Dawno i daleko - tadeusz Zubiński - ebook

Dawno i daleko ebook

tadeusz Zubiński

0,0

Opis

tadeusz Zubiński - ur. w 1953 r. w Suchedniowie, pisarz, tłumacz, krytyk, eseista.

Autor powieści: Odlot dzikich gęsi (2001), Nikodem Dyzma w Łyskowie (2003), Góry na niebie (2005), Burza pod lasem (2007), Ogień przy drodze (2009); nowel: Goście Stołu Pańskiego (2010);  zbiorów opowiadań: Dotknięcie wieku (1996), Sprawiedliwy w Sodomie (1996), Wieża i inne opowiadania (2007) oraz szkiców: Wyspa Zaczarowana, celtyckie legendy i mity dawnej Irlandii (2008).

Brat Inflancki Āpsis. Od 2004 roku zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Świat Inflant". Publikacje książkowe dotyczące kultury i historii krajów bałtyckich: Ciche Kraje (2006), Etniczne Dziedzictwo Bałtów (2007), Herder w Rydze i inne szkice bałtyckie (2008), Mitologia bałtyjska (2009), Historia Literatury Łotewskiej i Łatgalskiej (2010), Słownik mitów i tradycji rodzimych narodów Estonii, Litwy i Łotwy (2010), Mitologia estońska i liwska (2011).

tadeusz Zubiński publikował w prasie polskiej na Litwie, Łotwie, Ukrainie, w Austrii, Irlandii, Kanadzie i Wielkiej Brytanii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TadeuszZubiński

Dawno i daleko

Fragment

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Każdego dnia pojawia się nowa tajemnica i na tym polega komizm

Fiodor Dostojewski

Filip zastał ojca, tak jak to przeczuwał: w przyciemnionym pokoju. Owa rekwizytornia ciemności była raczej szarością, bo poprzez mleczną szybę w drzwiach do pokoju wpychało się światło z korytarza. Poprzez nie przebijały się refleksy z zewnętrznego świata — samochody, latarki — pokój połyskiwał miodowym i ciepłym odcieniem starego drewna i miał wymiar czegoś żywego, lecz i po trosze zalęknionego. Przez niedomknięty, ale zabezpieczony łańcuszkiem, lufcik dobiegł chaotyczny poświst szarpania gałęzi drzew. Powoli i równomiernie głos kościelnego dzwonu dogasał, opadał jak sołdacki płaszcz na miasteczko. Przerażony ptak zerwał się z szuwarów przy wrzosowskim stawie, tym ciemnym, poetów i mistyków.

Pijani, a jakże, szczodrze i szczerze, mężczyźni zachłysnęli się pierwszą frazą śpiewanej piosenki. Nawaleni pożywną wodą (jak sami swój stan rozkosznej niefrasobliwości określali, z demonstracją i ochoczo, każdej napotkanej osobie). Nawaleni tak od serca i po ułańsku, z fasonem, gdyż oni jako „ta stodoła po bogatych zbiorach”. Wyrwali się z szynku z hurkotem (tak gospodę „Katarzynka” nazwała babka staromodnie i z przekąsem, gdyż owa gospoda zachowała dla niej liczne literackie konotacje). Rozrzuciło ich od krańca do krańca. Ryknęli, jakby kto ze trzy radia jednocześnie włączył na cały regulator: — „Nie na każdym polu pszeniczka się rodzi, nie każda teściowa zięciowi dogodzi”. Bractwo rozlało się szeroko, całym chodnikiem posuwało, świata im było mało, ocierając tłuste, spierzchłe wargi. Szurali i trzaskali trzewikami, potrącali się naumyślnie i przypadkiem, walili się po plecach, aż w kościach trzaskało. Zwyczajna rzecz, ot wrzosowskie opijusy, obszczymurki gaworzące.

Że pijaczkowie, to jeszcze nic. We Wrzosowie spotykało się ekstrapijaków, pijaków widowiskowych, na stanowiskach i gości na poziomie. Taki Bronek Tumio, znamienita figura, prezes kółka rolniczego, a lubiący popić jak szeregowy wozak. Na marginesie był z niego regularny bezbożnik. Nie co dzień konsumujący napoje wyskokowe, raz, dwa razy w tygodniu, ale jak już, to tak zdrowo, aż po same uszy. Zdrowo pijany Bronek — szalony prezes, jak go nazywali, wychodził, a właściwie wytaczał się z knajpy. Rozsiewając aromat tak miły Słowianom, a mający jako bazę etylową pochodną węglowodorów, chwacko wskakiwał na siodełko eshaelki i żwawo pruł przez cały Wrzosów w objęcia swojej Kasi, wołając: — Ludzie, sąsiady kochane, wrzosowski miły narodzie, uważojta ludzie, bo sam pan prezes z paradą se jedzie!

Mało to mu lali tego ideologicznego oleju do głowy, deptali po partyjnym sumieniu w niejednym komitecie: — Towarzyszu Tumio, jak tak możecie, bądźcie odpowiedzialni, jesteście osobą publiczną, co sobie społeczność pomyśli, rozważcie możliwość wyhamowania z piciem, bo was zdejmiemy. — Srata tata — mruczał sobie pod nosem szalony prezes, swoje wiedział, był nie do ruszenia, przynajmniej do śmierci.

Bronek głupi nie był, zabezpieczył się, był kryty metafizycznie. U notariusza spisał ostatnią wolę: umrze, a kiedyś to nastąpi, to zgadza się na świecki pogrzeb bez księdza, mogą go wieźć na lawecie i pod czerwonym sztandarem, a gdy go zdejmą, to Bronek zmieni swą ostatnią wolę i się z Bogiem pogodzi — w tym konkretnym wypadku Pan Bóg nie miał prawa głosu. No, na pijaństwo to instancja może przymknie oko, ale na rezygnację z pierwszego świeckiego pogrzebu w reakcyjnym Wrzosowie, na taką nonszalancję to sobie ludowa władza pozwolić nie może.

To wszystko było tam, w uliczce, a tutaj, we wnętrzach, lustro, za dnia najjaskrawszy i najbardziej nieprzewidywalny element pokoju, wypolerowane na miedziany pancerz, zgasło.

