Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór pięciu opowiadań fantastyczno-naukowych po raz pierwszy wydany w 1984 roku przez Wydawnictwo "Śląsk" w Katowicach. Spotykamy się w nim zarówno z problemami wynikającymi z penetracji głębokiego kosmosu, jak i z możliwymi konsekwencjami niedostatecznie kontrolowanego burzliwego rozwoju nuklearnej energetyki, czego przedsmak dane nam już zresztą było poznać także w naszych czasach, na przykład w postaci skutków niedawnego trzęsienia ziemi w Japonii.
W inaugurującym zbiór opowiadaniu "Misja" autor proponuje oryginalny, a zarazem radykalny, być może jedynie skuteczny sposób, przy zastosowaniu którego można by mówić o możliwości ustanowienia autentycznie demokratycznego ustroju na naszym globie.
W tytułowym opowiadaniu "Dla każdego inny raj" jesteśmy natomiast świadkami odwiecznej walki pomiędzy tymi, którzy w imię cywilizacyjnego postępu są skłonni do poniesienia wszelkich związanych z jego osiągnięciem, niekiedy bardzo wysokich kosztów, a tymi, którzy optują za równomiernym rozwojem uwzględniającym skutki owego progresu, gdyż tylko w takim postępowaniu widzą szanse na przetrwanie ludzkiego gatunku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Rok wydania: 2015
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Janusz Szablicki
Dla każdego inny raj
© Copyright by
Janusz Szablicki & e-bookowo
Projekt okładki: e-bookowo
ISBN 978-83-7859-576-2
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie II 2015
Zbiór pięciu opowiadań fantastyczno–naukowych wydany po raz pierwszy w 1984 r. przez Wydawnictwo „Śląsk”. Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autorskiej korekcie.
W pierwszym opowiadaniu, MISJA, głównemu bohaterowi zostaje powierzona misja rozeznania, czy społeczeństwo egzystujące w jednym z odległych gwiezdnych systemów, które właśnie zwróciło się do Federacji z prośbą o przyjęcie go do grona jej członków, spełnia niezbędne po temu warunki. Po powrocie z misji nasz bohater składa stosowne sprawozdanie. Jednak pomimo pozytywnego charakteru tegoż czynniki decyzyjne Federacji uznają, że Federacja może się doskonale obejść bez owego nowego członka. Może na tego rodzaju decyzji zaważyła osobliwa z ziemskiego punktu widzenia forma pojmowania istoty demokracji prezentowana przez ubiegających się o członkostwo?!
Akcje pozostałych czterech opowiadań rozgrywają się zarówno na naszej starej, poczciwej Ziemi, jak i w odległym kosmosie.
Świadomość powracała szybko, niczym woda do wysuszonej na wiór gąbki. Zanim jednak na dobre doszedłem do siebie, przez ładnych parę sekund doznawałem wielce niesympatycznego uczucia, że jakaś w równym stopniu potężna, jak okrutna siła rozszarpuje bezlitośnie każdy mój mięsień z osobna, wygina kości na wszelkie możliwe i zgoła nieprawdopodobne sposoby, nadziewa oczy na tysiąc szpikulców.
Wprawdzie nie po raz pierwszy w moim życiu gościłem w kabinie odbiorczej transformera, lecz tego rodzaju impresje były mi jak dotąd – na szczęście! – najzupełniej obce.
Nie był to jednakże najbardziej odpowiedni moment do dokonywania analizy tego stanu rzeczy, szczegółowego zgłębiania jego genezy, a zwłaszcza – roztkliwiania się nad sobą: obecnie całą uwagę należało bezwzględnie ześrodkować na czymś zupełnie innym. Zacząłem ostrożnie, wolniuteńko otwierać oczy. Wokół mnie zwierały się śnieżnobiałe ściany kojarzące mi się nieodparcie z absolutną sterylnością. Kropka w kropkę takie, jak w kabinie nadawczej. Był jednak pewien drobny szczegół, który je od tamtych odróżniał: ich nieskazitelną biel mącił tutaj mianowicie bioindykator tkwiący na wprost mojej twarzy. Prychał regularnie, w rytmie dwusekundowym, jaskrawą, agresywną czerwienią, rozpędzając chwilami do niewyobrażalnych prędkości ogromne kręgi, które zdawały się toczyć nie w moich źrenicach, lecz gdzieś na zewnątrz, wokół mej głowy.
Uśmiechnąłem się. To znaczy, by być w zgodzie z pradą, chciałem to uczynić, lecz niewiele z tego jednak wyszło, twarz moja nadal była bowiem sztywna, nieruchoma, niczym maska byle jak wystrugana z drewna. Indykator prychał, a więc całą tę operację międzygwiezdnej transmisji z całą pewnością miałem już za sobą. I to, co najważniejsze, operację uwieńczoną według wszelkiego prawdopodobieństwa pełnym sukcesem!
Rozluźniłem się; westchnienie bezmiernej ulgi zakołysało moją obleczoną w transmisyjny skafander piersią. Naturalnie nie chodziło o brak zaufania do aparatury: wszak doskonale wiedziałem, z jakim pietyzmem ją hołubią technicy z Obsługi Transmisji, ile troskliwej, iście matczynej uwagi poświęcają każdemu jej, nawet najmniej ważnemu – o ile, rzecz jasna, w ogóle było można którykolwiek z nich w ten sposób określić! – elementowi. Chodziło po prostu o to, że raptem stanęła mi przed oczyma twarz profesora Jańskiego i ów wieloznaczny, wielce niepokojący błysk triumfu w jego źrenicach.
Fotel, w którym obecnie tkwiłem odchylony głęboko do tyłu, przypominał w najogólniejszych zarysach zwykłe diagnostyczne krzesło. Moja prawa dłoń spoczywająca bezwładnie, niczym coś zupełnie obcego w stosunku do całej reszty mojej osoby, na dość szerokim, z lekka zaklęśniętym bocznym oparciu nieomal stykała się za pośrednictwem serdecznego palca z przyciskiem kasacyjnym. Mając już po dziurki w nosie owej zwariowanej karuzeli, której za oś zdawał się służyć jakiś bliżej nieokreślony punkt we wnętrzu mojej czaszki, napiąłem mięśnie i przesunąłem dłoń tak, że całkiem pokryła chłodnawą, gładką, przyjemną w dotyku główkę dość dużego przycisku. Bioindykator momentalnie zamarł; tylko owe ogromne kręgi, jakby obdarzone własnym żywotem, toczyły się jeszcze przez pewien czas, aż wreszcie i one rozpełzły się wolno, jakby niechętnie po całym moim neurosystemie.
