To nie jest kraj dla pracowników - Rafał Woś - ebook + książka

To nie jest kraj dla pracowników ebook

Rafał Woś

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego tak mało zarabiamy? Dlaczego tak wielu z nas czuje się wykorzystywanych przez swojego pracodawcę? Czy reguły polskiego rynku pracy można zmienić?
Czy ta książka wywoła rewolucję?!

Nowa książka znanego publicysty Rafała Wosia to opowieść o tym, co się stało z naszą pracą, co się z nią dzieje i wreszcie co się z nią stanie w przyszłości. Dlaczego w starym małżeństwie kapitału i pracy coraz częściej (w Polsce i na świecie) pojawia się przemoc domowa? Kto doprowadził do sytuacji, w której polski pracownik cierpi na przypadłość podobną do syndromu sztokholmskiego i jest gotów bronić swojego pracodawcy, nawet gdy ten ostatni odbiera mu resztki praw? Czy polski rynek pracy można zmienić?
I wreszcie – czy w świecie przyszłości roboty zabiorą nam miejsca pracy? A może będzie dokładnie odwrotnie? Może wszyscy będziemy pracować przez 24 godziny na dobę na superelastycznym rynku pracodawcy hegemona?

W swoim fascynującym wywodzie Rafał Woś próbuje odpowiedzieć na te i wiele innych pasjonujących pytań, prowadząc nas przez labirynty globalnego i polskiego rynku pracy.

O książce Dziecięca choroba liberalizmu:
Książka Wosia to seria celnych ciosów wyprowadzonych w argumenty tych, którzy uważają, że rzucony na żywioł kapitalizm przynosi możliwie największe szczęście możliwie największej liczbie ludzi. Nie przynosi i dobrze w końcu zdać sobie z tego sprawę. Znakomita książka Wosia, choć to nadal odosobniony głos w polskiej debacie o ekonomii, pozwala otworzyć oczy na rzeczywistość. – se.pl

Rafał Woś (ur. 1982) – dziennikarz i publicysta ekonomiczny, związany w latach 2009-2015 z „Dziennikiem Gazetą Prawną”, a od października 2015 z tygodnikiem „Polityka”, komentator w Radiu TOK FM, TVN24. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej” oraz polskim wydaniu „Bloomberg Businessweek”. Był felietonistą tygodnika „Kultura Liberalna”. Od 2015 jest także felietonistą Wirtualnej Polski. W mediach niemieckich jego teksty publikowały m.in. „Die Zeit”, „Die Tageszeitung”, „Berliner Republik” oraz stern.de. Autor książki Dziecięca choroba liberalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 499

Oceny
4,0 (20 ocen)
6
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rafał Woś

To nie jest kraj dla pracowników

Copyright © by Rafał Woś, MMXVII

Wydanie I 

Warszawa MMXVII

Wstęp

Czy wiecie, co nas różni od Warrena Buffetta? Nie, nie chodzi tylko o to, że legendarny inwestor z Omaha zgromadził majątek netto szacowany na 73 miliardy dolarów, czyli o jakieś 73 miliardy dolarów więcej niż zdecydowana większość z nas.

Tak naprawdę liczy się coś innego. Całkiem niedawno w jednym z wywiadów Buffett powiedział, że choć dobiega dziewięćdziesiątki, wciąż nie może się doczekać, kiedy znów będzie mógł… pójść do pracy. Większość zwykłych śmiertelników niestety raczej nie może tego o sobie powiedzieć.

Owo poczucie komfortu da się łatwo zrozumieć. Praca już od dawna nie jest dla Buffetta brutalnym przymusem ekonomicznym. Stała się sposobem na osobiste spełnienie, uzyskanie społecznego prestiżu, a może nawet drogą do duchowego spokoju. W przeciwieństwie do pozostałej części ludzkości Buffettowi udało się więc uniknąć największych patologii współczesnej pracy. Mówiąc wprost: praca nie jest dla niego tą odczłowieczającą tyrą, bezsensowną harówką i ogłupiającym zasuwem, z których wciąż nie dajemy rady się wyzwolić. Można również podejrzewać, że praca nie pożera Buffettowi całego czasu wolnego oraz energii psychicznej i fizycznej potrzebnej do rozwijania się na takich polach, jak rodzina, przyjaźń, życie społeczne, pasje, sztuka albo filozofia, co dotyczy tej części z nas, która może i pozornie wyrwała się z kieratu „od pierwszego do pierwszego”.

Spokojnie, nie jestem szaleńcem. Nie twierdzę, że każdy powinien być Warrenem Buffettem. Świat złożony z samych kapitalistów jest przecież tak samo niemożliwy jak powszechna równość utopijnego socjalizmu. Mój postulat jest dużo bardziej wyważony. Chodzi o to, by każdy pracownik mógł być do szczęściarza Buffetta odrobinę bardziej podobny. By jego praca była trochę bardziej pewna, nieco lepiej płatna i dająca ciut więcej satysfakcji. A jednocześnie, by zostawiała cokolwiek więcej czasu bez uszczerbku na statusie społecznym.

Właśnie o tym będzie ta książka. Praca będzie tu kluczem do starszych i nowszych tajemnic współczesnego świata. Wyjaśni między innymi genezę kryzysu roku 2008, triumf Kaczyńskiego i Trumpa czy prawdziwe sedno sporu o przyszłość globalizacji. Postaram się przekonać was, że poprawiając położenie pracy, moglibyśmy rozwiać wiele nękających nas strachów, uratować demokrację, ideę europejską czy zmniejszyć trochę zjawiska „klasizmu” albo rasizmu.

Trzy lata temu opublikowałem Dziecięcą chorobę liberalizmu1. Książka wpisała się w ważną debatę nad dorobkiem polskiej transformacji neoliberalnej po roku 1989. Miałem wówczas nadzieję, że krytyczny obrachunek z przeszłością pomoże nam ulepszyć nasz system polityczny i gospodarczy na następną fazę rozwoju Polski.

W roku 2015 doszło w Polsce do demokratycznej (choć jednocześnie radykalnej) zmiany politycznej. W przeciwieństwie do wielu obserwatorów uważam, że ma ona zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Niby oczywiste, ale jakoś nie w Polsce. Po wyborach roku 2015 doszło u nas bowiem do bardzo niepokojącej prymitywizacji debaty publicznej, opartej na niebezpiecznym założeniu, że są tylko dwa obozy. A na dodatek każdy z nich jest przekonany, że w wielkim sporze dobra ze złem to właśnie on gra białymi. Ze swojego egoistycznego punktu widzenia obie strony zachowują się zupełnie racjonalnie. Są bowiem na najlepszej drodze do umocnienia w Polsce duopolu opinii publicznej, w którym do wyboru są tylko dwie opcje. Trzeciej (czwartej, piątej, szóstej) w ogóle nie ma.

Problem w tym, że to, co dobre dla duopolu, nie jest dobre dla całego systemu, w tym wypadku dla Polski. Wpisując się w logikę duopolu, skazujemy się na rządy elit pozbawionych kontaktu z rzeczywistością, głuchych i ślepych od długotrwałego odpalania w kierunku przeciwnika coraz to cięższych dział. Nieuchronnie poprowadzi nas to do sytuacji, w której problemy opisane przeze mnie w Dziecięcej chorobie... pozostaną nierozwiązane. Również dlatego napisałem nową książkę. Wierzę bowiem, że panujący obecnie duopol opinii kiedyś się załamie. Wtedy nadejdzie czas, by i w Polsce skorzystać z klucza pracy i otworzyć nim parę zaryglowanych dzisiaj drzwi.

Widzę dla mojej książki dwa scenariusze. W tym pesymistycznym powinna być ona jak ziarno, które wykiełkuje, gdy tylko okoliczności będą bardziej sprzyjające. Oczywiście dużo lepiej by się stało, gdyby ziścił się wariant optymistyczny, to znaczy, gdyby argumenty w niej zawarte przyspieszyły upadek duopolu, przyczyniając się do wznowienia debaty o tym, co dla Polski dziś autentycznie ważne i co naprawdę blokuje postęp społeczny oraz gospodarczy.

Pracując nad tą książką, zmieniłem miejsce zatrudnienia, z „Dziennika Gazety Prawnej” przeniosłem się do „Polityki”. Baczny czytelnik zauważy więc pewnie, że wiele myśli, rozmów i spostrzeżeń, którymi się tu dzielę, pojawiało się w latach 2014–2017 w różnej formie na łamach tych drogich mi tytułów.

Rafał Woś

styczeń 2017

Rozdział 1Co się stało z naszą pracą? ŚWIAT

Po pierwsze, kapitalizm istnieje

Na początek zgódźmy się co do jednego: żyjemy dziś w kapitalizmie. Zarówno my w Polsce, jak i zdecydowana większość mieszkańców globu. Oczywiście różne są tego kapitalizmu odmiany: jest kapitalizm anglosaski i jest model zachodnioeuropejski. Mamy kapitalizm rosyjski, ale i chiński2. Ale na tym etapie uznajmy po prostu, że to, co nas otacza, to kapitalizm, a więc system oparty na prywatnej własności środków produkcji i czerpaniu z nich zysku oraz na (w miarę) swobodnym obrocie dobrami. Możemy na co dzień tego nie dostrzegać, podobnie jak nie dostrzegamy, że mówimy prozą i oddychamy powietrzem. Jednak kapitalizm jest. I ma swoje bardzo realne konsekwencje.

Oczywiście nikt nie może zanegować faktu, że ten system pomógł ludzkości ogromnie się rozwinąć. Apologeci kapitalizmu uwielbiają to podkreślać. Ich zdaniem gdyby nie on, większość z nas byłaby skazana na smutne życie ciemnych, ubogich chłopów, a feudalizm (hierarchiczny system oparty na własności ziemskiej) trwałby w najlepsze. Nie byłoby też skoku cywilizacyjnego, który uczynił naszą egzystencję znacznie mniej znojną. Zmarły w roku 2010 brytyjski ekonomista Angus Maddison kawał życia zawodowego poświęcił historycznym szacunkom dochodu narodowego różnych krajów, a piewcy kapitalizmu uwielbiają się powoływać na wyniki jego prac3.

Maddison pokazał, że przez setki lat ludzkość żyła mniej więcej na tym samym poziomie materialnego bogactwa, aż nadszedł kapitalizm, i bum! Dochód narodowy wystrzelił do góry jak fontanna. Podobnych argumentów dostarcza inny ważny historyk gospodarki Gregory Clark, który wskazał na ogromną poprawę położenia brytyjskiego pracownika. Jeszcze w roku 1700, a więc przed nastaniem rewolucji przemysłowej, na kilogram wołowiny musiał taki człowiek tyrać około 10 godzin4. Dziś zajmuje to jego odpowiednikowi (oczywiście statystycznemu) mniej niż godzinę. Prawda, że wspaniale?