Późno, letni wieczór, zmęczony upałem, duszny i pełen trudnych do oswojenia szelestów, pomrukiwań, trzasków, oddechów. Ojciec czekał syna od dłuższej chwili i jak to miał we zwyczaju, zapalił fajkę. Uzbrojony w swą ojcowską doskonałość, w szlafroku, w miękkich pantoflach. Siedział bokiem do biurka, z paradą, gdyż inaczej już nie potrafił palić fajki. Strosząc brwi, okazywał niezadowolenie. Gdy szczypta żaru dojrzała, napuchł, rozrastał się szaroróżowy krąg dymu, rozlewał się na smukłą dłoń, pokrytą żyłkami i włosiem, ociekał na gors szlafroka, na duże guzy kościanych guzików, na dolną partię szczupłej ojcowskiej twarzy, szczególnie uwidaczniając sine teraz usta. Ojciec — aranżer życia, celebrant rytuałów: fajka, brydż, gazetka — czyli płachta „Polityki”, od czasu do czasu spacer przed kolacją, kawka z mecenasostwem. Czekając na syna, przysłuchiwał się z nadmiernie rozbudzoną uwagą miarowym, jakby odliczanym, poświstom wiatru, bawiącego się obluzowaną okiennicą od strony ogrodu. W ogrodzie, w czarne już powietrze wypełzały ciemnozielone cienie. To powietrze wionęło krystalicznym chłodem.

Ponad głową ojca splecione smugi fajkowego dymu tworzyły na seledynowo nabrzmiewający spiralny kokon. Filip nieomal fizycznie odczuwał tam, pomiędzy głową ojca a gładzią sufitu, miejscowe podwyższenie temperatury i zupełnie wyparcie tlenu. Ani jedna mucha nie przeżyje takiego zagęszczenia dymu. Znaczyło to jednocześnie, że ojciec pali fajkę w zupełnie inny sposób niż zwykle, intensywniej, czyli jest zdenerwowany albo przynajmniej czymś poruszony. Kiedy Filip wszedł, ojciec drastycznie zmienił pozycję i teraz rozparł się w fotelu. Akurat tego Filip widzieć dokładnie nie mógł, ale mógł się domyśleć, więc ojciec rozsiadł się w fotelu arcywygodnie, wręcz dosadnie obsadził tenże fotel całą swą ojcowską osobą, reprezentującą ład i rozwagę. No i jeszcze ta umiarkowana surowość przynależna okoliczności, którą Filip prawem ludzi młodych kojarzył nieprzyjemnie ze starością. Nie, ojciec nie był stary w dosłownym znaczeniu tego słowa, posiadał te swoje pięćdziesiąt parę lat i tyle. Oczywiście Filip znał bardzo bezpośrednio ludzi znacznie odeń starszych, choćby babka. Babka liczyła ponad siedemdziesiątkę, a skwapliwi ludzie dodawali jej jeszcze parę lat. Urodziła się w ubiegłym, XIX wieku. Nie jest to takie wielkie osiągnięcie, gdyż we Wrzosowie żyją ludzie znacznie starsi od babki. Jednak w ogóle babkę Filipa trudno nazwać zwyczajną babką.

Wracając do ojca, problem i istota jego wieku nie leżały w jego latach, to był raczej ten rodzaj starości poglądowo-zwyczajowej. Ojciec był konserwatystą, opowiadającym ciągle te same przedwojenne anegdoty z taką brodą!!!, jak ta o niezmordowanym facecjoniście-ułanie, tragicznym generale Wieniawie, albo szmoncesy, których konteksty rozumiało coraz mniej ludzi. Konserwatyzm ojca zasadzał się na natrętnym nadużywaniu pojedynczych słów i całych figur stylistycznych zaczerpniętych z książek Orzeszkowej. Dzisiejsze czasy — wojłokowe, jak dosadnie zwykł je określać — były dla niego czymś w rodzaju stacji przesiadkowej, postojem w podróży (ważne pytanie, na które po prawdzie nigdy sobie nie odpowiadał — dokąd?), codzienną uciążliwością, jedynie etapem, a w ostatecznym rozrachunku — koniecznością. Na tych, którzy akceptują obecne czasy, mówił pogardliwie: — Barchany, nie ludzie. Żartował sobie z nich, jeśli miał tylko ku temu sposobność. Przykład takiego niewyszukanego poczucia humoru: przecież ze zwykłej złośliwości częstował miejscowego przygłupa — starca z białą głową, nieświadomego swej mądrości proroka, papierosem, aby skomentować ochoczo jego poczciwie-komiczny wygląd. Z tym zjawiskiem w oczach, określanym przez Żeromskiego jako wrzątek wesołości: — No, a teraz z ciebie, mój Adamku, kompletny i doskonały hurhil. W gazetach będą cię, bratku, za spory grosz pokazywać! Byłbyś sławny, ludzie by cię na ulicy poznawali jak jakiegoś Gomułkę, albo nie przymierzając, samego Jerzego Michotka. Ktoś z boku z ironią a celnie zapytał: — Czy kiedyś przyjdzie taki dzień, że u Mirskich nastanie Polska Ludowa? Ktoś inny z przyganą ocenił: — Ten Mirski bez ustanku szlachcica udaje, chętnie by na co dzień paradował w kontuszu.

Zatem był to ojciec konglomerat, sielska nuta, osobliwość przepołowiona, zamierzchła szlachetczyzna, dystynkcja domowa, asekuracja, bo wyżej pleców nie podskoczysz, miazmatyk i poniekąd mroczny typ, wskutek czego często zmarszczone brwi.

Filip zatrzymał się w progu, milczał, bo cóż wielkiego mógł powiedzieć. Spodziewał się, że go czeka trudna rozmowa, i że będzie się wstydził. Patrzył w stronę ojca i czekał. Ojciec też milczał, przy czym jego milczenie było czymś więcej niż powściągliwością, udawał, a może było tak w istocie, iż zajmuje go fajka. W tym milczeniu ojca i syna znalazło swoje dobre miejsce ciepło podłogi, nieco kocie skrzypienie desek, czerwone ziarenko zapalanej zapałki, wszak tylko prawdziwy ogień (poczęty z mariażu siarki i drewienka) sprawić może, że palenie fajki staje się smaczne i godne. Ojciec, cóż, przybierając latami ciała i konserwatyzmu, rozsmakowywał się w kolejnych namiętnościach, trzymał się rytuałów, przetrawiał detale, a swoje dziwactwa hołubił. Wszystko to prawem ludzi starzejących się na prowincji.

