Dietetyk na talerzu - Agata Lewandowska - ebook + książka

Dietetyk na talerzu ebook

Agata Lewandowska

3,6

Opis

Do życia i diety warto podchodzić z dystansem (i humorem), a w sprawach żywieniowych odpuścić nieco sobie i swojemu otoczeniu.

Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest typowym poradnikiem o diecie czy o odchudzaniu, tylko… powieścią obyczajową. Nie znajdziesz w niej wypunktowanych rad ani zestawu niskokalorycznych przepisów, a jednak, jeśli dokładnie się wczytasz, dowiesz się, co robić  – a czego zdecydowanie nie – żeby schudnąć i czuć się lepiej.

Judyta, młoda dietetyk z kilkuletnim stażem pracy w korporacji, właśnie otworzyła własny gabinet. Pomysły, wymagania i potrzeby niektórych pacjentów nieustannie ją zaskakują. Stara się, jak może, ale czy będzie w stanie pomóc schudnąć osobom, które chyba wcale nie chcą się odchudzać? Czy sprosta oczekiwaniom, poradzi sobie z życiowymi zawirowaniami i osiągnie zawodowy sukces? Tym bardziej, że jej silna wola jest równie słaba, co niektórych z jej podopiecznych...

Agata Lewandowska, dietetyk i autorka wielu poradników dietetycznych, w tym wydanego niedawno Schudnij bez diety (Wydawnictwo RM 2019), tym razem zaprasza do świata literackiej fikcji, żeby z przymrużeniem oka opowiedzieć o głównych trudnościach w odchudzaniu się: o przerzucaniu odpowiedzialności za swoje żywienie na dietetyka, o odkładaniu wszystkiego na później, oszukiwaniu samego siebie, sile utrwalonych nawyków, braku samoakceptacji, lęku przed porażką i szukaniu dróg na skróty. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (31 ocen)
8
11
5
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natusiek87

Z braku laku…

Spodziewałam się czegoś innego. Całkiem szybko się czyta. Nie porwała mnie, ale każdy sam powinien się o tym przekonać.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Można się pośmiać. Ludzie są rzeczywiście głupi i roszczeniowi. Prawdziwy obraz.
00

Popularność




Ewie, która chciała, by powstała ta książka, oraz Alinie i Gosi

Poniedziałek, 10 kwietnia

Wbrew temu, co mó­wi­ła moja mat­ka – uda­ło mi się!

Tu, po­środ­ku przy­tul­ne­go ga­bi­ne­tu z dy­wa­nem w ko­lo­rze zie­lo­nych ja­błek, gu­stow­ny­mi me­bla­mi i do­dat­ka­mi, je­stem o krok od udo­wod­nie­nia jej, że przez te wszyst­kie lata się my­li­ła.

Sły­sząc dzwo­nek do­mo­fo­nu, rzu­cam ostat­nie peł­ne za­do­wo­le­nia spoj­rze­nie na do­piesz­czo­ne wnę­trze, a po­tem bieg­nę do drzwi i otwie­ram je na oścież.

W polu mo­je­go wi­dze­nia naj­pierw po­ja­wia się gło­wa z na­ta­pi­ro­wa­ny­mi czar­ny­mi wło­sa­mi, na­stęp­nie dość dłu­ga szy­ja, a w koń­cu resz­ta oka­za­łej ko­bie­ty w wie­ku śred­nio za­awan­so­wa­nym.

– Pani jest tą die­te­tycz­ką? – pyta nie­uf­nie, za­glą­da­jąc w prze­strzeń za mo­imi ple­ca­mi.

– Tak, oczy­wi­ście. – Uśmie­cham się sze­ro­ko, cho­ciaż zbi­ja mnie to z tro­pu. Ni­g­dy nie lu­bi­łam tego ter­mi­nu: „die­te­tycz­ka”. Może je­stem mało no­wo­cze­sna, ale dla mnie brzmi to ja­koś… sztucz­nie i lek­ce­wa­żą­co. Jak po­li­tycz­ka. Albo w ogó­le ja­kaś tycz­ka.

– Mhm – to je­dy­na od­po­wiedź ko­bie­ty, któ­ra mi­ja­jąc mnie, bez­ce­re­mo­nial­nie pa­ku­je się do środ­ka.

W moim ga­bi­ne­cie po­sta­wi­łam na przy­tul­ność. Biur­ko, przy któ­rym będę ukła­dać die­ty, usta­wi­łam w głę­bi po­miesz­cze­nia, przy oknie wy­cho­dzą­cym na uli­cę. Od stre­fy spo­tkań od­dzie­li­łam je ażu­ro­wym re­ga­łem na książ­ki.

Pa­cjen­tów będę po­dej­mo­wać w kom­for­to­wych wa­run­kach. Przy oknie wy­cho­dzą­cym na zie­lo­ne po­dwór­ko usta­wi­łam ele­ganc­ką sofę na chro­mo­wa­nych nóż­kach, po­kry­tą za­mszo­wym obi­ciem w ko­lo­rze wiel­błą­dzim. Na­prze­ciw­ko mały, kwa­dra­to­wy sto­lik i nie­praw­do­po­dob­nie wy­god­ny fo­tel w głę­bo­ko brą­zo­wym od­cie­niu z wy­so­kim pro­fi­lo­wa­nym opar­ciem i sze­ro­ki­mi pod­ło­kiet­ni­ka­mi. Fo­tel god­ny pre­ze­sa – jak za­chwa­lał sprze­daw­ca w skle­pie me­blo­wym. Me­bel, któ­ry wy­bie­ra­łam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią i na któ­ry wy­da­łam nie­ma­łą kwo­tę – wszak za­mie­rza­łam spę­dzać w tym fo­te­lu dłu­gie go­dzi­ny, re­ali­zu­jąc się w wy­ma­rzo­nej pra­cy.

Nie by­ła­bym sobą, gdy­bym nie do­da­ła jesz­cze cze­goś od sie­bie – dwie de­ko­ra­cyj­ne po­dusz­ki, po­zor­nie nie­dba­le rzu­co­ne na Fo­tel Pre­ze­sa, do­da­ją mu przy­tul­no­ści i do­mo­we­go cha­rak­te­ru.

Te­raz mu­szę użyć wszyst­kich sił, by utrzy­mać ra­dos­ny uśmiech na twa­rzy, gdy wi­dzę, jak moja wy­cze­ka­na pierw­sza pa­cjent­ka wy­god­nie sa­do­wi się w Fo­te­lu Pre­ze­sa, po­śród mięk­kich po­du­szek w ko­lo­rze gorz­kiej cze­ko­la­dy. Nie po­tra­fię po­wstrzy­mać lek­kie­go wes­tchnie­nia, idąc do biur­ka po pod­kład­kę do pi­sa­nia, dłu­go­pis i for­mu­larz. Gdy wra­cam do pani Ja­dwi­gi, zno­wu je­stem sze­ro­ko uśmiech­nię­ta i sta­ram się wy­glą­dać na zre­lak­so­wa­ną.

– Nie mia­łam oka­zji się przed­sta­wić. Na­zy­wam się Ju­dy­ta Jo­deł­ka. – Wy­cią­gam rękę do ko­bie­ty. – Wi­tam ser­decz­nie w moim ga­bi­ne­cie.

– Ja­dwi­ga Je­żyk. – Pa­cjent­ka bo­le­śnie ści­ska moją dłoń i nie prze­sta­je mi się po­dejrz­li­wie przy­glą­dać. – Ile pani ma w ogó­le lat?

Otwie­ram sze­ro­ko oczy.

– Dwa­dzie­ścia dzie­więć – od­po­wia­dam spe­szo­na i na­tych­miast tego ża­łu­ję. Cho­le­ra ja­sna. Może trze­ba było za­wy­żyć wiek? A może od­jąć so­bie parę lat? – Dla­cze­go pani pyta?

– Bo wy­glą­da pani na naj­wy­żej dwa­dzie­ścia. – Pani Ja­dwi­ga wzru­sza ra­mio­na­mi. – A w ulot­ce wy­czy­ta­łam, że skoń­czy­ła pani stu­dia. Bo ja to ostat­nio czy­ta­łam w ga­ze­cie, jak wy­brać die­te­ty­ka.

– Tak? – Nie wiem, czy mam się te­raz cie­szyć czy mar­twić.

– No. W tych cza­sach to ni­g­dy nie wia­do­mo. Peł­no oszus­tów! – Ko­bie­ta uno­si brwi na­ry­so­wa­ne czar­nym ołów­kiem. – To skoń­czy­ła pani te stu­dia czy nie?

– Oczy­wi­ście, że tak! – od­po­wia­dam onie­mia­ła.

Nie tak so­bie wy­obra­ża­łam to spo­tka­nie. To ja mia­łam za­da­wać py­ta­nia, a czu­ję się jak na roz­mo­wie o pra­cę!

– Jak tak, to w po­rząd­ku. Tyl­ko ja po­trze­bu­ję do­bre­go die­te­ty­ka, je­stem trud­nym przy­pad­kiem – oświad­cza ko­bie­ta, wier­cąc się w Fo­te­lu Pre­ze­sa. – I te­raz, tak po praw­dzie, za­sta­na­wiam się, co taka mło­da oso­ba w ogó­le może wie­dzieć?

– Za­pew­niam pa­nią, że mam nie­zbęd­ną wie­dzę i do­świad­cze­nie, żeby po­móc – re­cy­tu­ję, pró­bu­jąc ukryć za­że­no­wa­nie. – Od­by­łam kil­ku­mie­sięcz­ne prak­ty­ki w szpi­ta­lu na Ba­na­cha oraz staż w Kli­ni­ce Le­cze­nia Oty­ło­ści. A te­raz, je­śli nie ma pani nic prze­ciw­ko, po­zwo­lę so­bie za­dać kil­ka py­tań, któ­re po­mo­gą mi zi­den­ty­fi­ko­wać pani pro­blem.

– A co tu iden­ty­fi­ko­wać?! – obu­rza się pani Je­żyk, wska­zu­jąc na brzuch ob­le­czo­ny w ja­skra­wo­nie­bie­ską tka­ni­nę. – Je­stem za gru­ba, to prze­cież wi­dać!

Pot wy­stę­pu­je mi na czo­ło, cho­ciaż w po­miesz­cze­niu nie jest go­rą­co. Sia­dam głę­biej w za­mszo­wym sie­dzi­sku sofy i zdej­mu­ję skuw­kę z dłu­go­pi­su. Za oknem pa­nu­je nie­ste­ty ty­po­wa wcze­sno­wio­sen­na sza­rów­ka. Tę­sk­nym wzro­kiem spo­glą­dam w stro­nę chro­mo­wa­nej lam­py z re­gu­lo­wa­nym klo­szem, któ­rą usta­wi­łam obok swo­je­go fo­te­la, by wy­god­niej mi się pi­sa­ło. Nie­ste­ty. Mu­szę za­gryźć zęby i wy­si­lić moc­niej swój nie naj­lep­szy wzrok.

– Pani Ja­dwi­go – za­czy­nam ła­god­nie. – To nie jest ta­kie pro­ste. Mu­szę pa­nią zwa­żyć na spe­cjal­nej ma­szy­nie i za­dać pani wie­le py­tań do­ty­czą­cych pani zdro­wia i zwy­cza­jów ży­wie­nio­wych, że­bym wie­dzia­ła, jak pani po­móc.

– No sko­ro pani musi… – Ko­bie­ta prze­wra­ca ocza­mi. – To co chce pani wie­dzieć?

– Przede wszyst­kim, czy jest pani na coś prze­wle­kle cho­ra.

– Gdzie tam! Je­stem zdro­wa jak kro­wa.

Bio­rę głęb­szy od­dech, żeby nie wy­buch­nąć śmie­chem, sły­sząc to nie­co­dzien­ne po­rów­na­nie.

– A przyj­mu­je pani na sta­łe ja­kieś wi­ta­mi­ny?