Tak wygląda z grubsza najważniejszy filar współczesnego mitu założycielskiego o postępie osiągniętym za sprawą kapitalizmu. Mit ten jest oczywiście bardzo użyteczny. Pozwala bowiem stwierdzić, że choć kapitalizm jest, jaki jest, w gruncie rzeczy warto go bronić przed wszelkiej maści malkontentami. To ważne zwłaszcza dziś, gdy nawet w Polsce – przez lata zaimpregnowanej na wszelką krytykę kapitalizmu – leczymy się powoli z dziecięcej choroby liberalizmu. Dziś już więc potrafimy przyznać, że niewidzialna ręka rynku potrafi się czasem zamknąć w „żelazną pięść” (określenie pożyczam od prawniczki Ewy Łętowskiej) albo zamienić w „lepkie paluszki lobbysty” (to z kolei usłyszałem kiedyś od byłego premiera i szefa NBP Marka Belki). Mam więc wrażenie, że im lepiej będziemy się w Polsce (bo Zachód już dawno o tym wie) uczyli realnego kapitalizmu, tym chętniej jego apologeci będą nam serwowali jego wyidealizowaną wersję. Ich opowieść będzie ułożona mniej więcej tak: może i współczesny kapitalizm generuje kryzysy, nierówności czy nieefektywną alokację zasobów (ot, na przykład kolejny miliard na kontach producenta gry Pokemon Go! kosztem operatora prowincjonalnego kina, któremu znów odpłynęli konsumenci), ale to wszystko dlatego, że dziś nie ma na świecie prawdziwego wolnego rynku. Nie to, co kiedyś! A poza tym, czy ktokolwiek chciałby powrotu do czasów sprzed rewolucji przemysłowej i tak zwanej pierwszej globalizacji (lata 1870–1914)?

Tylko że tak skonstruowana opowieść pomija jeden zupełnie kluczowy element. Otóż kapitalizm od samego początku miał pewien absolutnie zasadniczy feler: nie potrafił sobie poradzić z pracą. Nie umiał tego w roku 1816, 1916 i nie umie też w 2016. I ta nieumiejętność jest niestety bardzo kosztowna, ponieważ powoduje wielkie napięcia społeczne, kryzysy ekonomiczne, przemoc oraz wojny, którymi wspomniany okres (1816–2016) usiany jest niestety gęsto. Piewcy kapitalizmu nie chcą jednak przyznać, że ten problem istnieje.

Problem? Jaki problem?!

Co to właściwie znaczy, że kapitalizm ma problem z pracą? Zacznijmy od trochę bardziej niewinnego podszczypywania mitu założycielskiego, by potem przejść do spraw naprawdę fundamentalnych.

Panuje dość powszechne przekonanie, że dawniej losem człowieka była praca ponad siły i dopiero kapitalizm wyzwolił ludzkość z tej pułapki. Ze świadectw historycznych wynika jednak, że było dokładnie odwrotnie. Oczywiście wszyscy przypomną zaraz, że zanim doszło do ustawowego ograniczenia dniówki do 8 godzin (40 godzin tygodniowo), robotnicy tyrali nawet dwa razy tyle. Rzeczywiście. Praca po kilkanaście godzin na dobę była chlebem powszednim XIX-wiecznego robotnika. Istnieją statystyki dowodzące, że w roku 1840 w Wielkiej Brytanii pracowało się 70 godzin tygodniowo. Co daje grubo ponad 3 tysiące przepracowanych godzin rocznie. Na tym tle dzisiejsze 1,8–1,9 tysiąca godzin rocznie (a w Polsce to nawet więcej, bo prawie 2 tysiące godzin) wydaje się sporym postępem.

Tylko że jest jeden problem. Takie porównanie nie uwzględnia tego, ile właściwie pracowało się wcześniej, a więc zanim kapitalizm wprowadził ludzkość na ścieżkę szybkiego wzrostu. A może raczej należałoby powiedzieć: zagnał większą część globalnej populacji w kierat. Kwestię tę badano już od dawna. Próbował to pokazać wiktoriański ekonomista Thorold Rogers (1823–1890). Szacował on, że w średniowieczu robotnik rolny był „w pracy” nie dłużej niż 8 godzin5. Rogers komentował w ten sposób (z sympatią) postulaty skrócenia czasu pracy wysuwane przez rodzące się ruchy robotnicze, dowodząc, że to nie jest żadna fanaberia, skoro postulują powrót do tego, co było normą jakieś czterysta czy pięćset lat wcześniej.

Rogers oraz kolejni ekonomiści zajmujący się problemem czasu pracy nie bazowali oczywiście na gotowych urzędowych statystykach, bo te przecież nie istniały (statystyki ekonomiczne to dopiero pomysł XX wieku). Opierali się jednak na pewnych świadectwach, najczęściej na dokumentach z epoki. Na przykład na opisach takich jak ten elżbietańskiego kronikarza (XVI wiek) Jamesa Pilkingtona, biskupa Durham, pomstującego na współczesnych mu robotników rolnych, którzy „nie przychodzą wcześnie, bo muszą się wyspać”. A jak już przyjdą, to nie zaczynają dniówki bez śniadania, w południe oddalają się na drzemkę, po południu mają zaś jeszcze jedną przerwę na posiłek. Innym źródłem dla tego rodzaju szacunków są dokumenty określające warunki zatrudniania służby. Pisał o tym jeszcze przed drugą wojną historyk H.S. Bennett w książce Life on the English Manor. A Study of Peasant Conditions 1150–14006 [Życie w angielskim dworze. Studium położenia chłopów 1150–1400]. Z jego odkryć wynika, że gdy służący musiał być na nogach przez cały dzień, od rana do świtu, to liczyło mu się to jako dwie dniówki. Znów więc normalnością było owe osiem godzin lub mniej.

Do tego dodać należy całą masę świąt kościelnych (nie tylko niedziele), gdy praca była jeśli nie zabroniona, to na pewno mocno ograniczona. I tu literatura jest obfita. Szacuje się (choćby Edith Rodgers w książce Discussion of Holidays in the Later Middle Ages7 [Dni świąteczne w późnym średniowieczu]), że w Anglii świętowanie zabierało około jedną trzecią roku. We Francji na wolne składały się 52 niedziele, 38 świąt oraz 90 dni odpoczynku. W Hiszpanii zagraniczni podróżnicy ze zdziwieniem notowali, że wakacje trwały tam w sumie około pięciu miesięcy.

Nie zapominajmy też o pozycji przetargowej pracownika najemnego. Bywało, że owa pozycja znacząco rosła, zwłaszcza gdy w wyniku epidemii (dżuma w XIV wieku) albo wojen zaczynało brakować rąk do pracy. Wygląda jednak na to, że mieszkańcy średniowiecznego Zachodu zachowywali się wówczas zupełnie inaczej niż dzisiejszy pracownik przyuczony do życia w kapitalizmie. Dzisiaj bowiem, gdy popyt na pracę rośnie, teoretycznie zaczyna się „rynek pracownika”. Czyli (znów teoretycznie, bo w praktyce to różnie bywa) płace powinny iść w górę. W średniowieczu też szły, co sprawiało, że ówczesny robotnik szybciej zarabiał wystarczającą z jego punktu widzenia sumę. A wtedy odmawiał dalszej pracy, jeszcze wydłużając czas odpoczynku. Z dzisiejszej perspektywy jest to posunięcie raczej nietypowe, co tylko dowodzi, że kierat jest zjawiskiem jak najbardziej realnym, a większość z nas nie wyobraża sobie nawet, że mogłoby być inaczej.

Opowieść o wspaniałym wolnym rynku wczesnego kapitalizmu podważa też dwóch młodych amerykańskich ekonomistów – Suresh Naidu (Columbia) i Noam Yuchtman (Berkeley). Duet debiutował kilka lat temu pracą na temat stosunków zatrudnienia w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku8, będącą prztyczkiem w nos dla tych wszystkich, którzy uważają, że co jak co, ale przynajmniej wolność gospodarcza była wtedy na dużo wyższym niż dziś poziomie. Tymczasem autorzy przypomnieli, że na Wyspach aż do 1875 roku istniało prawo (tak zwane master & servant law), na mocy którego pracodawca mógł karnie ścigać pracownika, jeżeli ten złamał zasady kontraktu. Na przykład umówił się, że będzie pracował rok, a pracę porzucił po kilku miesiącach, albo domagał się podwyżki na drodze akcji strajkowej. W latach 1858–1875 przed brytyjskie sądy trafiło 10 tysięcy takich spraw, które działały rzecz jasna jako straszak, odpowiednio dyscyplinując krnąbrną siłę roboczą.

Inny mit to przekonanie o wolnorynkowym kapitalizmie panującym w USA pod koniec XIX wieku, czyli w czasach tak zwanej pozłacanej epoki (gilded age), która kończy się dopiero z początkiem wieku XX, za sprawą dwóch prezydentów Rooseveltów (najpierw Theodore’a, a potem Franklina Delano). Epoka pozłacana do dziś budzi w Ameryce mieszane uczucia. Z jednej strony jest to okres spektakularnego rozwoju gospodarczej i politycznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Z drugiej jednak gilded age pamięta się jako czas, w którym tak zwani kapitanowie przemysłu (dziś powiedzielibyśmy wielkie korporacje), głównie z branży finansowej (jak JPMorgan), kolejowej oraz drzewnej, zyskali ogromny wpływ na państwo. Sprawiło to, że kraj, choć formalnie demokratyczny, dryfował w kierunku rządów de facto plutokratycznych, a więc nieszczególnie nawet skrywanej władzy pieniądza.

Pozłacana epoka to również czas rozwoju wielkich monopoli (na czymś ta potęga Johna Pierponta Morgana i jego kolegów musiała się przecież zasadzać). Ale z punktu widzenia pracownika jeszcze straszniejsze były tak zwane monopsony. Monopson to nie żaden potwór z Władcy pierścieni, ale taki rynek, gdzie jest tylko jeden odbiorca jakiegoś dobra9. A więc dokładnie odwrotność monopolu. Kopalnie sprzed ery progresywnej (czyli sprzed nastania obu Rooseveltów, a zwłaszcza Theodore’a) były takimi właśnie monopsonami, to znaczy mówiły bezrobotnym: jesteście wolnymi ludźmi i proszę bardzo, możecie dla nas pracować. Ale… musicie kupić od nas kilof i inne narzędzia oraz skorzystać z naszej infrastruktury transportowej. Dopiero wtedy my zapłacimy wam za towar, oczywiście potrącając sobie cenę, którą sami wyznaczymy. A że jesteśmy jedynym odbiorcą, sami rozumiecie, że nie będziecie mogli się targować. Echa tamtych praktyk widać tu i ówdzie w literaturze. Na przykład w jednej z pierwszych scen powieści Palę Paryż10 Brunona Jasieńskiego główny bohater traci robotę, a gdy potrącają mu z pensji za ubranie i narzędzia, to właściwie nic nie zostaje. Rzecz dzieje się w stolicy Francji w roku 1928.

Kapitalizmu grzech pierworodny

To wszystko są jednak zaledwie ilustracje, które miały na celu podać w wątpliwość mit założycielski współczesnego kapitalizmu. Czas jednak wytoczyć prawdziwe działa i pokazać również procesy, z których się zrodził.

Cofnijmy się do samych początków kapitalizmu, by pokazać, że nie był to bynajmniej proces uczciwy, miły i sympatyczny. Przeciwnie. Opierał się on na przemocy. Karol Marks nazwał to akumulacją pierwotną11. Uczulonym na Marksa przypomnę tylko, że brodaty Niemiec zapożyczył sobie to pojęcie od Adama Smitha12, uważanego dziś za ojca liberalizmu ekonomicznego.

