Detektyw i panny - Magdalena Lewańska - ebook + książka

Detektyw i panny ebook

Magdalena Lewańska

3,0

Opis

Miasteczko Kirchdorf niedaleko byłej granicy z NRD, młody komisarz Dirk i galeria atrakcyjnych kobiet: marzycielska Isia, ambitna Alke i skuteczna w działaniu, doświadczona Edeltraud – oto sceneria i bohaterowie opowieści Magdaleny Lewańskiej. Autorka wprowadza czytelnika w świat nieco senny i uporządkowany. Przyjaciółki Hinz i Kunz z pietyzmem oddają się codziennym rytuałom pod miejskim zegarem, dziewczyny czekają na swego Jamesa Bonda, a starsze panie oglądają filmy z porucznikiem Columbo. Czy zbrodnia jest tu w ogóle możliwa? Czy – kiedy się zdarzy – zburzy utrwaloną hierarchię wartości? Czy komisarz – zesłany z wielkiego miasta – sprosta oczekiwaniom, wytropi przestępców, przekona do siebie krytycznych i podejrzliwych mieszkańców prowincji?
Lewańska sięga po tradycyjne figury kryminału, pyta o winę i motywy, umiejętnie dozuje napięcie. Ale oferuje czytelnikowi coś jeszcze. Ludzkie słabości portretuje piórem satyryka dobrotliwego, tworzy obraz świata, który można polubić. Którego nie trzeba się bać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (17 ocen)
4
2
5
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Magdalena Lewańska

Detektyw i panny

© Copyright by Magdalena Lewańska, 2011

© Copyright by wydawnictwo JanKa, 2011

Projekt okładki

Anna M. Koźbiel

Redakcja

Jan Koźbiel

Korekta

Jan Wiśniewski

Łamanie

MJK

ISBN 978-83-62247-09-7

Wydanie I

Pruszków 2011

Wydawca

JanKa

ul. Majowa 11/17

05-800 Pruszków

tel. 694 536 051

[email protected]

www.jankawydawnictwo.pl

Konwersja:

Część pierwsza

Dirk Tielke żegnał Hamburg bez żalu. Dwie zapakowane torby podróżne, jeden plecak i jedno duże pudło po bananach stanowiły jego niemal cały ruchomy dobytek. Zmieściły się bez problemu w bagażniku golfa. Zamknął samochód i spojrzał z powątpiewaniem na kartkę z napisem PRZEPROWADZKA, którą przykleił na szybie, żeby ułagodzić kolegów z drogówki. Zaparkował w drugim rzędzie, co ruchu nie blokowało, ale jak znał ziomków, wystarczyło całkowicie, by któryś chwycił komórkę i wezwał policję – co drugi przejeżdżający kierowca naciskał klakson. Dirk wpadł do bramy, popędził na trzecie piętro, obrzucił umeblowany apartament ostatnim spojrzeniem, podniósł donicę z bardzo liściastą rośliną i zatrzasnął drzwi. Schodził po schodach, ostrożnie stawiając stopy. Bardzo liściasta roślina, której nazwy jeszcze się nie nauczył, kołysała mu się gęsto i zielono przed oczami. Dirk dostał ją poprzedniego dnia od żegnającego go zespołu na przyozdobienie swojego nowego biura.

Kiedy wyszedł przed bramę, natychmiast zauważył politessę stojącą przy golfie.

– Cześć Gina. Jesteś tu służbowo czy prywatnie? – spytał, sam nie będąc pewny, co by wolał. Mandat za złe parkowanie czy scenę pożegnalną.

– Wyglądasz, jakbyś się chciał przede mną schować za tym krzakiem. – Roześmiała się. – Chodź, nie zrobię ci krzywdy. Tylko udaję, że piszę mandat. No chodź, przypnij roślinkę na przednim siedzeniu i daj się ostatni raz pocałować.

Cenił w Ginie jej beztroską niezależność.

– Nie rozstajemy się przecież na zawsze. Będziemy telefonowali. Odwiedzisz mnie chyba w Kirchdorfie?

– To raczej ty wpadniesz kiedyś do Hamburga, jak ci się znudzą wiejskie krowy – odparła nieco dwuznacznie. – Nie cierpię wsi.

– Kirchdorf jest miastem. – Przyszły szef policji gminy Kirchdorf uniósł się honorem.

*

Po dwóch godzinach jazdy Dirk zaczął się niepokoić. Tuż za Hamburgiem zjechał z autostrady i zaraz potem zaczął błądzić po coraz rzadszej sieci coraz bardziej podrzędnych dróg. Gdzieś wśród lasów, łąk i pól drzemało miasteczko Kirchdorf. Przed laty wewnątrzniemiecka granica odcięła je od świata i świat prędko o nim zapomniał. Zjednoczenie nie przyniosło żadnych zmian, większe szosy i autostrady zbudowano już dawno gdzie indziej.

Dirk zwolnił, szukając dogodnego miejsca do zawrócenia. Wąska, obsadzona starymi lipami aleja kiedy indziej może zachwyciłaby go swoją malowniczością, ale teraz, w trzeciej godzinie podróży, zaniepokoiła go tylko. Takie aleje istniały podobno już wyłącznie na terenie dawnej NRD. Czyżby aż tak zabłądził? Nagle za zakrętem zażółcił się drogowskaz: Kirchdorf 3 km. Dirk skręcił w jeszcze ciaśniejszą aleję. Nagie gałęzie tworzyły zwarty dach, w upalne lato błogosławieństwo dla kierowców. Grube pnie w perspektywie przypominały częstokół, niektóre nosiły ślady spotkań z samochodami. Dirk rzucił okiem na szybkościomierz. Sześćdziesiąt kilometrów na godzinę? Widocznie zwolnił machinalnie. Ciekawe, ile już takich alej zrąbano w trosce o kierowców, którzy nie potrafili zrezygnować ze swego prawa do szybkiej jazdy.

Aleja, wpadłszy do miasteczka, przeobraziła się w ulicę. Minęła zabudowania jakiejś fabryki, potem kilka domków jednorodzinnych i natychmiast zginęła w rozległym rynku. Otaczały go budynki z przeróżnych epok. Na środku stał średniowieczny ratusz, przed nim renesansowa fontanna, teraz, w zimie, nieczynna, trochę z boku biały barokowy kościół. Samochód Dirka sunął powoli trasą wytyczoną niebieskimi strzałkami. Kirchdorf rzeczywiście nie okazał się metropolią. Czy w ogóle żyli tu jacyś ludzie?

Dwie wąskie kamieniczki tuliły się do siebie – w jednej mieścił się zakład fryzjerski, w drugiej komisariat policji. Dirk Tielke zatrzymał się na parkingu obok śmiesznego otwartego samochodziku pomalowanego w kolorowe wzorki; dalej stał osypany nocnym śniegiem radiowóz – nikt widać nie musiał nim wyjeżdżać. Nad drzwiami komisariatu wisiał granatowy, podświetlany szyld: Policja. Spokój mieściny zaskoczył Dirka, dziecko wielkiego miasta, i onieśmielił. Sprzątaczka w różowym kitlu starannie zamiatała schodki. Widząc wysiadającego Dirka, uśmiechnęła się szeroko i kijem od miotły zastukała w okno.

– Pan inspektor przyjechał! – krzyknęła.

Na ten sygnał otworzyły się drzwi i pojawił się w nich jakiś mężczyzna, wyciągając do Dirka dłoń w serdecznym geście.

– Remmel, burmistrz Kirchdorfu – powiedział. Wprowadził zaskoczonego policjanta do przyozdobionego balonikami biura, gdzie tłoczyło się wiele uroczyście ubranych osób, i rozpoczął prezentację. Dirk potrząsał dłonie miejskich radnych, weterynarza Krügera, nauczycielek szkolnych i wychowawczyń przedszkolnych. Sprzątaczka w różowym kitlu miała na imię Helga. Rozchichotane fryzjerki z sąsiedztwa obiecały masaż twarzy jako premię za pierwsze strzyżenie.

Hauptwachtmeister Frank Roth, drobny, pryszczaty policjancik, przyszły podwładny Dirka, oznajmił, że wszyscy trzej kolejni szefowie byli w pełni zadowoleni z jego działalności, ale nim sprecyzował, na czym ta działalność polegała, Remmel pociągnął Dirka dalej.

