale na­stęp­nego dnia o świ­cie bo­gacz musi pil­nie wy­je­chać. Robi się za­mie­sza­nie – jak to przy na­głym po­spiesz­nym wy­jeź­dzie. Bank­not przez nie­uwagę zo­staje u obe­rży­sty.

Karcz­marz czeka parę dni. W końcu jest czło­wie­kiem uczci­wym, co to nie swo­jego nie bie­rze. Ale w końcu my­śli so­bie: „Pal li­cho, on już tu nie wróci”. Bie­rze więc bank­not i idzie ure­gu­lo­wać swój dług u rzeź­nika. W końcu od mie­sięcy jest ciężko, więc tro­chę się tego na­zbie­rało. Rzeź­nik cie­szy się sza­le­nie i daje pie­niądz żo­nie, która idzie za­pła­cić za­le­głe zo­bo­wią­za­nia u szwaczki. W końcu od mie­sięcy jest ciężko i tro­chę się tego na­zbie­rało. Szwaczka płaci bank­no­tem za­le­głe ko­morne. Od mie­sięcy tro­chę się tego na­zbie­rało. I tak da­lej. W ciągu za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu go­dzin bank­not tra­fia z po­wro­tem do obe­rży­sty, któ­remu ktoś w mia­steczku też był coś tam „krewny”. W końcu od mie­sięcy jest cieżko i tro­chę się tego na­zbie­rało.

Na­stęp­nego dnia do szte­tla zjeż­dża znów ten sam bo­gaty re­li­gijny Żyd. Staje w go­spo­dzie, a obe­rży­sta od­daje mu bank­not. „Ach tak, zu­peł­nie o tym za­po­mnia­łem” – mówi przy­bysz i bie­rze swoją stówkę. Po czym... od­pala od niej grube cy­garo. W jed­nej chwili z setki zo­staje tylko po­piół. Obe­rży­sta nie wie­rzy wła­snym oczom. „Co się pan tak pa­trzysz? I tak był fał­szywy” – wy­ja­śnia bo­gacz onie­mia­łemu karcz­ma­rzowi.

Ta aneg­dota – po­cho­dząca od wiel­kiego pol­skiego eko­no­mi­sty Mi­chała Ka­lec­kiego – po­ka­zuje wiel­kie sprzecz­no­ści i ogromne szanse kry­jące się w sta­rym jak świat me­cha­ni­zmie zwa­nym dłu­giem. Me­cha­ni­zmie wcze­śniej­szym niż wszyst­kie inne spo­soby for­mal­nego re­gu­lo­wa­nia zo­bo­wią­zań mię­dzy­ludz­kich. Hi­sto­rycy go­spo­darki pod­kre­ślają, że dług jest w za­sa­dzie tak stary jak pie­niądz. A pew­nie na­wet i star­szy. W ostat­nich la­tach pi­sał o tym sporo (zmarły w 2020 roku) eko­no­mi­sta i an­tro­po­log Da­vid Gra­eber. W swoim dziele Dług. Pierw­sze pięć ty­sięcy lat prze­ko­nu­jąco roz­pra­wia się z pew­nym uży­tecz­nym mi­tem, do któ­rego wielu do dziś się od­wo­łuje. Był to mit bar­teru – prze­ko­na­nie, że na sa­mym po­czątku lu­dzie wy­mie­niali się na to­wary. Ryba za drewno. Chleb za mięso. I tak da­lej. Ten mit współ­cze­śni po­wta­rzają w ślad za wiel­kim eko­no­mi­stą Ada­mem Smi­them. Smith stwo­rzył tę po­pu­larną do dziś ba­jeczkę w 1776 roku, pi­sząc swoje naj­słyn­niej­sze dzieło, czyli Ba­da­nia nad na­turą i przy­czy­nami bo­gac­twa na­ro­dów. Mit bar­teru miał rze­komo wy­ni­kać z pra­sta­rej i na­tu­ral­nej po­trzeby. Z tej ludz­kiej pre­dy­lek­cji Smith wy­wo­dził cały swój sys­tem fi­lo­zo­ficzny, któ­rego fi­la­rami stały się: sa­kra­li­za­cja rynku i han­dlu, sza­cu­nek dla wła­sno­ści pry­wat­nej, bez któ­rej nie bę­dzie spo­łecz­nego ładu, czy po­dział pracy. Fi­lo­zo­fia Smi­tha z bie­giem czasu stała się ka­mie­niem wę­giel­nym eko­no­mii li­be­ral­nej, która od XIX wieku pre­ten­do­wać bę­dzie do mo­no­polu na praw­dziwą wy­kład­nię rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej i go­spo­dar­czej. A na prze­ło­mie XX i XXI wieku bę­dzie tego mo­no­polu bar­dzo bli­ska. Wraz z nią ukształ­to­wało się na­sze ro­zu­mie­nie długu.

Tylko, że ba­da­cze, tacy jak Gra­eber, po­ka­zują, że bar­ter to wy­mysł. I nie ma żad­nych prac, które by po­tra­fiły opi­sać re­al­nie ist­nie­jące spo­łecz­no­ści funk­cjo­nu­jące w opar­ciu o bar­ter. Nie cho­dzi o to, że bar­teru w ogóle nie ma i ni­gdy nie było. Naj­czę­ściej jest on jed­nak uży­wany do ob­sługi kon­tak­tów z ob­cymi. Tymi, któ­rym się nie ufa. Ze swo­imi – oraz tymi, któ­rych już tro­chę po­zna­li­śmy – roz­li­czano się ra­czej przy po­mocy długu. Zresztą nie dało się ina­czej. Zwłasz­cza, że na­wet naj­bar­dziej pry­mi­tywne formy wy­miany obej­mo­wać mu­szą nie tylko to­wary (ryba za chleb, chleb za mięso), ale także usługi. Świad­czone cza­sem tu i te­raz. A cza­sem odło­żone w cza­sie. Na przy­kład w for­mie... no wła­śnie, wy­po­wie­dzia­nego lub nie­wy­po­wie­dzia­nego długu. Cza­sem usank­cjo­no­wa­nego tra­dy­cją i po­czu­ciem obo­wiązku, in­nym znów ra­zem kal­ku­la­cją. Zro­bię coś dla cie­bie dziś. Nie za­pła­cisz? Trudno, kie­dyś mi się ja­koś od­wdzię­czysz. Tak to przez ty­siące lat dzia­łało. I tak działa do dziś. Nie ma sensu uda­wać, że tak nie jest.

W tym sen­sie dług jest czymś bar­dziej pier­wot­nym niż pie­niądz i prze­różne pa­piery war­to­ściowe. Albo ina­czej – dług jest ich oj­cem lub dziad­kiem. Pie­niądz i dług łą­czy to, że oba te na­rzę­dzia oparte są na za­ufa­niu. Ale to dług jest star­szy. Bo dług po­prze­dzał na­wet sam han­del i zwią­zane z nim nie­uchronne uto­wa­ro­wie­nie re­la­cji mię­dzy ludźmi. Czego wdzięcz­nym przy­po­mnie­niem jest prze­cież obecne na­wet w na­szym pol­skim ję­zyku sfor­mu­ło­wa­nie „być ko­muś coś krew­nym”. Co jest gwa­ro­wym i ar­cha­icz­nym na­wią­za­niem do epoki wspól­noty ro­do­wej, czasu, kiedy osoby po­cho­dzące od jed­nego przodka były po­wią­zane wię­zami krwi. A ród miał obo­wią­zek każ­dego swego członka ży­wić; w ra­zie śmierci także go po­mścić. Po­nadto stąd wy­ni­kała kon­cep­cja od­po­wie­dzial­no­ści za winy i zo­bo­wią­za­nia swo­ich „krew­nych”. Czyli też za ich długi. Jesz­cze na­wet ośmio­to­mowy Słow­nik ję­zyka pol­skiego (1900–1927), zwany war­szaw­skim, pod re­dak­cją Kar­ło­wi­cza, Kryń­skiego i Niedź­wiedz­kiego, wy­ja­śnia gwa­rowy przy­miot­nik „krewny” jako „wi­nien, dłużny”.