Już słyszę te zarzuty, że przecież kapitaliści nie wysyłali żołnierzy do wsi oraz przysiółków i nie organizowali polowań na siłę roboczą potrzebną do pracy w fabrykach. Owszem, bywało, że organizowali (na przykład przywożąc niewolników do pracy na plantacjach w Nowym Świecie, o czym za chwilę). Zazwyczaj jednak nie musieli. Ubogie masy ludności wiejskiej zwykle same się bowiem w tych fabrykach meldowały. Bylibyśmy jednak nieuczciwi, gdybyśmy zapominali, że rodzący się kapitalizm uprzednio konsekwentnie pauperyzował te masy, najpierw wywłaszczając je z ziemi, a potem dyktując wysokie ceny produktów pierwszej potrzeby. Oczywiście nie dokonało się to za jednym zamachem i było rozciągnięte na kilka pokoleń. W Europie proces ten można prześledzić na przykładzie tak zwanych wielkich grodzeń, a więc odbierania gruntów dzierżawcom i chłopom przez bogatych właścicieli ziemskich, którzy uzyskane tereny przekształcali w łączone i ogradzane płotem pastwiska dla owiec oraz farmy nastawione na produkcję masową. W Nowym Świecie odbywało się to jeszcze bardziej krwawo i polegało na faktycznym zniewoleniu rdzennej ludności indiańskiej oraz przywożonych z Afryki czarnych niewolników. Spragnionych szerszego tła odsyłam do monumentalnej Ludowej historii Stanów Zjednoczonych Howarda Zinna, która została wreszcie przetłumaczona na język polski13. Albo do samego Marksa, który w Kapitale14 grzmi w swoim (chaotycznym) stylu o odebraniu kopalni złota i srebra rdzennej ludności kolonii, o podbiciu i plądrowaniu Azji, uczynieniu z czarnej Afryki hodowli niewolników sprzedawanych potem do pracy w Amerykach, wojnie opiumowej przeciw Chinom czy wreszcie polityce podatkowej i organizowaniu państwowego aparatu przymusu przeciw obywatelom w monarchiach wczesnokapitalistycznych (tu pewnie Marks spodobałby się liberałom, gdyby tylko zechcieli go poczytać).

Mit awansu przez pracę

Nieważne jednak, czy wspomniane wydarzenia rozegrały się w Starym Świecie, czy też w koloniach. Efekt uboczny rodzącego się kapitalizmu był taki, że dla większości ludzkości migracja za chlebem do miast nie była żadną miarą wolnym wyborem, a raczej twardą koniecznością podyktowaną walką o przetrwanie. Oczywiście kapitalizm – jak każda zwycięska ideologia – wypracował sobie potem mnóstwo rozbudowanych uzasadnień. Świetnie na przykład rozbudzał marzenia o awansie społecznym („od pucybuta do milionera”). Tylko że spełniały się one zazwyczaj w jednostkowych przypadkach.

Można to dobrze pokazać na przykładzie nazwiska… Pepys. Pepys to w Anglii godność (by użyć tego nieco zapomnianego synonimu) dość rzadka, choć ważna, głównie z powodu słynnego Samuela Pepysa (1633–1703). W swoich czasach był on wysoko postawionym angielskim urzędnikiem państwowym, parlamentarzystą, a także pamiętnikarzem, autorem Dzienników (przetłumaczonych również na polski) z czasów między innymi plagi dżumy oraz wielkiego pożaru w Londynie, które do dziś należą do absolutnego kanonu literatury angielskiej. Tym razem jednak bardziej niż o samego Samuela chodzi nam o jego nazwisko. Jest ono tak nietypowe, że bardzo łatwo prześledzić jego historię. Po raz pierwszy pojawia się w 1496 roku. Potem przez kilka stuleci liczebność żyjących jednocześnie Pepysów nie przekracza czterdziestu. Dopiero w XX wieku spada do dwudziestu. W warunkach pełnej mobilności społecznej (to znaczy gdyby nie istniało coś takiego jak dziedziczenie statusu społecznego) zgodnie z prawami statystyki w ciągu tych kilkuset lat powinniśmy mieć nie więcej niż dwóch czy trzech Pepysów wśród studentów najbardziej prestiżowych angielskich uczelni: Oxfordu i Cambridge. W rzeczywistości było ich jednak aż… pięćdziesięciu ośmiu. To nie koniec. Dziś w Anglii żyje ponoć osiemnastu Pepysów, przy czym aż czterech z nich to doktorzy nauk medycznych. Znów dużo więcej niż przeciętnie. A ośmiu Pepysów, którzy zmarli od 2000 roku, pozostawiło po sobie majątek średnio o pięć razy wyższy niż przeciętna dla całej Anglii.

Ta wyliczanka jest dziełem Gregory’ego Clarka, cytowanego już ekonomisty z Uniwersytetu Kalifornijskiego i autora opublikowanej niedawno książki The Son Also Rises. Surnames and the History of Social Mobility15 [w wolnym przekładzie: Awans społeczny. Nazwiska a historia mobilności społecznej]. Książka jest próbą zgłębienia tajemnicy społecznej mobilności (zwanej też czasem przez socjologów „ruchliwością”). Szuka więc odpowiedzi na pytanie, na ile różne klasy społeczne się przenikają, czyli mówiąc wprost, czy biedni mogą społecznie awansować, a bogaci zostać zdeklasowani. Oczywiście nie chodzi tu o przypadki jednostkowe, jakich wskazać można bardzo wiele w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną. Chodzi raczej o to, jak wyglądają powszechne i długofalowe trendy społecznej ruchliwości. By to zbadać, Gregory Clark postanowił prześledzić losy różnych nazwisk w ostatnich kilkuset latach i doszedł do wniosku, że standardem jest właśnie historia takich rodzin jak Pepysowie. To znaczy, że niezależnie od kultury, gospodarki czy polityki status społeczny jest w większości przypadków po prostu dziedziczony.

Widać to zwłaszcza w długim okresie. Bo owszem, pojedynczy Pepys może awansować lub spaść ze swojej klasowej ligi, na przykład z powodu pecha lub szczęścia w interesach, wojny czy kataklizmu albo jakiegoś innego czynnika. Jednak w dłuższej perspektywie Pepysowie mają tendencję do utrzymywania się na stałym poziomie w społecznej hierarchii. Dotyczy to rzecz jasna nie tylko Pepysów (z ich wysoką pozycją społeczną), ale również zdecydowanej większości nazwisk świata, w tym również tych z dołów społecznych. Zdaniem Clarka historia Pepysów dobrze pokazuje, że przemieszczanie się pomiędzy klasami społecznymi jest zjawiskiem dużo słabszym, niż się powszechnie uważa. Elity pozostają elitami znacznie dłużej, niż sądzili dotąd socjologowie. Zdecydowanie mniej jest też trwałych awansów. Dzieje się tak nie tylko w tradycyjnie bardzo hierarchicznej Anglii. Clark sprawdził również kraje, które od dawna prowadzą bardzo świadomą politykę zwiększania społecznej mobilności, takie jak na przykład Szwecja. Również u Skandynawów widać jednak bardzo dobrze, że przedstawiciele starych możnych rodów (łatwo ich rozpoznać po łacińskich nazwiskach, takich jak Celsjusz albo Linneusz) do dziś zajmują w hierarchii społecznej ponadprzeciętnie wysokie miejsce. Ba, nawet w Chinach, gdzie przewodniczący Mao zrobił przecież wszystko, by rozjechać na miazgę przedrewolucyjne układy, można odnaleźć wiele nazwisk niegdysiejszych „wrogów ludu” w szeregach elit rządzącej Komunistycznej Partii Chin.

Można to tłumaczyć na wiele sposobów. My zostańmy jednak najbliżej pracy i pokuśmy się o tezę, że w kapitalizmie praca jest słabym narzędziem awansu społecznego. W tym miejscu liberałowie znów się pewnie oburzą. I nic dziwnego, bo przecież mit, że „pracą ludzie się bogacą”, należy do kanonu mitów, za pomocą których dokonuje się proces samouzasadnienia kapitalizmu. Mieliśmy jednak przestać mówić o mitach, a zamiast tego przyjrzeć się faktom. Fakty zaś są takie, że od samego początku rozwoju kapitalizmu istniały mechanizmy, które taki awans przez pracę utrudniały. Choćby to, że już w czasach rewolucji przemysłowej płace oferowane większości robotników były na poziomie nieznacznie tylko przekraczającym minimum potrzebne do przetrwania. Tego akurat chyba udowadniać nie trzeba. Gdyby z płacami było lepiej, Dickens, Zola i Zapolska nie musieliby przecież pisać swoich książek o straszliwej XIX-wiecznej biedzie Londynu, Paryża czy Galicji, a Marks pozostałby bełkotliwym dziwakiem, którego pism nikt nie czyta, bo nikogo nie interesują. Nie byłoby też całego szeregu rewolucji, buntów i wystąpień społecznych, od Komuny Paryskiej po rewolucję październikową.

Jednak się zdarzyły. A stało się tak właśnie dlatego, że wszelkie próby polepszenia losu mas pracujących były w pionierskiej fazie kapitalizmu brutalnie tłumione, i to aż na trzy sposoby. Po pierwsze przez postępującą automatyzację, co jeszcze nie było takie złe, bo w dłuższym okresie przynosiło postęp technologiczny. Drugim sposobem hamowania wzrostu płac było stałe poszerzanie tak zwanej rezerwowej armii bezrobotnych, a więc podaży pracy, żeby pracownika zawsze można było szachować tym, że na jego miejsce czyha pięciu takich jak on, tylko tańszych. Poszerzanie tej rezerwy było możliwe dzięki stałemu napływowi migrantów, najpierw z biednych wiosek, potem z innych rejonów kraju, aż wreszcie z innych kontynentów. Trzecim stałym sposobem na tamowanie płac była ostra działalność antyzwiązkowa XIX- i XX-wiecznych pracodawców. Wykorzystywali oni odpowiednie ustawodawstwo oraz państwowy aparat przymusu (policja) albo stosowali presję ze strony migrantów obsadzanych w roli łamistrajków (doskonale znane z popkultury konflikty na tle rasowym albo ksenofobicznym to pokłosie tamtych procesów).

A czy dziś jest inaczej? – pytają wspomniani już ekonomiści Naidu i Yuchtman. Na szczegółowe przyjrzenie się współczesnym problemom z pracą przyjdzie jeszcze czas w następnych rozdziałach. Aby jednak dodać nieco drapieżności niniejszym rozważaniom, warto zmierzyć się z tym frapującym pytaniem już teraz i odwołać do nowej pracy16, w której ekonomiści porównują kapitalizm XIX i XXI wieku. Odkrywają przy tym (pewnie ku własnemu zdziwieniu) nieoczekiwanie wiele podobieństw, jak choćby gwałtowny wzrost nierówności majątkowych czy wiszącą w powietrzu groźbę populistycznej rewolucji. Najważniejsze z ich perspektywy są jednak podobieństwa rynku pracy. Bo czy pauperyzacja klas niższych i sporej części klasy średniej nie przypomina trochę tego, co dwieście–trzysta lat temu przeżywali wyzuci z własności bezrolni kmiecie? Aby fizycznie przetrwać, musieli się przemienić w robotników. Tyrali więc, nierzadko wierząc w mit, że „pracą ludzie się bogacą”. Ale bogactwa ani nawet względnej stabilizacji (z powodu trzech zarysowanych powyżej mechanizmów) żadną miarą osiągnąć nie mogli. Zupełnie jak dzisiejsi „robotnicy”, którzy walą głową w dokładnie ten sam mur. To znaczy muszą konkurować z automatyzacją (a i tak wiadomo, że z nią przegrają), pracują w warunkach topniejącego uzwiązkowienia (ruch pracowniczy obecny jest raczej w przemysłach schyłkowych, ale nie odradza się wewnątrz branż new economy). Do tego dochodzi jeszcze „uberyzacja” rynku pracy (praca na akord w nowoczesnej odsłonie). Plus presja migracyjna wzmocniona o szantaż globalizacyjny (cieszcie się, że jeszcze cokolwiek tu produkujemy!). A więc może jednak nie żyjemy w XXI, tylko raczej w XIX wieku?

Drugi problem jest jeszcze większy

Oczywiście pomiędzy wiekiem XIX a XXI mamy jeszcze XX stulecie. Czego dowiadujemy się od niego na temat pracy i kapitalizmu? Sporo.

