44,99 zł
Wygrasz, jeśli się uprzesz…
Smok miał dzikie fioletowe oczy. Łuski na jego ciele układały się w mozaikę, dokładnie taką samą,
jaka zdobiła wnętrza pałacu. Każdy ząb miał długość ręki Elodie i był ostry jak brzytwa. Potrójnie
rozwidlony język poruszał się szybko, jakby badał powietrze wokół księżniczki, by w ten sposób przekonać się, jak mogłaby smakować… Czyli to prawda. To nie była tylko legenda. Aureańska rodzina królewska naprawdę chciała nakarmić nią bestię. Boże, boże, boże.
Inophe było tego rodzaju miejscem, dla którego planeta obracała się w przeciwnym kierunku. Kiedy reszta świata szła do przodu, jałowy kraj coraz bardziej osuwał się w przeszłość. Gdy książę opływającego w bogactwo królestwa Aurea oświadcza się Elodie, księżniczce Inophe, i obiecuje wybawienie, ta zgadza się bez wahania. Gdy trafia do Aurei, żeby wyjść za mąż i uratować swoje popadające w nędzę królestwo, zaczyna przeczuwać, że coś jest nie tak. Ale w najgorszych koszmarach nie byłaby w stanie wyobrazić sobie takiego zakończenia. Jeśli Elodie chce ocalić życie swoje i tysięcy innych kobiet, musi stawić czoła smokowi… To nie jest bajka o grzecznej księżniczce!
Jeśli lubisz Szklany tron, Rywalki i Ród smoka, ta powieść jest dla ciebie!
Poznaj efekt niesamowitej współpracy autorki bestsellerów „New York Timesa”, Evelyn Skye, i zespołu odpowiedzialnego za filmową produkcję Netflixa – Damę z Millie Bobbie Brown w roli głównej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 327
Data ważności licencji: 12/31/2027
Tytuł oryginału: Damsel
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
© Copyright for the translation by Agnieszka Brodzik
Wydanie pierwsze
Kraków 2024
© 2024 by Netflix CPX, LLC and NETFLIX CPX International, B.V. DAMSEL™ is a trademark or registered trademark of Netflix CPX, LLC and NETFLIX CPX International, B.V. All Rights Reserved. This edition published by arrangement with Random House Worlds, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC.
Grafiki: NeoLeo / Adobe Stock
anggasaputro08 / Adobe Stock
Redaktorka nabywająca i prowadząca: Milena Buszkiewicz
Adiustacja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie, Karina Bednarska-Markot
Opieka produkcyjna: Sabina Wojtasiak
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Karolina Korbut
Skład i łamanie: Piotr Poniedziałek
Opieka promocyjna: Weronika Krupińska
ISBN 978-83-240-9980-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Wszystkim odważnym, którzy nie boją się tworzyć świata od nowa
Inophe było tego rodzaju miejscem, dla którego planeta obracała się w przeciwnym kierunku. Kiedy reszta świata szła do przodu, jałowe Inophe coraz bardziej osuwało się w przeszłość. Siedemdziesiąt lat suszy sprawiło, że mizerne pola krainy zmieniły się w bezkresne piaskowe wydmy. Ludzie hodowali w ogrodach kaktusy, żeby zdobyć w ten sposób wodę, i posługiwali się na co dzień systemem barterowym – kawałek własnoręcznie utkanego materiału wymieniali na usługę naprawy ogrodzenia; tuzin jaj za tynkturę uśmierzającą ból zęba, a na specjalne okazje koza w zamian za nieduży worek cennej, importowanej mąki.
– Mimo wszystko to piękne miejsce – powiedział Richard Bayford, jadąc na koniu do granicy płaskowyżu, z którego rozciągał się widok na łagodny rdzawy krajobraz, gdzie tu i tam rosły pustynne drzewa o wątłych gałęziach i akacje o żółtych kwiatach. Bayford był wysokim i żylastym mężczyzną, jego twarz pomarszczyło cztery i pół dekady przebywania na nieustępliwym słońcu.
– To piękne miejsce właśnie przez to wszystko – wtrąciła łagodnie jego córka Elodie, jadąca obok. Miała dwadzieścia lat i pomagała ojcu w Inophe, odkąd tylko pamiętała, a pewnego dnia odziedziczy po nim obowiązki władcy.
Pan Bayford się zaśmiał.
– Jak zwykle masz rację, gołąbku. Inophe jest piękne właśnie przez to wszystko, co je tworzy.
Elodie się uśmiechnęła. Poniżej płaskowyżu długouchy lis wyskoczył z cienia pustynnej wierzby i pogonił za jakąś zwierzyną – zapewne myszoskoczkiem albo jaszczurką – okrążając głaz. Na wschodzie wydma wznosiła się i opadała, pagórki piasku spływały kaskadami w stronę błyszczącego morza. Nawet suchy żar na skórze Elodie sprawiał wrażenie miłych objęć serdecznego przyjaciela.
W krzakach za nimi rozległ się jakiś szelest.
– Proszę wybaczyć, panie Bayfordzie.
Pojawił się mężczyzna z laską. Chwilę później podążyło za nim stadko brodatych, szarych pustynnych kóz, po drodze odgryzając główki cierniowych kwiatów razem z łodyżkami i połykając je w całości. Gdyby tylko ludzie z Inophe mieli równie odporne dziąsła i stalowe żołądki, byłoby im dużo łatwiej przetrwać w tym trudnym klimacie.
– Dzień dobry, panienko Elodie. – Pasterz zdjął złachmaniony kapelusz i ukłonił im się, gdy książę i jego córka zsiadali z koni.
– Jak możemy ci pomóc, Immanuelu? – zapytał pan Bayford.
– Ach, panie… Mój najstarszy syn, Sergio, ma się niedługo ożenić i potrzebuje nowej chaty dla swojej rodziny. Miałem nadzieję, że… że mógłby pan…
Zanim pauza zdążyła stać się kłopotliwa, pan Bayford zapytał szybko:
– Potrzebujecie materiałów budowlanych?
Immanuel pokręcił swoją laską, lecz zaraz przytaknął. Według inopheańskiej tradycji w dniu ślubu pan młody otrzymywał od ojca nowy dom, a panna młoda od matki ręcznie szytą suknię. Jednak po dekadach biedy coraz trudniej i trudniej było kultywować dawne zwyczaje.
– Byłbym zaszczycony, mogąc zapewnić materiały budowlane na chatę Sergia – kontynuował pan Bayford. – Potrzebujecie pomocy przy pracach? Elodie doskonale radzi sobie ze stacjami odsalania.
– To prawda – przyznała Elodie. – Jestem też świetna w kopaniu latryn, z których Sergio i jego żona mogliby skorzystać już po tym, jak wypiją wodę zebraną w stacji odsalania.
Immanuel popatrzył na nią wybałuszonymi oczami.
Dziewczyna zaklęła pod nosem. Niestety miała też inny dar – mówienia niewłaściwych rzeczy w niewłaściwym momencie. W czasie interakcji społecznych, szczególnie jeśli pojawiało się oczekiwanie, by zabrała głos, Elodie cała się spinała – sztywniały jej ramiona, w gardle wysychało, a logiczne myśli kotłowały się niczym książki z zerwanej półki. Potem z jej ust wydostawało się to, co akurat znalazło się na szczycie tej bezładnej sterty, i nieodmiennie było to coś niestosownego.