Ale w hi­sto­rii z Ży­dem i karcz­ma­rzem cho­dzi o coś wię­cej. Z jed­nej strony po­ka­zuje ona, że dług to me­cha­nizm po­ten­cjal­nie dość nie­bez­pieczny, a na­wet nisz­czący. Za­nim do mia­steczka przy­bywa bo­gacz, jest ono po­grą­żone w głę­bo­kim ma­ra­zmie. Rów­nież, a może wła­śnie dla­tego, że każdy jest tam za­dłu­żony u każ­dego. W związku z czym wszy­scy żyją w cią­głym stra­chu przed nie­wy­pła­cal­no­ścią dłuż­nika, po­nie­waż po­cią­gnie to za sobą ich wła­sną nie­wy­pła­cal­ność. Ów sztetl to nie jest więc miej­sce pełne na­dziei i pro­spe­rity. Prze­ciw­nie. Od dawna nie­re­mon­to­wana obe­rża. Ży­jący nad wy­raz oszczęd­nie i ni­gdy „po­nad stan” miesz­kańcy, któ­rych i tak na nic nie stać. Eg­zy­sten­cja odarta z ko­loru i ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw na roz­wój. To miej­sce, gdzie dłu­giem stra­szy się dzieci. I mówi się im, że dług to grzech. Wina, prze­jaw sła­bo­ści. Dno.

Z dru­giej strony do­kład­nie ten sam dług po­ja­wia się w tej hi­sto­rii jako... wy­ba­wie­nie. To in­stru­ment, przy po­mocy któ­rego do szte­tla wraca ży­cie. To jakby do­wód na praw­dzi­wość (po­zor­nie prze­cież ab­sur­dal­nej) opo­wie­ści ba­rona Mün­ch­hau­sena prze­ko­nu­ją­cego, że sam wy­cią­gnął się za włosy z ba­gna. I tu też tak było. Uwol­nieni od wza­jem­nych zo­bo­wią­zań miesz­kańcy mogą znów z na­dzieją spoj­rzeć w przy­szłość. Jak im się to udało? Wła­śnie przez ów bank­not. Ka­wa­łek pa­pieru z na­dru­ko­wa­nym wi­ze­run­kiem ja­kie­goś dawno zmar­łego dżen­tel­mena. Świ­stek pa­pieru. A jed­nak to ta stu­do­la­rówka tchnęła ży­cie w za­dłu­żony sztetl. A po­tem się na­gle oka­zało, że nie miała żad­nej war­to­ści. Była fał­szywa. A na­wet gdyby nie była, to też można ją bez trudu spo­pie­lić. Ot tak. Ale prze­cież to nie ma dla na­szej hi­sto­rii żad­nego zna­cze­nia. Fał­szywa czy praw­dziwa, nie­ważne. Ważne, że bank­not przy­niósł re­alną zmianę. Zre­se­to­wał. Tchnął ży­cie. Wy­cią­gnął z ba­gna. To me­ta­fora tego, jak działa dług. Czyli pod­sta­wowy me­cha­nizm roz­woju spo­łecz­nego. Naj­więk­sza in­no­wa­cja w dzie­jach, bez któ­rej biedni na za­wsze po­zo­sta­liby biedni. A in­we­sto­wać, roz­wi­jać się i ma­rzyć mo­gliby tylko ci, co już mają do­stęp do ka­pi­tału. Zna­czy ci, co już są bo­gaci.

Ży­jemy w cza­sach, który swój roz­mach i ol­brzy­mie suk­cesy na wielu po­lach za­wdzię­cza temu, że używa długu. Na­sze wy­na­lazki tech­no­lo­giczne, po­stępy zdro­wia pu­blicz­nego, względ­nie trwały po­kój albo spój­ność spo­łeczna. Wszyst­kie te zdo­by­cze na­szych cza­sów były, są i będą fi­nan­so­wane dłu­giem. Tak pu­blicz­nym, jak i pry­wat­nym.

Ale jed­no­cze­śnie dług przy­pra­wia nas o drże­nie serca. Bywa też raz po raz te­ma­tem zbio­ro­wej me­dial­nej hi­ste­rii. Dzieje się tak dla­tego, że dług jest to­tal­nie zde­mo­ni­zo­wany. Na­zywa się go „ży­ciem na koszt przy­szłych po­ko­leń”. Ko­lejne ge­ne­ra­cje po­li­ty­ków, pu­bli­cy­stów i ak­ty­wi­stów ro­bią ka­riery na­ma­wia­jąc do jego spła­ca­nia. Choćby nie wiem co. Choćby wa­liło się i pa­liło. Choćby bo­lało. A może wła­śnie żeby bo­lało. Jak gdyby współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwa – choć tak chęt­nie de­mon­stru­jące swoją la­icy­za­cję – za­cho­wały ja­kąś prze­dziwną skłon­ność do re­li­gij­nych ka­te­go­rii. Do grze­chu i do bo­le­snej po­kuty. Wielu uważa więc dług wręcz za grzech. Obrzy­dliwe mo­ralne zło. Normą jest też to, by­śmy – za­miast z niego ko­rzy­stać – cią­gle się go wsty­dzili i za niego prze­pra­szali.

Nie zga­dzam się z tym.

Uwa­żam, że dług jest... do­bry. I wła­śnie o tym bę­dzie ta książka. Chcę po­ka­zać w niej różne ob­li­cza długu. Zwłasz­cza tego współ­cze­snego: ry­nek chwi­lówki, pro­blem za­dłu­że­nia hi­po­tecz­nego i dług przed­się­biorstw. A także róż­nicę po­mię­dzy dłu­giem pry­wat­nym i pu­blicz­nym. Tak we współ­cze­snej Pol­sce, jak i in­nych kra­jach. Za­równo bied­niej­szych, jak i bo­gat­szych od nas. Nie chcę jed­nak tylko bia­dać, ro­nić łezki, obu­rzać się.

Ce­lem tej książki jest coś wię­cej. Cho­dzi o to, by po­ka­zać, że bez długu nasz świat nie może ist­nieć. Bo dług jest zwy­czajną kon­se­kwen­cją funk­cjo­no­wa­nia w ra­mach zło­żo­nych spo­łe­czeństw i go­spo­da­rek. A każdy, kto prze­ko­nuje was, że jest ina­czej – kto was dłu­giem stra­szy i twier­dzi, że w imię kom­pul­syw­nego uni­ka­nia długu ma­cie zre­zy­gno­wać z ży­cia „tu i te­raz” – ten albo się myli, albo chce was wpro­wa­dzić w błąd.

Za­miast więc z dłu­giem kom­pul­syw­nie wal­czyć oraz za wszelką cenę go uni­kać, na­leży za­cząć czer­pać z niego ko­rzy­ści. Nie tylko in­dy­wi­du­alne, ale także spo­łeczne. Dla siły pań­stwa oraz dla do­bro­bytu jego oby­wa­teli. Wszyst­kich lub przy­naj­mniej licz­nych. A nie tylko naj­bo­gat­szych.

ROZDZIAŁ 1. Naj­więk­sza in­no­wa­cja w dzie­jach

Co to jest dług? Naj­pro­ściej rzecz uj­mu­jąc, dług to spo­sób na zro­bie­nie cze­goś, czego z róż­nych po­wo­dów zro­bić w da­nej chwili nie mo­żemy. Naj­czę­ściej dla­tego, że nas na to nie stać. W tym sen­sie dług jest spo­so­bem na sfi­nan­so­wa­nie ak­tyw­no­ści. Prze­ła­ma­nie pa­syw­no­ści. Na wyj­ście z bez­ru­chu. „Czyń­cie so­bie Zie­mię pod­daną” – mówi Bóg do bi­blij­nego Adama. Na co Adam po­wi­nien w za­sa­dzie od­po­wie­dzieć: „Okej, sze­fie. W ta­kim ra­zie po­życz stówkę na roz­ruch”.