Jeżeli wiek XIX pokazał, jaki jest problem kapitalizmu z jego antypracowniczym grzechem pierworodnym, o tyle wiek XX dowiódł w praktyce, jakie są tego grzechu konsekwencje. Należy do nich wpisana w samą naturę kapitalizmu jego głęboka niestabilność.

Jako pierwszy opisał to oczywiście (bo któż by inny) Karol Marks. Wbrew sztampowym przekonaniom (wysuwanym zazwyczaj przez niedoinformowanych wojujących antymarksistów) ten niemiecki pisarz nie bał się kapitalizmu. Odwrotnie. On się kapitalizmem szczerze fascynował. Dowodził nawet, że kapitalizm spełnia historyczną misję podniesienia siły produkcyjnej gospodarki (dzięki łączeniu środków produkcji i specjalizacji) na niespotykany dotąd poziom, który nie śnił się społeczeństwom chłopskim, feudalnym i niewolniczym. Widział więc w kapitalizmie ową drabinę do postępu społecznego i cywilizacyjnego.

Problem tylko w tym, że ta drabina miała pewien przykry feler. Otóż gdy ktoś zaczynał po niej wchodzić, zaczynała się tak mocno kołysać, że nieszczęście gotowe. Jeśli więc – dowodził Marks – pozwolimy kapitalizmowi działać wedle jego naturalnej, wolnorynkowej logiki, niechybnie zamieni się on w potwora. Idąc tropem Marksa (choć on sam tego nie napisał), kapitalizm można więc porównać do mitycznego króla Midasa, który zamienia w złoto wszystko, czego się dotknie, ale na koniec umiera z głodu pośród niezliczonego bogactwa. Pamiętajmy, że gdy Marks pisał swoje analizy, ekonomia dopiero raczkowała, musiał więc najpierw wymyślić pojęcia służące do opisu badanego zjawiska. Trzeba przyznać, że często robił to mętnie i chaotycznie. W gruncie rzeczy zaproponowane przezeń rozumowanie jest jednak dziecinnie proste. Oto najsłabszym ogniwem kapitalizmu jest według Marksa… człowiek. Występuje bowiem w tym systemie w dwóch niedających się ze sobą pogodzić wcieleniach.

Z jednej strony człowiek, w roli zasobnego w kapitał nabywcy towarów, jest dla kapitalizmu kluczowy. Tylko że z drugiej strony, gdy idzie o ludzi jako o sprzedawców specyficznego towaru (to znaczy własnej pracy), społeczeństwo kapitalistyczne ma tendencję do ograniczania do minimum jego ceny. Wyobraźmy więc sobie spektakl teatralny, w którym reżyser (kapitalizm) ma jednego aktora (człowieka) i każe mu na przemian grać sprzedawcę i kupującego. Aktor musi więc targować się o jak najniższą cenę, a potem zaraz biec na drugą stronę sceny i walczyć, by cena była jak najwyższa. I tak w kółko. Absurd? Farsa? Niestety tak.

Wynikiem tego jest bowiem sytuacja, w której liczba nabywców w stosunku do wyprodukowanego towaru jest ciągle zbyt mała. Stąd biorą się w kapitalizmie ciągłe kryzysy i wstrząsy. Te wszystkie „czarne czwartki”, „wielkie depresje” i „stracone dekady” nadchodziły, nadchodzą i będą nadchodzić właśnie dlatego, że gdy kapitalizm wytęża wszystkie siły, by produkować więcej i więcej, w końcu dociera do ściany, z tego prostego powodu, że warunkiem zwiększania zyskownej produkcji jest utrzymywanie niskich płac, a niskie płace w ostatecznym rozrachunku nie pozwalają tych produktów kupić. I to jest właśnie moment, w którym kapitalizm gryzie własny ogon. Marks, obserwujący sprawy z perspektywy drugiej połowy XIX wieku, myślał pewnie, że widział wiele. Gdyby jednak dożył przełomu wieków XX i XXI, dopiero mógłby wykrzyknąć triumfalne: „A nie mówiłem?!”.

Kapitalizm gryzie się w ogon

Widzimy więc, że kapitalizm, taki potężny, bogaty i przekonany o własnej nieomylności (fakt, że w ostatnim ćwierćwieczu skutecznie go utwierdzano w tym zadufaniu), jednak nie umie dostrzec, że w gruncie rzeczy ugania się za własnym ogonem. A ostatnio nawet go dopada.

Na dodatek zamiast się połapać, że coś jest nie tak, on się w ten ogon najzwyczajniej w świecie wgryza. Mocniej i mocniej. Co to znaczy w praktyce? Proponuję wziąć do ręki lupę i przyjrzeć się z bliska tej szaleńczej pogoni, której jesteśmy i świadkami, i uczestnikami. Jeśli weźmiemy dane dla Stanów Zjednoczonych, to zobaczymy, jak w ciągu kilku minionych dekad płace rozjechały się z produktywnością. Mówiąc po ludzku: z całego wytworzonego przez gospodarkę bogactwa coraz mniejsza część przypadała na wynagrodzenia pracowników. A więc to, z czego utrzymuje się przeważająca większość ludzkości. Gdyby ktoś poprosił o wytłumaczenie fenomenu neoliberalizmu w jednym wykresie, to byłby to właśnie ten wykres rozjazdu płac i produktywności.

To samo można też przedstawić trochę inaczej, przyglądając się relacji płac do PKB. I jeden, i drugi sposób pokazuje podział owoców wzrostu gospodarczego w ramach różnych społeczeństw. Efekt jest jednak wszędzie taki sam. Wszystkie te spadające krzywe mają nam uzmysłowić, że w historii światowej gospodarki ostatnich kilku dekad wydarzyło się coś bardzo konkretnego: doszło do relatywnego spadku wartości pracy. Wiem, wiem. Oczywiście zaraz padnie kontrargument, że to naturalne, bo świat idzie do przodu, bo postęp, bo globalizacja. Albo że tak działa kapitalizm. Ano właśnie! Przecież właśnie to próbuję w tym rozdziale pokazać. Chciałbym, żebyśmy wspólnie zrozumieli, jak działa kapitalizm. I że jego działanie, w jednych miejscach jakże chwalebne, daje też bardzo konkretne skutki uboczne. Spadek wartości pracy to właśnie jeden z nich.

Dlaczego tak się dzieje? Najpierw odpowiedź najogólniejsza. Otóż według ekonomii neoliberalnej płaca to przede wszystkim koszt, obciążenie, które ponosi firma pragnąca wyprodukować jakieś dobro. Im większy koszt, tym mniejsza będzie produkcja, a więc mniejsze będą też zyski. Problem w tym, że takie rozumowanie nie bierze pod uwagę bardzo ważnego elementu ekonomicznej układanki. Ten element to… konie.

Końskie porównanie pochodzi od zmarłego w roku 2015 wybitnego polskiego ekonomisty Kazimierza Łaskiego17. Jego zdaniem wyznawcom kapitalizmu w jego najnowszej neoliberalnej wersji ludzie zaczęli się mylić z… końmi. Wyobraźmy sobie bowiem, że na rynku spada cena koni. W ślad za tym spada również ich podaż (tylko szaleniec będzie hodował konie, na które nie ma chętnych!). Zauważmy jednak, że spadek cen koni w najmniejszy sposób nie wpływa na popyt. To logiczne: przecież konie nie są konsumentami… koni, rynek łatwo złapie więc nowy punkt równowagi.

Problem z neoliberałami polegał (i polega nadal) na tym, że oni tę logikę podaży i popytu ochoczo przenieśli tam, gdzie być jej nie powinno. Czyli na rynek pracy, który nie jest niczym innym jak rynkiem „na ludzi”. Przez kilka dekad przekonywano nas więc, że gdy cena pracy spada albo warunki zatrudnienia się pogarszają, to w zasadzie nie dzieje się nic złego. Ot, rynek dopasowuje się do „obiektywnych” wymagań koniunktury. Neoliberałowie kompletnie ignorowali jednak to, że w ślad za spadającym popytem liczba pracowników bynajmniej nie maleje (ludzie jednak żyją dość długo, a nawet coraz dłużej). Na dodatek pogorszenie sytuacji pracownika powoduje spadek popytu konsumpcyjnego. To przecież oczywiste: już Henry Ford wiedział, że ludzie nie tylko produkują auta, oni również te auta kupują, wskutek czego robotnicy wydają tyle, ile zarabiają, natomiast przedsiębiorcy zarabiają tyle, ile wydają. Proste?

W epoce neoliberalnej zignorowano jednak ten fakt, co widać właśnie w znaczącym spadku udziału płac w PKB obserwowanym we wszystkich krajach rozwiniętych (na przykład w Polsce spadł w latach 1995–2014 szczególnie mocno, bo aż o 11 procent). Ten spadek jest czymś w rodzaju praprzyczyny większości napięć społecznych, które dotykają dzisiejszy Zachód.

Najbliżej był Keynes

Zignorowano ten fakt mimo bardzo ciekawej lekcji, jaką był dla gospodarki keynesizm. Z keynesizmem jest trochę jak z Marksem. Bo czym właściwie jest? Zadajcie to pytanie kilku (nawet całkiem zorientowanym) osobom, a dostaniecie całą paletę rozbieżnych odpowiedzi. Najczęściej usłyszycie pewnie, że keynesizm to synonim mocnej państwowej interwencji w gospodarkę. Coś jakby ideowa podbudowa do gospodarczego etatyzmu. To w najlepszym razie. A w najgorszym jakiś rodzaj miękkiego socjalizmu możliwy do przełknięcia dla uczulonych na Marksa zachodnich decydentów politycznych.

Ponieważ takie interwencje obywają się zazwyczaj drogą zwiększenia wydatków publicznych, keynesizm bywa też często kojarzony z niefrasobliwym podejściem do równowagi budżetowej, a to za sprawą autentycznego (rozdział 3. Traktatu o reformie monetarnej z 1923 roku) bon motu, że „w długim okresie wszyscy będziemy martwi”18, który niechętni Keynesowi komentatorzy uznają za przejaw skrajnego egoizmu lub (co najmniej) wyjątkowo wąskich horyzontów angielskiego ekonomisty. Kilka lat temu konserwatywny historyk Niall Ferguson postawił nawet tezę, że Keynes mógł pleść takie bzdury tylko dlatego, że był… bezdzietnym homoseksualistą i nie bardzo martwił się o świat, który zastaną po nim przyszłe pokolenia. Była z tego niezła draka, bo biograf Anglika sir Robert Skidelsky kontrował, że Keynes i jego żona, rosyjska primabalerina Lidia Łopokowa, bardzo chcieli mieć dzieci. Ale nie mogli. To jednak oczywiście dygresja.

Wróćmy do meritum oraz do faktu, że taki obraz keynesizmu nie do końca oddaje sedno koncepcji zmarłego w 1946 roku ekonomisty. A pewnie nawet nie oddaje go wcale. Aby to sedno odnaleźć, trzeba sobie najpierw uświadomić, że ten wąsaty profesorek z Cambridge naprawdę dokonał znaczącego przełomu w światowej ekonomii, a tygodnik „The Economist” nieprzypadkowo obwołał go kiedyś najważniejszym ekonomistą XX wieku. Nie bez znaczenia był oczywiście otaczający go nimb celebryty. Ten pieszczoszek losu zawsze miał w życiu z górki. Pochodził z dobrej profesorskiej rodziny. Kumplował się z absolutną intelektualną śmietanką ówczesnej Anglii: logikiem Bertrandem Russellem, pisarzami Virginią Woolf i Lyttonem Stracheyem czy późniejszym premierem Davidem Lloydem George’em. Katedrę w Cambridge dostał po największym ówczesnym ekonomiście anglosaskiego świata Alfredzie Marshallu. Szło mu nieźle nawet na giełdzie, gdzie dorobił się majątku wartego w przeliczeniu na dzisiejsze sumy kilkunastu milionów funtów. I tak było aż do końca. Gdy w 1944 roku – na dwa lata przed śmiercią – przyjechał do Bretton Woods na konferencję, która miała ustalić ramy ekonomicznego ładu dla powojennego świata, reporterzy wręcz się za nim uganiali: pan Keynes na przechadzce, pan Keynes w rozmowie z…, pan Keynes pogrążony w lekturze gazety.