To on, w całej swoje wyniosłości, przerwał milczenie. Nieco ciszej niż należało się spodziewać. Była w tym metoda, aby syn nie spostrzegł, że go od zbyt szybkiego palenia drapie w gardle i głos mu się łamie. Oczy też cokolwiek załzawione. Jakby to wyglądało, żeby on, taki wytrawny i co ważniejsze pokazowy fajczarz, the piper — jak zwykł mówić o sobie w trzeciej osobie, rozgrzał po partacku fajkę do takiego niepoważnego stanu, że był zmuszony przekładać ją co chwila z jednej dłoni do drugiej.

Jednak nerwy i namiętności wyszły na wierzch, jak dzikie zwierzęta wypełzają ze swych nor wywabione odgłosami naganki[1]. Nerwy zaś to dla niego znak emocji i przyznanie się do zapalczywości, jakże niemęskiej. Dla fajki jako rekwizytu żywił szczególny i z latami coraz bardziej demonstrowany kult. Pierwsze angielskie słowo, którego nauczył Filipa, brzmiało: a pipe, co zabrzmiało jak przymilające się cmokanie. Gdy ojciec zbliżał swoje inżynierskie dłonie do fajki, te stawały się troskliwe i czułe. Grube ojcowskie palce oplatały wypolerowane cybuszki powoli i namiętnie, jakby pieściły ciepłe kobiece udo. Otulały je szczelnie, jakby ciało ukochanej istoty, pragnąc uchronić je przed przeziębieniem albo ucieczką. Ojcowskie oczy uzyskiwały blask, górna warga wysuwała się zmysłowo ponad dolną, pomrukiwał.

— Przyznaję, że nie jest to dla mnie przyjemna rozmowa. Martwi mnie twoja poprawka z fizyki, mój synu… — Pauza. — Bardzo źle się stało, że o tej awanturze dowiedziałem się tak późno, cóż, zarówno ty, jak i twoja matka, uznaliście, że jest to taka drobnostka, iż nie należy mnie dopuszczać do konfidencji w tej materii. Ciekawi mnie jedno, czy ty, mój synu, poczyniłeś dostateczne starania, aby ten, jakby nie było, istotny problem dla twojej przyszłości rozwiązać. Może zgodzisz się ze mną i oświecisz mnie, byłbym ci niezmiernie wdzięczny, mój utalentowany acz mało odpowiedzialny synu. — Ojciec tym „acz” chlasnął niby jakimś biczem. Nie zniżył się, aby normalnie, zwyczajnie go strofować: — Lufa, jesteś dureń, będziesz zimował.

Przełknął odrobinę dymu. — Oczywiście, ojcze.

— Co oznacza to twoje: „Oczywiście, ojcze” w tym konkretnym przypadku? — ojciec kokosił się wyraźnie poirytowany, że aż prychnął w stronę Filipa wiązką tłumionego od pewnej chwili dymu. Zaraz też przeczesał nieco zmierzwioną czuprynę, oczy jakby spłukane ługiem, pełna dostojność — pater familias, było mu naprawdę przykro. Zawsze, co znaczy to zawsze, on od dawien dawna planował, wymarzył sobie, że jego syn zostanie inżynierem.

Filip zszedł z linii progu i zyskując na czasie, usiadł na krześle przy stole, po tej stronie od komina. Położył ręce bez przekonania na blacie stołu, nie wiedział, dlaczego to robi, poruszył serwetką, przesunął wazonik z wrzosami, ulubione kwiatki matki, purystycznie nie kwiatki, ale krzewinki — Calluna vulgaris. Jasnofioletowe, wiotkie, rozsiewały kolor, jak dojrzałe, senne dymy znad pastwiska późną jesienią. Pod stołem założył nogę na nogę. „Tak, wkrótce, za tydzień, dwa i zaczynie się pora wrzosów” — pomyślał i westchnął. Nie była to jego oryginalna konstatacja. Odkąd sięgał pamięcią, w jego domu w ostatnich dniach sierpnia ktoś z domowników, zaciągając się powietrzem, oznajmiał: — No i doczekaliśmy się, nadeszła pora wrzosów.

— Synu, ja czekam, coś mi jesteś winien — upomniał się z żartobliwym smutkiem ojciec i zapalił nową zapałkę.

Filip odwrócił oczy naumyślnie, aby nie widzieć nawet cienia, a tym bardziej konturów ojcowskiej twarzy.

Czuł się winny, żeby nie powiedzieć głupio, przez całe wakacje jakoś udawało się utrzymać tę nieszczęsną poprawkę w tajemnicy. — No, nic nie słyszę, czyżbym zapadł aż tak na zdrowiu — już z szorstką kpiną przynaglał ojciec.

— To nie jest tak, jak ojciec sobie myśli, faktem jest, że mam poprawkę z tej idiotycznej fizyki, mam, ale to wcale nie znaczy, że ja z tej fizyki jestem ostatni w klasie. Tak to jakoś wyszło, no, towarzysko.

— Bardzo to zajmujące, co mi opowiadasz, bardzo, przyznaję, nowatorskie, u was w liceum można zarobić poprawkę z fizyki towarzysko. A czy fizyka to są lekcje tańca albo może kindersztuby, co? Niech ja się w końcu dowiem całej prawdy! A może ty po prostu jesteś leń! Twoja matka też uznała… a to już chyba mówiłem. Więc jak to dalej z tobą będzie, mój synu?

Filip podrapał się za uchem, wiedział, że ojciec takich gestów, uznając je za prostackie, niegodne syna inżyniera, nie pochwala. — Z tą poprawką to gruba przesada, nic tragicznego, formalność, siedem osób ma poprawki, aż pięć z fizyki.

— Winszuję, znalazłeś się w mniejszości, tyle że niezbyt chwalebnej mniejszości w klasie, wyjątkowo wspaniały wynik — sarkastycznie skomentował ojciec. Machnął ręką, aby rozpędzić ciężką chmurę dymu zalegającą pomiędzy nim a synem. Naburmuszony uniósł się w fotelu.

— Oj zdam, dam sobie radę, trochę się poduczyłem.

— Trochę! Co to znaczy: „Trochę się poduczyłem”? Znów słyszę od ciebie „trochę”. Kim ty chcesz zostać w życiu, chłopcze? W życiu nie można być trochę nauczycielem albo trochę lekarzem.