Mo­że­cie pa­trzeć na hi­sto­rię na różne spo­soby: tra­dy­cyj­nie, na lu­dowo, fe­mi­ni­stycz­nie, czy jak tam so­bie chce­cie. Ale jak się bli­żej przy­pa­trzy­cie, to i tak za­wsze dług wy­le­zie wam za­raz na wierzch. Dzieje to jedna wielka hi­sto­ria po­ży­cza­nia. Na wojny, na biz­nesy, cza­sem na prze­ży­cie, cza­sem na zby­tek. Ale tego po­ży­cza­nia nie wy­gum­ku­je­cie. Sam fakt po­życzki jest ba­nalny. Cie­ka­wie robi się do­piero wtedy, gdy za­czy­namy spraw­dzać... za ile.

Jan Bez Trwogi. Ta­kim przy­dom­kiem ob­da­rzyła hi­sto­ria Jana Wa­le­zju­sza, hra­biego Ne­ves. Po­dobno z po­wodu bra­wury na polu walki. Jed­nak bio­rąc pod uwagę wy­so­kość opro­cen­to­wa­nia za kre­dyt, ja­kie zgo­dził się za­pła­cić re­zy­du­ją­cemu w Bru­gii przed­sta­wi­cie­lowi rodu Me­dy­ce­uszy, Fi­lip­powi Ra­pon­diemu, wy­daje się, że w pełni za­słu­żył na swoje miano. Był rok 1397, a kwota po­życzki opie­wała na 13 ty­sięcy bi­tych w An­glii no­bli. Kre­dyt miał zo­stać zwró­cony po roku. Opro­cen­to­wa­nie wy­nio­sło zaś 23,5 proc.

Jan kre­dy­to­wał się też – by tak rzec – biz­ne­sowo. Pie­nią­dze były mu po­trzebne do udziału w trwa­ją­cej wła­śnie woj­nie stu­let­niej. Po­życzka zo­stała spła­cona na czas, oczy­wi­ście z pro­cen­tem. Ścią­gnął na­leż­no­ści w for­mie po­dat­ków ze swo­ich pod­da­nych.

W roku 1450 Lu­dwik IX, książę Land­shut i Ba­wa­rii, po­ży­czył od au­striac­kiej ro­dziny ban­kier­skiej, Paum­gart­ne­rów, okrą­głą sumkę 1800 flo­re­nów. Opro­cen­to­wa­nie po­życzki wy­nio­sło 24 proc. Lu­dwik wła­śnie prze­jął wła­dzę i po­trze­bo­wał pie­nię­dzy na mie­sza­nie się w po­li­tykę ca­łej (wtedy skła­da­ją­cej się z wielu nie­za­leż­nych księstw i kró­lestw) Rze­szy Nie­miec­kiej. Po­życzkę spła­cił. Zresztą do hi­sto­rii prze­szedł jako Lu­dwik Bo­gaty. Jego bo­gac­two opie­rało się na ko­pal­niach sre­bra w Rat­ten­burgu i zna­nym dziś ki­bi­com nar­ciar­stwa Kit­zbu­hel. Po­sia­da­nie znacz­nych środ­ków (wła­snych lub po­ży­czo­nych) po­zwa­lało mu nie tylko na utrzy­ma­nie spraw­nej ar­mii, ale i na pro­wa­dze­nie wy­staw­nego trybu ży­cia, z czego był znany w ca­łej Rze­szy.

A pie­niądz co­raz tań­szy

Przy­to­czone tu przy­kłady po­cho­dzą z pracy eko­no­mi­sty Paula Schmel­zinga z Uni­wer­sy­tetu Ha­rvarda (który pra­cuje także w Banku An­glii). Schmel­zing za­sły­nął tym, że udało mu się jako pierw­szemu wska­zać i opi­sać hi­sto­ryczny trend rzą­dzący sto­pami pro­cen­to­wymi. Czyli mó­wiąc zu­peł­nie po ludzku, po­ka­zać, że kre­dyt i dług są... co­raz tań­sze.

Schmel­zing prze­ko­pał się przez stosy źró­dło­wych da­nych ban­ko­wych. Ale tu do­ku­men­ta­cja sięga tylko XIX wieku. Gdy idzie o czasy wcze­śniej­sze, trzeba było prze­gryźć się przez górę po­moc­ni­czych prze­sła­nek hi­sto­rycz­nych. Na przy­kład sumy po­ży­czek wy­mie­nione przy oka­zji in­nych roz­li­czeń – po­ja­wia­jące się w li­te­ra­tu­rze pięk­nej albo w pa­mięt­ni­kach. Tak po­wstała im­po­nu­jąca baza da­nych do­ty­czą­cych za­dłu­że­nia w dzie­jach. Od dłu­gów ko­rony hisz­pań­skiej, fran­cu­skiej, duń­skiej czy an­giel­skiej, przez długi miast wło­skich, państw nie­miec­kich, długi pa­pie­skie, aż po długi im­pe­riów habs­bur­skiego czy pru­skiego. Są tu po­życzki van Ha­le­nów dla kró­lew­skiego rodu Plan­ta­ge­ne­tów, sprze­daż Dun­kierki przez króla An­glii na rzecz króla Fran­cji (oczy­wi­ście po­trzebny był kre­dyt), po­życzki Ro­th­schil­dów dla Pa­pie­stwa, albo Fran­cji dla wal­czą­cych o nie­pod­le­głość Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W ba­zie da­nych znaj­duje się także stale roz­ra­sta­jąca się ilość pa­pie­rów dłuż­nych ge­ne­ro­wana przez rządy współ­cze­snych kra­jów.

Nie cho­dzi jed­nak o to, by wy­mie­niać je w nie­skoń­czo­ność. Ważna jest ten­den­cja. I wła­śnie ona wska­zuje na stały i wy­raźny spa­dek wy­so­ko­ści opro­cen­to­wa­nia. A więc ceny pie­nią­dza w dzie­jach. Oczy­wi­ście mowa tu nie o wszyst­kich po­życz­kach, ale o tych naj­bez­piecz­niej­szych. To zna­czy udzie­la­nych albo su­we­re­nom (czyli re­al­nym wład­com państw), albo moż­nym pre­ten­den­tom do ta­kiego ty­tułu, któ­rzy wła­śnie po to te cięż­kie sumy gul­de­nów, flo­re­nów i in­nych wa­lut po­ży­czali, żeby wła­dzę oraz wpływy zdo­być.

Wła­śnie dla­tego mamy tu więc do czy­nie­nia z ty­pem po­życzki, która w eko­no­mii ucho­dzi za naj­le­piej za­bez­pie­czoną. A to wpły­wami po­dat­ko­wymi, a to zie­mią pod uprawę, a to znów in­nymi skar­bami na­tury moż­li­wymi do spie­nię­że­nia. In­nymi słowy jest to więc li­sta kre­dy­tów naj­bez­piecz­niej­szych. Więc także... naj­tań­szych. Bo – co lo­giczne – wszyst­kie go­rzej za­bez­pie­czone po­życzki mu­siały być (i były) opro­cen­to­wane wy­żej. Jak świat świa­tem, po­życz­ko­dawca uza­leż­niał wy­so­kość pro­centu od praw­do­po­do­bień­stwa spłaty kre­dytu. Gdy zwrot pie­nię­dzy nie ule­gał wąt­pli­wo­ści, ry­zyko było niż­sze, a więc także i od­setki. Wraz ze wzro­stem ry­zyka nie­wy­pła­cal­no­ści, pro­cent, któ­rego do­ma­gali się wie­rzy­ciele, szedł w górę.

Je­śli spoj­rzymy na ten po­życz­kowy ry­nek klasy pre­mium, to zo­ba­czymy, że cena tego luk­susu ma w dzie­jach ten­den­cję stale spad­kową. I tak w XV wieku śred­nie re­alne (a więc po od­li­cze­niu in­fla­cji) opro­cen­to­wa­nie po­życzki dla moż­nych wy­no­siło 9 proc.

W wieku XVI już 6 proc.

W XVII stu­le­ciu 4,6 proc.

W wieku XVIII 3,5 proc.

W XIX wieku 3,4 proc.

W XX wieku 2 proc.

Aż po 1,3 proc. w wieku XXI.

Tak było aż do roku 2022. Gdy w oba­wie przed kry­zy­sem in­fla­cyj­nym i ener­ge­tycz­nym cena pie­nią­dza znowu za­częła stale ro­snąć. Ale – jak do­tąd – nie na tyle, by od­wró­cić opi­sane tu 700-let­nie trendy. Na szczę­ście.