Nie oznaczało to, że nie darzono jej szacunkiem. Ludzie doceniali jej oddanie Inophe. Elodie w każdym tygodniu kilka dni spędzała w palącym słońcu, jeżdżąc od jednego siedliska do drugiego, sprawdzając, czego potrzebowali ludzie. Pomagała we wszystkim, od budowania pułapek na szczury wokół kurników po czytanie dzieciom bajek o księżniczkach i smokach. I uwielbiała każdą taką chwilę. Właśnie do tego ją wychowano. Jak mawiała jej matka, oddawanie siebie innym jest najszlachetniejszym poświęceniem.
– Elodie chciała powiedzieć, że nie boi się ubrudzić rąk – wyjaśnił gładko pan Bayford.
Całe szczęście to ojciec nadal nam przewodzi, pomyślała Elodie. Pewnego dnia to jej przypadnie rola zarządzania tymi ziemiami. Jednak na razie z ulgą przyjmowała fakt, że władza pozostaje w rękach charyzmatycznego Richarda Bayforda.
Elodie w dalszym ciągu słuchała rozmowy, w której Immanuel szczegółowo opisywał, ile potrzebuje drewna i gwoździ, jednak ustawiła się w taki sposób, by móc oglądać wodę srebrzącą się za wydmowym krajobrazem. Morze koiło ją, od kiedy była dzieckiem, a gdy skupiła wzrok na błyszczących w słońcu falach, napięcie po wpadce z latryną nieco opadło, jej ramiona zaczęły się rozluźniać.
Westchnęła z ulgą.
Być może w poprzednim życiu należała do załogi jakiegoś okrętu. Była mewą. Albo może nawet wiatrem. Choć Elodie poświęcała swoje dni pracy dla Inophe, wieczory spędzała na marzeniach o wypłynięciu w morze. Lubiła przesiadywać w miejscowych tawernach, gdzie powracający z innych krain marynarze opowiadali o świętach i zwyczajach mieszkańców dalekich królestw. Mówili o tym, jak wyglądały ich ziemie, jaką mieli pogodę. Jak żyli, kochali, nawet jak umierali. Dziewczyna zbierała te historie niczym wrony błyszczące guziki; każda była cennym skarbem.
Kiedy lista materiałów niezbędnych do budowy nowego domu została ustalona, a Immanuel i jego kozy już odeszli, pan Bayford dołączył do Elodie stojącej na granicy płaskowyżu. Gdy oboje patrzyli na horyzont, na morzu pojawiła się maleńka kropka.
Zdziwiona Elodie przechyliła głowę.
– Jak myślisz, co to może być?
Nie nadszedł jeszcze sezon powrotów statków handlowych z wyczekiwanym zbożem, owocami i bawełną.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – oznajmił pan Bayford, wspinając się na konia i puszczając oko do córki. – Kto dojedzie do przystani jako ostatni, ten będzie musiał kopać latryny Sergia!
– Ojcze, ja się nie ścigam…
Jednak on i jego koń już pędzili w dół.
– Oszukujesz! – zawołała za nim, wskakując na swojego wierzchowca.
– Tylko w ten sposób mam cień szansy na wygraną! – krzyknął do niej przez ramię.
Elodie roześmiała się w pędzie, bo wiedziała, że to prawda.
Bandery statku miały kolory bogactwa – głęboki szkarłat ze złoconymi brzegami – a na dziobie błyszczał dumnie złoty smok. Oficerowie na pokładzie nosili aksamitne uniformy z misternymi złotymi haftami wokół każdego guzika i mankietu; nawet zwyczajni marynarze dostali berety w kolorze soczystej czerwieni, ozdobione zjadliwie żółtymi frędzlami.
Tymczasem inopheańska przystań stała zgarbiona niczym stary mędrzec, szara i potrzaskana, z dokami, które wiele ucierpiały wskutek działania zarówno soli morskiej, jak i słońca. Słupy cumownicze składały się w większej części z pąkli niż z drewna; skrzypiały głośno przy każdej fali, jakby ich stare kości narzekały na wiatr i wilgoć.
Port był całkiem spory, ponieważ Inophe nie mogłoby wykarmić swoich mieszkańców bez handlu. Produkowano tutaj dwa towary – gumę z drzew akacji oraz kawałki suszonego guana z odchodów ptaków, którego używano jako nawozu – a w zamian za nie Inophe otrzymywało wystarczająco dużo jęczmienia, kukurydzy i bawełny, by ludzie jakoś dali radę przeżyć.
Elodie spędziła mniej więcej tyle samo czasu na suchych równinach w sercu kraju, co tutaj, w porcie, gdzie podliczała importowane i eksportowane towary oraz uczyła się trochę nowych języków od handlarzy. Jednak barwy tego statku nie były jej znajome, podobnie ich herb: złoty smok z kłosem pszenicy w jednej i kiścią winogron albo jagód w drugiej łapie. Kiedy Elodie dotarła na przystań, pan Bayford już tam był.
Odetchnęła i powiedziała:
– W porządku, wygrałeś. Dobrze, że i tak planowałam wykopać latryny Sergiowi.
Machnął tylko ręką.
– W tej chwili mamy ważniejsze sprawy na głowie. Chciałbym, żebyś poznała Alexandrę Ravellę, wysłanniczkę królestwa Aurei. – Jej ojciec wskazał schludną kobietę po pięćdziesiątce, ubraną w szkarłatny uniform ze złotym trójgraniastym kapeluszem. – Poruczniczko Ravello, proszę, poznaj najstarszą z moich córek, pannę Elodie Bayford z Inophe.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła poruczniczka Ravella płynnym ingleterrem, jednym z najpopularniejszych języków używanych w handlu międzynarodowym oraz oficjalnym językiem Inophe. Zdjęła kapelusz, odsłaniając siwe włosy zebrane w elegancki koczek, i ukłoniła się nisko.
Jednak Elodie zmarszczyła brwi.
– Obawiam się, że nie rozumiem. Ojcze, co się dzieje?
– Och, tylko najwspanialsze wieści, gołąbku. – Pan Bayford objął ją ramieniem. – Wybacz, że skrywałem przed tobą tajemnice, ale przyznaję, że spotkałem poruczniczkę Ravellę już wcześniej, wiele miesięcy temu. Kiedy negocjowaliśmy twoje zaręczyny.
– Co takiego? – Elodie zamarła pod ciężarem ręki ojca. Musiała go źle usłyszeć. Z pewnością nie zrobiłby czegoś podobnego, nie konsultując tego z nią…
– Twoje zrękowiny, moja pani – powiedziała poruczniczka Ravella, raz jeszcze kłaniając się nisko. – Jeśli się zgodzisz, będziesz mogła wyjść za księcia Henry’ego i zostać następną księżniczką złocistego królestwa Aurei.