Staruszka o nazwisku Nemitz wręczyła Dirkowi dwa nieporęczne żelazne klucze.

– Ten jest od bramy, a ten od mieszkania. Lukas pana zaprowadzi, prawda, Lukas?

– Jasne, jasne – zgodził się miejscowy dziennikarz, Lukas Sauerkirschgarten, i dalej błyskał fleszem.

Młoda dziewczyna, którą przedstawiono jako panią Dobrzańską ze stacji ekologicznej, wcisnęła Dirkowi do rąk broszurkę na szorstkim papierze i zaraz sobie poszła; Dirk widział przez okno, jak wsiadała do kolorowego pojazdu.

Uroczystości powitalne na cześć nowego komisarza, połączone z oprowadzaniem go po miasteczku, trwały niemal cały dzień. W końcu burmistrz pożegnał się, by wrócić do ratusza, Dirka zaś przejął Lukas i zadbał o to, by ten pierwszy dzień zakończył się jeszcze milej, niż się zaczął, w zmienionym nieco towarzystwie w Ratuszowej przy kuflu piwa.

Dopiero późnym wieczorem Dirk i bardzo liściasta roślina znaleźli się na swoich nowych śmieciach, w umeblowanym mieszkanku na poddaszu starej kamieniczki zbudowanej z drewna, gliny i słomy. Padł na łóżko, zadowolony z dnia, gotów pokochać Kirchdorf i jego mieszkańców.

Dirk pracował dotychczas w trudnych kryminalistycznie okręgach, był zdolny i chętny, więc dość szybko wspinał się po stopniach kariery. Gdy zaproponowano mu objęcie komisariatu w Kirchdorfie, nie wątpił, że nowe zadanie w krótkim czasie zapewni mu rozgłos i sławę. Nie wątpił, że wybór, który na niego padł, oznacza uznanie dla jego umiejętności. Wspaniałe powitanie pochlebiło mu i upewniło go w tym mniemaniu. Po przeczytaniu artykułu na pierwszej stronie „Głosu Kirchdorfu”, w którym Luk entuzjastycznie chwalił decyzję powołania na stanowisko szefa policji młodego, lecz posiadającego już doświadczenie komisarza, Dirk stracił poczucie rzeczywistości. Jeden z programów telewizji wznowił właśnie emisję filmów z inspektorem Columbo, Dirk kupił więc sobie odtwarzacz i stos kaset, uzupełnił także biblioteczkę z literaturą detektywistyczną i z ufnością rozpoczął oczekiwanie na pierwszą własną zagadkę kryminalną, której rozwiązaniem zamierzał zadziwić świat.

Tak mijały tygodnie. Skończyła się zima, zazieleniły się okoliczne lasy, a w serce Dirka zaczęło się wkradać zwątpienie. W Kirchdorfie nic się nie działo. Nikt nie upijał się ponad miarę, nikt nie demonstrował, nie kradł i nie mordował. Miasteczko leżało na uboczu, z dala od przestępczo zasobnych metropolii. Dirk nie miał co robić. Najciekawszym zajęciem stały się prelekcje dla dorosłych o zapobieganiu przestępstwom. Coraz częściej jednak, gdy spoglądał w szczere i przyjazne twarze swojego audytorium, musiał opędzać się od myśli, że deprawuje niewiniątka, opowiadając o zbrodniach i zgniliźnie panującej w prawdziwym świecie. Istniał jeszcze jeden rodzaj zajęcia dla policjanta w Kirchdorfie: nauka zachowania się na jezdni dla młodocianych rowerzystów, kontrole rowerów uczniów w szkole, a także nauka przechodzenia przez jezdnię dla przedszkolaków. Dirk wzgardził początkowo pracą godną początkującego policjanta z drogówki, a teraz było za późno. Do tego działu bowiem rościł sobie prawo i strzegł go zazdrośnie Frank Roth, pryszczaty wypłosz.

Wreszcie Dirk przestał się łudzić. Zrozumiał, że nie potrzebowano w Kirchdorfie ani jego kryminalistycznej intuicji, ani wybitnych umiejętności w strzelaniu czy walce wręcz. Potrzebowano kogoś młodego, z perspektywą długoletniej służby. Spokojni obywatele Kirchdorfu dość mieli zmian szefów policji co trzy, cztery lata.

– Tak się cieszymy, że pozostanie pan u nas na długo – powiedziała niedawno Petra, właścicielka Ratuszowej, piwiarni, do której Dirk nauczył się uczęszczać co wieczór. – Zawsze przysyłali nam dziadków na ostatnie lata przed emeryturą. Chwalili to sobie bardzo, bo tak tu u nas spokojnie; i owszem, lubiliśmy ich, brali udział w życiu towarzyskim, udzielali się, jak mogli. Ale co z tego? Przyzwyczajaliśmy się do nich, a potem było żal, gdy odchodzili. Jeden nawet umarł przy biurku w komisariacie, a inny tu u mnie dostał zawału. A pan młody, zdrowy, mnie jeszcze przeżyje…

Myśl, że przesiedzi tu aż do emerytury, przeraziła Dirka, a ponieważ był jeszcze bardzo młody i pełen energii, tym bardziej przerażająca wydawała mu się myśl, że znajdzie kiedyś w takim spokojnym i nudnym życiu upodobanie. Czasami, gdy po załatwieniu skromnej rutyny dnia siedział bezczynnie w biurze, zdarzało mu się popadać w dziwny stan, rodzaj snu na jawie. Widział wtedy siedzącego przy biurku siwego staruszka o rysach twarzy podejrzanie podobnych do jego własnych. Staruszek ów trwał dzień cały w martwym bezruchu. Poza jedyną chwilą z samego rana, gdy pełnym namaszczenia gestem odwracał kolejną kartkę kalendarza na rok 2040. Czy stary policjant się nudził, trudno powiedzieć, gdyż dawno już stracił cały swój wigor, nie bronił się… Około południa starzec zwracał puste spojrzenie w stronę sąsiednich drzwi. Nigdy nie czekał długo. Drzwi otwierały się i wpuszczały postarzałego, lecz ciągle jeszcze pryszczatego Franka Rotha. Tak było i dzisiaj. Przygarbiony Roth przechodził właśnie przez pokój, dźwigając naręcze kasków ochronnych dla rowerzystów. On miał jeszcze co robić… Staruszek przy biurku powiódł za nim zawistnym spojrzeniem. Trzasnęły drzwi, postać przy biurku bezwładnie runęła na blat. Wiekowy kurz, pokrywający Dirka grubą warstwą, wzbił się gęstą chmurą i na długi czas zasłonił wszystko. A gdy opadł, nie było już Dirka, tylko kurz – jednolity szary kurz…

Przy lepszej pogodzie po uczciwie przespanej nocy i smacznym śniadaniu z kawiarni Dirk potrafił także inaczej marzyć. Śnił wtedy o skomplikowanych przestępstwach, o niewyjaśnionych morderstwach, o sobie samym w roli Columbo, o wielkich czynach i ciekawych akcjach.

Na rzeczywiste nie mógł liczyć. Coraz częściej przekonywał się, że gmina Kirchdorf nie jest glebą rodzącą zbrodnię. Przeciwnie, miasteczko zdawało się wszelką zbrodnię odpychać. Przekonanie to narodziło się późną wiosną, w dniu, który rozpoczął się pięknie i obiecująco, bo nagle zaczęło się coś dziać. Nie u Dirka wprawdzie, ale szanse na import występku młody komisarz szacował na duże i z każdą godziną jego nadzieje rosły.

W dużym mieście, oddalonym o sto kilometrów od praworządnej gminy, trzech zamaskowanych bandytów napadło na bank. Zrabowali sporą sumę pieniędzy, wzięli zakładników, czym w trwających piętnaście godzin pertraktacjach wymusili samochód do ucieczki, a następnie ruszyli w świat. Policja towarzyszyła im w dyskretnej odległości, usiłując zapanować nad dzikimi hordami przedstawicieli prasy, radia i telewizji. Dirk nie odchodził od telewizora. Wraz z całym społeczeństwem w napięciu śledził trasę ucieczki.