– Ta­kie coś na pa­znok­cie i wło­sy.

– Pa­mię­ta pani na­zwę i skład tego pre­pa­ra­tu?

Ko­bie­ta pa­trzy na mnie z po­wąt­pie­wa­niem.

– Ko­cha­nień­ka, gło­wa nie śmiet­nik. Leży toto w kuch­ni, to bio­rę. No chy­ba że za­po­mnę.

Cały czas sze­ro­ko się uśmie­cha­jąc, li­czę w my­ślach do trzech.

– No do­brze, to spraw­dzi pani w domu i po­wie mi na­stęp­nym ra­zem. A tak z cie­ka­wo­ści, wi­dzi pani ja­kąś po­pra­wę?

– Czy ja wiem, za­wsze mia­łam moc­ne pa­znok­cie.

Moje oczy otwie­ra­ją się sze­ro­ko ze zdu­mie­nia. Trzy to za mało, mu­szę po­li­czyć do pię­ciu.

– To… to po co pani to bie­rze?

– Są­siad­ka po­wie­dzia­ła, że to do­bre wi­ta­mi­ny, to ku­pi­łam. My­śla­łam, że może pa­znok­cie mi szyb­ciej uro­sną.

– Ale po co?

– Bo pa­znok­cie to wi­zy­tów­ka ko­bie­ty! A sztucz­ne są dro­gie i upier­dli­we, to chy­ba oczy­wi­ste. – Te­raz pani Ja­dwi­ga pa­trzy na mnie ze zdu­mie­niem. Dys­kret­nie rzu­cam okiem na moje krót­ko ob­cię­te, nie­po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie. – Zresz­tą to wi­ta­mi­ny. Nie za­szko­dzą, a mogą po­móc!

– Prze­ciw­nie, pani Ja­dwi­go! – opo­nu­ję. – Moż­na so­bie za­szko­dzić, jak się łyka za dużo wi­ta­min! – Pierw­szy przy­kład, jaki przy­cho­dzi mi do gło­wy, to przedaw­ko­wa­nie wi­ta­mi­ny A (po­pu­lar­nie za­ży­wa­nej „na skó­rę, wło­sy i pa­znok­cie”), któ­re może skut­ko­wać… ły­sie­niem.

– Ale prze­cież nic mi nie jest! – Ko­bie­ta nie ukry­wa znie­cier­pli­wie­nia. Po­sta­na­wiam tym­cza­so­wo ska­pi­tu­lo­wać.

– No do­brze, zo­staw­my to na ra­zie. Czy­li te wi­ta­mi­ny to je­dy­ne, co pani bie­rze? – upew­niam się.

– No nie, jesz­cze co dzień rano ły­kam prosz­ki na cho­le­ste­rol.

– Ale… ale prze­cież mó­wi­ła pani, że nie jest na nic cho­ra?

– A tam, taka cho­ro­ba, lu­dzie mają gor­sze. – Pani Ja­dwi­ga wzru­sza ra­mio­na­mi i wzno­si oczy do su­fi­tu. – Poza tym, prze­cież jak bio­rę te prosz­ki, to cho­le­ste­rol mam już w nor­mie.

Z ża­lem przy­glą­dam się mo­je­mu po­kre­ślo­ne­mu for­mu­la­rzo­wi, któ­re­go sza­blon do­piesz­cza­łam na kom­pu­te­rze jesz­cze dwie go­dzi­ny temu.

– Pani Ja­dwi­go, wszyst­ko jest dla mnie waż­ne. Na­wet ta­kie, ekhm, szcze­gó­ły. Za­le­ży mi na tym, by uło­żyć dla pani jak naj­sku­tecz­niej­szą die­tę. Czy jest jesz­cze coś, o czym po­win­nam wie­dzieć? Może cier­pi pani czę­sto na nie­straw­ność albo boli pa­nią brzuch po ja­kichś pro­duk­tach?

– Nie, skąd!

– Do­brze. Przejdź­my za­tem da­lej. Upra­wia pani ja­kiś sport?

– Tak. – W gło­sie pani Ja­dwi­gi sły­chać dumę. – Cho­dzi­my z są­siad­ką na pi­la­tes.

– To świet­nie! – cie­szę się. – Jak czę­sto?

– W każ­dy po­nie­dzia­łek i śro­dę rano.

– Do­sko­na­le. Od jak daw­na?

– Dwa mie­sią­ce za­raz będą. Ale nic nie schu­dłam!

– No cóż, pi­la­tes to świet­ne za­ję­cia, ale nie na­le­żą nie­ste­ty do tych moc­no spa­la­ją­cych tkan­kę tłusz­czo­wą…

– No ale jed­nak ćwi­czę! To coś po­win­no drgnąć! A ja chy­ba na­wet przy­ty­łam!

– Za­raz spró­bu­je­my dojść do tego, dla­cze­go tak jest – uspo­ka­jam pa­cjent­kę. – Pro­szę mi opo­wie­dzieć po ko­lei, co pani zja­da w cią­gu dnia.

– No nor­mal­nie, jak wszy­scy.

Cze­kam na roz­wi­nię­cie my­śli, ale nie­ste­ty – na próż­no.

– A może pani tro­chę do­kład­niej? Mu­szę po­znać pani zwy­cza­je ży­wie­nio­we, żeby wie­dzieć, czy po­peł­nia pani ja­kieś błę­dy.

– No do­brze, no to rano wsta­ję i piję kawę.

– Sło­dzi pani?

– Ły­żecz­kę – przy­zna­je się nie­chęt­nie pani Ja­dwi­ga, po czym na­gle roz­pro­mie­nia się. – Ale! Sło­dzę cu­krem trzci­no­wym. Są­siad­ka wy­czy­ta­ła w „Przy­ja­ciół­ce”, że jest zdrow­szy.

– Nie­ste­ty, pani Ja­dwi­go, cu­kier trzci­no­wy ma tro­chę wię­cej skład­ni­ków mi­ne­ral­nych, ale nie są to ilo­ści ol­brzy­mie – wręcz prze­ciw­nie. A tym­cza­sem wszyst­kie ro­dza­je cu­kru mają po­dob­ną za­war­tość ka­lo­rii i wę­glo­wo­da­nów. Więc je­śli cho­dzi o die­tę od­chu­dza­ją­cą – na jed­no wy­cho­dzi.

Już nie mó­wiąc o tym, że lu­dzie czę­sto ku­pu­ją cu­kier brą­zo­wy, któ­ry za­wie­ra do­da­tek kar­me­lu i koło trzci­ny na­wet nie le­żał.

– To co ja mam ro­bić?! – Pani Ja­dwi­ga wy­glą­da, jak­bym za­chwia­ła pod­sta­wa­mi jej świa­ta.

– Żeby schud­nąć, war­to zre­zy­gno­wać ze sło­dze­nia.

– No ale ja nie lu­bię gorz­kiej kawy! Jest wstręt­na! – Pa­cjent­ka się krzy­wi.

– Moż­na się przy­zwy­cza­ić, na­praw­dę – za­pew­niam. – Wie­le osób z po­wo­dze­niem re­zy­gnu­je ze sło­dze­nia! Ewen­tu­al­nie, na ja­kiś czas może się pani prze­rzu­cić na sło­dzik na­tu­ral­ne­go po­cho­dze­nia, na przy­kład ksy­li­tol lub ste­wię.

Po mi­nie pani Je­żyk wi­dzę, że nie jest do koń­ca prze­ko­na­na.

– A pani sło­dzi?

Na­gła kon­tra zbi­ja mnie z tro­pu. Po­win­nam chy­ba przy­zwy­cza­jać się do tego uczu­cia.

– Nie.

– No tak, ale to w su­mie o ni­czym nie świad­czy. Pani nie wol­no sło­dzić, prze­cież jest pani die­te­tycz­ką.

Za­czy­na mi się krę­cić w gło­wie. Nad­ludz­kim wy­sił­kiem opa­no­wu­ję drże­nie rąk, by nie upu­ścić dłu­go­pi­su. Ku­pi­łam go za­le­d­wie wczo­raj, ra­zem z ostat­ni­mi dro­bia­zga­mi do ga­bi­ne­tu. Prze­jeż­dżam pal­ca­mi po zie­lo­nej obu­do­wie. Ko­lor zie­lo­ny od za­wsze był moim ulu­bio­nym. Mówi się, że to ko­lor na­dziei. Bio­rę głę­bo­ki od­dech.

– Idź­my da­lej. Co pani pije w cią­gu dnia, oprócz kawy?

– No her­ba­tę, cza­sem sok.

– A wodę?

Zmarsz­czo­ny nos pani Je­żyk su­ge­ru­je, że chy­ba nie za czę­sto.

– Nie lu­bię.

– Pro­szę spró­bo­wać. Przy­zwy­czai się pani. Pro­szę mi wie­rzyć, to na­praw­dę waż­ne!

– No do­bra, wiem, wiem. Wszę­dzie pi­szą o tej wo­dzie.

I słusz­nie. Od­wod­nio­ny or­ga­nizm ma mniej­szą wy­dol­ność, zdol­no­ści kon­cen­tra­cji i za­pa­mię­ty­wa­nia. Po­nie­waż wszyst­kie re­ak­cje che­micz­ne w or­ga­ni­zmie za­cho­dzą w śro­do­wi­sku wod­nym, jej nie­do­bór może na­wet utrud­nić od­chu­dza­nie, bo tak zwa­ne spa­la­nie ka­lo­rii za­cho­dzi wol­niej i mniej efek­tyw­nie.

– Może pani do­dać tro­chę cy­try­ny albo list­ków mię­ty, żeby była smacz­niej­sza – do­ra­dzam.

– Coś wy­my­ślę.

– Do­sko­na­le. To przejdź­my do po­sił­ków. Co zja­da pani na śnia­da­nie?

– Nic. Ja nie je­stem rano głod­na.

– To o któ­rej jest pierw­szy po­si­łek?

– Koło dzie­sią­tej.

– A wsta­je pani o…?

– O siód­mej. – Wzdy­cha. – Pies ni­g­dy nie da mi po­spać dłu­żej. Nie­wdzięcz­ne zwie­rzę!

– To trosz­kę za póź­no to śnia­da­nie. Może pani w ten spo­sób spo­wol­nić me­ta­bo­lizm – mą­drzę się. – A co pani zja­da o tej dzie­sią­tej?

– No, zwy­kle to ka­nap­ki.

– A może pani opo­wie­dzieć mi o tym śnia­da­niu do­kład­nie? Ile ka­na­pek, z ja­kie­go chle­ba, co na nich jest? – do­py­tu­ję.

Pani Je­żyk kiwa gło­wą z po­li­to­wa­niem. Bie­dacz­ka, pew­nie po­my­śla­ła, że moim sen­sem ży­cia jest wty­ka­nie nosa w spra­wy in­nych.

– Cza­sem ku­pu­ję ra­zo­wy chleb, ale cza­sem są kaj­zer­ki. Jem trzy, cza­sem czte­ry krom­ki z wę­dli­ną albo se­rem. Cza­sem go­tu­ję jaj­ka.

– Aha… Ro­zu­miem. Sma­ru­je pani czymś pie­czy­wo?

– Mhm.

– Uży­wa pani ma­sła czy mar­ga­ry­ny?

– Tak.

Zmu­szam się, by do­mknąć zbyt sze­ro­ko otwar­te usta. Po­dob­nie jak wcze­śniej, nie mam co cze­kać na roz­wi­nię­cie my­śli, a do za­wro­tów gło­wy do­łą­cza szum w uszach.

– A cze­go kon­kret­nie z tych dwóch?

– Cza­sem to, a cza­sem to dru­gie. Za­le­ży, co ku­pię. Co to w ogó­le za róż­ni­ca?

– Gdy­by nie było róż­ni­cy, to bym nie py­ta­ła. – Po­sy­łam jej uprzej­my uśmiech, cho­ciaż szum w uszach na­ra­sta i czu­ję się, jak­by mózg go­to­wał się w czasz­ce w so­sie wła­snym.