Osiem miesięcy później
Nigdy nie powinno się mówić, że kobieca moda służy wyłącznie próżności. Chociaż stary kapitan Croat stał za sterem, Elodie w tej samej chwili sprawdzała nawigację statku w nocnej mgle, korzystając z prowizorycznego sekstantu ze szpilki z macicy perłowej oraz trzcinowego pióra. W latach, kiedy zajmowała się importem i eksportem w inopheańskim porcie, pochłaniała wszelkie informacje, które docierały do niej od marynarzy, żeby nocami mogła pływać po morzu swoich snów. A teraz, w wyniku nieprawdopodobnego biegu wydarzeń, stało się to jej rzeczywistością.
– Cóm visteú, panienko Elodie? – odezwał się Gaumiot, podchodząc do niej. Podobnie jak reszta inopheańskiej załogi, mówił mieszanką zapożyczeń podsłuchanych to tu, to tam i tworzących razem spontaniczny język. Elodie słyszała go wystarczająco często w porcie, żeby go rozumieć, a po dwóch miesiącach na morzu sama zaczynała się nim porozumiewać.
Jak to wygląda? – zapytał Gaumiot.
– No, emâsia nebline gruëo – powiedziała. Mgła była zbyt gęsta, żeby dało się coś zobaczyć. Westchnęła i z powrotem wbiła szpilkę w swoje kasztanowe loki.
– Cel, którego nie dostrzegamy. – Gaumiot chrząknął, odwracając się, by wrócić do pracy. – To malseùr.
Zły omen. Elodie uśmiechnęła się pod nosem. Marynarze byli bardzo przesądni. Jednak właśnie ci najbardziej przesądni ludzie zawsze znali najciekawsze opowieści i legendy, a ona przeogromnie cieszyła się z towarzystwa załogi w czasie tej podróży. Mężczyznom nie przeszkadzała jej niezgrabność w kontaktach, bowiem ludzie żyjący na łasce morza mieli poważniejsze powody do zmartwień niż to, czy rozmowa płynie gładko.
Jednak w przeciwieństwie do Gaumiota Elodie nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy Aureę. W ciągu tych ośmiu miesięcy po tym, jak złożono jej propozycję małżeństwa, Elodie i książę Henry wymienili wiele listów. Statki aureańskie były znacznie szybsze od inopheańskich, więc mogły pokonywać dzielący dwa kraje dystans w kilka tygodni, a nie miesięcy. Wszystkie wiadomości Henry’ego były napisane schludnymi, krągłymi literami i opowiadały historie o pięknie i bogactwie wyspy, na której żył. Z kolei Elodie dzieliła się historiami o Inopheanach i niesłabnącej dumie, jaką czerpali ze swojej pracy. Oczywiście pisała też o swojej największej ulubienicy, czyli siostrze. Floria miała obecnie obsesję na punkcie misternych labiryntów, które tworzyła dla niej Elodie, zawsze o interesującym kształcie – ula, kojota albo, z okazji trzynastych urodzin Flor, tortu.
Właściwie to pod wpływem siostry Elodie narysowała dla Henry’ego labirynt o kształcie serca i dołączyła do swojego ostatniego listu, w którym przyjęła jego oświadczyny i poinformowała, że przypłynie na Aureę na czas wrześniowych zbiorów. Oczywiście, jak to Elodie, nie narysowała uproszczonego serca, lecz zgodne z anatomią.
Z perspektywy czasu stwierdziła, że to mogło być trochę odpychające. Miała nadzieję, że Henry będzie skłonny zignorować jej towarzyskie gafy, tak jak ignorują je marynarze.
Nadal nie była pewna, w jaki sposób Aurea korzystała na tym małżeństwie, za to korzyści Inophe były oczywiste i większe, niż Elodie byłaby w stanie wypracować, gdyby została na miejscu i oddała swoim ludziom każdą kropelkę potu i każdą krztynę duszy. Nie da się wykarmić całego kraju samą silną wolą.
Mgła złożyła wilgotny pocałunek na jej policzku, przynosząc ukojenie. Elodie postępowała właściwie, płynąc tym statkiem. Niedługo dotrą na Aureę i umowa się dopełni. A jeśli chodzi o całe to małżeństwo, poradzi sobie. Jej uczucia w zasadzie nie miały znaczenia. Będzie służyć ludowi Inophe.
Nadeszła poruczniczka Ravella i się jej ukłoniła. Jako królewska wysłanniczka towarzyszyła Elodie i jej rodzinie w podróży na Aureę.
– Wiesz co, mogłabym poprosić kapitana Croata o prawdziwy sekstant, jeśli chcesz. – Poruczniczka wskazała na szpilkę Elodie. Musiała stać w pobliżu, gdy dziewczyna próbowała swoich sił.
– Nie trzeba, mój jest lepszy – odparła Elodie i ułamek sekundy za późno zdała sobie sprawę, że jej słowa były niegrzeczne. – Przepraszam, chodziło mi o to, że wiem, jak działa mój prowizoryczny sekstant, więc, no, proszę nie sprawiać sobie kłopotu. I tak słabo widzę gwiazdy. Tak czy inaczej dziękuję.
– Jestem pod wrażeniem tego, że potrafisz sporządzić mapę nocnego nieba, skoro nigdy wcześniej nie byłaś na morzu.
– Nigdy bym nie pomyślała, że wyjadę z Inophe.
– Naprawdę? – Poruczniczka Ravella zadarła głowę. – W takim razie dlaczego nauczyłaś się nawigować według gwiazd i mówić w językach tych, którzy przybijali do waszego portu, jeśli nie po to, by podróżować po świecie? Większość ludzi nie bada zawiłości gramatyki i słownictwa bez większego celu.
Elodie przestąpiła z nogi na nogę, zakłopotana. Miała wrażenie, że przyznając się do tego „większego celu”, w jakiś sposób zdradza swój kraj. A jednak poruczniczka Ravella się nie myliła. Elodie może i zaczęła uczyć się języków handlarzy, żeby lepiej zarządzać portem w Inophe, lecz od pewnego momentu robiła to też dla siebie.
– Kocham Inophe i zrobiłabym wszystko dla swojego ludu, nawet jeśli oznaczałoby to opuszczenie jego terenu – wyznała. – Niemniej przyznaję, że rzeczywiście marzyłam o tym, by pewnego dnia na własnej skórze przekonać się o prawdziwości opowiadań marynarzy. I dzięki tobie mogę teraz spełnić obowiązek wobec swojego kraju i uczynić moje życie bogatszym niż kiedykolwiek.
Poruczniczka się skrzywiła. A przynajmniej tak się wydawało, lecz ta kwaśna mina zaraz zniknęła, zastąpiona chłodnym uśmiechem, który Elodie widywała już u kupców, gdy nie zgadzali się z jej warunkami i zastanawiali się, jak zmienić tor rozmowy.
A może to Elodie znowu coś chlapnęła. To było bardziej prawdopodobne wyjaśnienie.
– Proszę mi wybaczyć, jeśli powiedziałam coś obraźliwego. Czasami mi się to zdarza, nawet jeśli intencje miałam inne…
Ravella pokręciła głową.
– Nie, moja pani. Chyba po prostu myślałam o powinnościach, które czekają cię jako księżniczkę. – Twarz wysłanniczki przybrała poważny wyraz, jej słowa nie pasowały do swobodnych rozmów, które prowadziły w czasie podróży.
– Dobrze rozumiem, co to znaczy powinność – powiedziała Elodie. – Proszę się o mnie nie martwić. Zapewniam, że spełnię wszystkie oczekiwania, jakie Aurea może mieć wobec księżniczki. Byle nie były to czarujące przemowy.