Zygzakami, to wolniej, to szybciej, obserwowane auto przybliżało się do Kirchdorfu. W Dirka wstąpiło życie. Czuł, jak z każdym kilometrem ubywającym z dystansu dzielącego go od przestępców nabiera pewności siebie i spokoju. Postanowił włączyć się do akcji, działać. Zażądał posiłków i otrzymał je. Bezbłędnie wytypował najodpowiedniejsze miejsce na urządzenie zasadzki i urządził ją. Planował zablokować uciekinierów w krótkim, więc niewinnie wyglądającym przejeździe pod torami kolejowymi i tam za pomocą gazów łzawiących unieszkodliwić. W ten sposób uniknąłby niebezpiecznej walki o wyzwolenie zakładników. Wiedział, że pracuje dobrze, wiedział, że ma możliwość wykazać się swoimi organizatorskimi umiejętnościami.

Mylił się jednak, los poskąpił mu tej szansy. Ukryty w krzakach niedaleko zasadzki obserwował szosę wijącą się po płaskim terenie. Nie odejmował lornetki od oczu, z napięciem wpatrując się w horyzont. Nagle z ust jego wyrwał się szczęśliwy, choć cichy, okrzyk. Znany mu z telewizji samochód pojawił się w zasięgu wzroku. To znaczy lornetki. Kiedy pojazd minął ostatnie skrzyżowanie, ostatnią możliwość ominięcia Kirchdorfu, Dirk zaczął niemal świecić własnym blaskiem. W tym stanie dane mu było przeżyć dwie upojne minuty. Zaledwie kilometr przed granicą gminy Kirchdorf auto bandytów bez żadnego widocznego powodu wpadło w poślizg i zjechało do rowu. Nikomu nic się nie stało, ale przemęczeni, niewyspani i zestresowani porywacze doznali szoku i nie stawiając już oporu, dali się połapać jadącym za nimi policjantom.

Jak bańka mydlana prysnął sen o sławie. Dirk Tielke obudził się nagle i wydoroślał. Tamtego dnia zdecydował, że zawsze już będzie umiał odróżnić marzenia od rzeczywistości i postanowił zacząć szczerze się cieszyć z niewinności powierzonej mu trzódki. Zamiast bujać w obłokach czytał dobre kryminały i oglądał przygody inspektora Columbo. Niestety, nadal trochę mu się nudziło.

Lato 1996

Starzec odłożył słuchawkę, przysunął kalendarz i odwrócił parę stron. WYWIAD „Die Zeit” – wpisał. Trzeba będzie dobrze się przygotować – spojrzał w stronę szafki, w której przechowywał kopie akt pacjentów, dokumentację kilkudziesięciu lat pracy. Dziennikarz, który dzwonił, pisze reportaż o szpitalu dziecięcym. Karl-Heinz Semmler należał do jego założycieli, to było zaraz po wojnie.

Trzeba tylko uważać, żeby nie wymienić nazwiska K., u którego odbywał staż. Doskonały lekarz i naukowiec, dawno już zmarł w więzieniu, skazany przez sąd aliancki na dożywocie. Jemu samemu udało się wtedy wybronić – rzeczywiście nie brał czynnego udziału w eksperymentach na bezwartościowym materiale ludzkim, a to, że przesiąkł ideologią nazistowską, uznającą eutanazję, i nie zmienił poglądów, potrafił ukryć. Nie on jeden zresztą. No, w każdym razie z tym dziennikarzem trzeba będzie uważać; Semmler zdawał sobie sprawę, że się postarzał i nie panuje już dobrze nad tym, co mówi, a co zataja. Inna rzecz, że już od lat nikt go o nic nie pytał, nudne jest życie samotnego emeryta; może właśnie dlatego tak chętnie zgodził się na ten wywiad.

*

Ktoś cicho i nieśmiało zapukał do drzwi. Gdyby Dirk nie stał akurat w pobliżu, pewnie by nic nie usłyszał. Zamiast powiedzieć proszę, po prostu otworzył drzwi, czym bardzo przestraszył stojącą za nimi osobę. Młoda ciemnowłosa kobieta cofnęła się gwałtownie, jakby zamierzała uciec.

– Pani pukała? – spytał Dirk niepotrzebnie, bo jej dłoń ze zgiętym środkowym palcem nie zdążyła jeszcze opaść, wisząc w powietrzu jak echo usłyszanego dźwięku.

Skinęła głową.

– Do mnie? – zapytał z nadzieją, że odpowiedź będzie twierdząca. Po pierwsze, dziewczyna była ładna, chyba widział ją już kiedyś z daleka… Po drugie, cokolwiek ma mu do powiedzenia, zrobi wyłom w zwykłej rutynie. Nawet jeśli jest tylko przedszkolanką, która chce się umówić na naukę przechodzenia przez jezdnię, pomyślał. Maluchy zostawimy Frankowi, a sami pójdziemy na kawę. Uśmiechnął się do swoich myśli.

Nieznajoma odwzajemniła się nerwowym uśmiechem.

– Czy pan jest tu najważniejszy? – szepnęła.

– Tak, jestem szefem tutejszej policji – odpowiedział wesoło. Ruchem ręki zaprosił ją do środka i podsunął krzesło.

Usiadła i spojrzała na niego bezradnie, zrozumiał więc, że powinien ułatwić jej sprawę, sam rozpoczynając rozmowę.

– Popełniła pani zbrodnię? Muszę panią zaaresztować? – zażartował, aby rozładować napięcie. Nie przypuszczał, aby sprawa, z którą ta kobieta przyszła, mogła być poważna. Od kiedy tu pracował, od ponad pół roku, czyli po prostu nigdy jeszcze nikt nie przyszedł do niego w poważnej sprawie. Dlatego też zdziwił się bardzo, ujrzawszy efekt, jaki wywołał tym niewinnym pytaniem.

Dziewczyna zerwała się z krzesła, po czym klapnęła na nie zrezygnowana, a jej twarz pokrył rumieniec.

– Czytałam cudze listy – wyznała bez wstępu.

Dirk odwrócił się gwałtownie do okna, przygryzł wargę, żeby się nie roześmiać, a potem zapytał spokojnie:

– Jest pani pewna, że nie pomyliła budynków? Znajdujemy się w komisariacie policji. Kościół z konfesjonałem jest po drugiej stronie rynku.

– Nie, nie. Ja chciałam przyjść do pana, na policję, bo to może być ważne z tym listem.

Dirk chrząknął.

– Chce pani złożyć samooskarżenie?

Choć sytuacja bawiła go, czuł się trochę zawiedziony. Osoba o tak wrażliwym sumieniu na pewno nie będzie łatwą znajomością. A szkoda, naprawdę jest ładna.

– Wahałam się, czy przyjść, bo wiem, że czytanie cudzej korespondencji jest karalne. Ale wreszcie zdecydowałam się ponieść konsekwencje, jeśli to będzie konieczne, bo tylko w ten sposób mogę dopomóc w wyjaśnieniu jednej zbrodni. Może też da się zapobiec następnym.

Dirk westchnął zrezygnowany. Wariatka? – pomyślał, a głośno powiedział:

– O jakiej zbrodni pani mówi? O ile wiem, od kilkudziesięciu lat nie było tu żadnej zbrodni.

– Ale… Ale niech mi pan najpierw powie…

– Co?

– Co będzie ze mną…

– Nie rozumiem.

– No, z tymi listami, z tą tajemnicą korespondencji…

– Czyje to listy? Kto jest adresatem?

– Moja ciotka, Marta Krause.

– To od niej zależy, czy poda panią do sądu.

– Na pewno nie poda. Bo widzi pan, ona… nie żyje.

– Zamordowana? – ucieszył się Dirk, sam nie wiedząc dlaczego.

– Co? Ciotka? Ach nie, nie. Ona już była bardzo stara. Umarła zupełnie naturalnie miesiąc temu.

Dirk znów musiał przygryźć wargę.