Na ta­nim pie­nią­dzu Za­chód zbu­do­wano

Za­nim jed­nak wró­cimy do współ­cze­sno­ści i do py­tań, co da­lej z ceną pie­nią­dza w ota­cza­ją­cym nas świe­cie, zo­stańmy przez chwilę w prze­szło­ści. Wni­kliwa ana­liza tych mi­nio­nych sied­miu wie­ków po­ka­zuje wy­raźne trzy mo­menty, kiedy kre­dyt gwał­tow­nie ta­niał.

Pierw­szym punk­tem zwrot­nym był wiek XVI. Czyli tzw. ko­niec wiel­kiego głodu na złoto i sre­bro, który do­padł Eu­ropę pod ko­niec śre­dnio­wie­cza. Wpły­nęły na to dwa czyn­niki. Po pierw­sze, osta­teczne ode­pchnię­cie Tur­ków wci­ska­ją­cych się przez kilka po­przed­nich stu­leci co­raz moc­niej w kie­runku Eu­ropy Za­chod­niej. Ta re­kon­kwi­sta umoż­li­wiła bo­wiem wzno­wie­nie wy­do­by­cia złota i sre­bra na Bał­ka­nach. Po dru­gie zaś do­szła do tego cią­gła roz­bu­dowa zdol­no­ści wy­do­byw­czych złota i sre­bra w No­wym Świe­cie w wy­niku wiel­kich od­kryć geo­gra­ficz­nych (oraz ra­bun­ko­wej po­li­tyki wo­bec ży­ją­cych w obu Ame­ry­kach). Ten świeży za­strzyk opar­tego na kruszcu pie­nią­dza oży­wił eu­ro­pej­ską wy­mianę han­dlową i całą go­spo­darkę. Im wię­cej bę­dzie pie­nią­dza, tym sta­nie się on tań­szy. Po­dob­nie jak kre­dyt.

Drugi mo­ment po­le­gał na upo­wszech­nie­niu sys­temu po­życz­ko­wego w XVIII-wiecz­nej An­glii. Jego po­cząt­ków eko­no­mi­ści Do­uglas North i Barry We­in­gast do­szu­kują się w tzw. sła­wet­nej re­wo­lu­cji (1688), gdy an­giel­ski par­la­ment w spo­sób bez­kr­wawy do­ko­nał zmiany na tro­nie w Lon­dy­nie. Data ta ucho­dzi za ko­niec kró­lew­skiego ab­so­lu­ty­zmu na Wy­spach i po­czą­tek mo­nar­chii oświe­co­nej, która otwo­rzyła drogę do de­mo­kra­ty­za­cji kraju. Bry­tyj­skie wzorce – zwłasz­cza te do­ty­czące de­mo­kra­ty­za­cji kre­dytu – do­trą także do Eu­ropy kon­ty­nen­tal­nej. To ważna chwila, bo Za­chód za­cznie po­woli ro­zu­mieć, że pie­niądz oparty na kruszcu wcale nie jest taki znowu nie­zbędny. To wów­czas roz­sąd­nie opro­cen­to­wane po­życzki prze­staną być do­stępne tylko dla lu­dzi już uprzed­nio za­sob­nych w ka­pi­tał. Kre­dyt po­woli prze­sta­nie być luk­su­sem. A sta­nie się ko­łem za­ma­cho­wym roz­woju spo­łecz­nego.

Trze­cia chwila po­ta­nie­nia kre­dytu na­de­szła po woj­nach na­po­le­oń­skich, gdy kształ­to­wał się na do­bre sys­tem państw na­ro­do­wych we współ­cze­snym tego słowa ro­zu­mie­niu. A wraz z nimi wy­biła (trwa­jąca do dziś) go­dzina su­we­ren­nych sys­te­mów mo­ne­tar­nych, co­raz bar­dziej opie­ra­ją­cych się na za­ufa­niu. Ale nie cho­dzi o za­ufa­nie do in­nych uczest­ni­ków ob­rotu ryn­ko­wego, tylko na za­ufa­niu do pań­stwa oraz na au­to­ry­te­cie wła­dzy. To za­ufa­nie ba­zuje na fak­cie, że pań­stwa są emi­ten­tami su­we­ren­nych wa­lut. Wa­lut, w któ­rych przyj­mują po­tem zo­bo­wią­za­nia od swo­ich oby­wa­teli. W tym naj­waż­niej­sze zo­bo­wią­za­nie, czyli po­datki. To wła­śnie z faktu, że trzeba je re­gu­lo­wać w pie­nią­dzu emi­to­wa­nym przez pań­stwo, wy­nika, że tej wa­lu­cie mo­żemy za­ufać. Za­wsze bo­wiem bę­dzie na nią po­pyt na­pę­dzany wła­śnie po­dat­ko­wym przy­mu­sem. Im le­piej się bę­dzie wio­dło miesz­kań­com, tym po­pyt bę­dzie bar­dziej pewny. To me­cha­nizm, dzięki któ­remu ów po­dat­kowy przy­mus można także po­strze­gać jako obiet­nicę wspól­nej wy­gra­nej. Wy po­mo­że­cie pań­stwu, to pań­stwo po­może wam. To jak? Po­mo­że­cie?

To wła­śnie jest sedno no­wo­cze­snej umowy spo­łecz­nej. Umowy na pie­niądz. Tego pie­nią­dza nie trzeba już opie­rać na do­dat­ko­wym za­bez­pie­cze­niu w kruszcu. Zło­tym, srebr­nym czy ja­kim­kol­wiek in­nym. To li­nia łą­cząca nas z cza­sami dzi­siej­szymi. Osta­tecz­nym przy­pie­czę­to­wa­niem tego pro­cesu było odej­ście Sta­nów Zjed­no­czo­nych od wy­mie­nial­no­ści do­lara na złoto. Stało się to w roku 1971 za cza­sów pre­zy­den­tury Ri­charda Ni­xona. Więk­szość roz­wi­nię­tych go­spo­da­rek już dużo wcze­śniej po­rzu­ciło am­bi­cje, by trzy­mać się sta­łej war­to­ści swej wa­luty wo­bec złota. De­cy­du­jące stały się do­świad­cze­nia okresu mię­dzy­wo­jen­nego, gdy oka­zało się, że taka za­leż­ność od złota w prak­tyce unie­moż­li­wia pro­wa­dze­nie ak­tyw­nej po­li­tyki go­spo­dar­czej i ra­dze­nie so­bie z za­bój­czymi dla spo­łe­czeń­stwa skut­kami kry­zy­sów go­spo­dar­czych.

W ten spo­sób wkro­czy­li­śmy w okres no­wo­cze­snego pie­nią­dza. Ta­kiego, który po­wstał z ni­czego (jedno klik­nię­cie w banku cen­tral­nym), tra­fił na na­sze wir­tu­alne konto oso­bi­ste, a stam­tąd do banku, w któ­rym mamy kre­dyt. Jak pod­wodny stwór, który ani na mo­ment nie musi wy­nu­rzać się na po­wierzch­nię, żeby za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza.

Spójrzmy jesz­cze raz na te trzy ważne mo­menty w dzie­jach. Ode­pchnię­cie Tur­ków/ko­lo­ni­za­cja Ame­ryk, roz­wój an­giel­skiej ban­ko­wo­ści ko­mer­cyj­nej i po­wsta­nie sil­nych państw na­ro­do­wych. Tak się bo­wiem składa, że są to jed­no­cze­śnie trzy fi­lary świata, w któ­rym ży­jemy dziś. Świata po­le­ga­ją­cego na bez­pre­ce­den­so­wej do­mi­na­cji jed­nego re­gionu (Za­chodu) nad resztą pla­nety. Czy jest to do­mi­na­cja do­bra i spra­wie­dliwa, to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria. Chcąc nie chcąc – jako oby­wa­tele za­chod­niego świata – je­ste­śmy dziećmi tego pro­cesu. A także, co tu kryć, jego be­ne­fi­cjen­tami. My, Po­lacy, nie kro­czymy może w pierw­szym rzę­dzie wy­gra­nych mi­nio­nego mil­le­nium. Nie je­ste­śmy An­gli­kami czy Bel­gami, któ­rzy do­ro­bili się na set­kach lat ko­lo­nial­nego wy­zy­sku. Ani Niem­cami, któ­rym na su­cho uszły nie­wia­ry­godne zbrod­nie XX wieku. Ale bądźmy spra­wie­dliwi. Można było tra­fić dużo go­rzej. Uro­dzić się na przy­kład w Ame­ryce Ła­ciń­skiej, która – jak za­uwa­żył z prze­ką­sem uru­gwaj­ski pi­sarz Edu­ardo Ga­le­ano – „wy­spe­cja­li­zo­wała się w prze­gry­wa­niu w mię­dzy­na­ro­do­wym po­dziale pracy”.