Gdyby chodziło tylko o efektowny image dandysa i bon vivanta, nikt by już sobie dziś Keynesem głowy nie zawracał. Jest jednak inaczej, a to dlatego, że za tą całą autokreacją kryła się oryginalna koncepcja ekonomiczna. Dobrze tłumaczy to biograf Keynesa Robert Skidelsky: „Przed Keynesem wśród ekonomistów tak zwanej szkoły klasycznej panował konsensus, że w wypadku kryzysu ekonomicznego należy czekać na to, aż rynek w końcu wróci do stanu równowagi. Tymczasem Keynes zdał sobie sprawę, że gospodarka nie potrafi podnosić się po wielkich kryzysach w sposób naturalny. A już na pewno nie robi tego szybko. Ktoś musi jej pomóc. Kto to ma zrobić? Oczywiście ludzie! W końcu to nie jacyś wszechmocni bogowie doprowadzili do kryzysu, lecz właśnie ludzie tworzący gospodarkę. A skoro to my sami wpędziliśmy się w kłopoty, to teraz sami powinniśmy sobie pomóc. W końcu jesteśmy istotami myślącymi, nierzadko wręcz wyrafinowanymi. Dlaczego na polu ekonomii mielibyśmy się zachowywać jak barbarzyńcy?”19.

W tym sensie nigdy nie mieli racji ci krytycy, którzy widzieli w Keynesie zakamuflowanego marksistę dążącego do trwałej zmiany kapitalistycznego porządku rzeczy. Głównym celem była dla niego stabilizacja cyklu koniunkturalnego, po to, by gospodarka nie wpadała w tak głębokie i kosztowne kryzysy jak ten z lat 30. „Cóż nam po takich ekonomistach, którzy gdy wokół szaleje sztorm, mówią nam, walczącym o przetrwanie marynarzom, że za jakiś czas ocean znowu się uspokoi”20 – ironizował w wydanym jeszcze przed krachem roku 1929 Traktacie o reformie monetarnej, wyjaśniając prawdziwy sens zdania, że „w długim okresie wszyscy będziemy martwi”.

Głosząc takie poglądy, Keynes (trochę przypadkiem) stał się sojusznikiem grup ekonomicznie słabszych i wykluczonych, zwłaszcza bezrobotnych, którym czas recesji odbiera pracę i których pauperyzuje. W modelu ekonomii klasycznej taki pracownik powinien zacisnąć zęby i przyjąć jakąkolwiek robotę w nadziei na poprawę swojego losu, gdy sytuacja się już unormuje. Dopiero Keynes pokazał, że jest to raczej droga do pogłębienia kryzysu. Pogorszenie płac i warunków zatrudnienia nieuchronnie będzie bowiem skutkowało spadkiem konsumpcji, co z kolei uderzy w producentów (zmniejszony popyt), wobec czego pracowników zamiast podwyżek czeka raczej fala nowych zwolnień. To dlatego Keynes uważał, że w czasie kryzysu rządowi opłaca się sięgnąć po środki publiczne i pomóc rynkowi w tworzeniu dobrych miejsc pracy (a przy okazji nie dopuścić do zbytniego „uśmieciowienia” tych, które jeszcze są), nawet za cenę chwilowego wzrostu długu publicznego.

W ten sposób Keynes – bynajmniej bez popadania w modny wówczas marksizm – pomógł klasie robotniczej bardziej niż pełni rewolucyjnego zapału komuniści. Zdołał bowiem ze swoim przekazem dotrzeć do przywódców politycznych sprawujących władzę w kolejnych dekadach. Uznali oni, że dążenie do pełnego zatrudnienia jest celem, o który warto się bić nawet w warunkach wolnorynkowego kapitalizmu. Począwszy od połowy lat 30. aż po początek lat 70. w większości krajów rozwiniętych politycy i ekonomiści „mówili Keynesem”, a tamte trzy–cztery dekady do dziś określa się mianem „ery keynesowskiej”. Głównym sposobem działania ówczesnych rządów było dążenie do zachowania równowagi pomiędzy poziomem bezrobocia a inflacją. Gdy pracy było w gospodarce zbyt mało, rządy (poprzez odpowiednią politykę monetarną) dopuszczały do wzrostu cen. Poprawiało to koniunkturę i powodowało spadek bezrobocia. A jeśli i tego było mało, to dolewały jeszcze paliwa w postaci wydatków publicznych.

Ile Keynesa w keynesizmie?

Wśród ekonomistów szybko zaczął się jednak ostry spór. Najwierniejsza uczennica Keynesa z Cambridge, Joan Robinson, już w 1962 roku zżymała się, że doktryna ekonomiczna panująca w takich krajach jak USA to co najwyżej „zbękarcony keynesizm”. Z kolei jej młodszy kolega Paul Davidson nazywał tę doktrynę „keynesizmem skorumpowanym”. Jego zdaniem tacy ekonomiści jak słynny Paul Samuelson (pierwszy Amerykanin uhonorowany ekonomicznym Noblem, doradca prezydentów Johna Kennedy’ego i Lyndona Johnsona, autor najbardziej wpływowego podręcznika w historii ekonomii21) w ogóle nie zrozumieli sedna przesłania mistrza. W tym sporze szło głównie o związek pomiędzy płacą a rozmiarami zatrudnienia. Według „skorumpowanych” vel „zbękarconych” keynesistów u źródeł bezrobocia leżą trzy przyczyny: brak zgody związków zawodowych na redukcje płac, utrzymywanie przez rządy płacy minimalnej oraz monopolistyczne struktury rynku, które nie pozwalają rozwinąć się wolnej konkurencji. W ten sposób „skorumpowani” przyznali w zasadzie rację ekonomii klasycznej, z którą Keynes zażarcie walczył. Jedyna różnica pomiędzy nimi była taka, że klasycy domagali się rozpędzenia związków, porzucenia płacy minimalnej i rozbicia monopoli. Natomiast „pseudokeynesiści” spod znaku Samuelsona twierdzili, że wystarczy zwiększać wydatki rządowe na tyle, aby popyt wzrósł do poziomu, przy którym cała produkcja zostanie sprzedana pomimo zawyżonego poziomu cen i płac.

Zdaniem „prawdziwych keynesistów” to była kompletna zdrada. Keynes bynajmniej nie uważał, by u źródeł bezrobocia leżały sztywne płace i ceny. On widział te źródła raczej w nadmiernej skłonności ludzi do oszczędzania, co jest z kolei pochodną wadliwego funkcjonowania rynków finansowych. Ale ten „prawdziwy” Keynes nigdy (nawet w okresie złotej ery keynesowskiej) tak naprawdę nie przebił się w Ameryce, co miało bardzo ważne konsekwencje. Zdaniem Davidsona „skorumpowany keynesizm” prostą drogą doprowadził bowiem do zjawiska stagflacji lat 70., czyli zabójczej mieszanki inflacji i spowolnienia gospodarczego, z którym „pseudokeynesiści” nie potrafili walczyć, a ich ekonomiczna dominacja legła w gruzach.

Na tych gruzach wygodnie umościli się z kolei zwolennicy przedkeynesowskiej ekonomii klasycznej, zwanej teraz neoklasyczną. Karty rozdawała wolnorynkowa szkoła chicagowska, która wybijała keynesizmowi kolejne zęby. Prace Roberta Solowa na powrót usankcjonowały długi okres jako właściwą perspektywę badania wzrostu gospodarczego. Nowy ekonomiczny celebryta ery telewizyjnej Milton Friedman głosił, że sterowana przez technokratów polityka monetarna w zupełności wystarczy do stabilizowania cyklu koniunkturalnego i nie ma już potrzeby, by państwo pomagało w tym dziele za pomocą interwencji fiskalnych. W ogóle państwa powinno być w gospodarce jak najmniej – co z kolei wynikało z analiz przedstawicieli szkoły wyboru publicznego. Więcej powinno być za to wolnej konkurencji. W utwierdzaniu tego kierunku bardzo pomogła tak zwana ekonomiczna Nagroda Nobla. „Tak zwana”, bo ustanowiona w zasadzie tylko po to, by dać teoretyczną podmurówkę trwającej już wówczas w najlepsze rewolucji neoliberalnej22.

Oczywiście Keynes ani keynesiści nie zniknęli z debaty ekonomicznej. Dość głośni byli (i są nadal) tak zwani nowi keynesiści, wśród nich na przykład Greg Mankiw z Uniwersytetu Harvarda, który z werwą kontynuuje dzieło Paula Samuelsona. Nie tylko dlatego, że jest autorem nowego najpopularniejszego podręcznika ekonomii, z którego uczą się studenci na całym świecie23. Mankiw był również głównym doradcą ekonomicznym prezydenta George’a W. Busha w latach 2003–2005, i nadal próbował pogodzić Keynesa z doktryną ekonomii neoklasycznej, czyli robił dokładnie to, co Robinson i Davidson nazywali „keynesizmem skorumpowanym”. Mankiw był jednak w pewnym sensie wyjątkowy, ponieważ inni słynni „nowi keynesiści” w ogóle zeszli z pierwszej linii debat ekonomicznych toczących się w latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku, uznając, że podstawowym problemem współczesnych rynków nie jest walka rządu z kryzysem, lecz prostowanie asymetrii informacji (sztandarowe są tutaj prace noblisty Josepha Stiglitza). To było wyjście poza kanonicznego Keynesa, bo sam mistrz nie przypisywał takim zagadnieniom szczególnej wagi, z politowaniem patrząc na obsesyjne próby wyeliminowania z rozważań gospodarczych elementu niepewności.

Przez cały ten okres gdzieś na obrzeżach głównego nurtu krążył jeszcze jeden rodzaj kontynuatorów dzieła Anglika. Byli to tak zwani postkeynesiści, sami siebie postrzegający jako keynesistów „prawdziwych i niepokornych”. Ale do nich wrócimy w następnych rozdziałach książki, bo to już jak najbardziej nasze czasy.

Neoliberalizm jako historia przemocy domowej

Spójrzmy teraz z bardziej politycznej perspektywy. Kapitał i praca to dwa najważniejsze środki produkcji, a każdy z nich ma swoją wizję ładu politycznego. Generują więc dwa wielkie żywioły reprezentujące ich hierarchie interesów i wrażliwość. Kapitał wykreował sobie wolnorynkowy kapitalizm. Praca stworzyła demokrację.

Cofnijmy się raz jeszcze do XIX wieku. Rewolucja przemysłowa wynosi do władzy nową klasę społeczną (kapitalistów), którzy powoli wypierają z obrazu „stare pieniądze”, czyli arystokratów. To jest moment zwrotny24, różnie przyjmowany przez ówczesnych badaczy. I tak na przykład ekonomista i publicysta David Ricardo, stojąc na stanowisku postępowym, popierał przemiany. Starał się przede wszystkim wykazać, że posiadacze ziemscy pasożytują na reszcie społeczeństwa, a zarazem był piewcą przedsiębiorców, którzy uosabiali dla niego świeże oraz produktywne siły społeczne. Ale już w drugiej połowie XIX wieku następuje kolejna zmiana ról. Właściciele ziemscy przestali być głównym problemem. Teraz stali się nim kapitaliści, którzy zaczęli pasożytować na pozostałych. To oni weszli w rolę dawnych właścicieli ziemskich. Dlatego ci wszyscy, którym leży na sercu jako taka równowaga w gospodarce, powinni kibicować grupie próbującej naruszyć potęgę oraz wszechmoc kapitalistów, czyli robotnikom.