— Jeśli ojciec chce wiedzieć koniecznie, to ja zamierzam zostać pisarzem powieści historycznych i do tego fizyka nie jest mi wcale potrzebna — wypalił Filip, jednak od razu pożałował swych słów. Takie intymne wyznanie.

Ojciec zaskoczył syna. Zatańczyła ważka dymu, pachnąca niby parujące ciężkie wino; dziwne, ale potraktował deklarację syna poważnie. — Już nie zamierzasz być poetą? Cóż, to chyba lepiej, pisarz historyczny, choć pisanie to nie nowina w naszej rodzinie. Wuj Jan był, prawda, on był tylko poetą, ale też artystą. Naturalnie doceniam twoje… nazwijmy te aspiracje: literackie. Pamiętam, nie zapomniałem, że twoje opowiadanie niedawno opublikowali w „Nowej Literaturze”, przyjmuję, że to sukces. Niestety, mój synu, na jednym opowiadaniu jeszcze nie zbudujesz przyszłości. Wniosek, skoryguj się, Filipie, i przede wszystkim nie martw więcej matki. Zakończ w jakiś przyzwoity sposób tę nieprzyjemną aferę z profesorem Wrońskim. Wroński, czy nie tak się nazywa ten wasz nauczyciel fizyki?

— Zgadza się, Wroński.

— Swoją drogą, ciekawe nazwisko — zauważył ojciec i rozejrzał się za popielniczką.

Filip, którego natura wyposażyła w kocie oczy, i co istotniejsze znał zwyczaje tudzież słabostki ojca, ze zrozumieniem podpowiedział:

— Popielniczka stoi na lewo od ojca, tuż za książką.

— No, to mam nadzieję, że tę sprawę możemy uważać za załatwioną.

Wszystko to była prawda. Filip poezją i prozą oraz chmurnymi minami zarobił na tę nieszczęsną poprawkę z fizyki. Dla niego fizyka to stary, autentycznie stary, bo sześćdziesięcioletni profesor Wroński. U nich w liceum nauczycieli nazywano profesorami. Ten Wroński, dziwaczna postać, karykatura, abnegat — ostatnio Filip polubił takie egzotyczne wyrazy — zawsze potargany, jednoznacznie dumny z faktu, że upływ lat nie pozbawił go owłosienia. W rozpaczliwie niemodnym krawacie, pogardą darzący, jak ich określał, „lekkoduchów”, czyli humanistów. Deklarował, że nienawidzi poezji, westchnień, lirycznych emocji, całego tego bałaganu i zamętu. Za jedyne i godne uwagi uznawał wyłącznie klarownie brzmiące zasady rozbicia atomów, natomiast prawdziwe piękno upatrywał w porządnych szeregach liczb i wzorów, im bardziej skomplikowanych, tym bardziej pociągających. Gdy złośliwi koledzy, z zawiści, no, bo z czegóż by innego, szepnęli staremu belfrowi, że ten chłopak z Wrzosowa, o melancholijnym spojrzeniu, pisuje wiersze, krew w nim się zburzyła. Wiersze i nie daj Boże, nowelki, o zgrozo! Mało, że napisze, wielu gryzmoli w jego wieku, to jeszcze te gryzmoły rozsyła po redakcjach. W tych zwariowanych redakcjach znajdują się tacy opętańcy, którzy, niewiarygodne, ale drukują te wiersze i coś tam jeszcze. Zatem stary belfer w belferskiej, starczej zapiekłości, bez trudu, lecz z widoczną satysfakcją drapieżnika, przy tablicy i na oczach całej klasy, mając za sojuszników legiony definicji i kohorty formuł, tudzież bestię matematykę, upokorzył go, gdyż wykazał, iż Filip to popisowy tuman z mechanicznych zasad budowy świata. Wyrok — poprawka z fizyki, czyli wakacje zmarnowane. Za tą poprawką wyrokiem opowiadały się: żółtomatowe, starte zęby, chrapliwy głos zdarty latami wykładów, stosy książek, w których burzyły się, niesyte nigdy hołdów i potów uczniów koła, wykresy, strzałki, wektory. Wszystko to, co w pierwszej kolejności należy wykuć i co należy przepisać, było tłustym drukiem. W książkach były zdjęcia brodatych, ponurych panów, wyglądających jak jedna, bardzo bliska sobie rodzina, albo ktoś fotografowany w różnym wieku, albo po przebyciu kolejnych chorób. Brody obfite, wyniosłe czoła, suche usta i identyczne adnotacje. Do tego nieprzyjemne nazwiska, szeleszczące albo zgrzytające, niczym nazwy marek tańszych samochodów. Filip nie miał zwyczajnie za grosz sztubackiego szczęścia, w jego klasie było kilku gorszych z fizyki niż on. Ale tamci nie odważyli się pisywać wierszy.

Matka stanęła na progu z rękami splecionymi na brzuchu i tym swoim serdecznie zmęczonym głosem, który rozbrajał, powiedziała ni to czule, ni to z politowaniem: — No, już wystarczy, chodźcie na kolację, nie widzisz, że Filip gryzie się tą poprawką?

Jej szarozielone, z latami coraz bardziej szare oczy, przymglone, pobiegły od naburmuszonego syna, na którego profilu rano dostrzegła z czułością ciemniejący nieśmiało pierwszy zarost, do męża. Zatrzymały się na jego szpakowatej czuprynie, ponad którą zawisł kłąb dymu, kształtem nasuwający skojarzenie z lotnym czepcem. — Boże, ile dymu, oj chłopy, moje chłopy, otwórzcie natychmiast szerzej lufcik.

Ojciec coś burknął, ale posłuchał i pchnął lufcik.

— Filip, zapal świece, znów komuniści wyłączyli nam światło. Boże, żyjemy tutaj czasem jak za cara. Kiedy do nas wreszcie przyjdzie ten XX wiek!

— Oczywiście, mamo, w tej chwili już zapalam — Filip wziął zapałki spod ręki ojca, przy jego akceptacji, zapalił jedną. Ojciec, nie wiadomo dlaczego, westchnął. Gdy płomyk urósł, matka zmieniła zdanie. — Nie, lepiej zgaś, tu tyle papierów, może stać się jakieś nieszczęście.

Filip zdmuchnął zapałkę i przez chwilę z jakąś wspólnotową pilnością wszyscy troje patrzyli, jak z czarnego knota wypływa leniwie wąska strużka.

— No, już kończcie, chodźmy, stół nakryty, babcia czeka — zdecydowała matka.