Tak czy ina­czej, także my je­ste­śmy dzie­dzi­cami do­mi­na­cji Za­chodu. Do­mi­na­cji, na któ­rej opiera się nasz do­bro­byt. Na­wet je­śli nie chcemy tego przy­znać. Cho­dzi także o to, by... nie po­pa­dać w skraj­no­ści. Nie mó­wić, że za­chodni do­bro­byt to wy­łącz­nie efekt ko­lo­nial­nych zbrodni. Ani nie uda­wać, że wszystko to za­sługa wy­łącz­nie wyż­szo­ści, pra­co­wi­to­ści i po­my­sło­wo­ści sta­rego świata.

Na tym tle dług jawi się jako coś, co może obie te skraj­no­ści ja­koś po­go­dzić. Po­nie­waż prze­waga Za­chodu opiera się wła­śnie na długu. Na co­raz tań­szym pie­nią­dzu i kre­dy­cie. Co­raz tań­szym – ozna­cza rów­nież, że co­raz bar­dziej do­stęp­nym i de­mo­kra­tycz­nym. Tym dłu­giem Za­chód sfi­nan­so­wał do­mi­na­cję ko­lo­nialną. Tym dłu­giem Za­chód roz­krę­cił re­wo­lu­cję prze­my­słową. Na tym długu oparł się wy­ścig zbro­jeń, który do­pro­wa­dził do dwóch świa­to­wych wo­jen. Ale też na długu oparta była po­wo­jenna od­bu­dowa. A także wszel­kie sen­sowne próby ra­dze­nia so­bie z na­wra­ca­ją­cymi kry­zy­sami ka­pi­ta­li­zmu. To dłu­giem fi­nan­so­wane było XX-wieczne pań­stwo do­bro­bytu, które za­pew­niło kilku po­ko­le­niom Eu­ro­pej­czy­ków i Ame­ry­ka­nów ży­cie w szczę­ściu i po­koju. To na długu oparty był ten cały „we­lfare”, któ­rego – tkwiąc po dru­giej stro­nie że­la­znej kur­tyny, albo jeż­dżąc tam na saksy – za­zdro­ścili Niem­com Za­chod­nim, Szwe­dom albo Au­stria­kom nasi ro­dzice i dziad­ko­wie przed ro­kiem 1989. To wszystko je­den i ten sam dług.

Nie lę­kaj się długu

Wielu ten tani pie­niądz prze­raża. Na­zy­wają go „pu­stym”. A dług uwa­żają za „ży­cie na koszt przy­szłych po­ko­leń”. Nie mają ra­cji. Tę­sk­nota do cza­sów, gdy pie­niądz miał opar­cie w kruszcu, jest zwy­czaj­nie nie­roz­sądna. Trzeba so­bie bo­wiem uświa­do­mić, że to wiel­kie po­ta­nie­nie kre­dytu (na­wet mimo se­rii ostat­nich pod­wy­żek stóp pro­cen­to­wych) to nie tylko jedno z naj­więk­szych osią­gnięć na­szej cy­wi­li­za­cji. To także na­tu­ralny kie­ru­nek, w któ­rym na­sza cy­wi­li­za­cja ma­sze­ruje od do­brych kilku stu­leci. Ta­kie są prawa dzie­jów, mo­żemy z nimi oczy­wi­ście wal­czyć. Nie­stety skutki uboczne ta­kiego za­wra­ca­nia Wi­sły ki­jem mogą być bar­dzo bo­le­sne. I to na wielu po­zio­mach.

Za­łóżmy, że ma­cie po­mysł na biz­ne­sowe przed­się­wzię­cie. Albo po pro­stu (jak to czę­ściej bywa) po­sia­da­cie tzw. smy­kałkę do roz­krę­ca­nia róż­nego typu przed­się­wzięć, na któ­rych da się za­ro­bić. Py­ta­nie za sto punk­tów. Jak za­cząć? Jak po­sta­wić pierw­szy krok? Jak zdo­być pierw­szy mi­lion? Oczy­wi­ście mo­że­cie go ukraść. Ale to ry­zy­kowne. Poza tym czasy „pier­wot­nej aku­mu­la­cji”, gdy ta­kie zdo­by­wa­nie ka­pi­tału jest ła­twe, to ra­czej wą­skie okienka w dzie­jach niż stała re­guła (aku­rat na to ostat­nie w Pol­sce – w oko­li­cach roku 1989 – tro­chę się spóź­ni­li­ście). Oczy­wi­ście jesz­cze le­piej ka­pi­tał odzie­dzi­czyć. Wtedy po­ra­dzi­cie so­bie wszę­dzie i za­wsze. No, chyba że bę­dzie­cie mieli pe­cha. Ale do­świad­cze­nie uczy, że lu­dzie przed­się­bior­czy pe­cha igno­rują. Po pro­stu szu­kają ko­lej­nej oka­zji. A je­śli sły­szy­cie ko­goś, kto wciąż tłu­ma­czy się pe­chem, to praw­do­po­dob­nie... nie jest to osoba zbyt­nio przed­się­bior­cza. Tak też bywa.

No ale za­łóżmy, że ka­pi­tału nie ma­cie. Bo źle – jak ma­wiał po­noć Jan Kul­czyk – wy­bra­li­ście so­bie ro­dzi­ców. Albo nie mie­li­ście tyle szczę­ścia, by otrzy­mać te­le­fon od zna­jo­mego mi­ni­stra, który daje wam cynk o moż­li­wo­ści ku­pie­nia fa­bryki por­ce­lany albo ty­tułu pra­so­wego za bez­cen i spła­ce­nia tego in­te­resu sprze­dażą ak­ty­wów na­le­żą­cych do wa­szego no­wego na­bytku (tak, tak, ta­kie rze­czy się zda­rzały nad Wi­słą jesz­cze cał­kiem nie­dawno). Nie­stety.

Co de­cy­duje wów­czas o wa­szym suk­ce­sie lub po­rażce? Kul­tura i men­tal­ność? Geo­gra­fia? Re­li­gia? Po­ziom dziet­no­ści? Hi­sto­ria my­śli eko­no­micz­nej – od Tho­masa Mal­thusa (tego od słyn­nej pu­łapki), przez Maxa We­bera (wia­domo, duch etyki pro­te­stanc­kiej), po współ­cze­snego izra­el­skiego eko­no­mi­stę Odeda Ga­lora (au­tora tzw. zu­ni­fi­ko­wa­nej teo­rii wzro­stu) – pełna jest ta­kich roz­wa­żań. Nie je­stem ich zwo­len­ni­kiem. Nie dla­tego, że są nie­cie­kawe. Tylko ra­czej dla­tego, że nie dają nam od­po­wie­dzi pew­nej i uni­wer­sal­nej.

Za­miast tych hi­po­tez warto sku­pić się na bar­dzo kon­kret­nej in­sty­tu­cji, która od wie­ków umoż­li­wia, wspiera i to­wa­rzy­szy roz­wo­jowi go­spo­dar­czemu. Tą in­sty­tu­cją jest wła­śnie zdol­ność do za­cią­ga­nia kre­dytu.