Wyłączenie bioindykatora oznaczało nie tylko zafundowanie źrenicom wytchnienia; był to jednocześnie sygnał dla tych tam, czuwających nad prawidłowym przebiegiem procesów zachodzących w komorze nadawczej, że przesyłka dotarła już wreszcie pod wskazany adres. I to w nie najgorszym stanie!
Odczekałem jeszcze chwilę, dokładnie tyle, ile rekomendowała instrukcja, a następnie dopomagając sobie obydwiema rękami, z należytą, stosowną do okoliczności ostrożnością wywindowałem się do pozycji stojącej. Gdzieś w łydkach leciuteńko zamrowiło, potem owe mrowienie spłynęło leniwą falą do stóp i wreszcie zupełnie zanikło. Asekurując się oparciem fotela wykonałem dla sprawdzenia swojej aktualnej kondycji trzy ostrożne, niepełne przysiady. Mięśnie zdawały się funkcjonować bez zarzutu, tak jakbym miał za sobą jedynie króciutką, siłodajną drzemkę, a nie osiemnaście lat świetlnych z okładem. Już nawet w ogóle nie wspominając o dokumentnym rozbiciu, a następnie ponownym scaleniu wszystkich bez wyjątku atomów tworzących mój organizm!
W tym momencie w jednej ze ścian bez jakiegokolwiek zwiastuńczego sygnału utworzył się lekko zaokrąglony u góry otwór drzwiowy. Chwilę nastawiałem uszu, lecz nie dobiegł do mnie stamtąd żaden dźwięk. Definitywnie oderwawszy dłonie od oparcia fotela właściwie nie wiadomo dlaczego ruszyłem w stronę drzwi na palcach, zupełnie jak gdybym zapragnął zaskoczyć tam kogoś. Przestąpiłem dość wysoki próg i znalazłem się w obszernym, rzęsiście oświetlonym pomieszczeniu, stając oko w oko z grupką osobników najwyraźniej cierpliwie oczekujących na me pojawienie się. Gdyby nie te ich podniosłe wyrazy twarzy i dość przewiewne szatki, w niczym nie przypominające używanych przez Federatów ubiorów, zwłaszcza kiedy się wybierali na przechadzkę pod obcymi gwiazdami, niechybnie wziąłbym ich za swoich rodaków, owych genialnych techników, którzy przygotowywali tutaj w trudzie i znoju przyjazny grunt na moje przyjęcie. Rzuciłem tu i tam okiem. W ścianę przylegającą do tylko co opuszczonej przeze mnie kabiny odbiorczej wbudowany był segment typowej aparatury transformacyjnej rodzimej konstrukcji. Zresztą jakaż inna, u diaska, mogłaby ona być, skoro transformerami dysponowała jedynie Federacja, przynajmniej jeśli brać pod uwagę te obszary Przestrzeni, które bądź to już zostały przez nią spenetrowane, bądź co do których dysponowano wystarczająco wiarygodnymi, uzyskanymi w najrozmaitszy sposób informacjami?
Zwykle łyse jak kolano, niezbyt wysokie sinożółte pagórki po niedawnej fali ulewnych dreszczów szybko pokryły się młodzieńczo bujną, trawiastą czupryną. Tu i tam podnosił się z niej skrzekliwy, coraz to rwący się lament legawek. To chyba właśnie owe niespokojne trele uprzytomniły nagle Nunkowi, że dzisiaj oprócz mizernej czarki wody nie miał jeszcze niczego w ustach. Zwinął mu się boleśnie żołądek, niczym dalekie echo lamentu legawek zaburczały żałośnie kiszki, lecz pomimo to ani mu przez myśl nie przeszło, że przecież mógłby skręcić ze ścieżyny pełnej obłych kamyków i na poły zbutwiałych, obrzydliwie oślizgłych korzeni rozłażących się pod ciężarem stopy, podkraść się cichaczem do któregoś ze źródeł lamentu i spróbować schwytać jedną z legawek odurzonych mocnym słońcem i owymi mizernymi resztkami wody, które musiały się gdzieś tam jeszcze ostać w co większych zagłębieniach gruntu. Nogi niosły go prosto ku sterczącemu pośród zastygłych w gnuśnym bezruchu łanów traw rozłożystemu, lekko, jak gdyby w głębokiej nad czymś zadumie pochylonemu drzewu, przy którym miał wyznaczone spotkanie z Mi.
Kiedy się tam wreszcie znalazł, okazało się, że Mi jeszcze nie ma. Ani go to jednak nie zdziwiło, ani też nie ścisnął mu serca niepokój. Wszak Mi była kobietą, a każda kobieta w wiosce poczytywała sobie przecież za punkt honoru nigdy się nie zjawiać wcześniej od mężczyzny, z którym była akurat umówiona. Kiedy więc którejś z nich nawet się to niekiedy przypadkiem przytrafiło, kryła się wtenczas w trawie, pośród drzew czy za co większym, nadającym się do tego głazem i pokazywała dopiero po jego przybyciu.
Tak też musiało być pewnie i tym razem, albowiem ledwo wyciągnął się pod drzewem, wspierając wilgotne od potu plecy o jego spękany, szorstki pień, sucho zaszeleściły nieruchome dotąd trawy i pośród zieleni mignęło ognistorude futerko Mi.
Gwałtownie zerwał się na równe nogi. Mi energicznie, niczym wytrawny pływak nurt wody, rozgarniając ramionami kłącza, wynurzyła się z morza trawy w całej swej niepospolitej krasie. Jej pełne, jakby leciutko obrzmiałe wargi były ciemnofioletowe, a w futerku tu i ówdzie tkwiły uschnięte gałązki kusu: szła pewnie z wioski Średnim Jarem, którego łagodne zbocza były wyścielone krzaczkami obficie obsypanymi o tej porze roku dojrzałymi, pachnącymi odurzająco jagodami, słodkimi niczym sok mandorinu.