Robotnicy są jednak inni niż przedsiębiorcy. Mniej produktywni i rzutcy, ale za to dużo bardziej liczni. Dlatego, gdy w końcu (znów pokolenie później dzięki takim uczniom Davida Ricardo jak Karol Marks) robotnicy wychodzą ze swoim programem politycznym, kapitaliści są… przerażeni.

Bo kapitalizm – w drugiej połowie XIX wieku u szczytu swego młodzieńczego wigoru – nie bardzo ma ochotę zawracać sobie głowę mało posażną panną demokracją. Łatwo sobie przecież wyobrazić, że przyznanie praw politycznych szerokim masom społecznym natychmiast stworzy nieuchronną presję, by kapitaliści podzielili się swoimi rosnącymi jak na drożdżach fortunami. A na to „nowe pieniądze” nie są gotowe. Potrzeba będzie prawie stu lat i doświadczeń dwóch wojen światowych, rewolucji radzieckiej i niemieckiej oraz wielkiego kryzysu lat 30., by kapitalizm zrozumiał, że powinien się wreszcie ustatkować. Dla własnego dobra.

Symboliczna data ślubu kapitalizmu z demokracją to dopiero rok 1945. Miłości nie było tu zbyt wiele. Raczej chłodna kalkulacja. Układ był od początku jasny. Masy pracujące i reprezentujące je partie lewicowe zgodziły się na kapitalizm. Praktycznym wyrazem tej zgody były fundamentalne gwarancje dla własności prywatnej, której nawet legalnie wybrany parlament nie mógł odtąd zawiesić bez odszkodowania. Tym samym lud oddał rewolwer, za pomocą którego zwykł w przeszłości dochodzić swoich praw. W zamian dostał od kapitalizmu gwarancję, że rynek zostanie poddany daleko idącej kontroli politycznej. Polegać to miało głównie na nacjonalizacji wielu gałęzi przemysłu i dopuszczeniu pracowników do wpływania na losy przedsiębiorstw. To było sedno umowy społecznej, na której oparty został powojenny ład w tak różnych kulturowo krajach jak USA, Niemcy, Skandynawia czy Włochy.

Początkowo kontrakt działał świetnie. Tak świetnie, że w głowach mieszkańców Zachodu zdążyło umocnić się przekonanie o pogodzeniu ognia z wodą, a więc pomyślnym rozwiązaniu konfliktu na tle społecznym i klasowym w ramach systemu kapitalistycznego. Tylko że nawet przedłużony miesiąc miodowy musi się kiedyś skończyć. Pierwsze tarcia pojawiły się mniej więcej na przełomie lat 60. i 70., gdy małżonków dopadła proza życia, czyli stagnacja gospodarcza. Logika tych tarć była prosta. W warunkach niższego wzrostu przedsiębiorcy nie mogli już liczyć na tak wysokie zyski jak wcześniej, wobec czego redystrybucja stała się dla nich coraz bardziej dokuczliwa. Kapitalistów mierziła też inflacja, za pomocą której rządy próbowały dotrzymać keynesowskiej obietnicy zapewnienia pełnego zatrudnienia. Inflacja uderzała bowiem głównie w zakumulowany kapitał, podczas gdy płace robotników były jeszcze wtedy indeksowane. Klasy średnia i wyższa zaczęły się więc coraz bardziej rozpychać, pompując przy pomocy mediów – obsadzonych zazwyczaj przez wielkomiejskie elity należące do wyższej klasy średniej – mit o powrocie do wolnego rynku jako „stanu naturalnego”, który został tylko na czas powojennej odbudowy jakby zawieszony. Aby ten plan zrealizować, trzeba było jednak de facto wypowiedzieć kontrakt małżeński z roku 1945, na zasadzie: „Kochanie, może już z tego papierka zrezygnujemy. To takie niedzisiejsze”.

I wtedy demokracja ugięła się po raz pierwszy, kalkulując, że może faktycznie wystarczy mężowi nieco odpuścić. Zrozumieć gorszy moment. To wówczas (lata 70.) nawet socjaldemokratyczne rządy w Bonn czy Londynie naciskały na związki zawodowe, by trochę zmniejszyły swoje żądania płacowe. Nieoczekiwanym sojusznikiem kapitalizmu stało się pokolenie 1968 roku – skonfliktowane z rodzicami, uważające ich za skostniałych dinozaurów, pochopnie wyrzuciło do śmietnika wszystkie ich wartości, w tym również „ciepłą posadkę pod czujnym okiem centrali związkowej”. To wtedy do głosu doszła generacja polityków z Margaret Thatcher i Ronaldem Reaganem na czele. Oni właśnie złamali kręgosłup związkom zawodowym i otworzyli wrota do liberalizacji zachodnich rynków pracy. To był moment, w którym demokracja powinna była się połapać, że jej „stary” lubi przyłożyć, a potem jeszcze twierdzi, że sama jest sobie winna, bo się „rozdokazywała”.

Niskie podatki gwoździem do trumny

Od tamtej pory było już jednak tylko gorzej. Kolejne pokolenia rządzących znajdowały coraz to nowe argumenty na to, że kapitalizm ma zawsze rację, a demokracja nie ma jej prawie nigdy. Jednym z nich były wielkie obniżki podatków (zwłaszcza dla najbogatszych). Powrotu małżeńskiej harmonii nie przyniosły, zrujnowały za to równowagę budżetową. Za symboliczną datę można tu uznać grudzień 1974 roku. Miejsce to z kolei słynąca z dobrych steków waszyngtońska restauracja Two Continents. Spotkało się tam wówczas czterech panów. Nie grali jednak w brydża. Jeden z nich coś tłumaczył, kreśląc na serwetce jakieś gryzmoły, a pozostali kiwali głowami. Ot, kameralne spotkanie. Trudno jednak w minionym półwieczu znaleźć wydarzenie bardziej doniosłe z ekonomicznego punktu widzenia.

Kim byli faceci przy stoliku? Dwaj z nich to Dick Cheney i Donald Rumsfeld, wówczas dwaj najbliżsi doradcy republikańskiego prezydenta USA Geralda Forda (spotkają się potem w bardzo podobnej roli u boku George’a W. Busha). Trzecim był Jude Wanniski, wpływowy redaktor i komentator ekonomiczny dziennika „Wall Street Journal”. Ale na serwetce kreślił ten czwarty – Arthur Laffer, dość młody, wówczas trzydziestoczteroletni ekonomista, który dowodził, że obniżki podatków mogą być zbawienne dla gospodarki. Na dobrą sprawę Laffer nie miał na poparcie swojej śmiałej tezy żadnych twardych dowodów. Nie przeprowadził badań empirycznych w dwudziestu krajach na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat. Aby dowieść swojej racji, narysował na serwetce dość prosty wykres przypominający symetryczny pagórek. Na dole były stawki podatkowe, z boku wpływy fiskalne. Ekonomista pokazywał, że do pewnego momentu podwyżki podatkowe faktycznie napełniają budżet państwa. Ale po przekroczeniu optimum przyczyniają się do spadku aktywności ekonomicznej, co nieuchronnie skutkuje spadkiem wpływów z podatków. Najwyższy poziom podatku dochodowego w USA wynosił wtedy 70 procent i był – zdaniem Laffera – zbyt wysoki.

Jego argumentacja trafiła na podatny grunt. Amerykańska gospodarka tkwiła bowiem w poważnej recesji, pierwszej tak głębokiej od wielkiego kryzysu lat 30. Na styku ekonomii i polityki trwało nerwowe poszukiwanie nowych pomysłów na przywrócenie dynamiki dochodu narodowego, do której Ameryka przyzwyczaiła się w latach 50. i 60. A to, co proponował Laffer, faktycznie było inne. Przecież przez cały okres powojenny dominowało (jak już wspomnieliśmy) przekonanie, że gdy wzrost słabnie, to rząd powinien pobudzić go za pomocą wydatków publicznych. Laffer proponował jednak odwrócenie tej logiki. Jego zdaniem gospodarka zwolniła bynajmniej nie z powodu niedostatku po stronie popytu, tylko niedostatków podażowych. Uważał, że zbyt wysokie podatki oraz regulacje zniechęcają ludzi do produkowania. Zasiane wtedy ziarno zakiełkowało już po kilku latach, gdy idąca po władzę ekipa Ronalda Reagana uczyniła z krzywej Laffera jeden ze swoich głównych argumentów, uzasadniający znaczące obniżki podatkowe, które republikanie rzeczywiście wówczas przeforsowali. Neoliberalna logika podażowa została potem skopiowana w wielu krajach świata. Efekt jest taki, że dziś większość rozwiniętych gospodarek ma dużo niższe stawki podatkowe niż na początku lat 70. Wysoki poziom długu publicznego to tylko naturalna konsekwencja takiego stanu rzeczy.

Najciekawsze jest jednak to, że krzywa Laffera od początku była i pozostała do dziś konstruktem wyłącznie teoretycznym, dogmatem pozwalającym ekonomistom i politykom określić, po której stronie barykady aktualnie się znajdują. Liberałowie uważają ją za pewnik i będą potrafili wskazać przykłady świadczące o bezpośrednim związku pomiędzy obniżkami podatków a zwiększeniem dynamiki gospodarczej. Krytycy Laffera odpowiedzą jednak wieloma przykładami pokazującymi coś dokładnie odwrotnego. Mają oni nawet coś w rodzaju antylafferowskiej księgi pamiątkowej, w której można wyczytać, że: „Obniżki podatków powodują spadek dochodów budżetowych. To jedyne, czego możemy być pewni” (Austan Goolsbee). „Może i działa to na serwetce, ale niestety nie w USA” (Anil Kashyap). „Jak coś nie zadziałało w przeszłości, to nie zadziała i dziś. Sorry, Laffer” (Kenneth Judd). Nawet republikanin George Bush senior (potem wiceprezydent u Reagana) nie dowierzał podejściu lafferowskiemu, nazywając je „ekonomią wudu”.

Oczywiście gdyby chodziło tylko o Amerykę, to nie byłoby takiego problemu. Niestety w podobnym kierunku poszło wiele innych zachodnich gospodarek. Kto uważa, że to jakieś populistyczne zawracanie głowy, niech koniecznie sięgnie do najnowszej pracy ekonomistów Kennetha Scheve’a i Davida Stasavage’a. Stworzyli oni potężną bazę danych dotyczącą opodatkowania najbogatszych w dwudziestu najbardziej rozwiniętych krajach świata, i to na dodatek w imponującej skali historycznej: od roku 1800 do dziś. Pod uwagę wzięli dwa kluczowe czynniki. Pierwszy to najwyższa stawka podatku dochodowego, a drugi – wysokość podatku spadkowego. „Jeżeli jakiemukolwiek fiskusowi udało się kiedykolwiek opodatkować kapitał, to właśnie przy użyciu tych dwóch narzędzi”25 – przekonują autorzy.