Niestety jej chęć rozładowania napięcia humorem się nie powiodła.
– Oczywiście, moja pani – odezwała się kobieta, posyłając jej kolejny wymuszony uśmiech. – A teraz, jeśli wybaczysz, właśnie sobie przypomniałam, że muszę jeszcze dopilnować pewnej sprawy przed dopłynięciem do portu. – Ukłoniła się szybko i popędziła do kabin pod pokładem.
Elodie westchnęła. Kiedy dotrze na Aureę, powinna mówić najmniej, jak tylko będzie się dało. Przynajmniej do czasu, aż oficjalnie zostanie żoną. W ten sposób książę Henry nie będzie mógł zmienić zdania i nie postanowi poszukać sobie kogoś, komu nie będzie się ciągle plątał język.
Minutę później spod pokładu przybiegła do niej Floria, trzynastoletnia dziewczynka z czarnymi warkoczami i nieokiełznaną żywiołowością.
– Rozwiązałam labirynt, który dla mnie narysowałaś! – zawołała, machając kartką, którą Elodie dała jej tego ranka. – Nie dałam się oszukać!
Elodie zabrała jej labirynt w kształcie statku, żeby sprawdzić, jak siostra sobie poradziła. Floria rzeczywiście odnalazła właściwą drogę.
Ich macocha, pani Lucinda Bayford, owinięta ciasno w szarą wełnianą suknię z wysokim kołnierzem, dołączyła do nich na pokładzie. Należała do tego rodzaju kobiet, które mają w sobie piękno statuy z brązu, a oprócz tego również taką osobowość – są dystyngowane i wytworne, lecz zupełnie nieelastyczne.
– Czy ta potworna odyseja wreszcie dobiega końca? – rzuciła. – Spędziliśmy na tym statku już sześćdziesiąt trzy dni, przemokłam do szpiku kości.
– Moja droga! – zawołał pan Bayford, wspinając się po schodach. – Przyniosłem ci dodatkowy płaszcz. – Podszedł do nich i otulił żonę grubą srebrzystą peleryną podszytą futrem lisów piaskowych.
– Wszyscy się pochorujemy i umrzemy, zanim statek dopłynie na Aureę – mruknęła pani Bayford.
Nagle przez mgłę przebił się blask księżyca. Elodie wciągnęła gwałtownie powietrze, dostrzegając gwiazdy.
– Merdú!
Pani Bayford się wzdrygnęła, słysząc kolejne „prostackie” słówko zasłyszane u marynarzy. Lecz Elodie nie miała czasu na przejmowanie się wrażliwością macochy. Ponieważ jeśli jej obliczenia były prawidłowe…
– Co się stało? – zapytała Floria.
Elodie nie odpowiedziała, jedynie popędziła do takielunku i zaczęła wspinać się po wantach.
– Złaź, natychmiast! – krzyknęła pani Bayford. – Nie umiesz pływać! Jeszcze spadniesz i się utopisz!
Elodie by nie spadła. Całe życie wspinała się po wysokich drzewach eukaliptusa.
– A marynarze zajrzą ci pod spódnicę! – dodała macocha, jakby przyzwoitość była równie ważna, co życie Elodie.
– Przecież ma pod halką bryczesy – rzuciła Floria.
Elodie się zaśmiała. No tak, bo galoty z pewnością uratują ich przed skandalem, jaki mogłaby wywołać kobieta pozwalająca zajrzeć wszystkim pod swoją suknię. Jednak miała na głowie istotniejsze sprawy. Chodziło o to, że…
– Pari u navio! – zawołała do marynarzy, dotarłszy na ostatnią reję. – Zatrzymajcie statek, natychmiast!
Stary kapitan Croat, który lenił się za sterem, nagle stanął na baczność.
– Słyszeliście damę! – warknął. – Zwolnijcie kurs!
Statek zaskrzypiał, gdy żagle zostały poluzowane, płótno zafalowało na wietrze, pęd zmalał. Mgła na powrót pochłonęła blask księżyca, a statek dryfował. Cisza na pokładzie była równie gęsta, co opary w powietrzu, a wszyscy wstrzymali oddech, wyczekując tego, czego spodziewała się Elodie.
A potem pojawiły się dwa wysokie cienie, zarysy sylwetek w niedużym oddaleniu. Marynarze wyciągnęli szyje.
Górowały nad nimi ostre jak brzytwy zęby wygłodniałych pysków.
– Kamienne smoki – mruknęła w zachwycie Elodie. Poruczniczka Ravella opowiadała im o nich, były to znaczniki zewnętrznych granic Aurei. Na rzeźbionych łuskach błyszczały krople wody, topazowe oczy jarzyły się w blasku księżyca, który znowu przebił się przez mgłę, a fale odbijały się od otwartych szczęk niczym fontanny, pryskając na statek.
– Malseùr – szeptali pod nosami Gaumiot i paru innych marynarzy, przykładając dłonie do serc, by chronić się przed złym losem.
Lecz Elodie się uśmiechnęła. Smoki nie były prawdziwe, istniały tylko w baśniach. To nie był żaden zły omen. Jeśli już, symbolizowały czekające ich niesamowitości.
Ze swojego miejsca wysoko na rei wyciągnęła przed siebie ręce, a wiatr nadął długie rękawy jej sukni. Przez chwilę czuła, że mogłaby latać. Dwie dekady na małej Inophe. Dwie dekady zastanawiania się, co jeszcze czeka w szerokim świecie. Całe życie godzenia się z tym, że będzie mogła tylko słuchać o przygodach, a nie je przeżywać.
A jednak teraz… Elodie napełniła płuca morskim powietrzem. Udało się. Właśnie ratowała swój lud, wznosząc się wysoko.
Nawet najbardziej przewidywalne życie może przynieść coś nieoczekiwanego.
Kapitan Croat wyminął statkiem kamiennych wartowników.
– Nie podobają mi się. – Pani Bayford zadrżała.
– Moim zdaniem są piękne – powiedziała Elodie, ześlizgując się po wantach z powrotem na pokład.
Gdy tylko minęli smoki, mgła zupełnie zniknęła i wszystko malowało się przed nimi w delikatnym świetle, jakby już wschodziło słońce, jakby to miejsce do tego stopnia różniło się od reszty świata, że przeciwstawiało się nocy.
Odsłoniła się szafirowa laguna z zieloną wyspą pośrodku. Stojącej obok Elodie Florii opadła szczęka.
– Czy… Czy to już? Czy to do tego miejsca płyniemy?
Po wschodniej stronie aż po horyzont ciągnęły się sady w kolorze głębokiej zieleni i łagodne pola zbóż. Po zachodniej wznosiła się majestatyczna sina góra, której szczyt spowijały chmury i gwiazdy. Złocisty pałac przepięknie migotał w blasku księżyca.
Pan Bayford otoczył ramionami swoje córki.
– Moje gołąbki, witajcie na wyspie Aurea.
Poruczniczka Ravella zeszła na brzeg jako pierwsza i pojechała przodem, żeby zawiadomić pałac o ich przybyciu. Elodie zastanawiała się, dlaczego nastrój królewskiej wysłanniczki tak się zmienił pod koniec podróży, lecz jej uwagę szybko odwrócił złoty powóz, który przybył zabrać ją i jej rodzinę z portu.