Wyciągnął ku niej stęsknioną dłoń, lecz nie udało mu się nawet musnąć przelotnie koniuszkami palców jej rozkosznie miękkiego puszystego futerka, albowiem Mi parę kroków przed nim nagle wrosła w ziemię, jakby zesztywniała. Chociaż nie padło jeszcze ani jedno słowo, już wiedział, jak się dzisiaj potoczy ich rozmowa, czym się ona zakończy.
– No i co, rozmawiałeś z Kru? – zapytała surowo, nie bawiąc się w żadne wstępy.
Patrząc na jej ściągniętą w grymasie zawziętości twarz Nunko pomyślał ze smutkiem, że Mi z całą pewnością nie pozwoli mu dzisiaj na najbardziej niewinną nawet pieszczotę, najdrobniejszą poufałość.
– Próbowałem – powiedział z zażenowaniem – ale nic z tego nie wyszło.
– Próbowałeś! – powtórzyła wzgardliwie, gniewnie uderzając drobną stopą o trawiasty dywan. – Ciągle próbujesz już od tylu dni i jakoś nigdy ci nic z tego nie wychodzi, zawsze coś staje ci na przeszkodzie! Jednak chyba ma rację mama twierdząc, że ty właściwie nie nadajesz się do niczego! A ja... – teraz w oczach Mi błysnęły malutkie perełki łez. – Ja jednak myślę, że to się bierze stąd, iż tobie tak naprawdę to wcale na mnie nie zależy!
Nunko patrzył na nią zupełnie zdruzgotany. Doskonale rozumiał jej nastrój: sam przecież także bardzo mocno przeżywał te swoje niepowodzenia. Dlatego najbardziej zabolały go właściwie nie jej słowa, ale ton, jakim je wypowiedziała.
– Jak możesz! – powiedział chropowato, albowiem gorycz zdławiła mu boleśnie gardło. – Czyż to w końcu moja wina, że Kru tak bardzo mnie nie cierpi? Jestem przekonany, że doskonale wie, o co mi idzie, dlaczego ostatnio wciąż kręcę się koło niego. I właśnie z tego powodu tak to wszystko ustawia, by mi nie dać najmniejszej szansy przedstawienia mojej prośby!
Łzy z oczu Mi już dawno doszczętnie wyparowały. Teraz patrzyła na niego chłodno, niemal wrogo. Jak gdyby nie był jej oddanym przyjacielem, ale najzagorzalszym przeciwnikiem, po którym można się spodziewać wszystkiego co najgorsze. Upływające sekundy kładły się pomiędzy nimi niczym nieprzebyty, coraz to wyższy mur. I nagle przyszło mu do głowy, że sprawy najprawdopodobniej mają się zupełnie inaczej, aniżeli dotychczas sądził; iż to właśnie jej zapewne niewiele zależy na tym, ażeby jego starania zostały uwieńczone sukcesem! Czyż zresztą – jeżeli zważyć wszystko sumiennie, to znaczy w miarę obiektywnie – miał prawo się temu dziwić? Wszak to nie tylko Kru okazywał mu, kiedy miał tylko jakąkolwiek po temu sposobność, swą pogardę, a nawet jakby odrazę. W większym lub mniejszym stopniu dotyczyło to także właściwie wszystkich mieszkańców wioski. Tyle że nie robili oni tego na ogół aż tak ostentacyjnie jak ich pośrednik pomiędzy nimi a bogami. Wyjątkiem była zapewne tylko jego matka, która spoglądała nań z jakąś osobliwą mieszaniną niechęci, troski i poczucia winy za to, że takim go właśnie na świat wydała, narażając go tym samym na cały szereg nieprzyjemności.
Ekran wideofonu, mimo że bronisz się przed tym ze wszech sił, coraz to przyciąga twoje oczy niczym przepotężny magnes. Jak dotąd wciąż jest jeszcze martwy niczym nieruchome, pokryte bielmem oko ślepca. Ach, ileż dałbyś za to, by pozostał takim jak najdłużej, najlepiej po wiek wieków, póki Słońce naturalną koleją rzeczy nie wypali się na miałki żużel, przemieni w lodową bryłę niezdolną do wzbudzenia czy choćby tylko podtrzymania nawet najbardziej prymitywnej drobiny życia! Lecz wiedząc to, co jest ci obecnie wiadome, zdajesz sobie doskonale sprawę, iż to twoje pragnienie nie ma najniklejszych nawet szans ziszczenia się, że to tylko kwestia czasu. Że prędzej lub później, może już dzisiaj, za sekundę bądź godzinę, a może dopiero jutro albo pojutrze – musi wreszcie buchnąć jaskrawymi barwami, które dla ciebie jednak będą miały tylko jeden odcień. Odcień kiru!
Jakiż byłeś naiwny, kiedyś sądził, że tą swoją decyzją zdołasz jeszcze odwrócić bieg historii, zażegnać Apokalipsę, którą nieopatrznie zawiesiłeś własnymi rękami nad światem, nad wszystkim tym co żyje, w tym naturalnie także nad swoim własnym gatunkiem! Tyle lat dla nich, z nimi pracować i nie zdawać sobie sprawy z tego, kim są w swej istocie, do zrodzenia jakich myśli są zdolne ich mózgi na wskroś przeżarte żądzą władzy, obłędną manią dominacji; nie przejrzeć ich przebiegłości, nie zrozumieć, że kiedy już ktoś raz odda się nieostrożnie w ich szpony, zawierzy ich pokrętnej ideologii, której fałsz umiejętnie ukrywają pod lukrem wzniosłych słów, to nie ma, nie może być dla niego odwrotu. Zdołałeś odkryć ich prawdziwe oblicza dopiero wtenczas, gdy na jakiekolwiek przeciwstawienie się było już o wiele za późno!
Ileż to już upłynęło czasu od owego momentu, kiedy się okazało, że doskonale znają wszystkie twoje karty? I kiedy wyłożyli swoje z bezwstydną swobodą wypływającą z poczucia całkowitej bezkarności, z przeświadczenia znajdującego – niestety! – pełne pokrycie w faktach, w tym, że choćbyś nawet stawał na głowie, robił nie wiadomo co, to i tak nie możesz, nie jesteś w stanie w niczym im przeszkodzić? Trzy dni. Trzy dni gorzkiej udręki, plucia sobie – poniewczasie! – w brodę. I trzy bezsenne, zdające się niczym guma ciągnąć w nieskończoność noce, odciśnięte teraz pod twoimi oczyma sinawymi, lekko obrzmiałymi kręgami.