W kuchni, w której zazwyczaj jadano u Mirskich posiłki, weszli w strefę światła poczętego z lampy naftowej, jak w rozpuszczony w mętnej wodzie miód. Powaby i aromaty herbat, ziół, dymu, zieleniny, kwaśnego mleka, tłuszczów nakładały się na kąśliwy odór nafty.

Za przyczyną herbaty zapachniało Chinami, ich żółtą nostalgią i słodko nagrzaną blachą czajniczka. Pierwszy przy stole usiadł ojciec, coś pomrukując. Dziś pili herbatę Ulung, jak w zwyczajny dzień, szlachetne gatunki herbat, takie jak Earl Grey, te z paczek, pijali od wielkiego dzwonu, w święta przy okazji rodzinnych uroczystości, „reunionów” — jak mawiał tyleż z przekąsem, co i snobistycznie ojciec.

Druga usiadła babka, rozczulająco staromodna, w tym srebrzystym koku, przed chwilą skończyła odmawiać krótką modlitwę. Poprawiła chustę, tę, która zsuwała się z jej pleców od zawsze, od kiedy sięgała pamięć wnuka, bardzo niesforną. Filip lubił tę chustę, przyzwyczaił się jak do żywej istoty. Lubił patrzeć na te zielone kwiaty, czyste w rysunku, rozrzucone stadami na znacznie jaśniejszym tle. Czasem zastanawiał się, jaką to dźwięczną, łacińską nazwę przeznaczyła im ludzka imaginacja, nim trafiły na ramiona babki. Usiadł trzeci. Ostatnia matka. Również i tego wieczoru przyglądała się synowi z radosną tremą. Smarowała chleb masłem, podawała co trzeba innym, a sama niczego nie tknęła. Dopiero na delikatną przyganę męża: — Dlaczegóż to, Aniu, nic nie konsumujesz? — (ojciec z lubością dobierał takie egzotyczne wyrażonka) sięgnęła po pierwszą kromkę. W takich momentach, zresztą z czasem bardzo nielicznych, stawała się znowu Anią, jego Anią. Za oknem, przy okiennicy obluzowana rynna zadzwoniła jak kryształowy kieliszek.

Matka z czułością spojrzała na syna. „Tak, Filip jest bardzo do ojca podobny, ale to nie jest takie proste podobieństwo. Ciemny kontur, nieco zawadiacki, czupryny, w który co chwilę zapuszcza wąską dłoń. Oczy, tak, oczy to ma po mnie, chociaż kolor ma bardziej taki jak Karol — pomyślała — z lekka zaciągnięte mgiełką zadumy. Czy Filip nie dojrzewa za szybko?”. Błękitne, soczyście wyraziste, młode oczy syna. Ostatnio zdarzyło się tak, że sama siebie pytała, jak te synowskie oczy widzą świat. Co zapowiada ta wschodnia ich wylewność? Tak, całkiem niedawno zarumieniła się, gdy któraś z tych młodszych znajomych pań, już na odchodnym, układając dłoń na klamce furtki jakoś rozdrażniona, a może poruszona powiedziała: — Ależ pani syn ma oczy, niesamowite, takie niedzisiejsze, zupełnie jak jakiś przedwojenny filmowy amant. Teraz rzadko rodzą się chłopcy z takimi oczyma. — W podobny, niebezpieczny sposób Filipowi zaczynały przyglądać się, od niedawna, koleżanki Krystyny. Tyle że te panny robiły to zdecydowanie bez skrępowania. Nawet niektóre wyzywająco odchylały głowę i jak najszerzej agresywnie otwierając źrenice, jakby chciały nasycić się widokiem tych oczu.

Trwała w zamyśleniu. Dopiero, gdy dźwięki narosły, co znaczyło, że ktoś mówi do niej, o coś prosi, wzdrygnęła się. — Trochę jakby zimno się zrobiło, dziwne te ostatnie pogody.

— Przez te Filipa fanaberie zapomniałbym o Wolnej Europie — ojciec pociągnął nosem, znacząc poświstem własną irytację. Naraz zostali obryzgani białym światłem wytryskającym dzwonem spod sufitu. — No, nareszcie dali to światło, bawią się z ludźmi w kota i myszkę.

Babka zgasiła lampę naftową. Sięgnęła po różaniec.

Skończyli kolację w milczeniu. Filip tradycyjnie pod stołem karmił psa, ojciec i matka też tradycyjnie udawali, że tego nie widzą. Zresztą robił to dyskretnie. Gdy dopijali herbatę, ojciec, przyłożywszy dłoń do podbródka, powiedział nieco emocjonalnym tonem cokolwiek mechanicznie frazę, którą wygłaszał już wielokrotnie w tych samych okolicznościach, ale to też należało do rytuału: — Aż trudno uwierzyć, że gdzieś w kosmosie hasają sputniki, u nas nastrój dziewiętnastowieczny, jak skopiowany z Czechowa.

Z pęczniejącego mroku pohukiwały sowy. Jakieś wielkie ćmy szeleściły po okiennicach, zwinne jak łasice.

Tak jest lepiej, nie ma do czego się tak śpieszyć. Chciałoby się człowiekowi żyć tak jak dawniej ludzie żyli. Prowincja tchnąca staroświecczyzną, może być późne lato, niby spokój, wieczór, zegar kwili, list z dalekich stron leży na komodzie, ktoś brzdęknie parę nutek na pianinie, ludzie piją herbatę z samowara, jedzą konfitury, ktoś zamlaska, ktoś westchnie, inny powie: — Wiesz co, tyle mam ci do powiedzenia — a potem milczy, może po francusku, zamigocze bielutki na sztywno wykrochmalony fartuszek, XIX wiek. Może paru detali zabrakło, nie mieli pianina, samowar dawno się popsuł, i nikt nie recytował francuskich wierszy, żadnych wierszy. Tak miało być miło, że nie dało się wytrzymać. Ojciec pierwszy podniósł się i w poczuciu patriotycznego obowiązku poszedł do sypialni, aby wysłuchać wieczornych komentarzy monachijskiego radia. Taki rytuał odbywał się od lat, powieściowo rzec ujmując: od dawien dawna, od kiedy tylko Filip sięgał pamięcią. Ojciec nie zawsze i niekoniecznie dokładnie dzielił się wiadomościami, usłyszanymi poprzez jazgot zagłuszarek. Działo się to w sytuacjach nadzwyczajnych. Z zasady uważał, że każda polityka jest złem albo przynajmniej czymś podejrzanym.