– A więc problem rozwiązany. Mogę panią uspokoić, że nic jej nie grozi. – Uśmiechnął się do wciąż jeszcze zaniepokojonych wielkich oczu i zapatrzywszy się w nie, odsunął od siebie wszelkie wątpliwości. To nic, że trochę narwana. To nic, że przewrażliwiona. Ale prześliczna… Najwyższy czas znów zacząć interesować się kobietami. Gina nie odwiedziła go w Kirchdorfie ani razu. On ją w Hamburgu tylko raz, a i to spotkanie było, delikatnie mówiąc, mało zadowalające. Od dawna już nie czekał na jej telefon ani sam nie dzwonił. Tak, najwyższy czas na nową orientację w tej materii. Uniósłszy się bezwiednie w krześle, Dirk wychylił się ponad biurkiem i z zadowoleniem stwierdził, że dziewczyna nogi też ma niezłe. I nie chowa ich pod spodniami. I patrzy na niego z podziwem i zaufaniem.

– Poszłaby pani ze mną na obiad? – zapytał bez ogródek, obchodząc biurko. – Mam właśnie przerwę.

Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie, nie teraz. Ja jeszcze nie skończyłam. Ja nawet jeszcze nie zaczęłam.

– Jeszcze jakieś grzechy?

– Nie moje! – odżegnała się z przejęciem.

Dirk zdał sobie nagle sprawę, że nie tylko ona ma kłopot z dojściem do sedna sprawy. Zrozumiał, że zrobił dotychczas wszystko, aby jej przeszkodzić w zeznaniach, jeśli je chciała złożyć. Zmieszany tym odkryciem, wrócił za biurko i zaproponował rzeczowo:

– Może opowie mi pani wszystko od początku. I po kolei. Będę robił notatki.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą, wyjęła z torebki białą kopertę, położyła ją na blacie i przykryła dłonią. Potem odchrząknęła, poprawiła się na krześle i zaczęła:

– Nazywam się Alke Fink. Moja ciotka, Marta Krause, przez wiele lat pracowała w ośrodku dla niepełnosprawnych. Pracowała jako salowa, ale ponieważ bardzo lubiła te dzieci i sama też była lubiana, zajmowała się nimi często więcej, niż to było wymagane. Ja też jej wiele zawdzięczam. Wzięła mnie do siebie, gdy moi rodzice zginęli w wypadku, i zamiast zażywać wypoczynku na emeryturze, przeprowadziła mnie z powodzeniem przez najtrudniejszy okres mojego życia. To było już dawno, ale do późnej starości dostawała listy i kartki od byłych wychowanków tego domu. Już od prawie dwóch lat ciotka była dementna, nie poznawała nawet mnie, nie czytała już tych kartek, ale cieszyła się nimi, bawiła i chętnie je oglądała. Gdy umarła, nie wytrzymałam i z ciekawości otworzyłam kilka listów. Było mi bardzo wstyd, że to robię, ale rozumie pan, tak długo patrzyłam na te zaklejone koperty, dotykałam ich prawie codziennie, sortowałam, układałam. Chciałam wreszcie wiedzieć, co jest w środku. Zawsze miałam nadzieję, że ciotka każe mi je otworzyć i przeczytać, ale ona już chyba nie bardzo wiedziała, co to takiego listy, i nie pamiętała, że wewnątrz koperty coś jest. Oczywiście te listy okazały się bardzo nieciekawe i zwyczajne. Z wyjątkiem tego. – Alke podniosła dłoń, odkrywając białą wybrudzoną kopertę z napisanym na maszynie adresem. – Tam jest napisane… on pisze, że… Zresztą niech pan sam przeczyta – podała Dirkowi list.

Rozchylił kopertę i wyjął tekst, czysto wydrukowany na komputerowej drukarce.

Najdroższa Pani Marto!

Wiem nareszcie, kim jestem i komu „zawdzięczam” to spaskudzone życie. Ukrywali to przede mną, bo wiedzieli, że gdy się wszystkiego dowiem, będę musiał się zemścić i odebrać, co mi się należy. Oni też mi za to zapłacą. Nawet Pani zabronili mi o tym mówić, pamiętam, jak powiedziała Pani kiedyś „biedny mały, gdyby on wiedział”. Domyśliłem się wtedy, że gdybym wiedział, potrafiłbym zmienić swój los, a Pani mnie żałowała, bo nie chcieli mi na to pozwolić.

A teraz oni sami dali mi klucz do ręki. Nie jestem już ich wychowankiem, pracuję tu. Przez cały dzień siedzę przy komputerze. Nauczyli mnie tego, bo sądzili, że mnie w ten sposób odizolują od ludzi, którzy mogliby mi powiedzieć prawdę. Śmieję się z tego, bo to właśnie ludzie zawsze mnie okłamywali, a komputer mówi prawdę, jeśli wiedzieć, jak o nią zapytać.

Tu w aktach znalazłem mało, to samo, co oni mi już powiedzieli, że matka zmarła przy moim urodzeniu, że ojciec, który nie był jej mężem, nie chciał się do mnie przyznać i że zawsze byłem chorowity, często operowany. To nie jest kłamstwo, ale też nie cała prawda, jak Pani wie.

Niektóre informacje, te mało istotne, dostępne były dla każdego, jesteśmy przecież w internecie. Ale ja potrafię dużo więcej. Znam się dobrze na komputerach, lepiej, niż oni myślą. Nie śpieszyłem się. Powoli szukałem i znalazłem wszystkich. To już tyle lat i prawie wszyscy oni są już starzy, ale to nie uwalnia ich od odpowiedzialności. Prawda? Jako pierwszy zapłaci ten, który biologicznie jest moim ojcem. Gdybym nie był sierotą bez rodziców, nigdy nie zrobiono by tej okropnej operacji. No dobrze, operację pewnie by zrobiono, ale nie zostałbym tak straszliwie okaleczony.

Zabiję go. Pani się nie dziwi, Pani Marto, Pani wie, że tak musi się stać. Nie miał dla mnie serca, więc wytnę mu serce, nie chciał na mnie patrzeć, zabiorę mu oczy. Tylko Pani mogę powiedzieć o swoich zamiarach, inni powiedzieliby, że to zbrodnia.

A czy nie było zbrodnią to, co zrobiono ze mną? Nie tylko te operacje i ból. Od niemowlęctwa karmiono mnie lekami. Mówili, że to dla mojego dobra, a przecież już działania uboczne były nie do wytrzymania. A teraz dowiaduję się jeszcze, że na skutek nadużywania leków mam głęboko idące zmiany osobowości!

Na nich też przyjdzie kolej, ale najpierw tamci. Biorę pod uwagę, że mój sposób dochodzenia sprawiedliwości nie spotka się z aprobatą społeczeństwa i policji. Tak zwana sprawiedliwość zawsze była po stronie innych, nigdy po mojej. Sama Pani wie, że ze mną nikt nigdy się nie liczył, więc i ja z nikim nie muszę się liczyć.

Zaplanowałem wszystko z wielką dokładnością, starannie i powoli. Myślę, że uda mi się przeprowadzić ten plan do końca, ale muszę być bardzo ostrożny. Dlatego najpierw tamci. Dlatego najpierw ten tak zwany ojciec.

Odczekam potem kilka miesięcy, może rok, i jeśli policja nie domyśli się, że to ja, będę wiedział, że całe przedsięwzięcie się uda.

To było wszystko. List urywał się niespodziewanie, dla nadawcy jednak był zakończony, gdyż pod spodem złożył odręcznie podpis. Rolf. Albo Ralf. Tylko imię. Nic więcej. Dirk odwrócił kopertę. Nadawcy, rzecz jasna, nie było.

– Wygląda na to, że pani ciotka była jedyną osobą, do której ten Rolf miał zaufanie. Powinna pani go znać.

Alke wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia, kto to jest. Ciotka nigdy o żadnym Ralfie nie wspominała. Ale jestem pewna, że należy go szukać wśród byłych wychowanków ośrodka. On tam pracuje, może nawet mieszka. W ośrodku przebywają na ogół dzieci z poważnymi fizycznymi ułomnościami. Tym, które dostają się do ośrodka bardzo wcześnie, brakuje rodzinnego ciepła. Te, które przychodzą później, są dla odmiany bardzo zaniedbane. Prawie wszystkie mają jakieś nabyte skrzywienia psychiczne. Myślę, że ten Rolf jest w rzeczywistości niezdolny do autentycznych kontaktów z ludźmi i zastąpił brak przyjaciół czy kochającej osoby idealnym pojęciem, któremu nadał cechy zewnętrzne ciotki Marty. Nie zdziwiłabym się, gdyby ich osobisty kontakt sprowadzał się do tego zdania wypowiedzianego kiedyś przez nią: „Biedne dziecko, gdyby wiedział”…

– Zna się pani na tym? – spytał Dirk z niedowierzaniem.