Ma prze­cież ogromne zna­cze­nie, czy ży­je­cie w kraju o roz­bu­do­wa­nej in­fra­struk­tu­rze kre­dy­to­wej. Na przy­kład w po­staci pręż­nych in­sty­tu­cji ban­ko­wych albo mniej for­mal­nych grup ka­pi­ta­ło­wych wy­spe­cja­li­zo­wa­nych w in­we­sto­wa­niu w ta­kie przed­się­wzię­cia, jak wa­sze. Czy też znaj­du­je­cie się na kre­dy­to­wej pu­styni, w miej­scu, gdzie po­ten­cjal­nych kre­dy­to­daw­ców jest nie­wielu i do­ma­gają się oni roz­licz­nych za­bez­pie­czeń po­ży­czo­nych pie­nię­dzy. A naj­chęt­niej to po­ży­czą wam, je­śli już ma­cie ka­pi­tał. A jak nie ma­cie za­bez­pie­cze­nia, to nie­stety nic z roz­woju nie bę­dzie.

Mu­simy so­bie wy­obra­zić także taką sy­tu­ację, w któ­rej za­cią­gnię­cie długu jest nie tylko moż­li­wo­ścią, ale wręcz ko­niecz­no­ścią. To zna­czy, że mu­si­cie się za­dłu­żać, żeby w ogóle prze­żyć. Albo przy­naj­mniej po­zo­stać na po­wierzchni i jako tako god­nie funk­cjo­no­wać. W na­stęp­nych roz­dzia­łach tej książki po­zna­cie lu­dzi mie­rzą­cych się z ta­kimi wła­śnie sy­tu­acjami. Za­kre­dy­to­wa­nych hi­po­tecz­nie, uwi­kła­nych w kre­dyty in­we­sty­cyjne albo z zo­bo­wią­za­niami się­ga­ją­cymi kil­ku­dzie­się­ciu mi­lio­nów. I można oczy­wi­ście na­rze­kać, ile się da, na to „ob­cią­że­nie”, „uwią­za­nie” i „ka­mień u szyi”. Jed­nak za­wsze na­leży pa­mię­tać, że jest także druga strona tego sa­mego me­dalu. Że kre­dyt po­zwala lu­dziom, któ­rzy nie mają (i mieć pew­nie nie będą) od­po­wied­niej ilo­ści środ­ków po­trzeb­nych do spła­ce­nia więk­szej in­we­sty­cji, by taką in­we­sty­cję mimo wszystko zre­ali­zo­wać. Dług daje im taką moż­li­wość. Dług jest ich tram­po­liną. Dług po­zwala mieć ma­rze­nia. Dług jest do­bry.

A te­raz spójrzmy na to samo z jesz­cze jed­nej per­spek­tywy. Bę­dzie to per­spek­tywa pań­stwa. Po co nam w ogóle pań­stwo? Przed­po­to­powy li­be­rał, ga­tu­nek ra­czej wy­mie­ra­jący, po­wie wam pew­nie, że pań­stwo jest po to, by nas chro­nić od wro­gów ze­wnętrz­nych i we­wnętrz­nych. No ewen­tu­al­nie zbu­do­wać au­to­strady, żeby biz­nes miał jak do­je­chać do swo­ich fa­bryk ulo­ko­wa­nych w szcze­rym polu spe­cjal­nej strefy eko­no­micz­nej.

Ale prze­cież współ­cze­sny czło­wiek – a zwłasz­cza oby­wa­tel Za­chodu – ma wo­bec pań­stwa dużo więk­sze wy­ma­ga­nia. „Kie­dyś, dawno temu, kraje były noc­nymi stró­żami, ma­chi­nami do pod­bo­jów albo spo­so­bem spra­wo­wa­nia to­ta­li­tar­nej kon­troli nad oby­wa­te­lami. Ale dziś ży­jemy w cza­sach, gdy głów­nym za­da­niem pań­stwa jest pro­du­ko­wa­nie i roz­dzie­la­nie do­bro­bytu po­mię­dzy swo­ich oby­wa­teli” – pi­sał już w 1990 roku duń­ski so­cjo­log Go­sta Esping-An­der­sen w fun­da­men­tal­nym i wie­lo­krot­nie wzna­wia­nym tek­ście Trzy światy ka­pi­ta­li­stycz­nego pań­stwa do­bro­bytu. Mam wra­że­nie, że dziś ta­kie sta­wia­nie sprawy wy­daje się – na­wet u nas w Pol­sce – sprawą zu­peł­nie nie­kon­tro­wer­syjną. Co­raz wię­cej ba­dań po­ka­zuje, że mo­żemy się róż­nić jak noc i dzień, ale co­raz bar­dziej łą­czy nas cały ze­staw wy­śru­bo­wa­nych ocze­ki­wań wo­bec do­brego pań­stwa. Chcie­li­by­śmy, żeby pań­stwo dbało o do­bra wspólne: dar­mową edu­ka­cję, do­stęp do służby zdro­wia, ta­nie po­łą­cze­nia ko­le­jowe, miesz­ka­nia w do­brej ce­nie, ochronę przed pa­to­de­we­lo­perką, czy­ste po­wie­trze i tani prąd. No i po­li­tykę kul­tu­ralną oraz me­cha­ni­zmy wspar­cia dla sztuki wy­so­kiej. Po­trzeba nam tych za­so­bów, bo dzięki nim chcemy re­ali­zo­wać swoje po­trzeby i po pro­stu god­nie żyć.

Ale to nie jest prze­cież tak, że gdyby pań­stwa na­gle znik­nęły, to znik­nę­łyby rów­nież te na­sze po­trzeby, z któ­rych re­ali­za­cji co­raz chęt­niej roz­li­czamy rzą­dzą­cych. Róż­nica by­łaby jed­nak za­sad­ni­cza. W świe­cie bez pań­stwa każdy mu­siałby te do­bra zor­ga­ni­zo­wać so­bie na wol­nym rynku. Za­moż­nych by­łoby na to stać. Ro­bili tak przez wieki. Słali dzieci do pry­wat­nych szkół, mieli oso­bi­stych le­ka­rzy, flotę trans­por­tową i ochronę. A co z po­zo­sta­łymi? Po­zo­stali go­dzili się z tym, że szczy­tem ich ma­rzeń o god­nym ży­ciu jest eg­zy­sten­cjalne mi­ni­mum. Albo mo­gli pró­bo­wać re­ali­zo­wać te po­trzeby się­ga­jąc po me­cha­nizm za­dłu­że­nia.

Im wyż­szy dług pu­bliczny, tym niż­szy dług pry­watny

Na na­szych oczach w bo­ga­tym za­chod­nim świe­cie te­sto­wany jest wła­śnie ten drugi sce­na­riusz. Tak wła­śnie ro­śnie tzw. dług pry­watny. A jesz­cze bar­dziej pre­cy­zyj­nie, za­dłu­że­nie go­spo­darstw do­mo­wych. Czyli dług pry­watny mi­nus zo­bo­wią­za­nia dłużne pry­wat­nych firm.

O ja­kiej skali mó­wimy?

Za­nim lu­dzie na Za­cho­dzie prze­szli neo­li­be­ralną tre­surę, dług go­spo­darstw do­mo­wych w Ho­lan­dii wy­no­sił 50 proc. PKB, w Au­stra­lii 40 proc. PKB, a w Da­nii 70 proc. PKB. Dziś w Au­stra­lii za­dłu­że­nie do­mowe to 120 proc. PKB, w Da­nii 111 proc., w Ho­lan­dii 105 proc., w Ka­na­dzie 110 proc., w Szwe­cji 95 proc., a w USA 80 proc. Wszyst­kie te wskaź­niki uro­sły wła­śnie w ostat­nich trzech de­ka­dach. A więc w cza­sie, gdy bo­gaty Za­chód pod­da­wany był se­rii neo­li­be­ral­nych po­li­tyk eko­no­micz­nych. Zmie­niali się rzą­dzący. Po ge­ne­ra­cji That­cher i Re­agana przy­szli Clin­ton z Bla­irem i Schröde­rem. Tych zaś zlu­zo­wało po­ko­le­nia Obamy i Mer­kel. Ale mo­dus ope­randi neo­li­be­ra­li­zmu po­zo­stał ten sam. Po­le­gał on głów­nie na mie­szance bu­dże­to­wych oszczęd­no­ści, ob­ci­na­niu zdo­by­czy pań­stwa do­bro­bytu i li­be­ra­li­za­cji ryn­ków pracy. Dług pry­watny jest wła­śnie ta­kim skut­kiem ubocz­nym neo­li­be­ra­li­zmu.