Gdy te zmiany stawek podatkowych nanieść na oś czasu, będą one swym kształtem przypominały odwróconą literę U. Najpierw długo, długo nic. A potem (mniej więcej sto lat temu) krzywa idzie ostro w górę. Szczyt przypada na lata 50., 60. i 70. XX wieku, gdy krańcowa stawka podatku dochodowego wynosiła w zachodnich gospodarkach średnio około 60 procent (a bywały i kraje, gdzie sięgała nawet 90 procent). Potem zaczyna się gwałtowny spadek, aż do dzisiejszych 38 procent. Wyjątków od tej reguły prawie nie było. A gdy się zdarzały, to przybierały postać groteskowych krótkotrwałych wahnięć, jak choćby inicjatywa François Hollande’a, który w 2014 roku podniósł we Francji najwyższą stawkę PIT do 75 procent, a potem zaledwie po roku wycofał się z tego pomysłu. Podobnie jest z podatkiem spadkowym. Sto lat temu wynosił na Zachodzie średnio około 20 procent. W połowie stulecia poszedł w górę do ponad 40 procent, po czym spadł znów do dzisiejszych 20. Jeśli kogoś nie zadowalają te uśrednione dane, zawsze może dostroić soczewkę nieco dokładniej.

Stany Zjednoczone? 79 procent w 1935 roku, a potem powyżej 70 procent aż do 1982 roku. I ostro w dół do dzisiejszych 39 procent (a było już nawet 35 procent). Wielka Brytania? Z 60 procent (międzywojnie) przez 90 procent (okres powojenny) do 40 procent dziś. Szwecja? Z 70 procent po wojnie do dzisiejszych 30. I tak dalej, i tak dalej. Liczbami można żonglować w zasadzie w nieskończoność, wzbogacając opowieść na przykład o stawki efektywne (czyli ciężary podatkowe po odliczeniu ulg i ułatwień). W niczym nie zmieni to jednak ogólnego wniosku. Bogaci początków XXI wieku dokładają się do wspólnej kasy w stopniu dużo mniejszym niż pokolenie ich rodziców, a czasem i dziadków – podsumowują swój wywód Scheve i Stasavage.

Finansjalizacja dodaje gazu

Na efekty tego stanu rzeczy nie trzeba było długo czekać. Już pod koniec lat 80. pojawiły się więc pierwsze sygnały, że nawet najbardziej rozwinięte kraje nie mogą się zadłużać w nieskończoność. Jednocześnie na scenę weszły rynki finansowe jako gracz zdolny stawiać warunki rządom najbogatszych krajów. Jaka była jednak odpowiedź kapitalizmu? Oczywiście, że wina leży po stronie… rozrzutnej demokracji. Ludowi trzeba więc zakręcić kurek z pieniędzmi i zafundować programy redukowania wydatków publicznych (dziś znane pod nazwą austerity). Czy kapitalizm też wtedy oszczędzał? Oczywiście, że nie. Podczas gdy kolejne fale cięć likwidowały podstawy państwa dobrobytu (mniej na bezrobotnych, mniej na mieszkalnictwo, mniej na szkoły), biznes mógł liczyć na kolejne subsydia i zwolnienia podatkowe.

Innym sposobem kupienia sobie dodatkowego czasu przez kapitalizm była deregulacja, zwłaszcza sektora bankowego, która ruszyła pełną parą pod koniec lat 90. Wielki kapitał był zadowolony, bo deregulacja otworzyła mu drogę do nieprawdopodobnych wcześniej zysków. A ludziom z początku też to się podobało, ponieważ ogromnie potaniały kredyty, siła nabywcza przeciętnego obywatela znacząco się więc zwiększyła. Tak ruszyło zjawisko „sprywatyzowanego keynesizmu”. Rząd, zamiast pożyczać pieniądze, żeby za ich pomocą zapewnić zwykłemu człowiekowi dostęp do godnych warunków życia, przerzucił to zadanie na obywatela. Według zasady: „Proszę, masz tu tani kredyt i spełniaj swoje marzenia”. Droga do krachu bankowego lat 2007–2008 stanęła otworem.

Dodajmy do tego jeszcze tak zwaną drugą globalizację, która zaczęła się rozpędzać gdzieś w latach 70., a szczególnego przyspieszenia nabrała po upadku żelaznej kurtyny. Schemat był ten sam: niemal całkowita eliminacja barier taryfowych i pozataryfowych pozwoliła kapitałowi bez większych przeszkód hulać po kuli ziemskiej w poszukiwaniu zysku oraz unikać opodatkowania na nieznaną dotąd skalę. Przegranymi były jednak rządy państw narodowych, którym coraz trudniej było znaleźć źródła finansowania dla wydatków publicznych oraz osłaniania słabszych (na przykład pracowników) przed negatywnymi skutkami globalizacji (jak outsourcing miejsc pracy). Najnowszy sukces umów takich jak CETA (zawarte w 2016 roku porozumienie o wolnym handlu i wspieraniu inwestycji między Unią Europejską a Kanadą) pokazuje, że kapitał wcale nie ma zamiaru zwolnić.

Ekonomia głównego nurtu przez długi czas nie potrafiła tych zjawisk należycie odczytać i zinterpretować. Myślano mniej więcej tak: żyjemy w kapitalizmie. A w kapitalizmie najważniejszy jest przecież kapitał. A gdzie mamy do czynienia z kapitałem w czystszej postaci, jeżeli nie na rynkach finansowych? Stąd już zaś tylko krok do wniosku, że gdy kwitnie kapitał finansowy, kwitnie i sam kapitalizm.

Dlatego wszystkie dzwonki ostrzegawcze były ignorowane. A dzwoniły jak szalone. Najlepiej widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych. W latach 1980–2000 zyski amerykańskiego sektora finansowego wzrosły z 32 miliardów do prawie 200 miliardów w roku 2000. Czyli prawie siedem razy! W tym samym czasie udział zysków sektora finansowego w zyskach gospodarki urósł z 19 do 29 procent. Jeszcze w 1983 roku Citibank – największy wówczas bank USA – miał aktywa warte około 3,2 procent amerykańskiego PKB. Dziś Bank of America to około 16 procent dochodu narodowego USA, JPMorgan Chase waży jakieś 15 procent, a Citigroup 13 procent26.

Spójrzmy na kolejny wskaźnik. Jeżeli poszerzyć finanse o blisko powiązane z nim sektory ubezpieczeń i nieruchomości, wyłania się obraz jeszcze większej dominacji. I tak w 1970 roku udział finansów, ubezpieczeń i nieruchomości wynosił jakieś 35 procent tej części amerykańskiego PKB, którą wyrabia tak zwana branża produkująca, a więc przemysł, rolnictwo, budownictwo i transport razem wzięte. Około 1990 roku ten wskaźnik doszedł do 50 procent. Dziś wynosi około 90 procent, co oznacza tyle, że finanse w praktyce zastąpiły tradycyjną twardą produkcję w roli dmuchawy pompującej PKB. I choć przytoczone tu dane dotyczą tylko amerykańskiego serca współczesnego kapitalizmu, tendencja jest widoczna w całym rozwiniętym świecie.

Tymczasem ekonomia głównego nurtu przez lata zachowywała się tak, jakby finansjalizacja oznaczała zmianę kilku dość abstrakcyjnych i trzeciorzędnych wskaźników procentowych. Tłumaczono, że rozrost sektora finansowego to naturalny etap rozwoju gospodarek zachodnich, które na naszych oczach przechodzą z XX-wiecznej fazy uprzemysłowienia do opartej na usługach ponowoczesności. Trzeba więc iść „z czasem, z postępem, z osiągnięciami”. Owszem, tu i ówdzie pojawiały się głosy krytyczne, takie jak choćby Michaela Hudsona. Ten obdarzony dobrym piórem i niestroniący od publicystyki ekonomista postkeynesowski napisał w 1998 roku artykuł pod znamiennym tytułem Financial Capitalism vs. Industrial Capitalism [Kapitalizm finansowy kontra kapitalizm produkcyjny], w którym ostrzegał, że nasza gospodarka ewoluuje w innym kierunku, niż większość ludzi sobie to wyobraża. Kapitalizm, w którym żyjemy, nie ma wiele wspólnego ani z tym, co opisują ekonomiści, ani z analizą i obietnicami polityków którejkolwiek politycznej maści. Winę za ten stan rzeczy ponosić miała właśnie finansjalizacja, która fundamentalnie zmieniła kapitalizm funkcjonujący przez większą część XIX i XX wieku. Fasada pozostała niby taka sama, ale do środka wstawiono całkiem nową i niewypróbowaną maszynerię, która na dodatek wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli.

Szybko, coraz szybciej

Nieżyczliwi obserwatorzy bardzo często sprowadzają argumenty krytyków finansjalizacji do prymitywnej nagonki na chciwe banki. To nieporozumienie polegające na zasadniczym spłyceniu opisywanego zjawiska. Oskarżanie banków i bankowców o całe zło współczesnej gospodarki jest jak łajanie chorego na grypę za to, że zaraża zdrowych. Skupiamy się w ten sposób na objawach, nie zaś na przyczynach trawiącej organizm choroby. Tak naprawdę problemem finansjalizacji nie jest bowiem istnienie sektora finansowego ani nawet jego rozrost i deregulacja. Problemem jest radykalne zwiększanie się roli tego sektora w gospodarce.

Kłopot polega bowiem na tym, że w ciągu minionych dwudziestu–trzydziestu lat motywy finansowe zyskały w biznesie coraz większe znaczenie, a aktorzy finansowi stali się bezprecedensowo potężni. Ale zostawmy teorię. Zjawisko to można przecież pokazać na wielu przykładach. Weźmy pojedynczą firmę i spróbujmy sobie na początek odpowiedzieć, kto dziś rządzi w takiej korporacji. Potężny szef w stylu prezesa albo dyrektora wykonawczego? No cóż, on z pewnością ma piękny gabinet oraz wysokie uposażenie, ale zazwyczaj jest tylko fachowcem wynajętym przez udziałowców, a więc rozproszonych właścicieli. Jednym z efektów postępującej finansjalizacji jest właśnie to, że takim właścicielem można się stać bardzo szybko. Bardzo szybko można też z tej roli wyjść.

Skutek jest taki, że pomiędzy udziałowcami a firmą nie ma już takiej więzi jak kiedyś, dominuje więc dążenie do jak najlepszego wyniku krótkookresowego. Udziałowcy chcą przecież, by dywidenda została zrealizowana jak najszybciej i była jak najwyższa. Wynajęci przez nich menedżerowie są oceniani na podstawie tego, czy zdołali ten cel zrealizować. Warto zwrócić uwagę, że wszyscy po drodze zachowują się zupełnie racjonalnie. Każdy działa tak, by jemu było jak najlepiej (tak właśnie definiuje się „racjonalność” w ortodoksyjnej ekonomii liberalnej). Ale niestety z tego łańcuszka racjonalnych motywów rodzi się zjawisko niebezpieczne dla całej gospodarki. Dlaczego? Bo im więcej firm zaczyna funkcjonować na takich warunkach, tym powszechniejsza staje się finansjalizacja.

Gdyby rzecz dotyczyła tylko sektora finansowego, nie byłoby to tak szkodliwe. Finanse zawsze były branżą trochę postrzeloną. Ale problem w tym, że finansjalizacja od dawna kolonizuje inne gałęzie gospodarki, na przykład przemysł. Jeszcze trzydzieści–czterdzieści lat temu działające na tym rynku firmy funkcjonowały na zupełnie innych zasadach. Produkowały pewien towar, a potem go sprzedawały. Uzyskaną nadwyżkę zabierał właściciel i dzielił się nią z pracownikami. Jeśli dawał zbyt mało, to przyciskały go związki zawodowe. Jakąś część dochodu przeznaczano też na inwestycje. Wszystkie strony wiedziały jednak, że liczy się nie tylko to, co dziś, lecz również perspektywy na przyszłość. Jednak w momencie, gdy koncerny przemysłowe stały się normalnymi spółkami giełdowymi, zaczęły działać na tych samych zasadach co sektor finansowy. Inwestycje w realny kapitał zeszły na drugi plan, ponieważ zazwyczaj przynoszą zwrot dopiero w dłuższym okresie. Tymczasem logika finansjalizacji skupia się raczej na okresie krótkim, na dywidendzie i kursie akcji. I tak w miarę upływu czasu w zachodnich gospodarkach realne inwestycje i zyski, które kiedyś szły w parze, zupełnie się od siebie oddzieliły.