– Na razie nie za bardzo. Kiedy skończyłam szkołę, pracowałam w tym ośrodku przez rok. Rok socjalny, wie pan. Potem zaczęłam studiować psychologię, ale wtedy okazało się, że ciotka nie jest już zdolna do samodzielnego życia i zdecydowałam się po dwóch semestrach przerwać studia i najpierw nią się zająć.

Dirk nie miał ochoty na rozwijanie tematu. Skupiony, przyglądał się przez lupę zamazanemu stemplowi pocztowemu.

– Dwudziestego maja… to trzy miesiące temu… zaraz… Nie! Rok i trzy miesiące. To tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć, nie sześć. Holthusen czy jakoś tak… Tu niedaleko jest przecież Holthusen?

– Tak, Holthusen. To tam jest ten ośrodek! – wykrzyknęła Alke.

– Gdyby jeszcze wiedzieć, jak się nazywa ojciec tego Ralfa, to za dwadzieścia minut mógłbym zacząć się starać o nakaz aresztowania. Nie, tak dobrze nie ma. – Dirk zamachał dłonią, co w oczach Alke wyglądało jak odganianie muchy. Nie muchę jednak odganiał, tylko ponętne, nierealne marzenia. – Za dwadzieścia minut mógłbym się wprawdzie dowiedzieć, czy ów ojciec padł ofiarą jakiegoś niewyjaśnionego morderstwa, ale wtedy musiałbym sprawę przekazać kolegom. Holthusen nie należy do mojej gminy.

– A nie mógłby pan sam pojechać do ośrodka, spytać, kto ma na imię Ralf czy Rolf, i zaaresztować go?

Dirk nie dał po sobie poznać, że najchętniej zrobiłby to natychmiast. Popatrzył na Alke z naganą.

– Już pani wyjaśniłem. Holthusen nie leży w moim zasięgu. Poza tym my tak łatwo nie aresztujemy. Ani za czytanie cudzych listów, ani za to, że ktoś dość dziwny list napisał. Najpierw muszę się dowiedzieć, czy rzeczywiście zostało popełnione przestępstwo. I muszę działać dyskretnie, żeby nie trąbić publicznie, że nie szanujemy tajemnicy korespondencji.

– Więc co pan zrobi? – Oczy Alke były doprawdy duże i pełne zaufania.

Dirk dobrze wiedział, że powinien teraz uprzejmie podziękować dziewczynie i odprowadzić ją do drzwi. Jej rola na razie jest skończona. On sam może przeprowadzić wstępne dochodzenie. Też potrafi poruszać się w internecie, a w przeciwieństwie do podejrzanego Rolfa nie musi być hackerem, żeby uzyskać informacje z policyjnych komputerów. Jeśli ów Rolf faktycznie pracuje w Ośrodku dla Niepełnosprawnych w Holthusen przy komputerze, to dziecinną igraszką będzie poznanie jego tożsamości, a także nazwiska i miejsca zamieszkania jego ojca. Jeśli okaże się, że ojciec żyje, będzie można odłożyć sprawę do akt, bo chyba jednak nic mu nie grozi. Chyba że…

Rozmyślając tak, Dirk wpatrywał się w Alke, a ona to uśmiechała się, to spuszczała oczy, zażenowana. On poczuł nagle, że natknął się dziś na dwie sprawy, które wywołały w nim zapomniane już prawie bicie serca, i że obie wymykają mu się z rąk. Zagadka tajemniczego Rolfa albo okaże się tylko makabrycznym żartem, albo trzeba będzie ją przekazać dalej. Ta śliczna Alke powiedziała już, co miała do powiedzenia, i zaraz sobie pójdzie. Nie przyjęła zaproszenia na obiad, a próbować poderwać ją na współpracę w dochodzeniu byłoby dziecinadą… A w ogóle, jak to możliwe, że dotychczas nie czuł braku w Kirchdorfie bliskiej osoby, której mógłby się zwierzyć, w której obecności mógłby głośno porozmyślać. Tak… Nudne i ciężkie jest życie młodego policjanta na głuchej prowincji.

Westchnął smutno i podniósł się z krzesła, zanim jednak zdążył się odezwać, Alke powiedziała:

– Przedtem, pamięta pan, wspomniał pan coś o obiedzie i teraz jestem okropnie głodna. Czy to jeszcze aktualne? A może już panu nie wolno, bo jestem świadkiem?

– Oczywiście, że mi wolno! – rozpromienił się Dirk. – Na imię mam Dirk.

Wyciągnęła do niego smukłą, delikatną dłoń.

– Alke.

Powiedział jej, że potrzeba mu dwudziestu minut. Mówiąc to, wiedział, że zdrowo przesadza, był więc szczerze zadowolony, gdy w rzeczywistości wystarczył mu jeden dzień. Bez najmniejszych przeszkód i kłopotów dowiedział się, że w ośrodku mieszka, a obecnie również pracuje, były wychowanek tej instytucji, Rolf Ahlers. Ahlers miał dwadzieścia siedem lat i całe życie, poza częstymi pobytami w szpitalach, spędził w Holthusen. Jego ojciec był „nieznany”, ale tylko dlatego, że matka nie zdążyła przed śmiercią wyjawić jego nazwiska, a mężczyzna wskazany przez sąsiadkę tego ojcostwa się wyparł. Urząd ds. Dzieci zadowolił się analizą krwi, która w tym wypadku niczego z całą pewnością nie potwierdzała ani nie wykluczała. Badań genetycznych wtedy jeszcze nie przeprowadzano. Właściwie, pomyślał Dirk, należało to odrobić, jakiś ojciec przecież istniał. Ktoś, kto całą odpowiedzialność, tak moralną, jak i finansową, zwalił na państwo.

Nazwisko mężczyzny, o którym sąsiadka pani Ahlers twierdziła, że był długoletnim kochankiem zmarłej, brzmiało Peter Nolte i to samo nazwisko pojawiło się w aktach wydziału morderstw policji kryminalnej Hamburga pod datą 29 lipca 1995 jako nazwisko ofiary. Mordercy nie znaleziono.

Peter Nolte zginął we własnym mieszkaniu w straszliwy sposób. Najpierw zadano mu silny cios w głowę. Rana była poważna, ale nie śmiertelna. Nolte nie powrócił jednak do przytomności, na co wskazywał fakt, że nie stawiał oporu, choć nie był skrępowany. Przyczyną jego śmierci było pozbawienie go serca. Komisarz główny, Wagner, kiedyś nauczyciel i przez jakiś czas przełożony Dirka, przesłał faksem zdjęcia. Choć czarno-białe, przyprawiły Dirka o mdłości. Morderca, dysponując jedynie nożem, musiał dostawać się do klatki piersiowej przez jamę brzuszną, a ponieważ raczej nie był fachowcem – ani chirurgiem, ani rzeźnikiem – efekty jego poczynań wyglądały przerażająco. Trupowi brakowało nie tylko serca, morderca obciął mu także genitalia i wydłubał oczy. Wszystkie te organy zapewne zabrał ze sobą, bo nie było ich na miejscu zbrodni.

Nolte mieszkał w Hamburgu, w mieście, w którym policja nie narzeka na brak zajęcia. Odkrycie Dirka wywołało u Wagnera, szefa policji kryminalnej, pomruk niezadowolenia.

– Musiałeś się w to mieszać? – karcił Dirka. – Po tym Nolte nikt nie płakał, a akta leżały sobie cicho i spokojnie w szafie. Czy ty wiesz, co to oznacza? Dosyć mamy nowych morderstw, a za mało ludzi!

Dirk rozumiał Wagnera, ale nie mógł przyjąć jego słów. Jakże niesprawiedliwy jest los, który nową ciekawą pracę podrzuca komuś, kto ma cały stos podobnych spraw do rozwiązania, podczas gdy Dirk dzień w dzień poziewuje przy biurku z nudów, dłubie w nosie, a za wielkie wydarzenie miałby przeprowadzanie maluchów przez jezdnię, gdyby go Frank Roth dopuścił.