Kiedy w pół godziny po tym, co uczyniłeś po długich rozterkach, otworzyły się gwałtownie drzwi i do twej pracowni wkroczyli dwaj strażnicy z dłońmi przylepionymi regulaminowo do spustów plaserów, przez głowę przemknęła ci myśl, że twoje sprawy zaczynają przybierać niezbyt korzystny obrót. Lecz wtenczas jeszcze sobie nie uświadamiałeś, iż może być aż tak źle.
– Od kiedy to wchodzi się do prywatnej pracowni bez pukania, bez zaczekania na przyzwolenie?! – rzuciłeś szorstko zza biurka, ściągając marsowo brwi, bo jednak tlił się jeszcze w tobie maleńki płomyk nadziei, iż owo najście może się okazać jakimś banalnym nieporozumieniem, zwykłym pomyleniem drzwi.
Strażnicy jednak ku twemu rozczarowaniu nie okazali najlżejszego nawet zmieszania. Po wykonaniu trzech kroków, od których odezwało się gdzieś drżąco, wysoko jakieś szklane naczynie, wrośli w podłogę. Ten, który wkroczył jako pierwszy i do końca utrzymał te parędziesiąt centymetrów przewagi nad swoim towarzyszem, strzelił przepisowo podkutym obcasem. Wówczas tak jakoś mimochodem odnotowałeś, że twarze strażników niczego nie wyrażają: puste, dokładnie wyprane z jakichkolwiek uczuć, z choćby tylko namiastki emocji. Twarze androidów wykonujących szybko i bezbłędnie wszelkie rozkazy upoważnionych do ich wydawania osobników, bez zaprzątania sobie głowy ich przyczynami i sensem, nie mających pojęcia, co to słabość, gniew czy antypatia. Tyle tylko, że to jednak nie były androidy, lecz ludzie z krwi i kości!
– Jest pan proszony o natychmiastowe udanie się z nami do Kwatery Głównej – wyrecytował ten pierwszy służbowo, jednym tchem.
Nagle poczułeś w sobie jakąś sztywność, jak gdyby nie wiadomo w jakim celu nałożono na ciebie pancerz z gipsu.
– Po co? – rzuciłeś już o niebo całe mniej pewnym tonem.
– Nie wiem. Tego dowie się pan na miejscu.
– Kto mnie prosi?
– Nie wiem. My mamy doprowadzić pana tylko do portierni. Tam panem pokierują odpowiednio dalej.
– D o p r o w a d z i ć?! – powtórzyłeś, dając i tonem, i gniewnym błyskiem oka do zrozumienia, że to słowo uważasz za kardynalne nieporozumienie, za karygodne, wołające o pomstę do nieba przekroczenie kompetencji przez tego, kto je wypowiedział. Na strażniku nie uczyniło to jednak najmniejszego wrażenia: wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę.
– Taki otrzymałem rozkaz – wyjaśnił beznamiętnie. – I bardzo pana proszę, niech pan nam nie utrudnia jego wykonania. Proszę mi wierzyć, bardzo nie lubimy uciekać się do przemocy. Powinniśmy się tam udać n a t y c h m i a s t!
Słowem chociaż nie wprost, zostało jednak powiedziane dostatecznie dużo na temat, co nastąpi, jeżeli się im przeciwstawisz, nie podporządkujesz bezzwłocznie ich woli. Jakże nędznie prezentowały się twoje ramiona w porównaniu z ich potężnymi barami! Jeszcze raz zerknąłeś dyskretnie na stojący w kącie pracowni plastykowy pojemniczek na odpadki i upewniwszy się, że z arkusików nie pozostało nic prócz mizernej kupki smolistoczarnego, jak gdyby z lekka wytłuszczonego popiołu, dźwignąłeś się ociężale z fotela, wyszedłeś niechętnie zza biurka i z hardo podniesionym czołem – praktycznie jedyna forma protestu, na jaką potrafiłeś się w tej chwili zdobyć w obliczu przemocy – ruszyłeś do drzwi.
Słońce stało w zenicie, lecz nie było nazbyt gorąco: wyż z północy o tej porze roku zawsze przynosił tutaj lekką ochłodę. W powietrzu unosił się ostry zapach niezakrzepłego plastyku: widocznie akurat remontowano gdzieś nawierzchnię którejś z wewnętrznych tras komunikacyjnych. Nagie wzgórza okalające Ośrodek były lekko przymglone. Kiedy znaleźliście się już blisko szarej, krępej budowli Kwatery Głównej przywodzącej na myśl najzwyklejszy bunkier, tyle że o zwielokrotnionych rozmiarach, zdałeś sobie raptem sprawę z tego, iż nieświadomie wpadłeś w rytm kroków swojej eskorty. Pomyślałeś z mimowolnym niesmakiem, że to mogłoby być przez kogoś postronnego poczytane za pewną formę solidaryzowania się z nią, lecz na zmianę kroku już było za późno, albowiem przed wami wyrósł pierwszy schodek.
W portierni o ścianach pełnych najrozmaitszych ekranów, pulpitów sterowniczych i jakichś innych wymyślnych urządzeń, o których przeznaczeniu nic albo prawie nic nie potrafiłbyś powiedzieć, przejął cię olbrzymi funkcjonariusz w randze kapitana. Wypuścił cię spod swoich opiekuńczych skrzydeł dopiero wtenczas, kiedy znaleźliście się pod masywnymi drzwiami gabinetu komandora Salveniego. A więc wyjaśniło się przynajmniej jedno: tym, który zapałał tak gwałtownym pragnieniem ujrzenia ciebie, był sam Salveni!
Komandor przywitał cię wielce sympatycznym, wylewnym uśmiechem, ale nie wyszedł ci, jak to zwykł był dotychczas czynić, na spotkanie, pozostając za tym swoim ogromniastym biurkiem o blacie zjeżonym różnokolorowymi przyciskami i najrozmaitszej maści przełącznikami. Uznałeś to za jeszcze jeden złowróżbny symptom i poczułeś się, o ile to w ogóle było możliwe, jeszcze bardziej nieswojo. Lecz przyzwawszy na pomoc resztki swej woli niczym nie dałeś tego po sobie poznać.