A prze­cież tak nie musi być. Zmniej­szyć dług pry­watny można wła­śnie w ten spo­sób, że pań­stwo bie­rze na sie­bie część obo­wiąz­ków i ry­zyka fi­nan­so­wego zwią­za­nego z re­ali­za­cją po­trzeb swo­ich oby­wa­teli, za­pew­nia­jąc im do­bry sys­tem edu­ka­cji, który spra­wia, że nie trzeba już od naj­młod­szych lat dziecka tra­pić się, skąd wziąć pie­nią­dze na jego wy­kształ­ce­nie. Bu­du­jąc do­stępne miesz­ka­nia na wy­na­jem, pań­stwo daje lu­dziom moż­li­wość, by nie wcho­dzili w wie­lo­let­nią re­la­cję za­leż­no­ści kre­dy­to­wej od banku. Dzięki wy­so­kiej płacy mi­ni­mal­nej zwięk­sza pole ma­newru sła­biej za­ra­bia­ją­cych. Po­przez do­chód pod­sta­wowy dla ro­dzi­ców po­maga im się nie za­dłu­żać. I tak da­lej.

I od­wrot­nie. Ni­ski dług pu­bliczny to fa­sada, za którą kryją się ty­siące za­dłu­żo­nych oby­wa­teli. Ta­kich, co mu­szą sal­wo­wać się li­chwiar­ską po­życzką, by mieć za co ku­pić dzie­ciom pre­zent pod cho­inkę.

Albo dług, albo Hi­tler

Nie ro­zu­mie­jąc tej spo­łecz­nej in­no­wa­cji, jaką jest za­dłu­że­nie, i stra­sząc nim albo nad­mier­nie dług fe­ty­szy­zu­jąc, sami spro­wa­dzamy na sie­bie nie­li­che kło­poty. Nie wie­rzy­cie? To spójrz­cie na Niemcy w la­tach 30. XX wieku.

Uprosz­czona wer­sja nie­miec­kiej hi­sto­rii głosi, że fe­no­men Hi­tlera oraz na­zi­zmu wziął się z trau­ma­tycz­nego do­świad­cze­nia hi­per­in­fla­cji, która na­wie­dziła Re­pu­blikę We­imar­ską w la­tach 20. XX wieku. Ale to nie­prawda. Ten mit warto oba­lić.

Zro­biło to w prze­szło­ści wielu ba­da­czy. Ostat­nio zaś eko­no­mi­ści, Gre­gori Ga­lo­fré Vilà, Chri­sto­pher Me­is­sner, Mar­tin McKee i Da­vid Stuc­kler. Po­ka­zali oni, że bez­po­średni wpływ na szybki i spek­ta­ku­larny suk­ces wy­bor­czy na­zi­stów miała fa­talna po­li­tyka eko­no­miczna kanc­le­rza He­in­ri­cha Bru­ninga z Par­tii Cen­trum, re­ali­zo­wana w la­tach 1930–1932. To wła­śnie ona spra­wiła, że NSDAP z 2 proc. po­par­cia w roku 1928 sko­czyła w przed­ter­mi­no­wych wy­bo­rach roku 1932 do 38 proc. Na czym po­le­gała owa fe­ralna bru­nin­gow­ska „te­ra­pia szo­kowa”? Otóż na tym, że cen­trowy kanc­lerz po­sta­wił so­bie wów­czas za cel zrów­no­wa­że­nie wy­dat­ków fi­skal­nych nie­miec­kiego pań­stwa. Było to nic in­nego jak wła­śnie ob­se­syjna i nie­prze­my­ślana walka z dłu­giem. Oczy­wi­ście dłu­giem pu­blicz­nym.

Kanc­lerz Bru­ning ro­bił to – po pierw­sze – z po­mi­nię­ciem par­la­mentu i ja­kiej­kol­wiek de­baty pu­blicz­nej, rzą­dząc przy po­mocy „nad­zwy­czaj­nych de­kre­tów”. Czyli kom­plet­nie za­prze­cza­jąc du­chowi racz­ku­ją­cej re­pu­bliki. Po dru­gie zaś jego po­li­tyka była sil­nie de­fla­cyjna. To zna­czy po­le­gała na jed­no­cze­snym cię­ciu wy­dat­ków spo­łecz­nych oraz pod­wyż­sza­niu po­dat­ków. Czy Bru­ning nie wie­dział, co robi? W świe­tle do­stęp­nych do­ku­men­tów wy­gląda na to, że wie­dział. Ale źle usta­wił prio­ry­tety i fa­tal­nie umiej­sco­wił za­gro­że­nia. Ważną czę­ścią planu Bru­ninga było więc uzy­ska­nie zła­go­dze­nia re­pa­ra­cji spła­ca­nych przez Niemcy po pierw­szej woj­nie świa­to­wej. Warto przy­po­mnieć, że zgod­nie z po­ro­zu­mie­niem z roku 1929 (czyli tzw. pla­nem Younga) Ber­lin miał pła­cić swoje zo­bo­wią­za­nia do roku... 1988.

I plan Bru­ninga na­wet wy­pa­lił! W la­tach 1931–32 wie­rzy­ciele zgo­dzili się naj­pierw na za­wie­sze­nie, a po­tem skre­śle­nie nie­miec­kiego długu wo­jen­nego. Cóż jed­nak z tego, skoro w mię­dzy­cza­sie Bru­ning zdo­łał do­słow­nie za­gło­dzić sporą część swo­jego spo­łe­czeń­stwa. A w efek­cie jego de­fla­cyj­nej po­li­tyki mi­liony Niem­ców zna­la­zły się w eko­no­micz­nym po­trza­sku. Płace spa­dały lub sta­gno­wały. Bez­ro­bo­cie było wy­so­kie. Ceny to­wa­rów, na które po­pyt jest naj­bar­dziej sztywny (czyli taki, z któ­rego nie można zre­zy­gno­wać), szły w górę. Lu­dziom grunt usu­wał się spod nóg. Ma­rze­nia były luk­su­sem. Resztę hi­sto­rii znamy. Od­były się wy­bory (a na­wet se­ria wy­bo­rów), w wy­niku któ­rych do wła­dzy do­szli na­zi­ści. I nie dali so­bie już tej wła­dzy ode­brać – aż do to­tal­nej klę­ski wo­jen­nej w roku 1945.

We wspo­mnia­nej pracy eko­no­mi­ści nie po­zo­sta­wiają wąt­pli­wo­ści, że mamy tu do czy­nie­nia z bez­po­śred­nim wy­ni­ka­niem. Prze­ba­dali bo­wiem pre­fe­ren­cje wy­bor­cze (z lat 1930, 1932 i 1933) z uwzględ­nie­niem po­szcze­gól­nych okrę­gów. Na­stęp­nie spraw­dzili wpływ po­li­tyki Bru­ninga na sy­tu­ację eko­no­miczną (bez­ro­bo­cie, płace, pro­duk­cja) w tych sa­mych re­gio­nach. Zwią­zek wy­daje się eko­no­mi­stom oczy­wi­sty. Wszę­dzie, gdzie efekty de­fla­cyj­nej po­li­tyki kanc­le­rza były naj­bar­dziej an­ty­spo­łeczne, tam wła­śnie wy­gry­wała opo­zy­cyjna NSDAP.