Podzielił się tymi myślami z byłym szefem. Były szef przyznał mu rację, a w jego głosie zabrzmiało coś, co pozwoliło Dirkowi przedstawić pewną propozycję. Wagner wahał się krótko. Gdyby nie znał Dirka, na pewno by tego nie wziął pod uwagę, ale tak…

Stanęło na tym, że Dirk może, na ile mu inne obowiązki pozwolą, sam zabawić się w detektywa. W odpowiednim momencie Wagner wkroczy do akcji. I zbierze oczywiście wszystkie laury… Ale na to nie było już rady.

Czwartek

Gminy Kirchdorf i Isebrück aż prosiły się o uporządkowanie. Holthusen należało administracyjnie do Isebrück, lecz jego mieszkańcom bliżej było do Kirchdorfu. Odwrotnie rzecz się miała z Dunkelmoor. Radni obu gmin od dziesięcioleci dyskutowali nad tym problemem, spowodowanym jakimiś prehistorycznymi powikłaniami. Dyskutowali bez zbytniego przekonania, gdyż wiadomo było powszechnie, że w razie reorganizacji malutkie gminy raczej zostaną połączone, niż ich wsie przetasowane.

Tak więc Holthusen, chociaż leżało już poza granicami kirchdorfskiej gminy, nie było za bardzo oddalone. Dirk wybrał się do ośrodka po służbie. Umówił się z dyrektorką na rozmowę, nie wyjaśniając dokładnie, o co chodzi. Nie miał jeszcze okazji poznać pani Edeltraud Funke, ale jej donośny głos zrobił na nim wrażenie. Mogłaby obejść się bez telefonu, wystarczyłoby otworzyć okno, pomyślał. To ona wyznaczyła czas i miejsce spotkania, chwaląc Dirka jednocześnie, że zdecydował się wreszcie złożyć jej wizytę. „Cieszę się, że cię poznam, młodzieńcze”. Czy mu się zdawało, czy rzeczywiście tak się do niego zwróciła? Dirk nie cierpiał na przerost ambicji, nie poczuł się urażony brakiem poszanowania, zdziwił się tylko. Przypomniał sobie teraz, że widywał już czasem pomarańczowo-czarny mikrobus ośrodka, prowadzony przez dużą i krzepką niemłodą kobietę i że słyszał już kiedyś ten głos grzmiący po rynku. Tak, to musiała być pani Funke. Jadąc golfem do Holthusen, Dirk układał sobie w myśli słowa, którymi rozpocznie rozmowę. Wreszcie, gdy przejechał mostek na Ise, a ciągle jeszcze nie wyszedł poza formułowanie powitania, dał temu spokój. Wiedział z doświadczenia, że w praktyce nie wyraża się nigdy ani tak mętnie, ani tak górnolotnie, jak mu się właśnie w głowie roiło. Zdecydował więc i tym razem nie zastanawiać się wcześniej nad doborem słów.

Najbliższa przyszłość pokazała, że postąpił mądrze. Pani Edeltraud Funke nie na próżno od trzydziestu lat kierowała ośrodkiem dla niepełnosprawnych. Potrafiła rządzić i przewodzić. Umiała każdego przejrzeć na wylot i posiadała zdolność stosowania psychologicznych chwytów. Nie oczekiwała od Dirka, że to on rozpocznie rozmowę, ba, Dirk nie musiał się nawet przedstawiać.

Wysiadł z samochodu na słonecznym podjeździe. W tym samym momencie otworzyło się jedno z okien na parterze i wypełniło się niemal całkowicie potężną postacią dyrektorki.

– Dirk Tielke? – usłyszał stwierdzenie raczej niż pytanie. – Niech pan zaparkuje tam, pod drzewami! – Atletyczne ramię wskazało kierunek. – Słońce dziś mocno pali, nie chce się pan chyba potem ugotować w rozgrzanym samochodzie?

Dirk nie chciał. Zaledwie wysiadł z auta, po raz drugi doszło go polecenie:

– Niech pan zamknie na klucz. Nie mamy tu złodziei, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże! – a w chwilę potem: – Korytarzem w lewo i pierwsze drzwi!

Wypełniając te polecenia, Dirk dziwił się sobie, że nie odczuwa ani krztyny sprzeciwu. Ta kobieta budzi respekt. To prawdziwy talent! Z coraz większym zaciekawieniem wyczekiwał chwili, gdy znajdzie się z nią oko w oko.

Edeltraud Funke stała tuż przy drzwiach.

– Pół roku na pana czekam, inspektorze! Czy nikt ci nie powiedział, młody człowieku, że trzeba złożyć wizytę starej Funke? – Chwyciła wyciągniętą dłoń Dirka, potrząsnęła nią energicznie i puściła dopiero, gdy usadziła oszołomionego policjanta na krześle przy biurku. – Niech pan sobie daruje wykręty! – zawołała, ledwo Dirk otworzył usta, by zająć stanowisko względem poczynionych mu zarzutów. Roześmiała się pogodnie. – Nic się nie stało! Nie mam do pana żalu. Tylko taki sposób bycia. Nie ma się czego bać!

Dirk odwzajemnił uśmiech.

– Przyszedłem, bo…

Ale pani Funke nie zrezygnowała z roli prowadzącej rozmowę.

– Domyślam się, że nie na herbatę i pogaduszki, bo przyniósłby pan kwiaty. Albo raczej ciastka. Wszyscy wiedzą, że przy pomocy ciastek można się wkraść w łaski starej Funke. No nic, nie zna się pan jeszcze. Sama o tym pomyślałam. – Wskazała stolik w kącie, ładnie nakryty na dwie osoby. – Ale najpierw interes! Dobrze się domyśliłam?

Dirk przytaknął kiwnięciem głowy. Nie zadał już sobie trudu otwierania ust, wiedział, że byłoby to bezcelowe. Pani Funke rozpoczęła więc wywiad. Stawiała pytania, Dirk zaś, po otrzymaniu zezwolenia, grzecznie na nie odpowiadał.

– Prowadzi pan jakieś dochodzenie? W poważnej sprawie? Chodzi o świadków czy o podejrzanych? Z kim albo o kim chce pan rozmawiać?

– Chodzi o byłego pani wychowanka, a obecnego pracownika Rolfa Ahlersa. Jego ojciec… hm… został zamordowany. Muszę sprawdzić alibi.

– Rolf nie ma ojca. To znaczy nigdy w życiu go nie widział i nie zna jego nazwiska. Może pan ten trop odfajkować.

– Chciałbym z nim jednak porozmawiać. Rozumie pani, rutyna. Muszę to z jego ust usłyszeć.

Pani Funke zmrużyła oczy i wypchnęła językiem policzek.

– To nie tylko rutyna, prawda? Pan ma konkretniejsze podejrzenia? Starej Funke pan nie zwiedzie. Czy to znaczy, że ten smarkacz kontaktował się ze swoim ojcem? Odnalazł go jakoś? Ciekawa jestem. W aktach nie ma nazwiska ojca, ale zawsze myślałam, że gdyby się dobrze przyłożyć… Zaangażował detektywa? On sam nigdzie nie wyjeżdża, rzadko nawet wychodzi.

– To on tu jeszcze mieszka?

– Nie w głównym budynku. Mieszkania pracownicze mamy po drugiej stronie parku. Każdy, kto wychodzi do wsi, musi przejść pod moimi oknami. Rolf rzadko wychodzi. Czasem na zakupy, czasem na spacer. Raz tylko spędził pół dnia poza ośrodkiem, poszedł na wycieczkę z plecakiem, ale tu, po okolicy. A gdzie ten ojciec mieszkał? Niedaleko?

– W Hamburgu.

– Uoh! – żachnęła się pani Funke. – To za daleko. No, niech pan powie, dlaczego go pan podejrzewa, bo że go pan podejrzewa, ma pan napisane na nosie, a ja panu powiem, co dalej. Bo musi pan wiedzieć, że Rolfa tu nie ma! Pojechał na urlop, pierwszy raz w życiu.

Dirk zerwał się z krzesła.

– I dopiero teraz pani mi to mówi?! – krzyknął.