– Czemuż to, komandorze, mam do zawdzięczenia tę szczególną formę... zaproszenia? – rzuciłeś oschle, z kwaśną miną. Komandor Salveni, o czym zresztą wiedziałeś nie od dziś, nie należał jednak do kategorii ludzi, których łatwo byle czym przyprzeć do muru, wprawić w zakłopotanie czy wytrącić im z rąk inicjatywę.
– Mam nadzieję, profesorze, że nie przeszkodziłem panu w niczym naprawdę ważnym! – powiedział wykrętnie, z twarzą nadal jasną jak słoneczny poranek po deszczu. – I proponuję, aby zechciał pan jednak usiąść. Winni jesteśmy sobie paru wyjaśnień i boję się, że się nie zmieścimy w paru marnych minutach.
– Jeżeli o mnie idzie, nie mam nic do wyjaśniania – burknąłeś niechętnie, ale jednak skorzystałeś z zaproszenia – lecz nie będę ukrywał, że oczekuję ich od pana!
Twarz Komandora nadal nic nie traciła na swej pogodzie.
– Drogi profesorze, przyznaję, że zaprosiłem pana tutaj w odrobinę... niekonwencjonalny sposób, ale naprawdę miałem po temu ważkie powody – powiedział pojednawczo aksamitnym głosem. – Jestem przekonany, że kiedy już pan je pozna, puści pan w niepamięć to moje drobne uchybienie.
W tym momencie, nienawykły do tego rodzaju gierek, pozwoliłeś się na moment uwieść owej dobrotliwej życzliwości widocznej w oczach komandora Salveniego, poczciwości zdającej się wyzierać z każdego mięśnia jego twarzy z osobna. Odrodziła się w tobie nadzieja, że wszystko może się jeszcze skończyć dobrze.
– Zgoda, zapomnijmy o tym incydencie, nie mam już o to do pana żalu! – oświadczyłeś tonem udzielającego łaskawie rozgrzeszenia. – I cały zamieniam się w słuch!
4326 wczyt do pk TS706
Wyjście z subprzestrzeni o 1.99.32 czasu uniwersalnego. Odniesienie bezwzględne do galeptyki 5.72 na 4.38. Na kursie Układ 36724 według Katalogu Generalnego. Natężenie skazy cząsteczkowej niedwuznacznie wskazuje na utrzymywanie się na szlaku Szartów. O 7.42.18 zakończenie odczytu kompleksowego. Pokład w normie. Gotowość energetyczna 100. Przekroczenie bariery molekularnej Układu spodziewane o 28.75.34. Zdalna wstępna penetracja wykazała odchyłkę od danych Katalogu Generalnego: w Układzie winno być 9 składników drugiego stopnia, gdy tymczasem faktycznie jest 8 składników drugiego stopnia. Hipotezy własne: katastrofa kosmiczna naturalnego bądź cywilizacyjnego pochodzenia albo efekt ingerencji Szartów. Wprawdzie jeszcze za wcześnie na definitywne przesądzanie sprawy, lecz mając w pamięci to, z czym dotychczas dane nam się było zetknąć, wszyscy jesteśmy pełni jak najgorszych przeczuć.
4327 wczyt do pk TS706
Bariera molekularna Układu przekroczona bez komplikacji. W obrębie Układu stwierdzono wyraźne uaktywnienie się skazy cząsteczkowej do poziomu 3.071. Analiza widmowa w nadfiolecie wykazuje ścisłą korelację jej rozkładu z orbitą piątego składnika drugiego stopnia według Katalogu Generalnego. Układ pasywny w całym zakresie promieniowania komunikacyjnego. Tym niemniej nie zdejmujemy jeszcze autoblokady.
4328 wczyt do pk TS706.
Bezpośrednia penetracja orbity byłego piątego składnika drugiego stopnia wykazała istnienie dużej ilości obiektów o rozmiarach mieszczących się w przedziale od 0,00001741 do 385 jednostek podstawowych. Nie ulega wątpliwości, że są to szczątki piątego składnika. Rezultaty analizy wykonanej przez Analtron: rozpad składnika nastąpił na skutek poddania go działaniu promiennika proupterowego. Promiennikami proupterowymi w obrębie granic spenetrowanej przez nas Przestrzeni dysponujemy tylko my. Onegdaj uznaliśmy jednak za stosowne wyposażyć w nie także Szartów!
Analiza 23 obiektów wybranych metodą reprezentatywną dała następujące wyniki: skład chemiczny i napięcie międzyatomowe typowe dla przeciętnego składnika drugiego stopnia. Pośród 23 obiektów było: 11 – pozostałość jądra; 7 – pozostałość płaszcza; 5 – pozostałość skorupy. Na czterech spośród pięciu obiektów będących pozostałością skorupy stwierdzono występowanie elementów zorganizowanych. Wniosek: na piątym składniku w momencie jego rozpadu istniało życie. Pozostaje jednak otwartym pytanie, czy życie to występowało jedynie w postaci prostych mikroorganizmów, czy też zdążyło już osiągnąć stadium wyższego uorganizowania, a może nawet – istot rozumnych. Przystępujemy do penetracji pozostałych składników.
4329 wczyt do pk TS706
W Układzie życie występuje obecnie jedynie na trzecim składniku drugiego stopnia. Biosfera typowa dla tej klasy składników. Według wstępnych badań obejmuje: atmosferę, powierzchnię i górne warstwy litosfery oraz rozległe warstwy hydrosfery. Występowanie na powierzchni litosfery dość licznych skupisk konstrukcji inżynierskich o niewielkim stopniu komplikacji technologicznej niedwuznacznie wskazuje na istnienie życia rozumnego. Dotąd brak jednak pewności, czy są to przejawy działalności prymatów. Dla uzyskania jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie przygotowywana jest szczegółowa penetracja hydrosfery.