Ale właściwie ojców Filip miał dwóch, a przynajmniej jednego dwupostaciowego: ten domowy był osobą apolityczną, antykomunistą, kimś odważnym, ba, nawet jakoś tam konspirującym, szemrana ta konspiracja. Ten drugi ojciec, zewnętrzny, wychodzący do świata, co pewien czas człapał na zebrania POP, chodził na pochody pierwszomajowe i generalnie był za, nawet do kogo trzeba używał słów: towarzyszu i Związek Radziecki.

Na tej samej zasadzie dwoistości w domu znajdowały się dwa radia: właściwie radio i głośnik, no, taki kołchoźnik. Kołchoźnik, czyli dosyć pokaźna skrzynka z kilkoma pokrętłami. Z jej boków wyzierała ascetyczna, bakelitowa obudowa, ale front był już fornirowany orzechem, obiegającym wokół prostokąta z kretonu zielonego w białe paseczki. Właściwie radio mieściło się już w wyższej kategorii „mebel”. Zważywszy, że owo radio posiadało własną historię jako produkt mitycznej firmy Philips. Ogromne, jakoś straszne, ale zaciekawiało, jak zaciekawia przybyły z dalekich stron egzotyczny ptak, przed którym ostrzegają. — Uważajcie, taki ptak może dziobnąć, a jak dziobnie, to skórę przetnie albo wydłubie oko. — I tak do końca to radio Philips nie dało się oswoić. Kiedy, jak mówił ojciec, aparatura już nagrzana pracowała, to na znak tego rozjarzało się zimne zielone szklane oko. Aparaturę solidni Holendrzy wyposażyli również w intrygujące pokrętła, brązowe, jakieś ze swej natury wojskowe, ebonitowe, cztery sztuki i na przedzie kurtynka w czarną kratkę, zza której dobywały się głosy, muzyka, a najczęściej charkoty, zgrzyty, pomruki, coś tak, jakby ktoś w blaszance podrzucał kamienie. Na frontowym szerokim okienku, żółtawo-zielonkawym, jak pośród moczarowej wody biegły czarne napisy: Luxemburg, London, Paris, Hilversum, Praha, Milano, Madrid, Wien i cyfry kodujące poszczególne zakresy fal. Ojciec z czujnością wyżła przytkał ucho do głośnika. Zabrzmiała pompatyczna fraza — marsz bohatera na miejsce straceń z Symfonii fantastycznej Hektora Berlioza.

Radio, potęga i elegancja. Otóż ojciec był wielkim admiratorem radia. Bywało, że najpierw tytułem uwertury rozbrzmiały gdaczące trzykrotne głośne chrząknięcia, chrypka fajczarza, następnie ojciec zapadł głębiej w fotel, aby snuć swoje wspomnienia radiowe, zaczynając od melancholijnej frazy: „Za moich czasów”: w roku 1934, 10 czerwca w Rzymie po znakomitym meczu piłki nożnej na II Mistrzostwach Świata w futbolu kapitan reprezentacji Czechosłowacji bramkarz František Plánička wraz z ostatnim gwizdkiem rozpłakał się jak bóbr. W finale Czesi przegrali z Włochami 2:1. Zostali skrzywdzeni przez stronniczego sędziego. To się widziało, a wtedy nie było jeszcze telewizji, tak plastycznie relacjonował niezapomniany Wojciech Trojanowski, artysta mikrofonu. — Ceterum censeo[2], że telewizja nie ma takiej siły, jaką posiada radio, telewizja jest zbyt techniczna, ludzie jeszcze powrócą do radia, sami się przekonacie — wieszczył.

Syn odurzony zawiesistym dymem z ojcowskiej fajki wyszedł w dojrzałą już noc, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Dominowała granatowo-fioletowa, „metafizyczna” tonacja, raczej chłodna. Górą popiskiwały nietoperze, dołem zaszkliło trawy rosą, seledynową zawiesiną. Od centrum miasteczka dymiło jakimś żółcieniem. Gwar przygasł niemal zupełnie. Jedynie fabryka łańcuchów pomrukiwała, dymił na ostro jej wysoki komin. Filip z premedytacją zachłysnął się metalicznie zimnym powietrzem. Smakowało. Nocne powietrze było wyzywająco mocne. — Cóż, trzeba, to trzeba — powiedział do siebie i na krzaczek tui wysikał się, z powagą. Po czym długo zapinał guziki rozporka. Wygładził fałdy spodni. Pochylił się, dotknął mokrej trawy. Powąchał i odkrył coś jeszcze, woń pestek po śliwkach wyplutych przez wilgi, pomieszaną z zapachem własnego moczu. Ponad ulicą uparcie dreptał niemrawy księżyc — wyglądał na ogryzek stęchłego żółtego sera, z którego wysiąka kolor. Zaturkotała furmanka, pijany furman zanosił się na całe gardło: „Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego ha ha…” — to nadleciało z sąsiedniej ulicy, tej ze sklepami. Ich ulica pozostała pusta i wyglądała na tunel, z którego zdjęto pokrywę. Popatrzył „na dobranoc”, jak to mówi babka, na tę starą jabłoń, największą w całym sadzie. To na jej najwyższym rozgałęzieniu siadywał dawniej z czerwonymi uszami i zaczytywał się Sienkiewiczem. Smagany wiatrem, którego na dole nie było, czujny na każdy dym i krzyk ptaka. Gdy się znużył lekturą, mrużąc oczy, jak kapitan z bocianiego gniazda wpatrywał się godzinami w pola, rzekę, zielono-czarną puszczę.

Jakoś rok temu, pewnej chłodnej i aromatycznej październikowej jesieni, wieczorem, może już nocą, weszli na podwórko obaj: ojciec i syn. I ojca, i syna za drzwiami owionęło to samo chłodne powietrze. Wilgotna trawa pod nogami mlaskała. Milczeli najpierw, głowy zadarli, patrzyli w ciemne niebo. Pachniało od sadów jesiennymi gruszkami i jabłkami. Filip pociągał nosem. Z góry, spod sklepienia przemówił do nich rozdzierający skrzekliwie, troszkę bolesny krzyk dzikich gęsi. — Oho, to leci pierwszy rzut skandynawskich gęsi, te nasze już powinny być nad Czechami, a za miesiąc najpóźniej przelecą najbardziej wytrwałe, te z Laponii — objaśniał ojciec, kładąc dłoń na ramieniu syna. Postali, popatrzyli w niebo, milcząc.