– A co by to zmieniło, gdybym powiedziała wcześniej? – odparła spokojnie. – Wyjechał tydzień temu, więc nie dogoni go już pan na stacji.

– Dokąd wyjechał? Zna pani adres?

– Znam, oczywiście. Mam nawet numer telefonu jego pensjonatu. Mogę w każdej chwili zadzwonić i kazać mu wrócić pod jakimkolwiek pozorem.

– Więc niech to pani zrobi.

Edeltraud Funke błysnęło oko.

– Widzę, że ma pan więcej niż mgliste podejrzenie. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby Rolf rzeczywiście coś przeskrobał. To cicha woda. I szczerze mówiąc, nie lubię go za bardzo. Traktuje wszystkich jak osobistych wrogów, nikomu nie pozwolił się do siebie zbliżyć, z nikim nie był zaprzyjaźniony. Oczywiście to nie jego wina, dlatego starałam się nie okazywać mu niechęci i dałam nawet tutaj pracę, żeby uciszyć własne sumienie.

A teraz trzeba zrobić coś, żeby uciszyć twój język, pomyślał Dirk zniecierpliwiony, dzięki czemu udało mu się głośno i zdecydowanie powiedzieć:

– Proszę teraz zadzwonić do tego pensjonatu.

– Ho, ho – ucieszyła się pani Funke. – Ale pan w gorącej wodzie kąpany! – Mówiąc to, chwyciła jednak słuchawkę telefonu, a drugą ręką otworzyła wielkich rozmiarów notes. Po chwili grzmiała do słuchawki:– Tu Funke z Holthusen. Mieszka u państwa mój pracownik, Rolf Ahlers. Muszę z nim koniecznie natychmiast rozmawiać! – Przez chwilę słuchała ze zmarszczonymi brwiami. – Zostawił adres? – spytała wreszcie, a następnie pożegnała się i nie notując niczego, odłożyła słuchawkę.

Dirk zrozumiał. Rolf Ahlers opuścił pensjonat i to na pewno nie dopiero dzisiaj. Pani Funke potwierdziła jego podejrzenie.

– Ma pani klucz do jego mieszkania?

– A ma pan nakaz rewizji? – odparowała z przekornym uśmiechem.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, wreszcie pani Funke wysunęła szufladę biurka i dobyła z niej pęk kluczy.

– Idziemy! – rozkazała. – Otworzę panu te drzwi, bo jutro i tak by pan wrócił, a ja nie lubię, jak niepotrzebnie traci się czas. Jeżeli spodziewa się pan znaleźć tam trupa, to lepiej wcześniej niż później. Mamy lato.

Dirk zerwał się z krzesła, ale pani Funke nagle go powstrzymała.

– Chwileczkę. Chce pan zobaczyć, jak Rolf wygląda? Pokażę coś panu. – Podeszła do szafy z aktami, pogrzebała w niej i wyciągnęła grubą zieloną teczkę.

Dirk spodziewał się fotografii, Funke jednak podała mu portrecik – kolorowany rysunek na dużej kartce brystolu.

– To jego autoportret – wyjaśniła. – Rolf ma wrodzone zdolności, niestety, nigdy nie chciał ich rozwijać. Szkoda, to dałoby mu poczucie własnej wartości, którym nie grzeszy. Rysował tylko na obowiązkowych zajęciach, ten obrazek nauczycielka wyłowiła ze śmieci. Nie zależało mu widać na nim, choć doskonale się utrafił. No, może – dodała po namyśle – właśnie dlatego go wyrzucił.

Jakaś część Dirkowej duszy też najchętniej pozbyłaby się tego portretu – patrzyły z niego oczy pełne gniewu i nienawiści, a jednocześnie przerażone i nieszczęśliwe.

– To on tak wygląda, ten domniemany ojcobójca…

– No, niezupełnie. Na tym obrazku ma jakieś siedemnaście, osiemnaście lat. Teraz zmężniał, zapuścił włosy. Ale wyraz twarzy ma ten sam. Nikt nie czuje się swobodnie w jego towarzystwie, nawet ja.

– A to coś już znaczy – wyrwało się Dirkowi.

– Zaczynam pana lubić, Columbo. – Pani Funke odłożyła teczkę Ahlersa do szafy. – A teraz do jaskini lwa!

Okrążyli główny budynek i pobrzękująca kluczami pani Funke zagłębiła się w alejkę zacienioną wysokimi rododendronami. Szła szybko, sapiąc jak lokomotywa i co trzecie sapnięcie wołając:

– No, ciekawa jestem!

Dirk też był ciekaw, powstrzymywał się jednak od podobnych okrzyków, był bowiem zdania, że nie przystoją one komisarzowi policji.

Po kilkudziesięciu metrach dotarli do długiego parterowego domu. Okno, drzwi, okienko; okno, drzwi, okienko – powtarzało się jednostajnie. Były to maleńkie mieszkania dla pracowników ośrodka nieobarczonych rodzinami. Pani Funke zatrzymała się przed numerem piątym.

Kiedy otworzyła drzwi, buchnęło na nich stęchłe, rozgrzane powietrze. W kawalerskim mieszkanku śmierdziało nieprzyjemnie, ale był to tylko zapach niepranej bielizny, starych butów i dawno niewietrzonego, zakurzonego pomieszczenia. Żadnych rozkładających się trofeów.

Dirk uświadomił sobie, że musiał się chyba spodziewać jakiegoś makabrycznego znaleziska, bo teraz poczuł się nagle odrobinę bezradny. Stał w nieciekawie umeblowanym pokoju, jego wzrok przesuwał się po rozgrzebanym łóżku, wpółotwartej szafie, regale, na którym stał telewizor i leżało kilka książek. Czego szukać? Od czego zacząć?

Edeltraud Funke rozwiązała ten problem za niego.

– Iii, a co to takiego?!!! – usłyszał nagle jej okrzyk.

Dirk wyskoczył z pokoju, odbił się od ściany, biorąc ostry zakręt, i wpadł do kuchni, gdzie przed otwartą lodówką stała pochylona dyrektorka. Ze zgrozą i obrzydzeniem wpatrywała się w trzy duże słoiki, gdzie w mętnawej cieczy pływały niewątpliwie ludzkie szczątki. Z lewej sine serce z resztkami żył, w środku jak nos na kwintę zwisał blady penis pomiędzy żółtymi jądrami, a z prawej w wariackim zezie wytrzeszczały się oczy.

Po raz pierwszy w swoim życiu Edeltraud Funke zwymiotowała publicznie.

*

Karl-Heinz Semmler przejrzał się z zadowoleniem w lustrze: postawa wyprostowana, włosy wprawdzie siwe, ale jeszcze prawie wszystkie. Gdyby nie to, że garnitur na nim wisiał, a kołnierzyk koszuli mocno odstawał od chudej, pomarszczonej szyi, nikt by mu nie dał osiemdziesięciu pięciu lat. Stary chirurg spojrzał na zegarek – dziennikarz z „Die Zeit” lada chwila powinien zadzwonić do drzwi. Zlustrował pokój, w którym miał przyjąć gościa. Na stoliku między dwoma fotelami klubowymi kawa i koniak. Na biurku starannie wyselekcjonowane dokumenty, a także lista najbliższych współpracowników. Hilda Baum, instrumentariuszka. Posłuszna, pracowita i lojalna. Ciekawe, czy jeszcze żyje? Nie widział jej, od kiedy przeszedł w 1972 na emeryturę. Przez kilka lat dostawał od niej kartki na święta i urodziny, potem to się urwało; może dlatego, że nigdy nie odpowiadał.

Znów rzut oka na zegarek. Starzec podszedł do okna. Ścieżką od furtki szedł w stronę willi wysoki blondyn. Niósł aktówkę i lekko utykał.

Semmler zatarł ręce – nareszcie będzie można pogadać z kimś, kto doceni jego inteligencję. Nareszcie będzie można w ogóle znów z kimś pogadać.

Piątek

W dzień po odwiedzinach w ośrodku, kiedy to Dirk z Edeltraud Funke dokonali makabrycznego odkrycia, zadzwonił telefon.