4330 wczyt do pk TS706
Stopień nasycenia hydrosfery życiem wysoki, lecz nie stwierdzono w jej obrębie jakichkolwiek przejawów życia rozumnego. Wniosek: prymatami bez wątpienia są budowniczowie prymitywnych konstrukcji na powierzchni litosfery. Parametry przyjęte do szacunkowego określenia stopnia zaawansowania cywilizacyjnego prymatów i ich charakterystyka. Liczba gatunków występujących równolegle z prymatami – bardzo znaczna. Stopień jednolitości prymatów – brak jednolitości, występowanie na poszczególnych obszarach litosfery wyraźnie zróżnicowanych zewnętrznie ras (kształt puszki nerwu sterującego, kolor i struktura pokrywającej ją w niektórych partiach sierści, barwa skóry chroniącej narządy wewnętrzne przed niekorzystnymi wpływami środowiska); ścisłe ustosunkowanie się do tego problemu będzie możliwe dopiero po przeprowadzeniu regulaminowego rekonesansu przedkontaktowego. Zaawansowanie ekspansji w atmosferę i hydrosferę – nie stwierdzono. Stopień przetworzenia biosfery właściwej dla prymatów – znikomy, stadium prostego przystosowania do potrzeb. Stopień rozwoju komunikacji – komunikacja mobilna: prymitywna, za pomocą własnych organów ewolucyjnie przystosowanych do przemieszczania się lub za pośrednictwem nieskomplikowanych mechanizmów, częściowo przy wykorzystywaniu najwyraźniej dostosowanego do tego celu jednego ze współegzystujących gatunków; komunikacja informacyjna: pierwszego rzędu – typowa dla gatunków żyjących na składnikach drugiego stopnia posiadających odpowiednio gęste atmosfery; drugiego rzędu – brak dokładnego rozeznania, istnieją jednak pewne przesłanki do domniemania, że występują jej zalążki w postaci prostego zapisu; trzeciego rzędu – nie stwierdzono występowania; czwartego rzędu – nie stwierdzono występowania.
Wniosek ogólny: cywilizacja pretechniczna znajdująca się na etapie gromadzenia wiedzy niezbędnej do przetrwania.
Jak dotąd nie natknęliśmy się na żadne ślady po działalności Szartów. Napawa nas to umiarkowanym optymizmem. Przygotowania do pogłębionej analizy przedkontaktowej w toku.
4331 wczyt do pk TS706
Pogłębiona analiza przedkontraktowa pomyślnie zrealizowana. Prymaci należą do dość często spotykanego w tym rejonie Przestrzeni gatunku synaoidae. Ich zróżnicowanie wśródgatunkowe znacznie większe aniżeli początkowo przypuszczaliśmy. Zasadnicze cechy biologiczne prymatów zestawione na podstawie rezultatów testów przeprowadzonych na pięciu egzemplarzach złowionych na obszarach wybranych losowo: postawa całkowicie wyprostowana; typowy dla gatunku synaoidae podział na dwie płci, z których każda wypełnia odmienne funkcje rozrodcze; kontakt pasywny ze środowiskiem realizowany głównie poprzez wychwytywanie fal elektromagnetycznych w przedziale 0,004 do 0,000062 jednostek oraz za pośrednictwem niewielkiego zakresu fal dźwiękowych; brak zdolności do świadomego reagowania na fale grawitacyjne; kontakt aktywny ze środowiskiem realizowany za pomocą pary dość dobrze wykształconych manipulatorów; stosunek średniej objętości nerwu sterującego do całkowitej objętości organizmu sterowanego znacznie korzystniejszy aniżeli wskazywałyby na to efekty ich działalności w środowisku, co w całej pełni upoważnia do postawienia hipotezy, iż przebieg ewolucji na jakimś etapie musiał pod wpływem dotąd nie zidentyfikowanych czynników ulec znacznym zakłóceniom; tempo starzenia się organizmów prymatów i ich ostateczny całkowity rozkład na elementy pierwsze niespotykanie szybki, co może mieć bardzo poważne konsekwencje dla dalszego przebiegu ich ewolucji.
Jeśli idzie o tempo konsumpcji, to żaden z nas, w tym naturalnie także i ja, nie mógł się równać z Dumitrescu. Nie inaczej było i tym razem: podczas gdy ja miałem jeszcze przed sobą co najmniej połówkę dania, na jego plastykowej tacce poprzedzielanej cieniutkimi wkładkami na parę oddzielnych naczyń pozostały już tylko skromne niejadalne resztki. Widać nie zaspokoił jednak jeszcze swego głodu, gdyż po krótkim wahaniu już po raz drugi przysunął sobie salaterkę z jarzynami. Zerknął na mnie z ukosa.
– Może jeszcze odrobinę sałatki? – zagadnął niezbyt wyraźnie, gdyż coś tam z głównego dania pozostawało mu jeszcze w ustach.
– Nie, bardzo dziękuję – odparłem, dając do poznania i tonem, i miną, że jestem już tak objedzony, iż nie zdołałbym wepchnąć w siebie nic więcej, nawet gdyby to miała być autentyczna ambrozja.
Dumitrescu nie należał jednak do tej kategorii ludzi, którzy łatwo pasują.
– Smaczniutka, świeżutka, prościutko z ogródka – przełknąwszy głośno, wyrecytował jednym tchem tonem rutynowanej straganiary wynoszącej pod niebiosa zalety swego daleko nie zawsze najwyższej jakości towaru. Przez chwilę wwiercał oczy w moją twarz, jak gdyby pragnąc dokładnie ocenić rezultaty swojej dość trywialnej reklamy, a następnie zerknąwszy z wyraźnie afektowaną dyskrecją na Andreja Rodionowa siedzącego przy sąsiednim stoliku w towarzystwie chudziutkiego jak szczapa Vaclava Drahy i upewniwszy się, że ten całą swą uwagę nadal koncentruje na swej własnej tacce, pochylił się ku mnie, na ile mu tylko pozwalał blat stolika, i sapnął konfidencjonalnie:
– Po przyjacielsku radzę, dobrze się zastanów! Wiesz przecież, malutki, że wszystkie te pyszności rodzą się na grządkach szefa, który hołubi je jak nie przymierzając najrozkoszniejszą kochankę. Czy ty się naprawdę nie boisz… – zajrzał mi głęboko w oczy – że tak jawne demonstrowanie lekceważenia dla własnoręcznie przez niego wyhodowanych trawek może ci na dłuższą metę nie wyjść na zdrowie?