Ktoś może oczy­wi­ście po­wie­dzieć, że to żadna no­wość. Otóż dla Niem­ców ow­szem tak! U na­szych za­chod­nich są­sia­dów do­mi­nuje bo­wiem od lat nar­ra­cja, w myśl któ­rej za osza­ła­mia­jący suk­ces par­tii na­zi­stow­skiej winę po­nosi do­świad­cze­nie hi­per­in­fla­cji z pierw­szej po­łowy lat 20. Chyba naj­bar­dziej wpły­wowy nie­miecki eko­no­mi­sta (o sil­nym li­be­ral­nym na­chy­le­niu) Hans-Wer­ner Sinn jest zwo­len­ni­kiem ta­kiej wła­śnie tezy i po­wta­rza ją przy każ­dej moż­li­wej oka­zji. I nie jest to wcale błahy spór o hi­sto­rię. Owo sko­ja­rze­nie „in­fla­cja równa się hi­per­in­fla­cja równa się Hi­tler równa się wia­domo co” do dziś bar­dzo mocno wpływa na re­alną po­li­tykę eko­no­miczną Nie­miec jako eu­ro­pej­skiego mo­car­stwa, spra­wia­jąc, że Niem­com za rzą­dów An­geli Mer­kel w cza­sie kry­zysu w stre­fie euro w la­tach 2011–2015 bli­żej do po­li­tyki de­fla­cyj­nej a’la Bru­ning niż do eko­no­micz­nych al­ter­na­tyw ze szkoły key­ne­sow­skiej, które do­pusz­czają trak­to­wa­nie in­fla­cji jako wen­tylu bez­pie­czeń­stwa przed spo­łecz­nym ka­ta­kli­zmem. Niemcy nie chcą tego ro­bić, bo we­dług nich to in­fla­cja jest ka­ta­kli­zmem. A uwa­żają tak wła­śnie z po­wodu błęd­nego po­dej­ścia do lek­cji z lat 1930–1932.

Ten sche­mat znaj­dzie­cie rów­nież współ­cze­śnie w wielu miej­scach. Także u nas w Pol­sce. Także w Eu­ro­pie.

ROZDZIAŁ 2. Dług to (nie jest) grzech

Je­stem zda­nia, że na na­szych oczach umiera Unia Eu­ro­pej­ska. Nie bę­dzie to śmierć na­tych­mia­stowa, ra­czej – jak to w tego typu przy­pad­kach bywa – po­wolny roz­kład. Przy­czyn tego stanu rze­czy jest wiele. Ale jedną z naj­waż­niej­szych jest wła­śnie kom­pletne nie­zro­zu­mie­nie przez li­be­ralny es­ta­bli­sh­ment na­tury długu we współ­cze­snym świe­cie.

Pierw­szy akt tego dra­matu ro­ze­grał się w la­tach 2007–2012. To był po­czą­tek końca Unii, która miała być oparta na za­sa­dzie so­li­dar­no­ści, sub­sy­diar­no­ści i sa­mo­sta­no­wie­nia. Dla Pol­ski jest to szcze­gól­nie bo­le­sne. Bo to wła­śnie była ta Unia, w którą wie­rzy­li­śmy w Pol­sce, gre­mial­nie idąc gło­so­wać w re­fe­ren­dum ak­ce­syj­nym w roku 2003. To za­ła­ma­nie wiary w ideę zjed­no­czo­nej Eu­ropy nie wstrzą­snęło nami w Pol­sce aż tak mocno. Jesz­cze nie. To za­czyna się do­piero te­raz. Ale w kra­jach tzw. Sta­rej Unii szok spo­wo­do­wany la­tami 2007–2012 był ogromny. To wła­śnie w la­tach 2007–2012 za­ufa­nie oby­wa­teli państw człon­kow­skich do Unii Eu­ro­pej­skiej spa­dło z 57 do 31 proc. Jesz­cze w roku 2018 aż 86 proc. Gre­ków było zda­nia, że Unia Eu­ro­pej­ska nie ro­zu­mie po­trzeb swo­ich oby­wa­teli. Po­dob­nego zda­nia było 65 proc. Wło­chów i Fran­cu­zów.

Eu­ro­en­tu­zja­ści bar­dzo nie lu­bią mó­wić o tym okre­sie. Tym­cza­sem to wła­śnie lata 2007–2012 były pierw­szym praw­dzi­wym te­stem doj­rza­ło­ści zjed­no­czo­nej Eu­ropy. Z etapu mie­siąca mio­do­wego wkro­czy­li­śmy wtedy w fazę tur­bu­len­cji, wza­jem­nych roz­cza­ro­wań i utraty złu­dzeń. Na­gle koł­dra unij­nego do­bro­bytu stała się zbyt krótka. A ner­wowa – mo­men­tami na­wet bru­talna – re­ak­cja Eu­ropy na tam­ten kry­zys ka­zała po­wąt­pie­wać w praw­dzi­wość de­kla­ra­cji, że je­ste­śmy ze sobą „na do­bre i na złe”.

A dług? Dług ode­grał tu rolę klu­czową. Pierw­szy raz w hi­sto­rii Unii stał się na­rzę­dziem opre­sji i re­ali­za­cji par­ty­ku­lar­nych in­te­re­sów. Ostat­nio emo­cje po tam­tym kry­zy­sie tro­chę już opa­dły. Sprawa nie zo­stała jed­nak prze­pra­co­wana. Wróci na ko­lej­nym wi­rażu. Jak pa­mięć po nie­wy­ba­czo­nej zdra­dzie i kłu­jący cierń utra­co­nego za­ufa­nia.

I od­puść nam na­sze długi...

Dług ma w wielu ję­zy­kach ten sam źró­dło­słów, co wina albo grzech. W Niem­czech na okre­śle­nie „długu” i „grze­chu” jest jedno i to samo słowo: Schuld. Utoż­sa­mie­nie długu i grze­chu po­ja­wia się także w Ewan­ge­lii. Choć trzeba od razu do­dać, że Je­zus jest wo­bec tego utoż­sa­mie­nia zde­cy­do­wa­nie kry­tyczny. Oto w przy­po­wie­ści o nie­mi­ło­sier­nym dłuż­niku (Mt 18, 23-35) po­zna­jemy urzęd­nika, który ma u króla nie­zwy­kle wy­soki dług. 10 ty­sięcy ta­len­tów. Bio­rąc pod uwagę za­robki w Pa­le­sty­nie w I wieku, jest to dług nie­spła­calny. Równa się bo­wiem do­cho­dom ro­bot­nika na które trzeba by pra­co­wać przez... kilka ty­sięcy lat. Praw­do­po­dob­nie Je­zus (a bar­dziej pre­cy­zyj­nie au­tor owej Ewan­ge­lii – kim­kol­wiek był) chciał w ten spo­sób po­ka­zać ab­sur­dalną wy­so­kość za­dłu­że­nia. „Bim­ba­liony” – jak to dziś nie­je­den z nas pew­nie by po­wie­dział. Ale co się tu­taj u li­cha dzieje? Król ten bim­ba­lio­nowy dług urzęd­ni­kowi... da­ruje. Zu­peł­nie. Uwol­niony od długu urzęd­nik idzie za­raz... ścią­gnąć dług od swego wła­snego dłuż­nika. Ten dług jest mniej­szy. To tylko 100 de­na­rów. Rów­no­war­tość rocz­nej pracy ro­bot­nika. Ale urzęd­nik nie chce da­ro­wać. Jego dłuż­nik błaga go o li­tość. „Miej cier­pli­wość nade mną, a od­dam to­bie” – za­rzeka się. Nic z tego. „On jed­nak nie chciał, lecz po­szedł i wtrą­cił go do wię­zie­nia, do­póki nie odda długu”. Gdy król się o tym do­wie­dział, wpadł w szał. Ka­zał wy­dać urzęd­nika ka­tom. Bi­bli­ści po­wia­dają, że wy­wro­to­wość je­zu­so­wej przy­po­wie­ści po­le­gała do­kład­nie na tym, że pod­wa­żony tu zo­stał do­gmat sta­wia­jący znak rów­no­ści po­mię­dzy dłu­giem a winą. Je­zus po­le­mi­zuje z kon­wen­cjo­nalną (dziś po­wie­dzie­li­by­śmy pew­nie, że miesz­czań­ską) mo­ral­no­ścią. Uczy, że wi­nien jest nie ten, co ma dług. Tylko ten, co nie umie długu da­ro­wać.

Po pol­sku też mó­wimy, że je­ste­śmy ko­muś „winni”. A wina to prze­cież, jak wia­domo, nic chwa­leb­nego. Ow­szem, cza­sem każ­demu się może przy­tra­fić. Ale po­rządny czło­wiek po­wi­nien ją jak naj­szyb­ciej zma­zać. To zna­czy spła­cić za­dłu­że­nie. Dla­czego tak jest? Skąd to po­wią­za­nie długu z grze­chem? Skąd ta­kie prze­mie­sza­nie war­to­ści eko­no­micz­nych z po­rząd­kiem mo­ral­nym?

We wspo­mnia­nej już książce Dług. Pierw­sze pięć tysięcy