Przed snem w małżeńskim pokoju matka, przebrana w bordowy szlafrok z czarnymi, połyskującymi świetliście wyłogami, ciasno spięta w talii z poważną miną cicho przysiadła na brzegu łóżka. Ojciec z bliska widział jej rozszerzone źrenice, w zielonoszarej tęczówce, których połysk perłowo-mleczny dodawał wyszukanego powabu. Teraz miała w sobie coś z zatroskanej dojrzałej bizantyjskiej madonny. „Nie jest już przecież najmłodsza, a figurę zachowuje jak przynajmniej dwudziestolatka — ocenił przepojony męską dumą. — Jej cień zachował wiotkość cienia dziewczyny, no tak, ale między nami jest 16 lat różnicy, ze mnie robi się stary dziad, tetryczeję, a ona wciąż nie gubi urody” — rozważał dalej i poczuł jakby ukłucie szpilką. Kiedy zrzuciła szlafrok i pod seledynową koszulą zarumieniły się plamki piersi i jej nagie ramiona zafosforyzowały, nie wiadomo dlaczego zamknął oczy. Nie chciał tego, ale tak się stało.

— Mówili coś ciekawego? — zapytała, składając szlafrok na oparciu krzesła. Łagodna, bliska, a przecież jakaś nieuchwytna.

— Nie dało się słuchać, skutecznie zagłuszają, dranie. Ale ty chcesz mi coś powiedzieć. O co chodzi?

Poprawiła poduszkę. — O co, a o co może chodzić matce, jeśli nie o jej dziecko. Myślę o Filipie, to już duży chłopiec, właściwie to już mężczyzna, no wiesz, co mam na myśli? On już tak całkiem po męsku patrzy na kobiety, zauważyłam, jak bardzo przygląda się na przykład kobiecym nogom. On już na kobiece nogi nie patrzy jak dziecko. Czy ty sam też tak jak on przyglądałeś się dziewczętom albo kobietom, gdy miałeś jego lata? Powiedz mi, ale tak szczerze, czy ty, gdy dojrzewałeś, to, no, zabawiałeś się brzydko ptaszkiem, wiesz, o co pytam?

— Ja, ależ skąd. Aż tak z nim jest? Poważnie myślisz, że nasz syn tego… Chyba w szkole o tych sprawach uczą ich, od czegoś ta szkoła przecież powinna być.

W dużym pokoju welon fajkowego dymu tkwił jak resztka rozkładającej się meduzy, bielał, aż do ostatecznego wytracenia. Dom zasypiał, mętnie chrobotał zegar przycupnięty obok kaflowego pieca, tego leniucha, który przez większą część roku drzemał. Pies pokręcił się z przyzwyczajenia na kocu, pomruczał i zasnął, wysuwając łapy. Wabił się Buczek, ale mówiło się o nim i do niego najzwyczajniej — pies. Po kwadransie babka zakończyła odmawianie różańca w pierzastej ciemności. Leżała z rękami na kołdrze, oczy miała półotwarte, i wspominała młode lata. Z trudem przychodził do niej sen, a gdy już przyszedł, bała się, że umrze nieświadomie. Babka przechowywała w staroświeckim pudełku, z oryginalnego szylkretu, guziki, a na dnie kufra, obitego wołową skórą, jak u żydowskich rabinów, razem z bielizną flakonik wody kolońskiej o zapachu fiołków. Specjalnie niedokręcony. Nad ranem, w kuchni, w pułapkę ze słoninką złapała się mysz ślamazara. Nawet nie pisnęła, jedna kropelka amarantowej krwi spłynęła na oślizłe drewienko. Sama sobie winna, po co przyszła pierwsza, i tak miała dużo szczęścia, że pohasała sobie po domu całe dwa tygodnie. Tej nocy tuż przed brzaskiem nastała nagła i na krótko czerwona ciemność, szło na gwałtowną zmianę pogody.

Wcześnie, dla Filipa zawsze za wcześnie, ojciec w białym podkoszulku uprawiał gimnastykę, którą dosyć archaicznie prowadził były olimpijczyk z Berlina 1936 roku, doktor Karol Hoffmann, z Radia Poznań, a wesołe poleczki i dziarskie marsze na pianinie podgrywał Franciszek Wasikowski. Ojciec stawał przed otwartym oknem, w rozkroku, bo z samego rana wiadomo powietrze rześkie i czyste jak szkło, taki dziarsko oficerski, jak adiutant jakiegoś monarchy, w sam raz, jak mawiał: „odpowiednio skroplony”, zalatujący lepkomulistą, lekko kwaskową arcymęską wonią, dobywającą się spod połyskujących świeżym potem pach.

Jednak ojciec też miewał chwile melancholijnego zwątpienia, zwłaszcza wieczorem lub wczesną nocą, gdy wychodził na ganek, ażeby zaczerpnąć tego szczególnie świeżego powietrza. Wtedy, ośmielony ciemnością, uskarżał się półgłosem, jednoznacznie dopominając się o współczucie: — Tak, tak, ja się starzeję, mój synu, sam widzę gołym okiem, że ten proces postępuje, jeszcze się nie sypię, a już nie jest najlepiej, bo dawniej miałem oczy sokoła, widziałem wszystkie siedem gwiazd w gwiazdozbiorze Plejad.

Zadzwonił telefon. O tej porze każdy niezapowiedziany telefon jest alarmem. — Boże, co się dzieje? Może coś się stało z Krystyną? — Ojciec odebrał, bąkał, mierzwiąc lewą dłonią włosy: — Tak, słyszę, nie bardzo, taki sobie, na pewno z taaką brodą, no to dobranoc, ukłony dla małżonki — odłożył słuchawkę poirytowany. — Co się stało? Kto dzwonił o tej porze? — Ojciec westchnął i ponuro wyjaśnił, kto dzwonił: — A któż by inny, jak nie ten Ałłaszewski, stary wariat, kompletny wariat, po nocy zachciało mu się opowiadać dowcipy. Zapytał, czy wiem, jak się nazywa ślad, który ryba pozostawia w wodzie? I to po niemiecku. Zaraz sam odpowiedział, sam sobie oczywiście: das Ribbentrop.