Odsunąłem się od niego na tyle, na ile mi tylko pozwoliło nieustępliwe oparcie krzesła.
– Niech już ciebie o to głowa nie boli! – odpowiedziałem pogodnie, gdyż nie miałem najmniejszego zamiaru dać mu się wyprowadzić z równowagi. To by dopiero miał frajdę! – Zresztą jeśli już chcesz dokładnie wiedzieć, to ta sałatka akurat bardzo mi smakuje! Problem polega jedynie na tym, że nie mogę jej teraz, niestety, poświęcić tyle uwagi, ile bym chciał. Służba nie drużba: zaraz muszę już iść na obchód!
Dumitrescu wykrzywił twarz w szyderczym uśmieszku.
– Tylko że niewielki z tej twojej służby pożytek! – rzucił z przekąsem. – Przecież czy ją odbębnisz, czy dasz sobie z nią spokój, to i tak nic się przez to nie zmieni!
Wzruszyłem flegmatycznie ramionami.
– Bardzo możliwe. Tylko że to przecież nie ja układałem te wszystkie wasze regulaminy i drobiazgowe harmonogramy. Do rozliczenia za ich treść, a także sens powinieneś sobie poszukać kogoś innego. Albo wznieć rewolucję i wywal to wszystko za burtę!
Oczy Dumitrescu nabrały zimnego blasku; przez chwilę milczał, a potem machnął ręką.
– No to idź już sobie, idź... – zezwolił łaskawie, tak jakbym nie mógł się obejść bez jego dyspensy. – Popatrz sobie na staruszkę Ziemię. I pomarz przy jej skąpym blasku o swojej dziewczynie, która być może teraz robi nie wiadomo co i z kim, zamiast usychać z tęsknoty za swoim Jasieńkiem!
Ponieważ wszystkie przegródki mojej własnej tacki także ukazały już swoje dna, ułożyłem na nią pedantycznie sztućce i sięgnąłem po papierową serwetkę. Potem skinąwszy mu uprzejmie głową dźwignąłem się z krzesła i bez szczególnego pośpiechu skierowałem do drzwi. Tego „malutkiego” nie wziąłem mu naturalnie za złe. Złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze dlatego, że był starszy ode mnie zaledwie o parę latek. A po wtóre, jeśli już idzie o wzrost, to przecież byłem wyższy od niego o dobre pół głowy. Miałem go powyżej uszu z zupełnie innych powodów. Co się z nim, u diaska, ostatnio dzieje?! Przecież z początku, kiedy stawiałem tutaj swoje pierwsze kroki, doprawdy nic nie można mu było zarzucić. Wprost przeciwnie, był taki sympatyczny, usłużny, taktowny... Słowem, same zalety: przyłóż do rany, a ta się natychmiast zagoi, wygasną wszelkie ogniska infekcji! Mówiąc serio, nie ulegało wątpliwości, że gdyby nie jego całkiem bezinteresowna koleżeńska pomoc, moja adaptacja do tutejszych warunków trwałaby bez porównania dłużej i miałaby najprawdopodobniej znacznie bardziej skomplikowany przebieg. Lecz od dobrych parunastu dni sposób jego bycia uległ radykalnej przemianie, i to zdecydowanie na niekorzyść: zaczął trajkotać niczym najęty, zupełnie jak katarynka, która wymknęła się spod kontroli; zasypywać chcących tego i nie chcących dowcipasami nader mizernej na ogół jakości, zadręczać wszystkich uszczypliwymi uwagami, przykrymi docinkami...
Pchnąłem drzwi. Korytarz był pusty. Zresztą jakże mogłoby być inaczej, skoro wszyscy oprócz mnie celebrowali jeszcze w najlepsze zajęcia w mesie? Śnieżnobiałe ściany skutecznie rozpraszały chłodnawy, nie drażniący oczu blask spływający z na poły zatopionych w suficie podłużnych, lekko wypukłych plafonów. Gdzieś z oddali dobiegał niski, niegłośny, monotonny pomruk jakiegoś generatora. Pomyślałem z nieoczekiwanym dla mnie samego niesmakiem, że widocznie znowu ktoś przez nieuwagę nie domknął drzwi maszynowni.
Mógłbym naturalnie dla pokonania tych marnych paru pięter skorzystać z windy, którą można było w zależności od konieczności albo fantazji zaprogramować na lokomocję normalną lub ekspresową, ale po uświadomieniu sobie, jak niewiele miałem dziś okazji do ruchu, postanowiłem zafundować sobie rozprostowanie kości, dać mięśniom okazję do wykonania paru solidnych ćwiczeń na ogół wpływających zbawiennie na ogólną kondycję, a w konsekwencji – i na samopoczucie. Ruszyłem przeto bezgłośnie przed siebie, poprzedzany to skracającym się, to znów wydłużającym – w miarę oddalania się od kolejnego plafonu – anemicznym cieniem; potem, wspomagając się idealnie gładką poręczą, zacząłem się wspinać po wąziuteńkich, dość wysokich i krętych aż do leciutkiego zawrotu głowy schodkach, by wreszcie mocno zasapany, z potem obficie kroplącym się na czole i nie tylko na nim, znaleźć się na przestronnym poziomie zerowym o ścianach gęsto popstrzonych rozmaitokształtnymi, różnokolorowymi indykatorami oraz martwymi w chwili obecnej monitorami. Nonszalancko dziobnąwszy wskazującym palcem dwa przyciski usytuowane tuż przy ościeżnicach drzwi, odblokowałem je, a następnie zamknąłem dłoń na klamce. Przestąpiwszy próg śluzy pośredniej z powrotem starannie zablokowałem drzwi i podszedłem do szafki z podstawowym ekwipunkiem.