Ruszyli w głąb wyspy i Floria trzymała mocno dłoń siostry, ściskając ją za każdym razem, gdy widziała coś zachwycającego.
– Popatrz na te sady – rozpływała się, wskazując liczne rzędy drzew, których gałęzie uginały się pod ciężarem aureańskich srebrnych gruszek, wspominanych przez Henry’ego w listach, oraz krzewy krwistoczerwonych jagód sang, cenionych na świecie za soczystą słodycz oraz właściwości lecznicze. Owoce miały tak głęboki kolor, że w nadnaturalnym świetle aureańskiego księżyca błyszczały niczym kamienie szlachetnie.
– Tu jest tyle… zieleni – powiedziała pani Bayford, rozchylając z podziwu usta. – Skąd mają dość wody, żeby to wszystko hodować?
– Ta wyspa nie jest tak udręczona suszą, jak nasza biedna kraina – odparł pan Bayford. – Małżeństwo Elodie z księciem Henrym sprawi, że nie będziemy musieli dłużej przejmować się brakiem wody. Dzięki temu sojuszowi Inopheanie już nigdy nie będą głodni. Nasze spichrze napełnią się tej zimy i każdej następnej. – Wyciągnął rękę i ścisnął kolano Elodie. – Dziękuję.
Dziewczyna przygryzła usta, lecz kiwnęła głową. Nie dlatego, że nie chciała wyjść za Henry’ego – w listach wydawał się inteligentnym mężczyzną, który doceniał jej intelekt i który pewnego dnia zostanie dobrym władcą. Ale to właśnie dlatego, że chciała za niego wyjść, czuła taki niepokój. Elodie już dawno temu pogodziła się z trudami życia na Inophe. Jednak wszystko na Aurei wydawało się snem – od bogactwa samej wyspy po gotowość Henry’ego na ślub – i Elodie martwiła się, że ten sen zniknie, jeśli dziewczyna zacznie zbyt dużo o tym myśleć. Być może obudzi się i odkryje, że tylko sobie to wymyśliła.
Poza tym dlaczego przyszły król Aurei – jednego z najbogatszych krajów na świecie – chciałby ożenić się z córką pomniejszego księcia z udręczonego suszą państewka bez zasobów naturalnych (nie licząc guana) ani silnej armii czy innego kapitału politycznego? Dzięki tej unii Inophe zyska gwarancję dostaw jedzenia i wsparcia finansowego. Tylko co z tego miała Aurea?
Ojciec Elodie oraz poruczniczka Ravella zapewniali ją, że Aurea nie może się doczekać, by przywitać taką dobrze wykształconą damę jak Elodie jako swoją przyszłą księżniczkę, szczególnie z doświadczeniem w zarządzaniu ludźmi i ziemią.
Komplementy sprawiały jej przyjemność, ale… niczego nie tłumaczyły. Pociągnęła za nitkę wystającą z rękawa. Żółty jedwab był najładniejszym materiałem, jakiego kiedykolwiek dotykała, a jednak teraz wydawał się niedbale wykrojony i mdły na tle splendoru Aurei.
– Och, popatrz na te jagniątka – zachwycała się Floria, gdy mijali pastwiska ze stadami puszystych owiec. Ich runo podobno jest miększe niż jakiekolwiek inne, a ten gatunek żyje wyłącznie na Aurei. Kolejna przyczyna bogactwa wyspy.
Elodie wychyliła się z okna powozu, żeby podziwiać zwierzęta. Miały wielkie czarne oczy i urocze nosy jak guziki. Wyglądały jak żywe ilustracje z książek dla dzieci.
– Niesamowite, że będziesz mogła tutaj mieszkać, prawda? – rzuciła Floria. – Naprawdę, jeśli ktoś zasługuje na to, by zostać księżniczką raju, to właśnie ty.
Pani Bayford prychnęła.
– Nikt nie jest bardziej godzien od innych – mruknęła pod nosem.
Elodie powstrzymała się, by nie przewrócić oczami. Odkąd macocha wkroczyła w ich życie, czuła się niepewnie z powodu miłości, jaką pan Bayford okazywał córkom. Co za absurd! Dorosła kobieta martwiła się, że musi walczyć o uwagę męża z jego dwójką dzieci.
A może chodziło o to, że Elodie była podobna do matki, a za każdym razem, kiedy pani Bayford na nią patrzyła, przypominała sobie, że jej mąż kiedyś kochał – wciąż kochał – inną kobietę.
Powóz jechał krętą drogą między wioskami pełnymi młynów i uroczych, krytych strzechą chat, gdzie ludzie wyglądali z okien i kłaniali się mijającym ich podróżnikom. Różnili się od mieszkańców Inophe. Jedni i drudzy byli opaleni i silni, lecz dzięki dobremu odżywianiu policzki Aurean nie były zapadnięte, a łatwość, z jaką przywoływali uśmiechy, sugerowała raczej życie dostatnie, a nie pełne znoju. Elodie pomachała do nich, lecz nie potrafiła odwzajemnić uśmiechów, ponieważ myślami była z Inopheanami, którzy nie mogli sobie pozwolić na taką beztroskę.
Może teraz to się zmieni, przyszło jej do głowy. W końcu właśnie w takim celu zgodziła się na małżeństwo z księciem Henrym. W ten sposób zapewni pomyślność swojemu ludowi.
I do tego mogła się uśmiechnąć.
Droga prowadziła ich coraz wyżej, poza żyzne ziemie doliny i ku podnóżu góry, a wtedy w zasięgu wzroku pojawił się pałac. Chociaż Elodie widziała jego błyszczące mury jeszcze ze statku, z bliska widok był niemal nieznośny.
Pałac zbudowany z czystego złota wyłaniał się z sinego granitu niczym na baśniowym obrazie. Miał trzy kondygnacje, na szczycie znajdowały się gzymsy w kształcie tarcz, a nad nimi górowało siedem idealnie cylindrycznych wież, każda obrośnięta wijącymi się pędami złocistych róż, których słodki zapach nasycał powietrze. Szkarłatne sztandary ze złotymi frędzlami przedstawiające herb Aurei – smoka trzymającego, jak dowiedziała się Elodie, kłos pszenicy aurum w jednej łapie i kiść jagód sang w drugiej – wisiały z godnością wzdłuż zwodzonego mostu, a na ciepłym, delikatnym wietrze powiewały flagi z takimi samymi symbolami.
I to miejsce ma być moim domem? – dziwiła się Elodie.
Jednak na głos powiedziała coś innego:
– To miejsce na pewno… trudno utrzymać w czystości.
Pani Bayford jęknęła z niepokojem.
– Proszę, nie mów takich rzeczy w obecności rodziny królewskiej.
Kiedy powóz przejechał przez most zwodzony na główny podwórzec, Elodie zmarszczyła brwi.
Nikt nie czekał, żeby ich powitać.
Rozejrzała się, stropiona. Poruczniczka Ravella pojechała daleko przed nimi. A jednak dało się słyszeć tylko szemranie srebrnej fontanny w kształcie gruszy. Jak to możliwe, że w zamku jest tak cicho? I gdzie się podziała poruczniczka Ravella?