Za­rów­no ma­sło, jak i źle wy­bra­na mar­ga­ry­na za­wie­ra­ją­ca kwa­sy tłusz­czo­we trans, mogą spo­wo­do­wać pod­wyż­sze­nie po­zio­mu cho­le­ste­ro­lu, któ­ry pani Ja­dwi­ga pró­bu­je zbić le­ka­mi. Ale to taki dro­biazg…

– No do­bra, to chy­ba czę­ściej jest to ma­sło.

– A po­tem, po śnia­da­niu, jest obiad czy jesz­cze ja­kieś prze­ką­ski?

– To za­le­ży. Cza­sem tak.

– Od cze­go za­le­ży? – Prze­bie­gam wzro­kiem moje do­tych­cza­so­we no­tat­ki. „Cza­sem” jest chy­ba naj­czę­ściej po­ja­wia­ją­cym się sło­wem na kart­ce. Ogar­nia mnie zmę­cze­nie.

– No od tego, czy mam ocho­tę.

– A dziś? – Ści­skam moc­niej dłu­go­pis w ko­lo­rze na­dziei. – Czy dziś coś pani prze­ką­si­ła przed obia­dem?

– No tak, bo dziś by­łam na pi­la­te­sie.

Nie wi­dzę związ­ku, ale pa­trzę na pa­nią Je­żyk py­ta­ją­co i cier­pli­wie cze­kam.

– No bo po pi­la­te­sie idzie­my za­wsze z są­siad­ką na lat­te – pada wresz­cie od­po­wiedź.

– Za­tem wy­pi­ła pani kawę. Jak ro­zu­miem – sło­dzo­ną.

– Pew­nie, prze­cież gorz­ka jest wstręt­na. No i coś do kawy było.

– Co ta­kie­go?

– Ekler­ka. A wła­ści­wie to dwie, bo kawa była duża.

– Ro­zu­miem… I cho­dzą pa­nie na tę kawę za­wsze po za­ję­ciach? Od dwóch mie­się­cy?

– No tak.

– I od tam­tej pory zda­je się pani, że przy­ty­ła?

– Mhm.

– A nie po­my­śla­ła pani, że może wszyst­kie­mu win­ne są te ciast­ka?

Pani Je­żyk spo­glą­da na mnie z ura­zą.

– No prze­cież chy­ba na­le­ży mi się ja­kaś przy­jem­ność po tych ćwi­cze­niach? Poza tym są­siad­ka wy­czy­ta­ła gdzieś, że jak się ćwi­czy, to moż­na wię­cej jeść – oznaj­mia z trium­fal­nym uśmie­chem.

– Oba­wiam się, że go­dzin­ne za­ję­cia pi­la­te­su to za mało wy­sił­ku, by moż­na było zrów­no­wa­żyć nim dwie ekler­ki. – Marsz­czę czo­ło. – A poza tym chce pani schud­nąć, więc po­win­na pani dą­żyć do spo­ży­wa­nia mniej­szej ilo­ści ener­gii, niż pani po­trze­bu­je. To się na­zy­wa ujem­ny bi­lans ener­ge­tycz­ny.

– No i po co ja mó­wi­łam o tych ciast­kach? – Pani Ja­dwi­ga roz­glą­da się spło­szo­na, jak­by szu­ka­ła ra­tun­ku. – Wie­dzia­łam, że pani mi za­bro­ni!

– Nie chcę pani ni­cze­go za­bra­niać. Chcę tyl­ko, żeby osiąg­nęła pani swój cel. – Uśmie­cham się, ale bez wza­jem­no­ści. – To może te­raz opo­wie mi pani, co jada pani na obiad?

– Obiad to do­pie­ro wie­czo­rem. Ro­bię rano, żeby dzie­cia­ki so­bie od­grza­ły, a ja zja­dam po pra­cy.

– No do­brze, to co w ta­kim ra­zie w cią­gu dnia?

– Na dru­gą zwy­kle idę do pra­cy, chy­ba że mam wol­ne. No to do pra­cy bio­rę ja­kieś ka­nap­ki albo ku­pu­ję droż­dżów­kę po dro­dze.

– O któ­rej to pani zja­da?

– Jak mam aku­rat czas. Pra­cu­ję w skle­pie u szwa­gra, jak są klien­ci, to nie będę prze­cież ja­dła!

– A o któ­rej pani koń­czy?

– A, koło ósmej. Szwa­gier przy­jeż­dża i za­my­ka­my.

– No do­brze, a o któ­rej pani wra­ca?

– Na­praw­dę musi pani to wszyst­ko wie­dzieć? Za­mie­rza mnie pani od­wie­dzać? – żar­tu­je pani Ja­dwi­ga. Od­po­wia­dam uprzej­mym, acz nie­co już wy­mu­szo­nym uśmie­chem. – Ze­nek pod­wo­zi mnie do domu, to tak pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia po je­stem na miej­scu.

– I je pani wte­dy ten obiad?

– Mhm.

– Co na przy­kład?

– No, nor­mal­nie… Albo ko­tle­tów na­sma­żę, albo cza­sem wą­trób­ki. Cza­sem ma­ka­ron w so­sie, bo dzie­cia­ki lu­bią. Cza­sem na­go­tu­ję zupy, to mamy na kil­ka dni.

– Zja­da pani i zupę, i dru­gie da­nie na obiad?

– Cza­sa­mi, ale zwy­kle to albo to.

– Do mię­sa są ja­kieś ziem­nia­ki, ryż, ka­sza?

– Ziem­nia­ki zwy­kle. Ka­szę to tyl­ko cza­sem do gu­la­szu. Bo cza­sem też gu­lasz go­tu­ję, śred­ni syn bar­dzo lubi. – Pani Ja­dwi­ga na­gle prze­sta­je mó­wić i za­sty­ga. – Jak to się w ogó­le mówi? „Śred­ni syn”? Sko­ro naj­star­sza jest cór­ka, to już nie ma żad­ne­go star­sze­go syna, żeby śred­ni był śred­ni?

Otwie­ram oczy jesz­cze sze­rzej, o ile to w ogó­le moż­li­we, no­tu­jąc w pa­mię­ci, by w dro­dze po­wrot­nej ku­pić krem prze­ciw­ko zmarszcz­kom mi­micz­nym. Albo nie. Dzię­ki głę­bo­kim bruz­dom na czo­le może unik­nę po­są­dzeń o zbyt mło­dy wiek.

– Nie je­stem pew­na, ale „śred­ni” brzmi w po­rząd­ku. A wa­rzy­wa? Jada pani wa­rzy­wa do obia­du?

– Cza­sem tak. To za­le­ży.

Za­uwa­żam, że mój cha­rak­ter pi­sma nie wy­glą­da już tak es­te­tycz­nie jak na gó­rze kart­ki.

– A za­zwy­czaj?

– Za­zwy­czaj to ja­kieś są. Ogór­ki kwa­szo­ne albo po­mi­do­ry z ce­bu­lą, albo cza­sem su­rów­ki ja­kiejś ku­pię czy mar­chew­kę z grosz­kiem mro­żo­ną.

– A po ko­la­cji? Zda­rza się pani coś pod­ja­dać?

– Cza­sem tak.

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­kła­dam for­mu­larz i dłu­go­pis na sto­lik. Świet­ny ten mój „do­kład­ny wy­wiad”.

– Może te­raz się zwa­ży­my? – pro­po­nu­ję uprzej­mie.

– To na­praw­dę ko­niecz­ne? – Pani Ja­dwi­ga za­pa­da się głę­biej w Fo­tel Pre­ze­sa, jak­by bała się, że waga ją ugry­zie.

– Oba­wiam się, że tak – mó­wię zde­cy­do­wa­nie. – Po­trze­bu­ję tych wy­ni­ków, żeby do­pa­so­wać pani die­tę.

– Ale ja mogę pani po­wie­dzieć, ile ważę! – Pa­cjent­ka na­dal się bro­ni.

– Pani Ja­dwi­go, na­praw­dę po­trze­bu­ję do­kład­nych da­nych. – Sta­ran­nie ak­cen­tu­ję sy­la­by. Ko­bie­ta nie­chęt­nie się zga­dza, bur­cząc coś pod no­sem, i wresz­cie uda­je nam się do­ko­nać aktu wa­że­nia i po­mia­ru skła­du cia­ła. Spo­ra nad­wa­ga jest oczy­wi­sta, a wy­druk z wagi po­twier­dza to, co za­ob­ser­wo­wa­łam. Pani Ja­dwi­ga musi schud­nąć po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów.

– No do­brze, pani Ja­dwi­go, wszyst­ko już wiem. Uło­żę pani ja­dło­spis, któ­ry po­mo­że pani schud­nąć… – za­czy­nam.

– Jak to uło­ży pani?! – prze­ry­wa mi ko­bie­ta. – My­śla­łam, że dziś do­sta­nę die­tę!

– Pani Ja­dwi­go, nie mam go­to­wych diet, bo…

– To ład­nie się pani przy­go­to­wa­ła! – Na­ry­so­wa­ne ołów­kiem brwi zno­wu marsz­czą się groź­nie.

– …bo ukła­dam ja­dło­spi­sy in­dy­wi­du­al­nie dla każ­de­go – koń­czę. – Wie­rzę, że to naj­lep­szy spo­sób, żeby die­ta była sku­tecz­na, a pa­cjent za­do­wo­lo­ny.

Mu­szę się już na­praw­dę sta­rać, by mój głos nie brzmiał płacz­li­wie. Ka­nap­ka zje­dzo­na na śnia­da­nie wę­dru­je nie­bez­piecz­nie wstecz w kie­run­ku prze­ły­ku.

– To kie­dy go do­sta­nę? – Ton gło­su pani Je­żyk nie­znacz­nie ła­god­nie­je.

– My­ślę, że naj­póź­niej ju­tro po po­łu­dniu.

– Ale ja nie będę wie­dzia­ła, co jeść do tego cza­su! – Pani Ja­dwi­ga roz­kła­da dło­nie w ge­ście bez­rad­no­ści.

Po­wstrzy­mu­ję wes­tchnie­nie.

– Umów­my się może, że to, co do tej pory, tyl­ko bez sło­dy­czy, do­brze?

Ko­bie­ta pa­trzy na mnie po­dejrz­li­wie, ale po chwi­li się uśmie­cha.

– Do­bra. W ta­kim ra­zie przyj­dę ju­tro. A nie, po po­łu­dniu prze­cież w skle­pie będę! To przy­ślę Ju­recz­ka. To syn mój, ten śred­ni. Bo mam jesz­cze młod­sze­go. No i cór­kę, mó­wi­łam pani.

– To je­ste­śmy umó­wio­ne. – Uśmie­cham się bla­do. – Pro­szę po­wie­dzieć Ju­recz… to zna­czy śred­nie­mu sy­no­wi, żeby był po szes­na­stej. Przy­go­tu­ję ja­dło­spis i prze­pi­sy. W ra­zie cze­go, pro­szę do mnie za­dzwo­nić albo na­pi­sać SMS-a czy ma­ila.

– Ma­ila na­pi­szę! – Ko­bie­ta klasz­cze w dło­nie. – Syn mój naj­młod­szy, Ja­ruś, na­uczył mnie wresz­cie, jak tego ma­ila wy­sy­łać. Za­ło­żył mi na­wet tę, wie pani, skrzyn­kę! Mu­szę pani po­wie­dzieć, że na po­cząt­ku nie by­łam prze­ko­na­na, ale te­raz w su­mie bar­dzo się cie­szę na tę die­tę. Od dwu­dzie­stu lat pró­bu­ję schud­nąć, i może to na­wet le­piej, że ktoś wresz­cie po­sta­ra się zro­bić to za mnie!

* * *

– Pierw­sze koty za pło­ty. – Moja przy­ja­ciół­ka Ka­mi­la ły­pie na mnie w lu­strza­nych drzwiach sza­fy, po­pra­wia­jąc pro­stą jak li­nij­ka, czar­ną grzyw­kę.