Potwierdza to wiele badań empirycznych, jak na przykład studium przeprowadzone niedawno przez Michaela J. Coopera ze Szkoły Biznesu im. Davida Ecclesa na Uniwersytecie Utah27. Ekonomista przebadał wyniki finansowe ponad tysiąca firm na przestrzeni dwudziestu lat. Wyszło mu, że im więcej zarabiają szefowie tych firm, tym gorsze wyniki takich spółek. Zaskoczeni? Kiedy to dokładnie logika opisana chwilę wcześniej! Przecież w świecie wielkiego sfinansjalizowanego biznesu kategorią, która decyduje o sukcesie, jest zwrot dla akcjonariusza. W praktyce zadaniem każdego prezesa jest więc przyniesienie jak najwyższych zysków w jak najkrótszym czasie. I każdy z nich doskonale wie, jak to się robi. Trzeba po prostu w ciągu pierwszego roku albo dwóch wycisnąć z firmy wszystko, co się da. Drogą do tego celu jest zazwyczaj cięcie kosztów. Tak osiąga się wynik, który można pokazać akcjonariuszom. Im wynik lepszy, tym większa szansa, że dostanie się kredyt zaufania na kolejną kadencję. W ten sposób taki prezes może w ciągu kilku lat stać się milionerem, nie inwestując ani grosza własnych pieniędzy. I znowu ta sama diabelska logika. Im więcej płacimy prezesowi, tym bardziej on się stara zadowolić mocodawców i dostarczyć im to, czego chcą. Czyli szybki zysk. Zwykle po kilku latach wychodzi na jaw, że firma nie była zarządzana rozwojowo, bo jej kierownictwo myślało tylko o maksymalizacji bieżących profitów. Ale kogo to obchodzi? Prezes już swoje zarobił, akcjonariusze też. Nie ma nikogo, komu w tym układzie zależałoby na długofalowej kondycji przedsiębiorstwa. Kiedyś dbał o to prezes, bo jego osobisty majątek rósł razem z firmą. Dziś zarabia fortunę w rok czy dwa, zwłaszcza w dużych korporacjach.

Jeszcze za mało przykładów? Spójrzmy więc na zjawiska outsourcingu i offshoringu (czyli przenoszenia kluczowych elementów łańcucha produkcji do tańszych krajów). Zachodnie korporacje dość szybko zauważyły, że neoliberalizm i globalizacja dają im niebywałe możliwości maksymalizacji zysków, czyli również nadmuchania premii dla najwyższej kadry menedżerskiej. To był bezlitosny proces, bo nawet gdyby amerykański biznes nie chciał uciekać z kraju, i tak zostałby do tego… zmuszony. Inwestorzy mówili do firm: „Zobaczcie, tam są niesamowite szanse na krociowe zyski. Nadal ich nie widzicie? To my zaraz pójdziemy do waszych konkurentów i sfinansujemy im przejęcia waszego biznesu. Wasze firmy i tak trafią do Chin, ale niestety już bez was na pokładzie. Więc lepiej zróbcie to, co chcemy!”. Dopiero teraz – po trzech dekadach intensywnej globalizacji – przychodzi otrzeźwienie. Również bogaty Zachód zaczyna dostrzegać, że to, co dobre dla jego firm, okazało się zabójcze dla tamtejszych rynków pracy (offshoring zatrudnienia) i finansów publicznych (offshoring podatkowy).

Ach, monopolistą być

„No to sobie ponarzekaliśmy! A teraz czas dorosnąć i pogodzić się z tym, że tak właśnie działa zglobalizowany kapitalizm. Witamy w XXI wieku!” – takie rozumowanie to kolejna z metod wytrącania krytykom finansjalizacji argumentów z ręki. Jest to jednak postawa tylko z pozoru zdroworozsądkowa. Każdy, kto chciałby w ten właśnie sposób podważyć sens powyższych rozważań, powinien najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie, czy sfinansjalizowany kapitalizm ostatnich dwudziestu–trzydziestu lat faktycznie sprawnie funkcjonuje. A może jest jak narkoman, który musi sięgać po coraz to nowe i silniejsze środki odurzające, by jeszcze raz odlecieć – przynajmniej na chwilę?

Chyba już najwyższa pora, by poznać środowisko niewielkiego nowojorskiego czasopisma „Monthly Review”, które pomoże nam lepiej zrozumieć tę narkotykową metaforę. Założył je w 1949 roku harwardzki ekonomista Paul Sweezy. Trzeba było być niezłym oryginałem, żeby w czasach szalejącego w Stanach powojennego antykomunizmu głosić marksistowskie poglądy na gospodarkę. Na szczęście Sweezy dysponował sporym majątkiem (odziedziczonym po ojcu bankierze), który pozwolił mu zachować intelektualną niezależność i poświęcić się badaniom nad naturą współczesnego kapitalizmu. Ekonomista zmarł w 2004 roku, nie doczekał więc kryzysu 2008 roku i renesansu zainteresowania jego teoriami krytycznymi. Na szczęście wychował sobie jednak grono godnych następców, na czele z obecnym redaktorem naczelnym „Monthly Review” Johnem Bellamym Fosterem, autorem (do spółki z Robertem McChesneyem) wydanej w 2012 roku książki Kryzys bez końca28, która w prosty i przystępny sposób wyjaśnia, o co chodzi z tym narkomanem.

Lojalnie ostrzegam, że jeśli ktoś chce dalej wierzyć w wywodzoną od Adama Smitha bajeczkę o szlachetnym kapitalizmie, w którym wolne jednostki konkurują ze sobą na wolnym rynku, co skutkuje optymalną alokacją zasobów ekonomicznych, to niech natychmiast przerwie lekturę. Albo czyta dalej, ale już na własną odpowiedzialność. Zarówno Sweezy’ego, jak i Fostera nie interesuje kapitalizm z książeczek dla grzecznych dzieci (ewentualnie dla studentów pierwszego roku ekonomii), lecz kapitalizm realny. Sweezy już w latach 70. nazwał go kapitalizmem monopolistycznym. Nie ma on nic wspólnego z romantyczną opowieścią o wolnym homo oeconomicus, dzięki któremu prowadzona przez niewidzialną rękę rynku podaż spotyka się z popytem, po czym żyją długo i szczęśliwie. Kapitalizm monopolistyczny charakteryzuje się potężną spiralą centralizacji i dominacją korporacyjnych form organizacji gospodarczej. Poszczególne branże są tutaj kontrolowane przez kilka oligopolistycznych firm, które w dziedzinie decyzji produkcyjnych oraz inwestycyjnych działają nie tyle w konkurencji wobec siebie, lecz – jak to ujął Joseph Schumpeter – „z wzajemnym poważaniem”29. Oczywiście i w tej superlidze gigantów dochodzi niekiedy do pewnych przesunięć. Czasem ktoś z niej spadnie (Kodak, Nokia), a czasem ktoś awansuje (Apple, Google). Warto jednak zwrócić uwagę, że każdy nowy „pistolet” szybko akceptuje obowiązujące tu reguły gry, a wszystkie wysiłki koncentruje na uzyskaniu pozycji monopolistycznej w swojej działce, a jeszcze lepiej – zawiązuje oligopol kontrolujący kilka powiązanych ze sobą branż.

To jest jednak kolejny moment, w którym kapitalizm zaczyna gryźć własny ogon. Giganci stają się jak disneyowski Sknerus McKwacz, który gromadzi w swoim skarbcu w Kaczogrodzie kolejne sztabki złota i nie robi właściwie nic innego. Sweezy nazwał to zjawisko „nadakumulacją kapitału” charakteryzującą największe podmioty kapitalizmu monopolistycznego. To coś jakby zaklęty krąg. Niechęć posiadaczy kapitału do aktywniejszej polityki redystrybucyjnej rządu czy strach przed utratą konkurencyjności (mrożenie płac) sprawiają, że stają oni wobec bariery popytu. Czyli, mówiąc wprost, nie ma wystarczającej liczby chętnych do kupowania ich towarów. Wskutek tego ogromna część zdolności wytwórczych gospodarki pozostaje niewykorzystana (istniejące dziś fabryki samochodów mogłyby bez trudu wyprodukować trzy razy tyle towaru co obecnie), co z kolei ma wpływ na brak inwestycji. Firmy z zasady nie są chętne do inwestowania w branżach, w których duża część istniejących zdolności pozostaje bezczynna. Malejącemu wykorzystaniu zdolności wytwórczych towarzyszy coś, co Foster i McChesney nazwali stagnacją zatrudnienia i co jeszcze bardziej pogłębia barierę popytu. W efekcie im więcej korporacje zarabiają, tym bardziej spada ich ochota do reinwestowania zgromadzonych środków. Jeżeli spojrzeć na prywatne niemieszkaniowe inwestycje netto w gospodarce amerykańskiej, to spadły one z 4 procent PKB w latach 70. do 3 procent w latach 90. i 2,4 procent w latach 2000–2010. I tak w kółko.

Na finansowym głodzie

Nietrudno zauważyć, że autorzy tacy jak Paul Sweezy i John Bellamy Foster prowadzą nas prościutką drogą do najczystszej herezji polegającej na przekonaniu, że naturalnym etapem rozwoju kapitalizmu jest stagnacja. Jest ona jakby jego drugą naturą. Jak to więc możliwe, że w minionych dwudziestu–trzydziestu latach gospodarka zachodnia się jednak rozwijała? Tu właśnie powraca przywołana wcześniej metafora narkomana, który musi strzelić sobie działkę silnego środka psychoaktywnego, żeby wyrwać się z nudnej stagnacji. W roli tego narkotyku wystąpił właśnie rozwój finansowej nadbudowy, a więc opisywana już wcześniej finansjalizacja korporacji, ich zaangażowanie się w spekulacje surowcami i walutami, a w razie potrzeby realizowanie natychmiastowych zysków za pośrednictwem nowej fali fuzji i przejęć.

Jeśli ktoś sądzi, że to wywody zbyt teoretyczne, odsyłam go do praktyków, takich jak długoletni wpływowy menedżer General Motors Bob Lutz, z którym miałem okazję rozmawiać kilka lat temu. Lutz wspominał wtedy z żalem, jak GMAC, czyli finansowa ekspozytura General Motors, w okresie poprzedzającym kryzys mocno weszło na rynek kredytów subprime, co na początku przynosiło wielkie zyski. Przez pewien czas wyglądało to tak, jakby finansowe ramię firmy subsydiowało właściwą misję GM, czyli produkcję samochodów. „Podczas posiedzeń władz całego koncernu nieraz publicznie pytałem, jak to możliwe, że ich wyniki są tak niesamowite, ale słyszałem tylko, żeby się nie martwić. Tymczasem należało się martwić”30 – mówił Lutz, który nie wiedział wtedy nawet, że celnie wskazuje zjawisko zgubnej finansjalizacji amerykańskiej gospodarki. Stała się ona – wedle słów Johna Bellamy’ego Fostera – „akceleratorem cyklu koniunkturalnego, który popychał go coraz szybciej na drodze w górę i pogłębiał stromiznę spadku na drodze w dół”31.

Kapitalizm z siekierą biega

Jesteśmy więc już o krok od