– Tylko mi się wydaje czy to trochę dziwne? – odezwała się Flor.
Ojciec posłał im wymuszony uśmiech, starając się udawać, że to była część planu.
– Pewnie tylko ich zaskoczyliśmy. Według obliczeń kapitana Croata jesteśmy dzień za wcześnie…
Jak na dany znak z pałacu wyłoniła się grupka ubranych w liberie służących. Zamkowy szambelan się im ukłonił, a wiatr przyniósł z oddali ciche dźwięki jakiejś melodii.
– Mój panie, moje panie, jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością na Aurei.
– Macie bardzo niefrasobliwy sposób okazywania tego – wypaliła pani Bayford, kiedy lokaj pomagał jej wysiąść z powozu.
Szambelan się zawahał, jakby rozważał dobór słów.
– Proszę wybaczyć. Chodzi o to, że… nie spodziewaliśmy się was już dzisiaj.
Pan Bayford zaśmiał się łagodnie, co zawsze działało na ludzi kojąco. Ten sam śmiech pomógł Elodie przetrwać śmierć matki, chociaż ojciec był tak samo zrozpaczony jej odejściem.
– Nasz statek miał szczęście do wiatru – powiedział. – Mam nadzieję, że nasze wcześniejsze przybycie nie sprawi żadnego kłopotu.
– W żadnym wypadku – odparł szambelan, chociaż coś w nim wzbudziło niepokój Elodie. Może ta przesada w ukłonach albo fakt, że jego uśmiech ani na chwilę nie docierał do oczu. – Wasza obecność w żadnym wypadku nie sprawia nam kłopotu – ciągnął. – Pokoje są już gotowe, więc proszę za mną.
Elodie znów zmarszczyła brwi.
– A nie przyjmą nas król i królowa? I książę Henry? – Może i była jakąś pomniejszą arystokratką z zaściankowego kraju, ale miała wyjść za spadkobiercę Aurei.
Mężczyzna ukłonił się raz jeszcze.
– Błagam o wybaczenie, niestety rodzina królewska w tej chwili się modli. Posłaniec już wyruszył, by zawiadomić ich o waszym przybyciu.
Po tych słowach zaprowadził ich do wnętrza złotego pałacu. Jednak nie głównym wejściem, a kilkoma krętymi, wąskimi korytarzami.
– Co to ma być? Wejście dla służby? – Pani Bayford wybałuszyła oczy.
Floria zmarszczyła nos.
– Zdecydowanie nie wygląda na powitanie godne przyszłej księżniczki.
Owszem, nie wygląda, pomyślała Elodie. I nie istniał ku temu żaden nawet pozornie dobry powód. Z doświadczenia, jakie zdobyła, zarządzając ziemiami ojca, wiedziała bardzo dobrze, że fasada może z łatwością zadawać kłam temu, co znajduje się w środku.
A jednak…
Nie chciała psuć ekscytacji siostry, więc wzięła ją pod rękę.
– Powinnyśmy się cieszyć. To obcych nie wpuszcza się poza publiczną przestrzeń zamku. Jedynie ci najbardziej zaufani mogą poznać tę sferę domu rodziny królewskiej.
Floria wyraźnie się rozluźniła.
– Pewnie masz rację. A jako przyszła księżniczka szybko poznasz sekrety Aurei.
Szambelan poprowadził ich po skąpanych w półmroku krętych schodach, coraz wyżej i wyżej, a Elodie zdała sobie sprawę, że muszą znajdować się w jednej ze złotych wież.
Kiedy dotarli na sam szczyt, dziesięć pięter później, prawie wszyscy, poczynając od służby pana Bayforda po Florię, dyszeli spoceni. Poza Elodie, która często spędzała dnie na wędrowaniu po inopheańskich wydmach. Jedyne, co nie podobało jej się w tej klatce schodowej, to bliskość ścian. Kiedy jako dziecko poślizgnęła się i utknęła głęboko w szczelinie płaskowyżu, nikt nie szukał jej przez kilka godzin, ponieważ zakładali, że jak zawsze bawi się lub eksploruje teren. Dopiero kiedy nie pojawiła się na kolacji, rodzice zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak.
Nigdy do końca nie poradziła sobie z klaustrofobią, tym duszącym wrażeniem bycia uwięzioną i być może porzuconą na zawsze w wąskiej przestrzeni między kamiennymi ścianami. Dlatego kiedy szambelan otworzył drzwi na szczycie krętych schodów, Elodie szybko wyrwała do przodu i uciekła z ciasnej klatki schodowej.
Zamrugała w zaskakująco silnym blasku księżyca.
Potem zdała sobie sprawę, że to nie tylko księżyc. Cały pokój tak błyszczał. Ściany wykonano z polerowanego złota. Meble również. Lustra i parapety były złocone, pościel, tapety i dywany plecione złotą nitką, nawet pióra na biurku były maczane w złocie.
– Mam ogromną nadzieję, że pokój przypadnie ci do gustu, pani – odezwał się szambelan.
– Eee, tak… ujdzie – odparła Elodie, wciąż zszokowana. Nigdy wcześniej nie widziała takiej ilości złota. I chociaż schlebiało jej, że to wszystko dla niej, coś ją ściskało w żołądku na myśl, że ona i jej ludzie tak długo cierpieli, podczas gdy inni pławili się w luksusach.
Jednak Floria zapiszczała i przebiegła obok siostry, po czym rzuciła się na łóżko. Wznieciła tym złocisty pył, który opadł na nią niczym brokat.
Nawet pani Bayford trochę zmiękła na widok wnętrza. Przeciągnęła palcami po misternych złotych ozdobach na ościeżnicy.
– Służba zadba o twoje potrzeby – zwrócił się do Elodie szambelan. – W tym momencie jest szykowana kąpiel, a kolację przyniesiemy zaraz potem. – Sięgnął po złoty dzwonek stojący przy łóżku. – Proszę zadzwonić, gdyby czegoś pani potrzebowała. Jeśli nie, wrócę zabrać panią o świcie.
Elodie zmarszczyła brwi.
– Zabrać? W jakim celu?
– Na spotkanie z księciem, oczywiście. – Szambelan zadzwonił raz dzwonkiem, wzbudzając cichutki brzęk, a do pokoju zaczęli wchodzić służący, niosąc bukiety kwiatów, jakich nigdy wcześniej nie widziała. Wyglądały jak kryształy w różnych szlachetnych odcieniach: rubinowej czerwieni, żółci cytrynu, ametystowego fioletu. Wyciągnęła rękę.
– Och, proszę uważać, moja pani – powiedziała jedna ze służących, młoda kobieta, odsuwając się, by palce Elodie nie dotknęły kwiatu. – Antodyty są piękne, lecz bardzo ostre. Trzeba zachować ostrożność.
Jak przy pewnych ludziach, których znam, pomyślała cierpko Elodie, rzucając ukradkowe spojrzenie na swoją piękną, lecz kąśliwą macochę.
Pan Bayford, złapawszy już oddech po wspinaczce, ścisnął ramię córki.
– I co myślisz?
– Mam nadzieję, że moje życie tutaj nie ograniczy się do pięknych pokoi i kwiatów.
Jej ojciec uniósł z rozbawieniem brew.