Oddech zdążył mi się już niemal całkowicie wyrównać. Sięgnąłem do przepastnej kieszeni swych spodni, wydobyłem wymiętą chusteczkę i dokładnie zebrałem w nią pot z czoła. Do rozpoczęcie przewidzianego harmonogramem obchodu pozostało jeszcze ładnych parę minut, więc nie musiałem się nadmiernie spieszyć. Kiedy się już wystroiłem w kombinezon przestrzenny, przystąpiłem do tablicy rozdzielczej i przejechałem uważnym, iście gospodarskim okiem po najważniejszych wskaźnikach kontrolnych pokazujących podstawowe parametry świata zewnętrznego. Wszystko, zresztą tak jak zwykle, było w jak najlepszym porządku. Odczekałem zatem jeszcze małą chwilkę, a kiedy nadszedł właściwy moment, klepnąłem niezbyt mocno, właściwie ledwie muskając jego powierzchnię samymi opuszkami palców, po klawiszu odpowiedzialnym za kompleksową organizację wyjścia w Przestrzeń.
Nim zdążyła upłynąć sekunda, słuchawki mego hełmu wypełniły się zajadłym posapywaniem pomp łapczywie wysysających ze śluzy powietrze. Trwało to jakiś czas. Kiedy wreszcie purpurowy grocik manometru przy akompaniamencie sygnalizacyjnego gongu dobił energicznie do zera, zaczął się bezszelestnie rozwierać luk wejściowy. W tym samym momencie zgasło światło. Nie było to jednak bynajmniej równoznaczne z zapadnięciem egipskich ciemności, albowiem na z lekka chropowatą, jak gdyby przyprószoną miałkim pumeksem podłogę śluzy położyła się najpierw smuga delikatnego, zdającego się drżeć leciutko gwiezdnego blasku, a następnie, w miarę realizowania przez Energostację obrotu autograwitacyjnego, zaczęła się wdzierać do środka istna lawina oślepiającego światła słonecznego.
Cierpliwie odczekałem, póki luk nie rozewrze się do samego końca. Kiedy to już nastąpiło, jeszcze raz raczej odruchowo, aniżeli z faktycznej potrzeby przebiegłem czujnymi palcami po wszystkich zatrzaskach kombinezonu, po czym raźnie ruszyłem w jego prześwit. Słońce stało już w zenicie. A po jego lewej stronie, jak gdyby umiejętnie wtopiona w nieskończoną ciemnogranatową Przestrzeń popstrzoną tu i ówdzie iskierkami dalekich, całkowicie obojętnych dla naszych poczynań gwiazd, niczym szlachetny kamień o monstrualnych rozmiarach, tkwiła kula grająca wszystkimi odcieniami błękitu, zieleni i żółci, przystrojona w szaromleczny welon pełen fantazyjnych zawirowań i najrozmaitszych rozwichrzeń. To była właśnie nasza stara, poczciwa Ziemia w całej krasie! Zdawała się dość szybko obracać wokół swojej osi, ale ja doskonale wiedziałem, iż jest to tylko złudzenie wywołane obrotem autograwitacyjnym Energostacji, a wraz z nią – i moim, jako że byłem krzepko przytwierdzony do jej płaszcza za pośrednictwem obuwia o magnetycznych podeszwach. W rzeczywistości bowiem zawsze tkwiliśmy nad jednym i tym samym punktem globu, oddaleni od niego o około trzydzieści sześć tysięcy kilometrów. Nieco dalej rozsiewał swój anemiczny złotawy blask wątły, jakby pogrążony w chronicznej melancholii sierp Księżyca.
Raptem owładnęła mną nostalgia. Kiedyż to po raz ostatni byłem tam, zatopiony w owym rozległym, przejrzystym oceanie powietrza przesyconego najróżnorodniejszymi, na ogół niemożliwymi do sprecyzowania aromatami, pod względem chemicznym niby niczym się nie odróżniającego od tego powietrza, które teraz pracowicie pompowały moje płuca, ale jednak, zwłaszcza jeśli sprawę rozpatrywać w sferze doznań psychicznych, jakże odmiennego? Chwilami – ostatnio zresztą, jeśli mam być szczery, coraz to częściej – miałem wrażenie, iż od tamtych czasów oddzielają mnie nieprzenikalną przegrodą wieki całe, jeśli nie wręcz epoki. Tymczasem w rzeczywistości przed niewielu dniami upłynęły zaledwie cztery miesiące od momentu, kiedy po raz pierwszy postawiłem swą stopę na owym masywnym, wypolerowanym do ciężkiego, mrocznego połysku pancerzu. Dopiero cztery, a więc w perspektywie miałem ich jeszcze osiem, jakieś dwieście czterdzieści dni, jeden podobny do drugiego jak bliźniacze krople wody!
Bo na naszej ES-23, inaczej mówiąc: Energostacji Słonecznej całkowicie pokrywającej zapotrzebowanie na energię Sektora 23 z grubsza biorąc ograniczonego od północy południowym wybrzeżem Bałtyku, od południa – północnym wybrzeżem Morza Czarnego i niebotycznym pasmem Kaukazu, od wschodu – Wołgą, a od zachodu – Łabą i Dunajem, nikt się nie mógł na dobrą sprawę uskarżać na zbytnie przepracowanie czy nadmierne obciążenie obowiązkami. Co więcej, i te nieliczne prace, jakimi się tutaj paraliśmy, jak dotąd – a we mnie po owych czterech z drobnym okładem miesiącach zaczynało się powoli ugruntowywać przekonanie, że nie ma większych szans, by przyszłość mogła cokolwiek w tym względzie zmienić, wprowadzić jakieś znaczące korekty – wynikały nie tyle z autentycznej potrzeby, ile z takiego właśnie, a nie innego ustawienia regulaminu pokładowego i w tym zakresie Dumitrescu niewątpliwie miał stuprocentową rację. Wszystkie te bowiem nasze dyżury, obchody – ot, choćby takie jak ten mój obecnie – i tym podobne calebracje w gruncie rzeczy nie miały najmniejszego wpływu na sprawowanie się poszczególnych zespołów Energostacji, jako że wszelkie podstawowe jej funkcje, począwszy od orientacji przestrzennej, poprzez właściwe, to znaczy optymalne w danych warunkach ustawienie bloków baterii słonecznych, przemianę uzyskiwanej przez nie energii elektrycznej na promieniowanie mikrofalowe, a na jego emitowaniu ku właściwemu odbiornikowi usytuowanemu na powierzchni Ziemi zakończywszy – realizowane były w cyklu zamkniętym, w pełni zautomatyzowanym, w dodatku samokontrolującym się i zdolnym do regeneracji, o ile by tylko zaistniała taka konieczność.