Osu­wam się głę­biej w po­dusz­ki sofy, roz­cie­ra­jąc skro­nie. Czu­ję, jak­by sta­lo­wa ob­ręcz za­ci­ska­ła mi się na czasz­ce. Chcia­łam od­wo­łać na­sze świę­to­wa­nie pierw­sze­go dnia no­wej pra­cy, ale Ka­mi­la nie omiesz­ka­ła przy­po­mnieć, że po­prze­kła­da­ła inne spra­wy, żeby tu być. Poza tym – i tak by przy­szła.

Sie­dzi­my w moim mi­kro­sko­pij­nym miesz­ka­niu na Bród­nie. Ka­wa­ler­ka z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na wschód, anek­sem ku­chen­nym i ła­zien­ką ma dwa­dzie­ścia czte­ry me­try kwa­dra­to­we. Gdy się tu spro­wa­dzi­łam, uży­łam wszyst­kich swo­ich de­ko­ra­tor­skich za­pę­dów i mocy, by ogra­ni­czyć to klau­stro­fo­bicz­ne wra­że­nie, któ­re wy­wo­ły­wa­ła. Jej urzą­dze­nie było nie lada wy­zwa­niem. Po dwóch la­tach mogę z czys­tym su­mie­niem po­wie­dzieć, że się uda­ło. Ja­sne, pa­ste­lo­we bar­wy i dużo bie­li, lu­strza­na sza­fa ukry­ta w ścia­nie, lek­kie me­ble, mięk­kie tka­ni­ny i wszyst­ko wy­mie­rzo­ne co do cen­ty­me­tra, tak by było ład­nie, ale też funk­cjo­nal­nie. Te­raz z lek­kim nie­po­ko­jem ob­ser­wu­ję kie­li­szek czer­wo­ne­go wina ba­lan­su­ją­cy w dło­ni Ka­mi­li, tuż nad bia­łym, fu­tro­po­dob­nym dy­wa­ni­kiem.

– Pij. – Ka­mi­la opa­da na sofę, któ­ra jest za­ra­zem łóż­kiem, me­blem go­ścin­nym i moim pry­wat­nym cen­trum do­wo­dze­nia, a na­stęp­nie za­ta­pia rękę w mi­sce z chip­sa­mi i po­pcor­nem. Od­dy­cham z ulgą, gdy kie­li­szek lą­du­je bez­piecz­nie na sto­li­ku.

Za­mie­rza­łam przy­go­to­wać zdro­we prze­ką­ski, cia­stecz­ka ka­ka­owe z fa­so­li i ba­to­ni­ki owsia­ne, ale za­miast tego prze­le­ża­łam bez ży­cia całe po­po­łu­dnie i je­dy­ne, na co było mnie stać, to po­kro­je­nie w słup­ki kil­ku mar­che­wek oraz wci­śnię­cie cy­try­ny do dzban­ka wody. Ka­mi­la, ku­pu­jąc pro­wiant, do­ko­na­ła zaś wy­bo­rów ży­wie­nio­wych wła­ści­wych so­bie, dla­te­go kwa­dra­to­wy szwedz­ki sto­lik za­ście­la­ją roz­ma­ite sło­dy­cze i sło­ne prze­gryz­ki, z ga­tun­ku tych, któ­rych sta­now­czo za­ka­zu­ję moim pa­cjen­tom.

– Daj spo­kój. Gło­wa mnie boli. – Za­ci­skam po­wie­ki. – Zresz­tą al­ko­hol tu­czy i jest szko­dli­wy.

– Nie pieprz! – Ka­mi­la pry­cha. – Jak boli, to masz pięć­dzie­siąt pro­cent szans, że prze­sta­nie. Albo za­cznie bo­leć jesz­cze bar­dziej, ale i tak już zdy­chasz, więc co za róż­ni­ca?

Milk­nie i przez chwi­lę sły­szę tyl­ko gło­śne chru­pa­nie chip­sów.

– Było aż tak źle? – pyta w koń­cu.

– Tak. Nie. Nie wiem. – Dźwi­gam się cięż­ko i się­gam po szklan­kę z wodą. – Po pro­stu ina­czej to so­bie wy­obra­ża­łam. Były tyl­ko trzy oso­by, ale ta ko­bie­ta… Po jej wyj­ściu czu­łam się, jak­by ktoś spu­ścił ze mnie po­wie­trze.

– To na­puść so­bie po­wie­trza i prze­stań pie­przyć. – Ka­mi­la bie­rze duży łyk i za­gry­za po­pcor­nem. – Mia­ły­śmy świę­to­wać, to świę­tuj­my! Przy­naj­mniej nie pra­cu­jesz już w Vit­Me­xie. Cały czas na­rze­ka­łaś, że się nu­dzisz! Te­raz mo­gła­byś już so­bie da­ro­wać. Sko­ro już pierw­sze­go dnia tra­fił ci się trud­ny przy­pa­dek, to przy­naj­mniej jest cie­ka­wie.

Może Kama ma ra­cję. Gdy pięć lat temu koń­czy­łam ten przy­szło­ścio­wy kie­ru­nek, ja­kim jest ży­wie­nie, przy­szło­ści dla mnie jesz­cze nie było, a pra­ca w cha­rak­te­rze spe­cja­li­sty do spraw sprze­da­ży de­ta­licz­nej pre­pa­ra­tów wi­ta­mi­no­wych była je­dy­ną naj­bliż­szą wy­kształ­ce­niu kie­run­ko­we­mu, jaką uda­ło mi się zdo­być.

Przez te lata re­gu­lar­nie pod­glą­da­łam po­wsta­ją­ce gę­sto po­rad­nie die­te­tycz­ne i za­zdro­ści­łam lu­dziom, któ­rzy w nich pra­co­wa­li. Za­wsze ma­rzy­łam prze­cież o by­ciu die­te­ty­kiem z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, o po­ma­ga­niu lu­dziom i cie­ka­wych przy­pad­kach, a nie o dys­try­bu­cji la­ko­nicz­nych ulo­tek do ap­tek.

– Kama, a co, je­śli…

– Uuu, wy­czu­wam pie­prze­nie! – prze­ry­wa mi moja nie­oce­nio­na przy­ja­ciół­ka. – Skup się le­piej na swo­im po­kar­mie dla kró­li­ków.

Po­słusz­nie się­gam po mar­chew­kę. Nie­ste­ty każ­dy gryz to jak eks­plo­zja wul­ka­nu dla mo­jej bo­lą­cej gło­wy.

– A tak w ogó­le... – od­zy­wa się Ka­mi­la z peł­ny­mi usta­mi. – Mu­sisz mnie od­chu­dzić! W sierp­niu mamy wy­jazd in­te­gra­cyj­ny. Do So­po­tu. Bę­dzie tam Kry­stian. Wiesz, to si­łow­nio­we cia­cho. Nie może mnie zo­ba­czyć z tymi zwa­ła­mi tłusz­czu!

– Kama, on wi­dzi cię co­dzien­nie – stę­kam i od razu ża­łu­ję, gdy do­cie­ra do mnie, co po­wie­dzia­łam.

– Ale z cie­bie cipa!

– Mia­łam na my­śli…

– Cipa! – Kama z im­pe­tem od­sta­wia kie­li­szek na sto­lik. Kil­ka bor­do­wych kro­pel lą­du­je na kre­mo­wym bież­ni­ku w zło­ta­we pa­secz­ki.

– Od­czep się! – Pro­stu­ję się. – Sama po­wie­dzia­łaś…

– Po­wie­dzia­łam, że nie może mnie zo­ba­czyć w bi­ki­ni!

– Kama…

– Za­raz, czy ty uwa­żasz, że je­stem gru­ba? – Przy­ja­ciół­ka z ty­po­wym dla sie­bie wdzię­kiem prze­ska­ku­je przez pod­ło­kiet­nik sofy, oszczę­dza­jąc tym sa­mym ja­kieś pół­to­rej se­kun­dy, i lą­du­je z po­wro­tem przed lu­strza­ny­mi drzwia­mi sza­fy wnę­ko­wej. – To zna­czy, no wia­do­mo, że je­stem, ale czy TO WI­DAĆ?! Prze­cież, no zo­bacz, luź­na tu­ni­ka, wą­skie rur­ki, ma­ry­nar­ka, wszyst­ko jak trze­ba! Kur­wa, wie­dzia­łam, że le­piej za­ło­żyć tę czar­ną bluz­kę, czar­ne wy­szczu­pla…

– Kama!

Ka­mi­la prze­ry­wa kry­tycz­ną ana­li­zę swo­je­go ubio­ru i wbi­ja we mnie nie­na­wist­ny (chy­ba) wzrok.

– Ale to – sa­pie – że ty masz do­bre geny i je­steś na­dal przed trzy­dziest­ką…

– Kama, skoń­czy­łaś trzy­dzie­ści lat mie­siąc temu…

– …nie zna­czy, że mo­żesz mi wy­po­mi­nać!

– Nic ci nie wy­po­mi­nam. Ale sko­ro już się po­rów­nu­je­my, zo­bacz, co ja jem, a co ty…

– Jak lu­bisz żar­cie dla gry­zo­ni, to je so­bie jedz! – Kama za­rzu­ca krót­ką, czar­ną czu­pry­ną à la Kle­opa­tra. – Ja nie je­stem stwo­rzo­na do je­dze­nia ko­rzon­ków!

– To też pew­nie wina ge­nów! – Nie mogę się po­wstrzy­mać.

Wsta­ję, chwy­tam mój bied­ny (już nie tyl­ko) kre­mo­wy bież­nik i nio­sę go do ła­zien­ki, żeby za­prać pla­mę, za­nim we­żre się na sta­łe.

– To jak, od­chu­dzisz mnie czy nie?! – Do­bie­ga mnie bła­gal­ny jęk z po­ko­ju.

– A może po pro­stu idź z Kry­stia­nem na si­łow­nię?! – od­krzy­ku­ję.

– Ty to jed­nak je­steś cipa!

Godzinne zajęcia pilatesu to za mały wysiłek, by można nim było zrównoważyć dwie eklerki.

Piątek, 21 kwietnia

– Wca­le nie schu­dłam!

Pani Ja­dwi­ga z gry­ma­sem na twa­rzy mo­ści się na sof­ce. Tym ra­zem przed jej przyj­ściem prze­zor­nie rzu­ci­łam na Fo­tel Pre­ze­sa ma­ry­nar­kę i no­tes, tym sa­mym zaj­mu­jąc so­bie miej­sce, i te­raz cie­szę się mięk­ko­ścią cze­ko­la­do­wych po­du­szek.

– Za­raz zo­ba­czy­my na wa­dze. – Uśmie­cham się pro­mien­nie. Po pierw­sze dla­te­go, że w kwe­stii die­ty nie mam so­bie nic do za­rzu­ce­nia, a po czę­ści dla­te­go, że pani Je­żyk jest jed­ną z za­le­d­wie trzech pa­cjen­tek, któ­re od­wie­dzi­ły mnie w cią­gu pierw­szych dwóch ty­go­dni pra­cy. Tak. Wszyst­kie te trzy oso­by przy­szły pierw­sze­go dnia i od tam­tej pory nie po­ja­wi­ła się żad­na na­stęp­na.

– Nie chcę się wa­żyć. Ja wiem, że przy­ty­łam.

– Ale ja mu­szę pa­nią zwa­żyć, żeby wie­dzieć, czy die­ta dzia­ła, i co ewen­tu­al­nie trze­ba po­pra­wić.

– To ja pani mó­wię, że nie dzia­ła. I że przy­ty­łam!

Gdy po ko­lej­nych pię­ciu mi­nu­tach uda­je mi się prze­ko­nać ob­ra­żo­ną pa­cjent­kę do wej­ścia na ana­li­za­tor, moim oczom uka­zu­je się wy­nik umiar­ko­wa­nie opty­mi­stycz­ny. Wpraw­dzie pani Ja­dwi­ga nie przy­ty­ła, jak upar­cie twier­dzi­ła jesz­cze kil­ka mi­nut temu, ale ubyt­ku wagi też próż­no szu­kać.