– To źle zabrzmiało! – wypaliła szybko Elodie. – Nie jestem niewdzięczna. Wręcz przeciwnie. Ale mam nadzieję, że Henry…
– Jest przystojny! – powiedziała Floria, ratując siostrę. Dziewczynka ześlizgnęła się z łóżka i zakręciła w miejscu z radości, że jest w złotej wieży.
Elodie zachichotała.
– Tak, przystojny książę byłby miłym dodatkiem.
Ojciec zaśmiał się pod nosem.
– Dajmy Elodie trochę prywatności i czasu, żeby się rozgościła, dobrze? Nam też się przyda porządna kąpiel i kolacja. Nie mogę się doczekać gorącej wody i ciepłego posiłku na lądzie, oczywiście nie umniejszając doskonałemu kukowi na statku. Szambelanie, wskażesz nam drogę?
Pani Bayford jeszcze raz rozejrzała się po pokoju i pociągnęła nosem.
– Miejmy nadzieję, że nasze są równie złociste.
Floria się skrzywiła, ale tak, by widziała to tylko siostra. Elodie puściła do niej oko i pocałowała ją w czubek głowy.
– Widzimy się rano?
– Nie mogę się doczekać! – powiedziała Flor i wyskoczyła z pokoju za ojcem i macochą.
Kiedy wszyscy już wyszli, wliczając w to służących, Elodie odetchnęła z ulgą, że może cieszyć się chwilą spokoju po dwóch miesiącach podróży. Obeszła swoją kwaterę, nasycając się widokiem tego nowego świata. Antodyty napełniały wnętrze niebiańskim kwiatowym zapachem, a blask księżyca odbijał się ślicznie w przypominających kryształy płatkach, rzucając blade tęcze rozszczepionego światła na złote ściany. Nieduży talerz inopheańskich ciastek stał obok łóżka, jakby obsługa królewskiej kuchni chciała przywitać ją namiastką domu. Może to małżeństwo nie tylko jakoś się uda, ale wręcz uda się bardzo dobrze.
Na biurku pod oknem umieszczono duże, owinięte w papier pudełko. Przy złotej kokardzie leżała karteczka z wiadomością:
Mojej przyszłej żonie,
niech ten podarunek sprawi Ci radość w czasie Twojej pierwszej nocy na Aurei.
– To miłe – powiedziała Elodie, odwiązując wstążkę. Złożyła ją równiutko i umieściła na rogu blatu, a potem ostrożnie rozpakowała prezent, starając się nie rozerwać złotego papieru. Był gruby i drogi; zostawi go do ponownego wykorzystania. – Och, Henry – wyszeptała i wciągnęła gwałtownie powietrze na widok podarunku.
To była oprawiona w złotą ramkę mapa gwiazd, które będą widoczne z Aurei za trzy noce – w noc ich zaślubin.
Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Przeciągnęła opuszkami palców po złotych kropkach symbolizujących gwiazdy i srebrzystych liniach, które łączyły konstelacje.
– Jeśli właśnie takie prezenty zamierzasz mi wręczać, to jest to obiecujący początek naszego partnerstwa.
Obejrzała dokładniej pokój i odkryła kolejne, mniejsze pudełko czekające na nią na toaletce. Gdy je rozpakowywała, coś ją ścisnęło w piersi z poczucia winy, że cieszy się takimi zbytkami, kiedy jej lud na Inophe wciąż głoduje.
Pudełko było pokryte złotym aksamitem i wyściełane szkarłatnym jedwabiem. W środku leżała para złotych grzebyków zdobionych mozaiką maleńkich elementów w kształcie tarcz. Przywodziły jej na myśl syreni ogon z galionu statku kapitana Croata.
Kolejna kartka również nosiła krągłe litery pisma Henry’ego:
Mam nadzieję, że uczynisz mi ten zaszczyt i włożysz je we włosy w dniu naszego ślubu.
Drżącymi dłońmi sięgnęła po jeden z grzebyków i poczuła jego ciężar na palcach. Zaledwie jeden mógłby wykarmić wszystkie rodziny na Inophe przez całą zimę, może nawet dłużej. A dla Henry’ego i Aurei był ledwie ozdobą.
A jednak bardzo, bardzo chciała je włożyć we włosy. Nigdy wcześniej nie miała tak pięknych rzeczy. Nikt nigdy jej tak nie rozpieszczał.
W odległych królewskich ogrodach rozległa się cicha muzyka, która odwróciła uwagę Elodie od sprzecznych myśli. Potem w wieży naprzeciwko jakaś kobieta wyszła zza zasłony na blask księżyca.
Wyglądała na niewiele starszą od Elodie, platynowe włosy, zaplecione w warkocz związany niebieską wstążką, sięgały jej do pasa, a skóra dziewczyny była blada i piegowata. Miała na sobie ładną niebieską suknię, w kolorze płytkiej laguny. W jej uszach błyszczały kolczyki.
Kim była? Damą dworu? Przyszłą szwagierką?
Kobieta patrzyła na tłum w ogrodach, lecz wydawała się… smutna. Spuściła wzrok, zwiesiła głowę.
Dlaczego reagowała w ten sposób na to, co działo się w ogrodach?
– Przepraszam! – zawołała do niej Elodie.
Żadnej odpowiedzi. Może dziewczyna nie rozumiała ingleterru.
– Scuzimme? Hayo? – Elodie spróbowała jeszcze dwóch innych pozdrowień, które poznała od handlarzy.
Nieznajoma uniosła wzrok.
Elodie pomachała do niej z uśmiechem.
Jednak gdy tylko tamta ją zobaczyła, jej oczy otworzyły się szerzej. Potrząsnęła głową, a potem zaciągnęła kotarę.
Co, do…
– No, to było niemiłe – mruknęła pod nosem Elodie.
Jaskółka wylądowała na parapecie i zaćwierkała, jakby zgadzała się z tą oceną.
Elodie nie mogła się powstrzymać przed cierpkim uśmiechem.
– Wiem. I tak nie miałam zamiaru się z nią zaprzyjaźnić.
Jaskółka przechyliła główkę, a potem zatańczyła, zbliżając się do złotej klepsydry.
Elodie widziała ją już wcześniej, lecz nie myślała o niej zbyt wiele. Teraz zauważyła, że piasek w środku miał szkarłatny kolor, a drewnianej obudowie nadano kształt dwóch ozdobnych liter „V”, których czubki spotykały się pośrodku. Dziewczyna sięgnęła po nią i obróciła, a ciemnoczerwony piasek zaczął przesypywać się powoli przez złote „V”.
Wspólnie z jaskółką przyglądały się upływającemu czasowi. Nigdy by się nie spodziewała takiej cierpliwości po ptaku, takiej zdolności do pozostawania w jednym miejscu i skupiania uwagi na jednej rzeczy.
Jednak gdy tylko ostatnie ziarenko piasku wpadło do drugiej komory, jaskółka zaskrzeczała głośno i odleciała.
– Aha, w porządku. Do widzenia.
Elodie miała nadzieję, że inni mieszkańcy Aurei nie są tak obcesowi jak ten ptak i kobieta w wieży.