– Mówi Wagner. Dirk, mam nowe wiadomości o Ahlersie, ale dla ciebie oznacza to koniec zabawy w detektywa. Jest nowy trup. U mnie. Bez wątpienia ręka Ahlersa. Tym razem brakuje serca, oczu i obu dłoni.

– Kto jest ofiarą?

– Karl-Heinz Semmler, emerytowany chirurg.

– Operował kiedyś Ahlersa? Z jego listu wynika, że będzie się mścił za doznane cierpienia.

– Nie wiemy jeszcze, ale jeśli tak, to bardzo dawno temu. Semmler już od dwudziestu lat nie wykonywał zawodu.

– I co teraz? – spytał Dirk z głupia frant, bo dobrze wiedział, co teraz nastąpi.

– Teraz my przejmujemy sprawę – usłyszał. – Przefaksuj wszystko, co masz na ten temat. Oczywiście zawiadomię cię, gdy zdarzy się coś ciekawego.

Komisarz główny Wagner próbował pocieszyć rozczarowanego detektywa, ale Dirk dobrze wiedział, że bajka się skończyła. Nie zależało mu na wysłuchiwaniu ciekawych historyjek. W domu sam miał całe stosy powieści kryminalnych i kaset wideo z sensacyjnymi filmami.

Świadom, że nie ma szans, zapytał jednak:

– A nie mógłbym dalej, na własną rękę? Mam tyle czasu.

– Nie – odpowiedział Wagner twardo.

Ten ton przypomniał Dirkowi dawne czasy. Polecenia wydane tym głosem były rozkazami. Nie było od nich odwołania.

Aby osłodzić gorzką pigułkę, którą musiał zaaplikować Dirkowi, Wagner dodał:

– Chętnie przekazałbym ci całą sprawę, bo wiem, że dałbyś sobie radę sam, bez niczyjej pomocy. Niestety, wszyscy musimy trzymać się przepisów. I dlatego daj sobie z tym spokój. Jak by to zresztą wyglądało? Zjawiałbyś się wszędzie za nami jak cień i jak echo powtarzałbyś te same pytania? Bo chyba nie odważyłbyś się przychodzić przed nami?

*

Było już prawie zupełnie ciemno, gdy Isia Dobrzańska wracała do domu. Zajęta na łące nad stawem nie zauważyła wcale, że zrobiło się tak późno. Teraz, podnosząc głowę, widziała jeszcze szary pas nieba między czarnymi koronami drzew, ale tu, w dole, panowała już noc.

Wąska droga poprzecinana wystającymi korzeniami była jednak sucha i twarda. Po miesiącach spędzonych w parku i po dwóch tygodniach jazd samochodzikiem, Isia znała tu najmniejszy zakręt, każdą niżej zwisającą gałąź.

Posuwała się powoli i prawie bezgłośnie naprzód w niewielkim elektrycznym aucie, takim jakich używa się na polach golfowych. Jedyną różnicą było to, że jej, a raczej stacji ekologicznej, pojazd pomalowany był w leśne wzory. Uwe, młody człowiek odbywający tu służbę zastępczą, malując auto, starał się, aby to maskowanie wyglądało jak najmniej militarnie. Zamiast więc pokryć samochodzik nieregularnymi zielonymi i brązowymi ciapkami, przyozdobił je uroczymi obrazami. Spośród namalowanych liści i kwiatów wyłaniały się płochliwe zwierzęta, a rośliny układały się w postać leśnej boginki.

Uwe należał do pierwszej grupy pracowników zatrudnionych na tym terenie. Przez rok wytyczali drogi i budowali drewniany domek, stację ekologiczną.

Jesienią nastąpiła zmiana. Trójka leśnych ludzi przekazała Isi gotowy park. Uwe z żalem rozstawał się z domem, lasem i autem, dzięki czemu, oprowadzając Isię po jej nowym królestwie, zaraził ją miłością do tego miejsca.

Jesień Isia spędziła na wyszukiwaniu w lesie największych i najstarszych drzew i na wypełnianiu szczegółowych ankiet dotyczących ich położenia, wyglądu i stanu zdrowotnego. Gdy liście zaczęły opadać, przerwała to zajęcie. Zimą porządkowała tylko notatki, dokształcała się w dziedzinach, które uniwersytet traktował po macoszemu, a które tutaj okazały się niezbędne; wygłosiła także parę prelekcji dla mieszkańców okolicznych wiosek. Wiosną powróciła do drzew. Wyprawy odbywała na piechotę i dopiero gdy stało się konieczne transportowanie ciężkich przedmiotów na dużą odległość, zaczęła używać samochodu.

W pracy, która stanowiła dla niej najprzyjemniejszą rozrywkę, Isia zapominała się do tego stopnia, że już nie jeden raz wracała do domu po ciemku.

Droga zaczęła się teraz lekko wznosić. Pojazd zwolnił znacznie, a silnik żałosnym jękiem zawiadomił Isię, że osiągnął granice swoich możliwości.

– Jeszcze tylko dwa kilometry. Wytrzymaj jeszcze te dwa kilometry – prosiła. Teraz, gdy siedziała, czuła całe zmęczenie w plecach, w nogach, w każdym mięśniu. Perspektywa pokonywania ostatnich kilkuset metrów na piechotę, i to po ciemku, nie zachwycała jej oczywiście. Aby ulżyć wyczerpującemu się akumulatorowi, wyłączyła światła, choć prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, czy wiele tym zmienia. Oparła się jeszcze wygodniej, bo zamiast wpatrywać się w przestrzeń przed sobą, musiała teraz kierować pojazdem na podstawie widocznego w górze odstępu między drzewami.

Z lasu po obu stronach dobiegały różne trzaski i szelesty, nie bała się jednak, że przejedzie jakieś zwierzę. Teraz, bez oświetlenia, poruszając się z szybkością dobrego piechura, stała się jednym z nich. Nie oślepiała, nie straszyła.

Uwe przestrzegał ją, że bateria wystarcza tylko na sto kilometrów i że w przeliczeniu na czas będzie to około tygodnia, jeśli postara się oszczędzać na przejechanych metrach. Nie wzięła tego do serca, sto kilometrów to taka wielka liczba… Ale dziś rano stwierdziła zaskoczona, że przejechała już 95 kilometrów, a jest dopiero piątek. Nowy akumulator dostanie w poniedziałek. W chatce Isia nie miała dosyć prądu, żeby go naładować. Baterie słoneczne na dachu wystarczały zaledwie na oświetlenie i lodówkę. A więc pewnie będzie musiała spędzić sobotę i niedzielę w najbliższej okolicy, ale to też może być całkiem miłe.

Katastrofa nastąpiła niespodziewanie i trwała bardzo krótko. Głośniejszy szelest z prawej strony dał Isi znać, że jakieś zwierzę zbiega z wysokiego zbocza wprost na nią i zanim zdążyła się zaniepokoić, było po wszystkim. Poczuła silne uderzenie w bok samochodu i głośne stęknięcie.

Nie przejechałam go przynajmniej, pomyślała, hamując i wyskakując na drogę. Nie zobaczyła nic. Ciemności były kompletne.

Zapaliła reflektory, ale świeciły w przeciwnym kierunku, pogrążając teren z tyłu w jeszcze czarniejszym mroku. Z ociąganiem obeszła samochód. Bardzo ostrożnie i powoli zaczęła posuwać się prawą stroną drogi, już przerażona tym, na co za chwilę miała się natknąć, myśląc przy tym z rozpaczą, że tak czy siak jest bezradna.

To coś, co na nią wpadło, było niewątpliwie dużym zwierzęciem, jeleniem albo dzikiem. Rannemu chyba nie będzie umiała pomóc. Nie jest weterynarzem. Zabitemu na pomoc za późno, ale jakie to deprymujące, takim smutnym akcentem zakończyć ten miły dzień. I co zrobić z trupem? Czy obowiązek zawiadamiania policji albo leśnictwa o wypadku ze zwierzętami dotyczy też wypadku w prywatnym parku? Jak ma zawiadomić kogoś teraz, w nocy, skoro nie ma telefonu, a akumulator zaraz wyzionie ducha? Koniecznie trzeba postarać się o rower w najbliższej przyszłości… A co będzie, jeśli to zwierzę żyje, ale jest tak ciężko ranne, że będzie musiała je jakoś dobić?