Cho­le­ra ja­sna. Na tyle, na ile się dało, osza­co­wa­łam, ile pani Je­żyk spo­ży­wa dzien­nie ki­lo­ka­lo­rii, ob­li­czy­łam spo­czyn­ko­wą prze­mia­nę ma­te­rii i okre­śli­łam jej współ­czyn­nik ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej. Otrzy­maw­szy wy­nik, od­ję­łam na do­bry po­czą­tek pięć­set ki­lo­ka­lo­rii na każ­dy dzień, co po­win­no spo­wo­do­wać utra­tę oko­ło pół ki­lo­gra­ma ty­go­dnio­wo. Co mo­gło pójść nie tak?

– Prze­strze­ga­ła pani die­ty? – py­tam.

– No pew­nie! – Pani Je­żyk pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem. – Zja­dłam wszyst­ko, co pani mi ka­za­ła.

– To do­brze. Ale dziw­ne, że nic nie ru­szy­ło. Może w ta­kim ra­zie mu­si­my usta­lić jesz­cze niż­szą ka­lo­rycz­ność.

Na przy­kład de­fi­cyt sied­miu­set, może ośmiu­set ki­lo­ka­lo­rii dzien­nie. Albo przy­jąć za­ło­że­nie, że pani Je­żyk ja­da­ła przed die­tą wię­cej, niż mi po­wie­dzia­ła.

– No do­bra, jak trze­ba, to trze­ba. Ja chcę wi­dzieć efek­ty!

– A nie była pani głod­na pod­czas die­ty?

– Głod­na? Nie. To zna­czy na po­cząt­ku, ale – tu bę­dzie pani ze mnie dum­na – po­sta­no­wi­łam, że będę pod­ja­dać tyl­ko zdro­we prze­ką­ski!

Uno­szę gło­wę znad no­te­su i wbi­jam w nią nie­ro­zu­mie­ją­ce spoj­rze­nie.

– Ja­kie prze­ką­ski?

– No nor­mal­ne, zdro­we: orze­chy, nie­so­lo­ne! Pest­ki dyni. I jabł­ka. Trze­ba jeść, póki są!

– Czę­sto pani pod­ja­da­ła te orze­chy i jabł­ka? – Mój głos jak­by słab­nie.

– I pest­ki dyni – uzu­peł­nia pani Ja­dwi­ga z dumą. – No wła­ści­wie to co­dzien­nie. Cza­sem dwa razy, bo po pi­la­te­sie chcia­ło mi się coś słod­kie­go, to bra­łam jabł­ko.

– Pani Ja­dwi­go, ale prze­cież po­wie­dzia­ła pani, że ja­dła to, co ka­za­łam?

– No tak. Wszyst­ko to, co pani ka­za­ła, i te zdro­we prze­ką­ski. Nic wię­cej!

– Ale… tak nie moż­na!

– A skąd ja to mia­łam wie­dzieć?

– Ze wska­zó­wek, któ­re spi­sa­łam pod prze­pi­sa­mi. Jed­na z nich za­bra­nia­ła pod­ja­da­nia mię­dzy po­sił­ka­mi.

– To tam było coś ta­kie­go? – Pani Ja­dwi­ga wy­si­la pa­mięć. – Aaa, może i było. Ale pew­nie po­my­śla­łam, że cho­dzi o sło­dy­cze.

– Sko­ro pod­ja­da­ła pani dużo róż­nych rze­czy mię­dzy po­sił­ka­mi, to wca­le się nie dzi­wię, że pani nie schu­dła.

– No ale co też pani mówi! Prze­cież nie ja­dłam sło­dy­czy. Ekler­ki nie tknę­łam ani razu! A owo­ce i orze­chy są zdro­we i nie tu­czą!

– Kto pani tak po­wie­dział?

– Ce­li­na.

– Kto? – Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie je­stem w ja­kiejś ukry­tej ka­me­rze.

– Moja są­siad­ka – oświad­cza z god­no­ścią pani Je­żyk. – Ona się in­te­re­su­je ży­wie­niem i die­ta­mi.

Ogar­nia mnie co­raz więk­sze zdu­mie­nie.

– Ale to nie­praw­da! Owo­ce za­wie­ra­ją cu­kier, a orze­chy i pest­ki dużo tłusz­czu. Są zdro­we, ale ka­lo­rycz­ne i na pew­no nie moż­na ich jeść bez­kar­nie w du­żych ilo­ściach. A już na pew­no nie mię­dzy po­sił­ka­mi! I nie pod­czas die­ty od­chu­dza­ją­cej, któ­ra jest już opra­co­wa­na i prze­li­czo­na.

– To pani mi tego nie po­wie­dzia­ła, jak tu by­łam ostat­nio. – Na­ry­so­wa­ne ołów­kiem brwi marsz­czą się w gniew­nym gry­ma­sie.

Skąd mo­głam wie­dzieć, że ktoś wpad­nie na taki po­mysł?

– A kawę pani sło­dzi­ła? – prze­cho­dzę do ofen­sy­wy.

Tra­fio­ny, za­to­pio­ny. Mina pani Je­żyk uosa­bia te­raz cho­dzą­cą nie­win­ność, a oczy wę­dru­ją jak gdy­by ni­g­dy nic w kie­run­ku fo­to­gra­fii so­czy­stych po­ma­rań­czy na ścia­nie.

– Tyl­ko tro­szecz­kę.

– No to tro­szecz­kę pani na­bro­iła.

„Tro­szecz­kę” to praw­dzi­wa dy­plo­ma­cja z mo­jej stro­ny. Pani Ja­dwi­ga praw­do­po­dob­nie wy­peł­ni­ła ka­lo­ria­mi cały de­fi­cyt ener­ge­tycz­ny, któ­ry jej stwo­rzy­łam.

– Na­stęp­nym ra­zem pro­szę nie pod­ja­dać mię­dzy po­sił­ka­mi i nie sło­dzić kawy, to wszyst­ko po­win­no być w po­rząd­ku.

– No za­raz, ale prze­cież orze­chy są na­praw­dę bar­dzo zdro­we! Ce­li­na mi opo­wia­da­ła. Le­czą raka, de­pre­sję, po­ma­ga­ją na skó­rę, wło­sy, ser­ce… – wy­li­cza pani Je­żyk.

Mam ocho­tę wes­tchnąć, sły­sząc ten wy­ci­nek po­pu­lar­no­na­uko­wej wie­dzy, sze­ro­ko do­stęp­nej w pra­sie, te­le­wi­zji i In­ter­ne­cie. Zna­jo­mi die­te­ty­cy prak­ty­cy ostrze­ga­li mnie, że pa­cjen­ci czę­sto przy­cho­dzą do ga­bi­ne­tów i po­rad­ni bar­dzo wy­edu­ko­wa­ni. Nie­ste­ty, prze­waż­nie jest to edu­ka­cja cha­łup­ni­cza, po­bież­na i ko­śla­wa.

– Może nie do koń­ca to wszyst­ko, co pani mówi, się zga­dza, ale to praw­da, że orze­chy mają wie­le cen­nych skład­ni­ków. Tyl­ko że pani się od­chu­dza, a te ka­lo­rie…

– A jak mi wszyst­kie wło­sy wy­pad­ną? – Ko­bie­ta gła­dzi z nie­po­ko­jem wy­dat­ną, na­ta­pi­ro­wa­ną kon­struk­cję.

Przy­po­mi­na mi się wi­ta­mi­na A.

– Pro­szę się zdać na mnie – od­po­wia­dam sta­now­czo. – Die­ta nie po­zba­wi pani wło­sów. A ja bym chcia­ła, żeby przy oka­zji po­mo­gła też pani schud­nąć.

Do­strze­gam błysk zro­zu­mie­nia w oczach pani Ja­dwi­gi.

– No niech bę­dzie. Tyl­ko jest je­den pro­blem.

– Jaki? – Spo­glą­dam na nią zbi­ta z tro­pu.

– No bo bez tego pod­ja­da­nia, to ja będę głod­na!

Po ko­lej­nych dzie­się­ciu mi­nu­tach za­pew­nia­nia, że tym ra­zem po­sta­ram się wy­my­ślić bar­dziej sy­cą­ce po­sił­ki, na­sze spo­tka­nie po­wo­li do­bie­ga koń­ca.

– Może ma pani jesz­cze ja­kieś py­ta­nia? – za­ga­du­ję uprzej­mie, od­pro­wa­dza­jąc pa­nią Je­żyk do drzwi.

– Nie, chy­ba to wszyst­ko. Jak­by co, na­pi­szę SMS-a. Albo le­piej ma­ila!

Co do tego nie mam wąt­pli­wo­ści. Do tej pory, w cią­gu nie­speł­na dwóch ty­go­dni, do­sta­łam już ta­kich ma­ili sześć­dzie­siąt osiem. Młod­szy syn pani Je­żyk wy­ko­nał so­lid­ną ro­bo­tę, ucząc mat­kę po­słu­gi­wa­nia się no­wo­cze­sną tech­no­lo­gią. Dziw­nym tra­fem jed­nak, we wszyst­kich tych sześć­dzie­się­ciu ośmiu ma­ilach pani Ja­dwi­ga aku­rat o orze­chy i jabł­ka nie za­py­ta­ła.

– A! Za­po­mnia­ła­bym. – Pa­cjent­ka kle­pie się otwar­tą dło­nią w czo­ło. – Bo ja po­le­ci­łam pa­nią ku­zy­no­wi. Przyj­dzie tu do pani. To taki dal­szy ku­zyn od stro­ny mat­ki. Tyl­ko mama moja nie roz­ma­wia z jego mat­ką od kil­ku lat, bo… a zresz­tą nie­waż­ne. Ale on jest strasz­nie gru­by i jak wpa­dłam na uli­cy ostat­nio na jego żonę, to tak się zga­da­ły­śmy…

– A jak się na­zy­wa ten pan? Nikt do mnie nie dzwo­nił.

– A tak, no nie dzwo­nił. Bo my się tak zga­da­ły­śmy z tą jego żoną, że sko­ro ja koń­czę tu z pa­nią koło wpół do dru­giej, to on przyj­dzie za­raz po mnie.

Pa­trzę na nią onie­mia­ła. To wspa­nia­le, szko­da tyl­ko, że nikt nie uwzględ­nił mnie w tym ca­łym zga­dy­wa­niu.

– Pani Ja­dwi­go, je­stem pani bar­dzo wdzięcz­na, że mnie pani po­le­ci­ła – od­zy­sku­ję głos – ale na przy­szłość pro­szę o te­le­fon, bo prze­cież mo­głam mieć inne spo­tka­nie…

– A ma pani? – Pani Je­żyk jest au­ten­tycz­nie zdzi­wio­na.

– No dziś aku­rat nie, ale…

– No to całe szczę­ście. Ja lecę. Do zo­ba­cze­nia!

Za­mknąw­szy drzwi, opie­ram się o nie ple­ca­mi i przy­my­kam oczy. To praw­da, że nie mam żad­ne­go spo­tka­nia, po­nie­waż cho­ler­ny ka­len­darz świe­ci pust­ka­mi. Ale o czter­na­stej, nie­świa­do­ma swo­ich zo­bo­wią­zań, umó­wi­łam się na lunch z Ma­te­uszem. Jego bank jest nie­da­le­ko mo­je­go ga­bi­ne­tu i uzgod­ni­li­śmy, że przy­naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu bę­dzie­my ja­dać wspól­nie. Te­raz trze­ba to bę­dzie prze­ło­żyć. Trud­no, nie ma co na­rze­kać. Każ­dy nowy pa­cjent jest na wagę zło­ta.

Wła­śnie skoń­czy­łam pi­sać krót­kie­go SMS-a do uko­cha­ne­go, gdy świ­dru­ją­cy dźwięk dzwon­ka po­de­rwał mnie z krze­sła. Daję so­bie chwi­lę na trzy głę­bo­kie od­de­chy i otwie­ram drzwi z sze­ro­kim uśmie­chem.

Pierw­szy wcho­dzi męż­czy­zna koło sześć­dzie­siąt­ki, ubra­ny w prze­tar­te, gra­na­to­we ogrod­nicz­ki, spię­te pa­skiem pod oka­za­łym brzu­chem. Sza­ry pod­ko­szu­lek pod roz­pię­tą kurt­ką wy­ka­zu­je ozna­ki kil­ku­dnio­we­go no­sze­nia.

Za jego ple­ca­mi su­nie ko­bie­ta na oko z dzie­sięć lat młod­sza, ubra­na nie­co bar­dziej ele­ganc­ko – w fal­ba­nia­stą spód­ni­cę do zie­mi, mię­to­wy ża­kiet i ciem­ny płaszcz. Tuż za nią idzie młoda blon­dyn­ka cała w beżu i na­sto­lat­ka w ró­żo­wej kurt­ce i adi­da­sach, dzier­żą­ca w dło­ni rów­nie ró­żo­we­go smart­fo­na.

– Je­stem Szcze­pan Szysz­ka – mówi męż­czy­zna, jak­by to mia­ło coś wy­ja­śniać, i roz­glą­da się na­oko­ło, lu­stru­jąc oto­cze­nie.

Po­da­ję mu rękę, pa­trząc py­ta­ją­co na gro­mad­kę, któ­ra le­d­wie zmie­ści­ła się w ma­łej po­cze­kal­ni.

– Przy­szły­śmy za­in­ter­we­nio­wać. – Ko­bie­ta w mię­to­wym ża­kie­cie uśmie­cha się do mnie prze­pra­sza­ją­co. – Je­stem Sta­ni­sła­wa. Sta­sia. Mąż trosz­kę gry­ma­sił, że ma tu przyjść, więc po­sta­no­wi­łam, że przyj­dzie­my wszyst­kie i bę­dzie mu raź­niej.

Zer­kam na pana Szcze­pa­na i nie mogę się do­pa­trzeć żad­nych oznak świad­czą­cych o tym, że jest mu raź­niej. Za­miast tego do­strze­gam iry­ta­cję, znie­cier­pli­wie­nie i coś, cze­go nie mam ocho­ty na­wet in­ter­pre­to­wać.

– To są Syl­wia i Sa­bin­ka, na­sze có­recz­ki – kon­ty­nu­uje nie­zra­żo­na ko­bie­ta. – Im też za­le­ży na tym, żeby po­móc ta­tu­sio­wi, praw­da?

Có­recz­ka nu­mer je­den w be­żo­wych spodniach i gu­stow­nej dwu­rzę­do­wej kur­tecz­ce w tym sa­mym ko­lo­rze ener­gicz­nie kiwa gło­wą. Có­recz­ka nu­mer dwa jest nie­co mniej wy­lew­na, ale ci­chy po­mruk znad ekra­nu te­le­fo­nu wy­star­cza jej mat­ce za po­twier­dze­nie.

Ki­wam gło­wą ze zro­zu­mie­niem, cho­ciaż tak na­praw­dę ni­cze­go nie ro­zu­miem, i za­pra­szam wszyst­kich do ga­bi­ne­tu. Pro­ble­mem oka­zu­je się brak wy­star­cza­ją­cej licz­by me­bli do sie­dze­nia. Po krót­kiej, acz nie­zręcz­nej chwi­li, do­no­szę krze­sła z po­cze­kal­ni. I tak nikt już nie bę­dzie tu dziś cze­kał. Chy­ba.

Nie­ste­ty, gdy wra­cam ob­ju­czo­na dwo­ma nie­zbyt lek­ki­mi krze­sła­mi, od­kry­wam, że pani Sta­ni­sła­wa ze swo­ją star­szą, be­żo­wą cór­ką za­ję­ły sof­kę, a pan Szysz­ka zdą­żył usa­do­wić się wy­god­nie w Fo­te­lu Pre­ze­sa. Gdzieś z głę­bi po­ko­ju roz­le­ga się ci­che pi­ka­nie mo­je­go te­le­fo­nu. Z le­d­wo sły­szal­nym ję­kiem sta­wiam krze­sła tak, by pa­trzeć na wszyst­kich mniej wię­cej na wprost, i sia­dam na jed­nym z nich. Dru­gie zaj­mu­ją Sa­bin­ka i jej ró­żo­wy smart­fon.

– W czym mogę po­móc? – py­tam, nie wie­dząc do koń­ca, czy py­ta­nie mam kie­ro­wać do pana Szysz­ki czy jego żony.

– Ka­za­ły mnie tu przyjść – oświad­cza pan Szcze­pan.

– Mąż ma nad­ci­śnie­nie i za wy­so­ki cho­le­ste­rol – tłu­ma­czy pani Sta­ni­sła­wa, po­pie­ra­na ener­gicz­ny­mi kiw­nię­cia­mi gło­wy star­szej cór­ki. – I, jak wi­dać, ma też tro­chę pro­blem z wagą. Chce­my mu po­móc.

– Nie będę jadł sa­mej sa­ła­ty! – Pan Szysz­ka krzy­żu­je ręce na pier­si w obron­nym ge­ście.

– To nie bę­dzie ko­niecz­ne. – Uśmie­cham się. – Pro­szę mi opo­wie­dzieć o swo­im try­bie ży­cia. Po­sta­ram się tak do­brać die­tę, żeby nie była dla pana zbyt du­żym ob­cią­że­niem.

– Ga­da­nie! – ob­ru­sza się męż­czy­zna. – Już ja to znam. Te wa­sze bab­skie die­te­tycz­ne bzde­ty. Wy­my­śla je ban­da dzi­wa­ków, któ­rzy nie je­dzą mię­sa i go­tu­ją zupy z glo­nów!

Przez ko­lej­ną nie­zręcz­ną chwi­lę nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Ta­tu­siu! – Syl­wia wy­ru­sza mi na od­siecz. – Uma­wia­li­śmy się!

Pani Sta­ni­sła­wa po­sy­ła mę­żo­wi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Pan Szysz­ka wzno­si oczy do su­fi­tu i tym­cza­so­wo po­wstrzy­mu­je się od dal­szych ko­men­ta­rzy, dzię­ki cze­mu uda­je mi się prze­pro­wa­dzić jako taki wy­wiad ży­wie­nio­wy.

– Do­brze. To już co nie­co wiem – pod­su­mo­wu­ję po pięć­dzie­się­ciu pię­ciu mi­nu­tach. – Uwa­żam, że jada pan zbyt duże por­cje. A z uwa­gi na pana stan zdro­wia po­le­cam zmniej­szyć ilość przede wszyst­kim wie­przo­wi­ny, pie­czy­wa, śmie­ta­ny i ma­sła.

– Co za bzdu­ra! – Pan Szysz­ka rzu­ca mi peł­ne na­ga­ny spoj­rze­nie. – Mój oj­ciec ja­dał dwie kost­ki ma­sła ty­go­dnio­wo! I to ta­kie­go praw­dzi­we­go wiej­skie­go, a nie toto, co te­raz w skle­pach. A co dzień w polu zja­dał dwa pęta kieł­ba­sy i wie­czo­rem gu­lasz z wie­prz­ka z chle­bem. Bez tego siły by nie miał. I był za­wsze chu­dy!

Bio­rę głęb­szy od­dech.

– No do­brze, a pan też pra­cu­je co­dzien­nie w polu jak tata?

– Skąd! Ja ro­bię w biz­ne­sie. Han­dlu­ję czę­ścia­mi do aut.

– To chy­ba ma pan tro­chę ru­chu?

– Gdzie tam! Po co? Czło­wiek te­raz wszyst­ko może za­ła­twić te­le­fo­nem i In­ter­ne­tem.

Sa­bin­ka na dźwięk zna­jo­me­go sło­wa uno­si gło­wę po raz pierw­szy, od­kąd tu usia­dła.

– Ro­zu­miem… – mó­wię po­wo­li. – Ale oprócz tego, że die­ta wpły­wa na wagę, jest też nie­zbęd­na, by po­pra­wić pana wy­ni­ki ba­dań.

– Słu­chaj, Szcze­pan­ku – wtrą­ca gor­li­wie pani Sta­ni­sła­wa – pani die­te­tycz­ka ma ra­cję!

Uśmie­cham się do niej z wdzięcz­no­ścią.

– A czy pana tata oprócz tego, że chu­dy, jest też zdro­wy?

– Nie no, oj­ciec to już nie żyje. Umarł na za­wał.

Od­kła­dam no­tes na ko­la­na i pa­trzę to na mo­je­go pa­cjen­ta, to na jego mał­żon­kę. Nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie za­wi­sa w po­wie­trzu.

– Ale to z je­dze­niem nie ma nic wspól­ne­go! – Pan Szcze­pan ma­cha ręką. – Po pro­stu kop­cił jak ko­min! Za­wsze mó­wi­li­śmy, że to go kie­dyś za­bi­je.

Spo­glą­dam dys­kret­nie za ze­ga­rek: pięt­na­sta szes­na­ście. Szan­sa na lunch z Ma­te­uszem prze­pa­dła bez­pow­rot­nie, a ta wi­zy­ta na­wet nie zbli­ża się do koń­ca.

– Po­mów­my może o usta­le­niach do die­ty – pro­po­nu­ję. – Czy jest coś, cze­go pan nie lubi?

– Mąż nie jada słod­kich owo­ców i nie zno­si szpi­na­ku – od­po­wia­da pani Sta­ni­sła­wa. – I wa­rzyw mało je.

– Co ty opo­wia­dasz, prze­cież ostat­nio ja­dłem jabł­ka! – ob­ru­sza się pan Szcze­pan.

– Ale były z cu­krem i kru­szon­ką – wtrą­ca Syl­wia.

– A kru­szon­ki wię­cej niż ja­błek – uzu­peł­nia jej mat­ka.

– No to chy­ba też jabł­ka! Weź­cie mnie nie de­ner­wuj­cie, do pio­ru­na ja­sne­go! Wyj­dę na ja­kie­goś ka­pry­śne­go mię­cza­ka!

Ko­bie­ty milk­ną, co skrzęt­nie wy­ko­rzy­stu­ję, by za­dać ko­lej­ne py­ta­nie.

– Czy­li jabł­ka i szpi­nak w die­cie mogą się po­ja­wić?

– No gdzie szpi­nak? Prze­cież to pa­skud­na zie­lo­na bre­ja, jak glo­ny ja­kieś. Ja nie wiem, jak to moż­na jeść! Trze­ba być nie­speł­na ro­zu­mu.

Za­ci­skam usta, my­śląc o swo­im wczo­raj­szym obie­dzie: ra­zo­we pen­ne ze szpi­na­kiem, moz­za­rel­lą i pie­czar­ka­mi.

– Ro­zu­miem – przy­ta­ku­ję. – A inne wa­rzy­wa pan lubi?

– No, cza­sem zjem po­mi­do­ra, ogór­ka…

– Pla­ste­rek do ka­nap­ki. To za mało! Praw­da, pro­szę pani? – Pani Sta­ni­sła­wa szu­ka mo­je­go wspar­cia.

– Zde­cy­do­wa­nie do­brze by­ło­by jeść wię­cej, tak ze czter­dzie­ści–pięć­dzie­siąt deko dzien­nie – mó­wię.

– A co ja zwie­rzę je­stem? Kro­wa na polu? – Pan Szcze­pan ude­rza dło­nią pod­ło­kiet­nik fo­te­la. MO­JE­GO fo­te­la. – Ziel­sko moż­na cza­sem zjeść, ale bez prze­sa­dy!

– Wie pan… – Sta­ram się za­cho­wać spo­kój i po­god­ny wy­raz twa­rzy. – Ja co­dzien­nie jem wa­rzy­wa do pra­wie każ­de­go po­sił­ku. I to jest zde­cy­do­wa­nie do zro­bie­nia.

– Wia­do­mo, że ko­bi­ta to ina­czej. Ale chłop nie kró­lik, musi do­brze zjeść, bo siły nie bę­dzie miał!

– Mo­że­my i po­win­ni­śmy włą­czyć też do die­ty skład­ni­ki ob­ni­ża­ją­ce cho­le­ste­rol. – Uda­ję, że tego nie sły­sza­łam. – Śmie­ta­nę moż­na za­stą­pić jo­gur­tem, a ma­sło mar­ga­ry­ną ze ste­ro­la­mi, czy­li ta­ki­mi sub­stan­cja­mi, któ­re po­ma­ga­ją ob­ni­żyć cho­le­ste­rol. Mię­sa też nie trze­ba jeść każ­de­go dnia, żeby mieć siłę. Biał­ko mo­że­my do­star­czyć na róż­ne spo­so­by: są jesz­cze ryby, bia­ły ser, jaj­ka, fa­so­la, groch...

– Kie­dyś lu­dzie je­dli nor­mal­nie i żyli. Nie było we­ge­ta­ria­ni­nów i in­nych dzi­wa­ków!

Czu­ję, że po­wo­li koń­czą mi się ar­gu­men­ty.

– Nie na­ma­wiam pana, by zre­zy­gno­wał pan z mię­sa, tyl­ko wpro­wa­dził pew­ne zmia­ny, któ­re po­pra­wią pana stan zdro­wia.

– Mnie to na­wet pani żal. – Męż­czy­zna pa­trzy na mnie z po­li­to­wa­niem. – Ktoś pani wbił do gło­wy te no­wo­mod­ne bzdu­ry i te­raz pani wy­dzi­wia. Mło­da dziew­czy­na jesz­cze pani jest, to może kie­dyś pani zmą­drze­je.

– S-słu­cham?

To chy­ba mi się śni.

– Szcze­pan! – Pani Sta­ni­sła­wa pod­ska­ku­je na so­fie. – Ta pani pró­bu­je ci po­móc!

– Ta­tu­siu, była umo­wa – ce­dzi sło­wa jej star­sza cór­ka. Na­wet Sa­bin­ka od­kła­da na chwi­lę te­le­fon i przy­glą­da się nam z za­cie­ka­wie­niem.

– A daj­cie wy mi wszyst­kie spo­kój! Zmó­wi­ły się baby!

Po­win­nam się ob­ra­zić i czym prę­dzej wy­pro­sić to­wa­rzy­stwo z ga­bi­ne­tu, ale nie mogę się tak ła­two pod­dać. Prze­cież pró­bu­ję roz­krę­cić in­te­res i każ­dy pa­cjent jest cen­ny!

– Po­sta­ram się uło­żyć taką die­tę, by panu sma­ko­wa­ła, ale na ja­kieś kom­pro­mi­sy mu­si­my pójść. Dla pana do­bra.

– A jaką da mi pani gwa­ran­cję, że po tych wszyst­kich wy­my­słach schud­nę?

– N-nie ma gwa­ran­cji, prze­cież każ­dy ina­czej re­agu­je na die­tę, cza­sem po­trzeb­ne są też pew­ne mo­dy­fi­ka­cje już po jej wpro­wa­dze­niu.

Poza tym die­ta to nie kloc­ki ha­mul­co­we!

– No wła­śnie, tak my­śla­łem – pan Szysz­ka trium­fu­je. – Ja się będę mę­czył kupę cza­su, a po­tem nic z tego nie wyj­dzie. Na co mnie to?!

– Ale Szcze­pan… two­je ci­śnie­nie! – Pani Sta­ni­sła­wa ude­rza w płacz­li­wy ton.

– Daj mnie spo­kój, ko­bie­to! Prosz­ki prze­cież bio­rę i spad­ło! Jak­by się tak czło­wiek wszyst­kim przej­mo­wał, to by trze­ba było się za­raz po­ło­żyć do trum­ny i cze­kać!

– Ta­tu­siu nie mów tak! – woła Syl­wia.

Sa­bin­ka od­kła­da smart­fo­na na ko­la­na i przy­glą­da nam się z za­in­te­re­so­wa­niem i nie­ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją.

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, że nikt już nie zwra­ca na mnie uwa­gi, spo­glą­dam zno­wu na ze­ga­rek. Pięt­na­sta trzy­dzie­ści pięć. Je­ste­śmy tu już pra­wie dwie go­dzi­ny i ni­cze­go nie usta­li­li­śmy.

– Dro­dzy pań­stwo – wkra­czam w śro­dek ro­dzin­nej kłót­ni. – Może umów­my się, że prze­dys­ku­tu­ją pań­stwo spra­wę w domu i za­dzwo­nią, jak po­dej­mą de­cy­zję. Za­chę­cam jed­nak – tu zwra­cam się do pana Szysz­ki, któ­re­go twarz przy­bra­ła pur­pu­ro­wo­czer­wo­ną bar­wę – by cho­ciaż pan spró­bo­wał: na przy­kład je­den ty­dzień. Może nie bę­dzie tak źle, jak się panu wy­da­je. Naj­wy­żej pan zre­zy­gnu­je, je­śli się panu nie spodo­ba.

– Ta­aak, a pie­nią­dze w bło­to pój­dą!

– Szcze­pan!

– Ja to wła­ści­wie da­łem się na to na­mó­wić tyl­ko po to, bo my­śla­łem, że ta pani – wska­zu­je mnie pal­cem – prze­pi­sze mi ja­kieś prosz­ki i tyle. A tu się oka­zu­je, że jest ja­kieś cho­ler­ne wtrą­ca­nie w to, co jem!

U die­te­ty­ka? Nie no, na­praw­dę? Skan­dal po pro­stu!

Swo­ją dro­gą, nie­wie­le bra­ko­wa­ło. Moja mat­ka, kar­dio­log w trze­cim po­ko­le­niu, za­pla­no­wa­ła, że będę le­ka­rzem, gdy jesz­cze by­łam w pod­sta­wów­ce. By­ła­by go­to­wa zro­bić ustęp­stwo dla praw­ni­ka lub eko­no­mi­sty, ale każ­dy inny za­wód wy­da­wał jej się nie­po­waż­ny.

Ni­g­dy mi nie wy­ba­czy­ła, że po­szłam na ży­wie­nie czło­wie­ka („od­rzu­ty po le­kar­skim”) ani że star­to­wa­łam rów­nież na we­te­ry­na­rię („gor­szy ga­tu­nek le­ka­rza”) i, co gor­sza, ar­chi­tek­tu­rę wnętrz („to jest taki za­wód?!”). Wy­obra­żam so­bie, że pod­glą­da­nie dzi­siej­sze­go spo­tka­nia by­ło­by dla niej nie lada roz­ryw­ką.

– Pa­nie Szcze­pa­nie – mó­wię – leki to nie jest roz­wią­za­nie. Je­śli na­wet pan schud­nie, to waga szyb­ko wró­ci, bo na­dal bę­dzie pan ka­lo­rycz­nie ja­dał. Zresz­tą wszyst­ko ma swo­je dzia­ła­nia ubocz­ne. Wie­le star­szych le­ków zo­sta­ło wy­co­fa­nych z uwa­gi na szko­dli­wość, a więk­szość su­ple­men­tów do­stęp­nych na ryn­ku to pro­duk­ty mało sku­tecz­ne lub cał­kiem nie­sku­tecz­ne. Zwłasz­cza je­śli wraz z ich sto­so­wa­niem nie na­stę­pu­je zmia­na sty­lu ży­cia…

– No wła­śnie! Te su­ple­men­ty to gów­no jest, a nie praw­dzi­we prosz­ki!

– Szcze­pan!

– Tato! – Gło­sy mat­ki i cór­ki zle­wa­ją się w pe­łen obu­rze­nia chór. Sa­bin­ka uśmie­cha się ty­leż sze­ro­ko, co zło­śli­wie. Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy cała ta scen­ka nie jest na­gry­wa­na przez na­sto­lat­kę jej dia­bel­skim ró­żo­wym na­rzę­dziem i czy nie wy­lą­du­je za chwi­lę na ja­kimś Fa­ce­bo­oku.

– Ja ro­bię w han­dlu, to wiem! Je­śli coś jest za cien­kie, żeby być le­kiem, to na­zy­wa­ją to su­ple­men­tem i wpro­wa­dza­ją w ob­rót. A lu­dzie głu­pi ku­pu­ją!

Jak­kol­wiek bru­tal­nie to brzmi, trud­no mi się z tym po­glą­dem nie zgo­dzić.

– Pew­nie, że nie chcę żad­nych su­ple­men­tów! – pe­ro­ru­je da­lej pan Szysz­ka, głu­chy na upo­mnie­nia ro­dzi­ny. – Już mi to w ap­te­ce chcie­li wci­snąć. Ale róż­nych pró­bo­wa­łem ca­ły­mi la­ta­mi i nic nie po­ma­ga­ło.

– Sam pan wi­dzi – kwi­tu­ję, zło­śli­wie ko­men­tu­jąc w my­ślach, że pan Szysz­ka do tych „głu­pich, ku­pu­ją­cych lu­dzi” też mimo wszyst­ko na­le­ży.

– Wi­dzę, że tu po­trzeb­ny jest praw­dzi­wy lek, a nie ja­kieś oszu­kań­stwa. – Pa­cjent na po­wrót krzy­żu­je pulch­ne przed­ra­mio­na na pier­si.

– Leki nie są me­to­dą pierw­sze­go wy­bo­ru zwal­cza­nia oty­ło­ści – od­pie­ram. – Sto­su­je się je w szcze­gól­nych wy­pad­kach u osób cho­rych lub z ol­brzy­mią oty­ło­ścią, któ­re mu­szą szyb­ko schud­nąć, na przy­kład do ope­ra­cji.

– W tych cza­sach le­ka­rze po­tra­fią wy­le­czyć pra­wie wszyst­ko, a nie mogą za­pi­sać cze­goś, żeby czło­wiek po pro­stu schudł?!

– To nie ta­kie pro­ste. Zwłasz­cza je­śli ten czło­wiek wciąż je wię­cej, niż po­trze­bu­je.

– Ale ja­kieś leki są! Mogę po­brać ja­kiś czas, a po­tem się zo­ba­czy.

– Ja panu żad­nych le­ków nie prze­pi­szę. Po pierw­sze nie apro­bu­ję ta­kie­go po­stę­po­wa­nia i nie wi­dzę ta­kiej po­trze­by u pana, a po dru­gie nie je­stem le­ka­rzem i nie wy­sta­wiam re­cept.

– Chodź Staś­ka, nie ma co. – Pan Szysz­ka dźwi­ga się z Fo­te­la Pre­ze­sa.

Mo­gła­bym przy­siąc, że wi­dzę po­gar­dę w jego oczach. Moja mat­ka by­ła­by za­chwy­co­na.

– Idzie­my stąd. Po­szu­ka­my LE­KA­RZA. A jesz­cze Ma­rian mnie mó­wił, że jemu ktoś do­wo­zi w pu­deł­kach ja­kąś die­tę. Taką bez wy­rze­czeń. Wy­peł­nił ja­kieś pa­pie­ry: co lubi, a co nie. I tak mu ro­bią.

Cie­ka­we, czy od­chu­dza­ją go kar­ków­ką z chle­bem, ma­słem i kieł­ba­są?

– Ta­tu­siu, przed chwi­lą nie chcia­łeś żad­nej die­ty – za­uwa­ża słusz­nie Syl­wia. – A to z tymi pu­deł­ka­mi to jest strasz­nie dro­gie!

– Przy­naj­mniej ktoś mi zro­bi, a nie tyl­ko się po­mą­drzy!

Po­win­nam się po­czuć ura­żo­na, ale za­czy­na mi być wszyst­ko jed­no. Pani Sta­ni­sła­wa uni­ka już mo­je­go wzro­ku. Jej star­sza cór­ka wyj­mu­je z kie­szon­ki ele­ganc­kiej kurt­ki pacz­kę cien­kich men­to­lo­wych pa­pie­ro­sów i bez sło­wa wy­cho­dzi na ze­wnątrz.

– Nie je­stem pew­na, czy taki od­chu­dza­ją­cy ca­te­ring bę­dzie też dzia­łał proz­dro­wot­nie – pró­bu­ję po raz ostat­ni. – Być może trze­ba by ja­koś zin­dy­wi­du­ali­zo­wać ten ja­dło­spis pod ką­tem zdro­wot­nym…

– Się już pani o to nie mar­twi! – Pan Szysz­ka kie­ru­je się w stro­nę wyj­ścia, za­gar­nia­jąc so­lid­nych roz­mia­rów ra­mie­niem za­wsty­dzo­ną mał­żon­kę i uba­wio­ną po pa­chy Sa­bin­kę. – To już nie pani pro­blem!

* * *

– Tro­chę dziw­ne, że cię nie po­in­for­mo­wa­li o tym spo­tka­niu. – Ma­te­usz od­kła­da wi­de­lec na czer­wo­ną, ike­ow­ską ser­wet­kę. Jemy wcze­sną ko­la­cję w jego miesz­ka­niu. Lu­bię swo­ją ka­wa­ler­kę, ale to, cze­go mi w niej bra­ku­je, to po­rząd­ny stół, przy któ­rym moż­na by zjeść po­si­łek. Taki jak ten. Za­zwy­czaj gdy je­ste­śmy u mnie, ja­da­my przy bar­ku w kuch­ni, któ­ry na­zy­wam szum­nie wy­spą ku­chen­ną. Albo po pro­stu na ka­na­pie, pod­trzy­mu­jąc ta­le­rze jed­ną ręką. Nie­zbyt to wy­god­ne. Miesz­ka­nie Ma­te­usza to nie ża­den apar­ta­ment, ale ma od­dziel­ną, wid­ną kuch­nię, sa­lon ze sto­łem ja­dal­nym, ła­zien­kę z wan­ną (któ­rej strasz­nie mu za­zdrosz­czę i z któ­rej cza­sem ko­rzy­stam) oraz naj­waż­niej­sze – praw­dzi­wą sy­pial­nię! Niby tyl­ko czter­na­ście i pół me­tra wię­cej, a róż­ni­ca ogrom­na.

– Szko­da, że nie po­szli­śmy na ten lunch. Ale przy­naj­mniej coś za­ro­bi­łaś. – Chło­pak po­sy­ła mi po­cie­sza­ją­cy uśmiech. – In­te­res się krę­ci.

Ki­wam gło­wą w za­my­śle­niu.

Gdy­by tyl­ko wie­dział, że pan Szysz­ka nie tyl­ko nie za­mó­wił die­ty, ale też od­mó­wił za­pła­ty za dwu­go­dzin­ną wi­zy­tę, po­nie­waż jego zda­niem „nie wnio­sła ni­cze­go do spra­wy”…

Ma­te­usz bar­dzo mnie wspie­rał na eta­pie za­kła­da­nia fir­my, za­cią­ga­nia kre­dy­tu i urzą­dza­nia ga­bi­ne­tu. Nie chcę go mar­twić, mó­wiąc praw­dę o tym, jak w rze­czy­wi­sto­ści krę­ci się mój in­te­res. Poza tym jest mi tro­chę wstyd. Do tego cały czas sły­szę w gło­wie głos mo­jej mat­ki, mó­wią­cy, że­bym prze­sta­ła wy­dzi­wiać z za­kła­da­niem fir­my, bo się do tego nie na­da­ję, a jak dam się po­nieść fa­na­be­riom, to mój „przy­stoj­ny-mą­dry-do­brze-za­ra­bia­ją­cy” chło­pak mnie rzu­ci i za­prze­pasz­czę obie­cu­ją­cy zwią­zek, za­miast wyjść wresz­cie za mąż jak nor­mal­na ko­bie­ta.

Niby wiem, że mat­ka nie ma ra­cji, a Ma­te­usz ko­cha mnie taką, jaka je­stem, ale czy mogę być tego pew­na na sto pro­cent? Na wszel­ki wy­pa­dek na ra­zie spra­wę prze­mil­czę. Z cza­sem wszyst­ko bę­dzie mia­ło się le­piej: wte­dy opo­wiem mu, jak wy­glą­da­ły moje po­cząt­ki, a pan Szysz­ka bę­dzie tyl­ko za­baw­ną aneg­do­tą z prze­szło­ści.

– A jak tam pa­cjen­ci? – Głos uko­cha­ne­go wy­ry­wa mnie z za­my­śle­nia.

– Wiesz, jak to jest. Raz lep­si, raz gor­si. – Zmu­szam się do uśmie­chu.

– Je­steś dziś ja­kaś nie­wy­raź­na. Prze­zię­bi­łaś się?

– Nie, chy­ba nie. To pew­nie zmę­cze­nie. Tyle się ostat­nio dzie­je.

Zde­cy­do­wa­nie. Tyle sie­dze­nia w pu­stym ga­bi­ne­cie, tu­dzież przy­go­to­wy­wa­nia ma­te­ria­łów i ar­ty­ku­łów dla pa­cjen­tów, któ­rych na ra­zie nie ma, oraz cie­ka­wo­stek i pre­zen­ta­cji mul­ti­me­dial­nych na stro­nę, na któ­rą na ra­zie nikt nie wcho­dzi.

Się­gam po szklan­kę z wodą, uni­ka­jąc jego wzro­ku.

– Wi­dzę. – Ma­te­usz uśmie­cha się smut­no. – Mamy ostat­nio dla sie­bie nie­wie­le cza­su.

– Wiem. Ale to się wkrót­ce zmie­ni, niech tyl­ko sy­tu­acja się usta­bi­li­zu­je.

Bo prze­cież musi, praw­da?

– W lip­cu po­je­dzie­my na wa­ka­cje i tro­chę od­pocz­niesz. Obo­je od­pocz­nie­my.

Ma­te­usz wy­cie­ra usta i zbie­ra ta­le­rze ze sto­łu. Na moim wciąż zo­sta­ło spo­ro je­dze­nia, ale czu­ję, że wię­cej nie dam rady prze­łknąć.

– A jak u cie­bie w pra­cy? – zmie­niam te­mat.

– Dzień jak co dzień. – Przez jego twarz prze­bie­ga le­d­wie za­uwa­żal­ny gry­mas. – Ogól­nie w po­rząd­ku, ale je­den klient dał nam nie­źle w kość.

– Co zro­bił?

– Nie­dłu­go po mo­jej prze­rwie obia­do­wej wkro­czył do od­dzia­łu jak ja­kiś król, w ob­sta­wie żony i dwóch có­rek, a po­tem za­czął wy­py­ty­wać o kre­dy­ty go­tów­ko­we. Nie spodo­ba­ła mu się ofer­ta, więc po­kłó­cił się z Mir­kiem, a po­tem za­żą­dał spo­tka­nia z kie­row­ni­kiem.

Otwie­ram sze­ro­ko oczy, a usta pręd­ko idą w ich śla­dy.

– No wła­śnie. Ja też by­łem zdzi­wio­ny. – Ma­te­usz za­czy­na ner­wo­wo spa­ce­ro­wać po po­ko­ju. – Zsze­dłem do nie­go i usi­ło­wa­łem za­ła­go­dzić sy­tu­ację. Na­rze­kał, że Mi­rek pró­bu­je go na coś na­cią­gnąć. Twier­dził też, że zna się na biz­ne­sie, że na­le­żą mu się pre­fe­ren­cyj­ne wa­run­ki i że jest ja­kimś przed­się­bior­cą, a wy­glą­dał, jak­by wła­śnie skoń­czył gra­bić po­dwór­ko.

Ki­wam gło­wą w mil­cze­niu.

– Chan­dry­czy­li­śmy się z nim pra­wie czter­dzie­ści mi­nut, aż wresz­cie wy­szedł i w koń­cu nie wziął żad­ne­go kre­dy­tu. Zmar­no­wa­ny czas!

Nie wąt­pię.

– Wierz mi, trud­no się było z fa­ce­tem do­ga­dać!

Wie­rzę.

– A w ogó­le bre­dził coś o ja­kiejś die­cie pu­deł­ko­wej i że po­trze­bu­je środ­ków na sfi­nan­so­wa­nie ku­ra­cji. – Ma­te­usz chi­cho­cze. – Za­zwy­czaj lu­dzie chcą kre­dy­ty na nową pla­zmę, wa­ka­cje albo na na­pra­wę sa­mo­cho­du, no ale do­bra. Klient nasz pan.

– Fak­tycz­nie, dziw­ne – zga­dzam się.

– Mia­łem na­wet taką myśl, żeby wy­słać go do cie­bie. Ta­niej by mu wy­szło. I le­piej. – Ota­cza mnie ra­mie­niem i ca­łu­je w czo­ło. – Ale stwier­dzi­łem, że ci tego oszczę­dzę.

Uśmie­cham się bla­do, gła­dząc jego dłoń.

– Nie wiem, no, pra­cu­ję już w tym ban­ku kil­ka lat i mam wra­że­nie, że co­raz dziw­niej­si są ci lu­dzie, co do nas przy­cho­dzą. Do­brze, że ty nie mu­sisz mieć z ta­ki­mi do czy­nie­nia.

No, całe szczę­ście!

Piątek, 28 kwietnia

Nie ma odchudzającego jedzenia. Wszystko, co zjadamy [...]

Piątek, 12 maja

Żeby schudnąć, warto zrezygnować ze [...]

Piątek, 19 maja

Poniedziałek, 22 maja

Pomijanie posiłków i za długie przerwy między nimi [...]

Piątek, 16 czerwca

– Myślałam, że jak u dietetyka, to zawsze jest zdrowo! – Tak. I właśnie [...]

Piątek, 7 lipca

Czwartek, 3 sierpnia

Piątek, 15 września

Mężczyźni Mają więcej mięśni, których metabolizm zużywa [...]

Poniedziałek, 2 października

Niejedzenie śniadań [...]

Poniedziałek, 23 października

Niedobór wody może utrudnić odchudzanie, bo [...]

Środa, 25 października

Piątek, 27 października

Poniedziałek, 30 października

Najlepszy sposób na to, by [...]

Wtorek, 31 października

Czwartek, 16 listopada

Piątek, 24 listopada

Trzeba nawadniać się regularnie i [...]

Środa, 29 listopada

Orzechy i pestki są zdrowe, ale[...]

Sobota, 2 grudnia

Środa, 6 grudnia

Cukier w słodyczach nie jest nam [...]

Piątek, 15 grudnia

Nie przyspieszy się spalania tłuszczu [...]

Poniedziałek, 18 grudnia

Piątek, 22 grudnia

– Trzeba być niepoważnym, żeby zajmować się [...]

Niedziela, 24 grudnia

Jedzenie to tylko jedzenie. Oszaleć można, jak się tak ciągle [...]

Wtorek, 9 stycznia

Posłowie

Od­chu­dza­nie to coś, cze­go więk­szość z nas pró­bo­wa­ła przy­naj­mniej raz w ży­ciu (z róż­nym skut­kiem). Jed­no jest pew­ne – ła­two nie jest. A w do­dat­ku, czę­sto oka­zu­je się, że wpraw­dzie chce­my schud­nąć, ale [...]

Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych

Agata Lewandowska

Copyright © 2019 by Wydawnictwo RM 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

ISBN 978-83-8151-207-7 ISBN 978-83-8151-208-4 (epub) ISBN 978-83-8151-209-1 (mobi

Edytor: Justyna MrowiecRedaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Mirosława SzymańskaProjekt okładki: Barbara NiewiadomskaZdjęcie na okładce: Shutterstock.incEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]