Sięgnęła po klepsydrę, zamierzając ponownie ją obrócić. Jednak tym razem zauważyła ciemną czerwonawobrązową plamę na czubku jednego „V”. Miała kolor zaschniętej krwi. Elodie wyciągnęła rękę i dotknęła tego miejsca.
Nagle…
Przebłysk intensywnie zielonych oczu.
Rudych włosów.
Odbicia płomieni w wypolerowanej powierzchni korony.
Elodie odskoczyła od klepsydry i uderzyła w oparcie krzesła, serce waliło jej w piersi. Ruch powietrza strącił klepsydrę z parapetu, jej rama rozbiła się o ziemię dziesięć pięter niżej.
Co się przed chwilą wydarzyło?
Wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby przed momentem niemal utonęła.
Lecz gdy złapała oddech, zaczęła się śmiać.
Paradne, jestem tak zmęczona, że śnię na jawie i osądzam ludzi na całej wyspie, bazując na osobowości jakiegoś ptaka.
Naprawdę była wykończona, z powodu zarówno trwającej wiele tygodni podróży, jak i ekscytacji przybyciem na Aureę. A do tego jeszcze miała z samego rana poznać swojego przyszłego męża. Nic dziwnego, że umysł płatał jej figle.
Wychyliła się przez okno i spojrzała w dół.
Roztrzaskana klepsydra była zaledwie plamką drewna i szkła, niczym więcej.
Elodie przewróciła oczami, rozczarowana swoją nadaktywną wyobraźnią, zaśmiała się znowu z samej siebie i wróciła do pokoju.
Nawet po ciepłej kąpieli i sycącym posiłku w postaci gęstej potrawki z byczego ogona i maślanych klusek nie mogła zasnąć przez myśl, że za kilka godzin pozna Henry’ego. Wierciła się na łóżku. Zdjęła kołdrę, potem znowu się nią przykryła. Próbowała liczyć pustynne kozy, te szare i brodate, które włóczyły się po jej rodzinnych stronach. A kiedy to nie zadziałało, starała się rozluźnić mięśnie, skupić na swoich palcach u stóp, potem łydkach i udach, silnych dzięki wędrówkom i wspinaczce. Później na brzuchu, na klatce piersiowej i wyrzeźbionych, mocnych mięśniach ramion. Szyi. Głowie. Nawet uszach.
W dalszym ciągu nie spała.
Westchnęła i się poddała. Żeby dać swojemu umysłowi jakąś inną pożywkę, zaczęła ćwiczyć, co powie w czasie spotkania z królem Rodrickiem i królową Isabelle, a w szczególności z Henrym. Nie mogła sobie pozwolić na niezgrabne uwagi albo pozbawione taktu nieprzemyślane komentarze. Elodie potrzebowała scenariusza, żeby wszystko potoczyło się jak należy.
– Wasze Wysokości, to zaszczyt was poznać.
– Wasze Wysokości, wasza obecność jest dla mnie ogromnym zaszczytem.
– Wasze Wysokości, to dla was niebywały zaszczyt, przebywać w mojej… Nie! Jestem zaszczycona, mogąc… Nie! Wasze Wyskokości… Wasze Wysokości… wielkim zaszczytem w obecności waszej jest być.
Boże, dopomóż.
Żeby lepiej się skoncentrować, Elodie popatrzyła na ciemny sufit, nie myśląc o niczym prócz własnych słów.
Do czasu, aż sufit nie zaczął się poruszać.
– Co się tutaj dzieje?! – wrzasnęła, nagle przypominając sobie halucynacje przy klepsydrze. Wyprostowała się i po omacku zapaliła lampę na stoliku przy łóżku.
Światło lampy z cichym pyknięciem wyłoniło złoty sufit ozdobiony tą samą mozaiką, co grzebyki, tylko że te przypominające tarcze kształty zawijały się we fraktale, zaczynając od środka pokoju i tworząc spiralę biegnącą aż po krawędzie ścian. Elodie wpatrywała się w ten wzór, ściskając mocno kołdrę, jakby była jej zbroją. Czekała, aż sufit znowu się poruszy, licząc, że to tylko cienie płatały figle jej zmęczonemu umysłowi.
Znowu to zrobił! Zupełnie jakby mozaika się wiła…
Na szczęście uratowała ją logika. Sufit nie może się ruszać. W związku z tym musi istnieć jakieś inne wyjaśnienie.
A przynajmniej taką miała nadzieję.
Elodie obserwowała sufit jeszcze przez kilka sekund.
Mozaika tak naprawdę wcale się nie poruszała. Tylko tak się wydawało, ponieważ odbijający się od niej blask migotał, przenosząc się z jednego elementu na drugi. Podobnie jak przy klepsydrze, jej umysł widział coś, czego nie było.
Niemniej światło nie pochodziło z lampki przy łóżku. Jego źródło znajdowało się na zewnątrz.
Elodie wstała i podeszła szybko do okna, chcąc przegnać ostatnie ślady nieracjonalnej paniki.
Gęsta mgła sprawiała, że ta część nocy była czarna jak smoła, nie licząc upiornego blasku na zboczu góry.
Pochodnie. Cała procesja pochodni.
– Co się tam dzieje?
Jednak z okna wieży trudno było cokolwiek dojrzeć, ponieważ widok zasłaniała ta naprzeciwko – należąca do jasnowłosej kobiety. Elodie chwyciła pelerynę i pobiegła w dół po schodach.
W dwóch trzecich drogi pchnęła drzwi i wyszła na parapet muru obronnego zamku. Kilka metrów dalej zakręcał w łuk. Stamtąd będzie jej łatwiej coś dojrzeć.
Gdy wyszła za róg, krzyknęła nagle, wpadając na Florię, która opierała się o krenelaż.
– Merdú, Flor, wystraszyłaś mnie! Co ty tutaj robisz? Jest trzecia w nocy!
Siostra uśmiechnęła się szelmowsko.
– Pewnie to samo, co ty planowałaś zrobić. Przyjrzeć się lepiej temu, co się dzieje na, jak to nazwała poruczniczka Ravella? Mount Khaevis?
– Tak, właśnie tak się nazywa ta góra, a tobie rzeczywiście udało się przede mną znaleźć lepszy punkt obserwacyjny – powiedziała Elodie, ale była przeszczęśliwa, że widzi siostrę. Rzuciła się jej na szyję.
Właśnie wtedy zauważyła, co miała na sobie Flor: srebrzystą pelerynę podszytą futrem piaskowego lisa.
– Czy to jest ulubiony płaszcz naszej macochy?
Floria wyszczerzyła zęby.
– Na mnie wygląda lepiej.
– Ciebie przerobi na pelerynę, kiedy się dowie, że zabrałaś ją z jej skrzyni. To najładniejsza rzecz, jaką ma.
Floria uśmiechnęła się pod nosem.
Zaraz ich uwagę odciągnęła na powrót procesja pochodni, która zaczęła się przesuwać.
– Jak myślisz, co oni tam robią? – zapytała Elodie.
– Liczyłam, że ty mi powiesz – odparła Floria.
Było coś upiornego w punkcikach światła migoczących na tle czarnej jak smoła nocy. Elodie zmarszczyła brwi, patrząc, jak wspinają się na górę, a płomienie falują na wietrze. Zebrały się w połowie wysokości masywu Khaevis i pozostały tam na jakieś dziesięć, piętnaście minut.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