Albo rodzice w dobrym humorze powrócili z kina, jedynego zresztą we Wrzosowie, które nosi dumną nazwę „Świętokrzyskie”. W wieczór letni, powabny, ciepły, gwiazdy młodziutkie oczka puszczały, gdy ojciec zdejmował pantofle, rozglądał się za kapciami, ale jeszcze trwał pod krawatem. Prostując się na moment, przemówił basetlowo przez nos, jak to ma w zwyczaju, wtedy gdy jest zadowolony: — Chcę ci przyznać, że jednak dobrze się stało, że dałem ci się namówić, abyśmy poszli dziś do kina. Zezowate szczęście wcale nic nie straciło, a Bobek Kobiela pyszny, wprost kapitalny, nawet gdy go dziś widziałem w tej roli, to wydaje mi się, że gdy się go ogląda po paru latach, to on wcale tak nie zaszarżował, jak to się czytało w gazetach. No i ten Opaliński znakomity, znakomity epizod. Aha, czy widziałaś Jamniszów? Też byli, siedzieli dwa rzędy z tyłu za nami. Zwróciłaś uwagę na jej kapelusz?

— Tak, widziałam, ona rzeczywiście umie się elegancko ludziom pokazać.

Tego dnia, jak zwykle w wakacje, na śniadanie Filip zszedł ostatni, przeciągał się i poziewywał. Zgrzeszył niedbalstwem albo naruszył dobre obyczaje, gdyż nie dopiął koszuli. Ojciec rzucił karcące spojrzenie patriarchy, może powiedziałby coś dyscyplinującego, lecz to, co mówiła matka, było tak intrygujące, że dał sobie spokój. Okno szeroko otwarte przywabiało świat. Konie stukały świeżo podkute dziarsko ponad bulgoczącym trajkotem kół furmanek, w parku kuł niewidzialny, ale bardzo rzeczywisty dzięcioł, różowo rozdęty na kształt sterowca obłok, wypasiony nocą podskakiwał ponad dachami.

— Dibluth mówił, że dzisiejszej nocy mieliśmy pierwszy przymrozek, niewiarygodne, że o tej porze roku przymrozek, ale on upiera się, że tej nocy był przymrozek — opowiadała matka. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale tylko opuściła rękę na podołek.

Właśnie, Dibluth, bo któż inny mógłby tak się wyspecjalizować w roznoszeniu wszelkich osobliwości i niespodzianek, sam z siebie niesamowitość. W domu Mirskich mówiło się o nim: „ten Dibluth”, nie: „pan Dibluth” albo „towarzysz Dibluth”. — Dibluth, cóż za nieprzyjemne nazwisko, przecież to w sam raz, aby przywabić jakiegoś psa łańcuchowego — tak utrzymywała babka, która konsekwentnie Diblutha nie lubiła, a nawet trochę się go bała, jak psa, na którym jeży się sierść. Taki pies może być wściekły, nie raz już tak było. Już sam wygląd Diblutha, ba, aura, jaką roztaczał, była tak wyraźnie odmienna od miejscowych, że czasem aż mroziła. Niektórzy, jak mecenas Ałłaszewski, oceniali Diblutha w kategorii: „zwierzę”, może nawet „bestia”. Gdy ten Dibluth mówił, to mówił jak jakiś zagraniczny człowiek. Ciął na szorstko spółgłoski, jak cudzoziemski aktor, który fachowo opanował polską wymowę sceniczną. Jedno o nim było wiadome. Od niego samego. Wygadał się kiedyś, że jego ojciec był młynarzem, tak jak ojciec Rembrandta. Gdy padło bardziej hasło niż nazwisko Dibluth, tym samym przywołane zostało znaczne szersze pojęcie: daleki świat, a ściślej: to, co było kiedyś — dawno i gdzieś — daleko.

Filip wyjrzał przez okno na ten dostępny mu świat. Pod lasem rumienił się ciepło i nostalgicznie wrzos, mgły nie było, świeciło dorodne, spasione słońce. Bogato, a jednocześnie mętnie, jaśniały okna domów ich ulicy. Może bladawa mgiełka zasnuwała lustra wrzosowskich stawów, może krople opuchłe srebrzyły się na liściach i łodygach, może na rynnach pstrzyło miękkim nalotem rosy. Pachniało jakby odwilżą, a przecież to nie była pora na odwilż. Może tak było, tego nie widział. Dostrzegł to, co ostre i mocne, więc najprostsze. A mimo tej normalności myśli Filipa rozpierzchły się jak mrówki spłoszone nagle cieniem chodzącej, wielkiej góry.

— Ledwo co przyniósł mleko i zaraz rozgadał się o tym nagłym nocnym przymrozku, gęba mu się nie zamykała, nigdy go takim rozmownym nie widziałam.

Dało się słyszeć wyraźne odgłosy końskich kopyt stukających po bruku, chrzęst żelazisty kół furmanek, trzask bata i nawoływania i komendy woźniców: Hejta, wista i prr.

— Nudzi się, on zawsze poluje na sensacje, lubi być w centrum uwagi, to jego słabość, ale z drugiej strony, to coś, może powietrze, wydało mi się z samego rana jakby zważone — bagatelizował ojciec elegancko ogolony, skropiony przemysławką[3], jak na niedzielny spacer albo niedzielną sumę, w popielatym pulowerze, pod fularem w geometryczne, łagodne wzory. Wyglądał na angielskiego emerytowanego oficera na wakacjach, gdzieś na irlandzkiej bądź szkockiej wsi. Przynajmniej tak to sobie sam wyobrażał. Ale przez to jakoś nie na miejscu we własnym domu. Nawet uśmiechał się jak gość z wymuszonym pobłażaniem. W pewnej chwili, nie wiadomo do czego nawiązując, powiedział coś takiego: — Nie ma to, jak ten przedwojenny krem „Lovana”, ale tylko w okrągłym pudełku.

[1] Starsza forma słowa „nagonka”.

[2] Poza tym uważam (łac.) — synonim poglądu wyrażanego przy każdej okazji.

[3] W czasach opisywanych w powieści niby dobra woda toaletowa dla panów.

Copyright © by Tadeusz Zubiński, 2011

All rights reserved

Projekt okładki

Olga Reszelska

Redaktor

Joanna Brodniewicz

Redaktor techniczny

Teodor Jeske-Choiński

Wydanie I

ISBN 978-83-7506-803-0

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl