Czerwona ziemia - Maciej Zajączkowski - ebook

Czerwona ziemia ebook

Maciej Zajączkowski

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O książce:

Znany i doceniany w PRL reportażysta w 1989 roku przybywa na Madagaskar, by poznać jego historię i panoramę społeczną oraz zebrać materiały do nowej książki.

Wyspa jeszcze przed II wojną światową stała się polską kolonią i zachowała odrębność polityczną. Kiedy dziennikarz stawia pierwsze kroki w Nowej Warszawie na Madagaskarze, nic nie zapowiada, jak blisko znajduje się oko cyklonu, w którym ścierają się stary porządek z nowym.

Czy warto kłaść na szali życie w imię prawdy i rzetelności dziennikarskiej? Czy jest możliwe przeżyć wśród wygasłych wulkanów, wśród ludzi o sercach kipiących nienawiścią i żądzą władzy.

RECENZJE:

I

„Mocna, odważna, wielowymiarowa. Maciej Zajączkowski stworzył opowieść, w której precyzyjnie dopracowana fabuła staje się pretekstem do refleksji nad znaczeniem wolności, postępu i prawdy. "Czerwona ziemia" to historia pozostająca w pamięci na bardzo długo.”

Joanna Dulewicz, pisarka

II

„Mówi się, że nie ma nic bardziej przerażającego od rzeczywistości. Otóż jest... To alternatywna rzeczywistość „Czerwonej ziemi". Zajączkowski zabiera cię w podróż ku prawdzie, gdzie biletem wstępu jest odwaga. Jeśli kłamstwo to prawda w masce, determinacja będzie dłonią, która ją zedrze. Czy będzie to twoja dłoń?”

Bartosz Soczówka, Bliskie Spotkania

III

„Fascynująca fabuła i porywający, reporterski styl młodego pisarza. Książkę czyta się jednym tchem i czeka z niecierpliwością, co będzie dalej.”

Agata Misiurewicz-Gabi, dziennikarka

O autorze:

Maciej Zajączkowski

Urodzony w 1992 roku w Warszawie. Absolwent prawa i stosunków międzynarodowych, aktualnie doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu – audytor. Z zamiłowania – podróżnik.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 262

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawca:Sylwia Chrabałowska

Redakcja:Monika Ślusarska, Monika Szymor, Irena Grobel, Natalia Wiśniewska-Wasiuta

Projekt okładki i stron tytułowych: Sabina Bicz

Projekt typograficzny i łamanie: Rafał Pierzchała

Druk i oprawa: OSDW Azymut Sp. z o.o., ul. Senatorska 31 w Łodzi

ISBN: 978-83-67133-01-2 (EPUB)

ISBN: 978-83-67133-02-9 (MOBI)

ISBN: 978-83-67133-03-6 (PDF)

03-562 Warszawa, ul. Mokra 2/51

www.mocmedia.eu

[email protected]

Warszawa 2021

PROLOG

Bealanana, 6 grudnia 1989 r.

Odzyskałem przytomność. Obudził mnie huk ulewy rozbijającej się o blaszany dach. W końcu zaczęła się pora deszczowa.

Przetarłem oczy i podniosłem się na sienniku. Przez chwilę obserwowałem pełzającego po suficie gekona. Próbował uciec przed dwukrotnie większym od niego karaluchem. Pociągnąłem solidny łyk wody z bukłaka, który znalazłem przy posłaniu i pogrążyłem się w ponurych rozmyślaniach o wydarzeniach z ostatnich dni. O mojej niepewnej i raczej niewesołej przyszłości.

Znajdowałem się nadal na wyspie, gdzieś na granicy interioru. W jednej z dwóch cel miejscowego aresztu w miasteczku Bealanana. Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych afrykańskich placówek tego typu. Prowizoryczny, nieotynkowany, pamiętał jeszcze czasy Francuzów. Z pewnością był jednak wystarczający na potrzeby pogranicznej osady.

Deszcz, jak to bywa w tropikach, ustał niespodziewanie. Przez pojedynczy, zakratowany lufcik u szczytu ściany, zaczęły przeciskać się promienie porannego słońca. W celi panował straszliwy zaduch — jakakolwiek forma klimatyzacji została prawdopodobnie uznana za zbytni luksus. Nie pomagał nieopróżniony kubeł na nieczystości, stojący w rogu celi.

W areszcie znalazłem się wczoraj wieczorem, po odstawieniu na posterunek lokalnej policji przez oddział milicji Merinów. Znaleźli mnie w ostatniej chwili, gdy błąkałem przez kilka dni po madagaskarskim interiorze. W momencie odnalezienia byłem na skraju śmierci z odwodnienia.

Musieli mnie szukać, zazwyczaj bowiem tubylcze milicje nie operowały tak blisko polskich terenów. Szczęśliwie dla mnie, zostałem dostarczony do najbliższego miasta po drugiej stronie granicy. Musieli dostać odpowiednie rozkazy. W innym przypadku zapewne zostawiliby mnie tam, gdzie znaleźli.

Od białych policjantów z posterunku nie otrzymałem żadnych wyjaśnień. Pamiętam jedynie, że byli zaniepokojeni i wręcz przestraszeni całą sytuacją. Bez zbędnych biurokratycznych formalności wpakowali mnie do celi, zostawiając jedynie wodę. Wkrótce po tym straciłem przytomność.

* * *

Drgnąłem zaskoczony dźwiękiem otwieranego zamka. W drzwiach celi stanął gruby funkcjonariusz, którego pamiętałem z poprzedniego wieczoru.

— Śpiąca królewna się przebudziła. — Na jego twarzy pojawił się brzydki grymas, charakterystyczny dla klawiszy na całym świecie. Dzisiaj wydawał się o wiele bardziej pewny siebie niż wczoraj.

— Nieźle nawywijałeś, vazaha. Przez ciebie ściągają nam na głowę wizytę AOK-u. Ale wcześniej pogada sobie z tobą komendant. Wstawaj!

Podniosłem się z posłania i stanąłem chwiejnie na nogach. Grubas, zirytowany moją powolnością, chwycił mnie za ramię i wywlókł z celi.

— Nie martw się, przyszykujemy cię dobrze na spotkanie z czarnymi — kontynuował, prowadząc mnie korytarzem do nieznanego pomieszczenia. Najwyraźniej był w bardzo dobrym humorze. — Przyjdzie pan doktor, umyjemy cię, uczeszemy, a może, jak komendant z tobą skończy, to i my utniemy sobie małą pogawędkę — zarechotał.

Wprowadził mnie do pokoiku na drugim końcu budynku i posadził na obdrapanym taborecie. Potem szybko opuścił pomieszczenie. Dopiero wtedy dostrzegłem, że w środku czekał już na mnie starszy człowiek w lekarskim kitlu. To był chyba ten doktor, o którym wspominał grubas. Bardziej wyglądał jednak na lokalnego weterynarza.

Zlustrował mnie od stóp do głów. Potem, z ciężkim westchnieniem, zaczął badania. Zmierzył mi puls, temperaturę, a następnie osłuchał. Przez cały czas milczał. W swoim podniszczonym ubraniu musiałem prezentować się dosyć marnie. W końcu grzecznie spytałem:

— Panie doktorze, czy może mi pan powiedzieć, z jakiego powodu zostałem aresztowany?

Cały czas milcząc, spojrzał mi prosto w oczy. Z jego wzroku wyzierała obojętność pomieszana ze smutkiem. W końcu odpowiedział:

— Niestety, nie jestem upoważniony do prowadzenia z panem rozmów.

Do pomieszczenia weszła kolejna osoba. Policjant w średnim wieku, lekko siwiejący. Miał na sobie oficerski mundur.

— Będzie żył? — spytał krótko lekarza.

— Będzie. Jest tylko odwodniony. Dawajcie mu dużo wody.

Następnie lekarz zaczął zbierać swoje przybory ze stołu i wkrótce opuścił pokój. Oficer usiadł, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała nad blatem sylwetka lekarza. Rozłożył przed sobą teczkę z dokumentami.

— Jakub Floriański, zgadza się?

— Tak — odpowiedziałem.

— Obywatel PRL, urodzony 16 maja 1959 roku... — Oficer zaczął czytać moje dane z kartki. Potakiwałem głową, potwierdzając je.

— Ja nazywam się Krzysztof Miller, jestem komendantem tego posterunku. Witamy w Bealananie — powiedział i uśmiechnął się lekko.

— Czy jestem oficjalnie aresztowany, a jeśli tak, to z jakiego powodu? — spytałem.

Komendant zamyślił się i po chwili odpowiedział:

— Tak, można tak to określić pod względem prawnym... Pod zarzutem nielegalnego przekroczenia granicy Autonomicznej Republiki Imeriny. Ale będę z panem szczery. W praktyce znajduje się pan poza moją jurysdykcją. Ja tylko tu pana przechowuję.

— Dla AOK-u? — spytałem.

— Obawiam się, że tak. — Pokiwał głową. — Przysporzył pan wielu zmartwień ludziom na górze. Mówiąc dosadniej, wkurwił pan wielu ludzi na górze. Ważnych ludzi. Lada moment ma się tu pojawić agent AOK-u. Wie pan, kiedy ostatni raz był tu agent AOK-u?

— Nie.

— Nigdy — odpowiedział. — Jest pan w gównie po uszy. A co gorsza, my tutaj też możemy się nim zachlapać. Wizyta AOK-u nigdy nie oznacza niczego dobrego — rzekł, kręcąc głową.

— Tak też słyszałem. W takim razie czemu ma służyć to przesłuchanie?

— Zaspokojeniu mojej ciekawości. — Spojrzał na mnie lodowato. — Zastanawiam się, czy jest pan tylko głupim vazahą ze starego kraju, który urządza sobie wycieczki po pograniczu, czy też kimś zupełnie innym i wszyscy skończymy w dołach z wapnem.

Ciszę, która zapadła w pomieszczeniu, przerwał huk zbliżającego się wojskowego śmigłowca. Przez okno dostrzegliśmy, że czarna maszyna ląduje bezpośrednio przed posterunkiem. W powietrze wzbiły się tumany kurzu i piasku.

Ze śmigłowca najpierw wyszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny garnitur i okulary przeciwsłoneczne. W klapie jego marynarki błyszczała odznaka z trójgłową hydrą. Wyszedł spod zasięgu ramion śmigła i szybko poprawił fryzurę, maszerując energicznie w kierunku wejścia do posterunku. Za nim z helikoptera wyskoczyło kilku żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym, którzy natychmiast zabezpieczyli perymetr.

— Panie komendancie, myślę, że niebawem pańska ciekawość zostanie zaspokojona — powiedziałem, przeciągając samogłoski.

Chwilę potem drzwi do pokoju otworzyły się i pojawił się w nich mężczyzna w garniturze. Komendant natychmiast stanął na baczność i zasalutował. Przybysz spojrzał na niego chłodno i powiedział, głosem nawykłym do wydawania rozkazów:

— Nie będzie już pan tutaj potrzebny, panie Miller.

Oficer szybko opuścił pomieszczenie. Przybysz nie zajął jego miejsca, tylko wyciągnął krzesło, stojące wcześniej pod ścianą na środek pokoju. Następnie nonszalancko na nim usiadł i zaczął się we mnie wpatrywać.

— Wiesz, po tym jak się nam urwałeś w Nowej Warszawie, robiliśmy zakłady, czy jeszcze wypłyniesz żywy. Niewielu na to postawiło. Palisz? — spytał.

— Palę.

Bez słowa wyciągnął z kieszeni papierośnicę i poczęstował mnie. Następnie odpalił papierosa, którego wyciągnąłem. Sam także zapalił. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie.

— Jakub, tak? — spytał. — Myślę, że na tym etapie zdajesz sobie już sobie sprawę z powagi sytuacji. Naruszyłeś szereg przepisów II Rzeczypospolitej Polskiej i Rządowej Kolonii Madagaskaru. Co gorsza, naruszyłeś także jej rację stanu.

Nadal milczałem. Mężczyzna, niezrażony, kontynuował swój wywód.

— Zdajemy sobie sprawę z części twoich działań w ostatnich tygodniach. Odpowiednie osoby zostały już przesłuchane i wyciągnęliśmy wobec nich konsekwencje. Jednak priorytetowym celem mojego przybycia do tego pięknego miasteczka jest wysłuchanie historii z twoich ust. Być może zawierać ona będzie okoliczności łagodzące — powiedział, uśmiechając się pod nosem. — Zaczynaj. Od samego początku, niczego nie pomijając.

Zrezygnowany popatrzyłem przez okno. Zakurzony dziedziniec oświetlony był promieniami sięgającego zenitu słońca.

— A jeśli odmówię? — spytałem cicho.

Agent bez słowa wyciągnął swój rewolwer i położył go na stole lufą skierowaną w moją stronę. Uśmiechnął się szeroko.

LIPIEC

Warszawa, 3 lipca 1989 r.

Po czole spływały mi krople potu. Siedziałem w poczekalni przed gabinetem Radosława Warciucha, redaktora naczelnego „Wieści”. Szeroko otwarte okna wychodziły na ulicę Puławską. Panował niemiłosierny upał.

Zniecierpliwiony, wpatrywałem się w siedzącą przede mną sekretarkę. W końcu korpulentna blondynka westchnęła i spojrzała na mnie.

— Pan redaktor teraz pana przyjmie — powiedziała znudzonym głosem.

Zerwałem się z krzesła i energicznie wszedłem do gabinetu Warciucha. Siedział rozparty w swoim fotelu i przerzucał kartki leżące na biurku.

— A, Kubuś, siadaj, siadaj — rzucił i spojrzał na mnie, poprawiając okulary. — Napijesz się czegoś? Może koniaczku?

— Dzięki, może innym razem. Wolałbym kawę — odpowiedziałem.

— Bożenka! — krzyknął przez niedomknięte drzwi, które tylko pchnąłem za sobą, wchodząc. — Zrób nam proszę dwie kawki! Ale migiem!

Usiadłem na krześle przed biurkiem Warciucha. Poddenerwowany spojrzałem na leżące przede mną papiery. Dostrzegłem wśród nich mój tekst przedstawiający propozycję wyjazdu na Madagaskar.

— Czytałeś? — spytałem.

— A tak, tak. Czytałem. Ciekawy pomysł. O tym chciałeś pogadać? — Warciuch zmarszczył swoje szerokie czoło.

— Właściwie to tak. Wiesz, nie mam jeszcze zaplanowanego wyjazdu na drugą połowę roku...

W tym momencie do gabinetu wkroczyła sekretarka i postawiła na biurku tacę z kawą. Szybko chwyciłem kubek z plastikowym uszkiem i przystąpiłem do słodzenia napoju.

— No faktycznie, nie masz. I co, chciałbyś na ten Madagaskar polecieć? — spytał lekko znudzony.

— Inaczej nie pisałbym tej propozycji — odpowiedziałem. Warciuch wziął do ręki jedną z kartek i zaczął pobieżnie czytać.

— I o czym to miałoby być? O „przyczynach przetrwania polskiej kolonii na drugim końcu świata”? — przeczytał.

— Tak. W dużym skrócie. Na początku myślałem o serii reportaży, można by je publikować co jakieś dwa tygodnie... — zacząłem. — Ale zastanawiam się, czy rozsądniejszym rozwiązaniem nie będzie wydanie ich w formie książki.

— Mnie się wydaje, że ty po prostu chcesz się wybrać na egzotyczne wakacje — przerwał Warciuch i zaśmiał się rubasznie. — I to na koszt naszej gazety! Chyba masz dosyć jeżdżenia do stref wojennych, co? Trudno się dziwić, nie jesteś już młodzieniaszkiem. Też bym się pobyczył na madagaskarskiej riwierze.

Spojrzałem na niego gniewnie. Warciuch zaczynał mnie powoli irytować. Dobrze wiedział, że wyprawa na Madagaskar od lat była moim marzeniem.

— Rysiek — tu już zacząłem mówić wolniej. — Dziwię się, że nie dostrzegasz potencjału, jaki tkwi w tym temacie. Wyobraź sobie — to będzie taka wielka narracja o epopei Polaków na antypodach — od czasów wojny, przez boom gospodarczy, potem powstanie czerwcowe — wiesz, walki z Malgaszami — potem pojednanie i aż do czasów współczesnych. Do tego szereg wywiadów z wyspiarską elitą. Myślałem o gubernatorze Tarkowskim, może wdowa po Andersie, pewnie Giedroyć, Brzeziński. Jak się uda, to spróbuję złapać jakieś kontakty z malgaskim ruchem oporu, czy raczej tym, co z niego zostało. Ludzie rzucą się na to jak na świeże bułeczki, zobaczysz — ciągnąłem rozentuzjazmowany.

— Kubuś, ja to wszystko rozumiem. Znam też twoje możliwości, wiem przecież, kogo zatrudniam. Może i jesteś jednym z najlepszych reportażystów w Polsce. Ja wcale tego nie neguję. — Warciuch asekuracyjnie zamachał rękoma. — Ale czy ty myślisz, że oni tam nie mają swoich dziennikarzy? Swoich historyków? Takie opowieści jak twoja zaraz masowo zaleją nasz rynek. I będą lepsze. A wiesz dlaczego? Bo zachodnie. Chociaż z Madagaskaru. Literatura z wyspy niedługo stanie się najbardziej chodliwym towarem, już nielegalne wydania cieszyły się wielkim powodzeniem.

— Nie uważasz, że spojrzenie kogoś z kraju byłoby ciekawsze? Bardziej wartościowe? Czekaliśmy na taką możliwość prawie pół wieku! — Obaj zauważyliśmy, że niemal krzyknąłem. — Ktoś to i tak musi zrobić, zaraz jak otworzą granice, ruszy przecież emigracja na Madagaskar. I tym kimś powinienem być ja — zaznaczyłem.

— Może i tak. A może i nie. Zresztą to przecież nie jest twój temat. Zawsze pisałeś o wojnach i rewolucjach... Chyba masz już wystarczająco dużą kolekcję nagród? Nobla przecież za ten twój Madagaskar nie weźmiesz. Na starość przewodniki będziesz pisać? — znowu roześmiał się ironicznie.

— Nazwij to intuicją, ale czuję, że na tej wyspie kryje się coś więcej. Jeszcze nie wiem co, ale się dowiem. Czyli, tak czy inaczej, nie dasz na to kasy? — spytałem chłodno.

— Nawet nie mam z czego. Wiesz przecież, że obcięli mi budżet o połowę w zeszłym miesiącu. Ciężkie czasy.

— Ciężkie czasy — powtórzyłem powoli. W środku się gotowałem. Zacisnąłem jednak usta i postanowiłem, że i tak zorganizuję ten wyjazd. Z pomocą tego grubego wieprza lub bez niej.

— Słuchaj, nawet gdybym chciał, to mam związane ręce. Dzwoniłem dzisiaj nawet do ministerstwa z pytaniem, czy istnieje możliwość organizacji wyjazdu. Stanowczo odmówili. Powiedzieli, że formalnie nie nawiązaliśmy z Madagaskarem stosunków dyplomatycznych. Do czasu zakończenia negocjacji obowiązuje zakaz wjazdu na wyspę. Tylko dyplomaci są spod niego wyjęci. Nieoficjalnie wiem, że tamtejsze władze boją się masowego napływu imigrantów.

Nic nie powiedziałem. Powoli dopijałem małą kawę, która szybko stygła. Po drugiej stronie gabinetu także zapadło milczenie.

— Jedyne, co mogę zrobić — odezwał się w końcu Warciuch. — To dać ci urlop. Oczywiście bezpłatny.

Rozdział 1.

NOWA WARSZAWA

Nowa Warszawa, 18 listopada 1989 r.

Był gorący, sobotni wieczór. Przemierzałem bulwar Beniowskiego, główną aleję reprezentacyjną Nowej Warszawy. Roił się od mieszkańców miasta, którzy tłumnie wylegli ze swoich domów. Zajęci byli beztroską zabawą, oferowaną przez znajdujące się tam niezliczone lokale.

Beton i asfalt oddawały nagromadzone w ciągu dnia ciepło. Starałem się ubrać stosownie do klimatu — dżinsy, koszula w kolorze khaki i mokasyny. Ubranie to raczej nie spełniło pokładanych w nim nadziei, nadal było mi piekielnie gorąco. Dobrze, że przynajmniej tropikalny kapelusz zostawiłem w hotelu.

Szczęśliwie, w moich żyłach krążyła już pewna dawka alkoholu. Jak dobrze wiedziałem, był to jedyny skuteczny dla Europejczyka sposób na poradzenie sobie z żarem tropikalnych nocy. Być może była to najważniejsza rzecz, jakiej nauczyłem się na początku mojej kariery reportera zagranicznego.

W końcu dotarłem na wyznaczone miejsce spotkania. Cezary już na mnie czekał, oparty o palmę. Miał ręce założone na piersi. Modnie ubrany, opalony, prawie się nie postarzał, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni.

— No witam, witam Kubuś! — powiedział na mój widok z uśmiechem. — W końcu dotarłeś!

— Czarek, ty stary draniu! Widzę, że madagaskarskie powietrze ci służy — wypaliłem i padliśmy sobie w ramiona.

Stał przede mną Cezary Budzyński. Podsekretarz stanu do spraw kontaktów z Polską Rzeczpospolitą Ludową w lokalnym Ministerstwie Spraw Zagranicznych. A prywatnie — mój najlepszy przyjaciel ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim, a potem z czasów pracy w Polskiej Agencji Prasowej.

— No to gdzie idziemy? — spytał.

— Zdaję się na ciebie — powiedziałem z uśmiechem. — To w końcu twoje miasto.

— Jest taka fajna knajpka, myślę, że ci się spodoba... Ale na drugim końcu bulwaru. Nazywa się „Cafe l’équateur”.

— Chyba nigdzie się nam nie spieszy? Chętnie się przejdę.

Było to prawdą — nie uśmiechał mi się szybki powrót do nędznego hoteliku, w którym się zatrzymałem. Znajdował się w żydowskiej części starego miasta. Na wynajęcie pokoju w jakimkolwiek lepszym miejscu nie pozwalały mi skromne środki ze stypendium, z którego musiałem się utrzymywać w trakcie pobytu na Madagaskarze. Obskurny przybytek prowadzony był przez niejaką panią Demborawę — starą, na wpół szaloną Malgaszkę. Sytuacji nie poprawiała jej wścibskość i to, że zdawała się być przyspawana do recepcyjnego krzesła.

— No to postanowione — powiedział Cezary.

Kiedy podążaliśmy w dół bulwaru, popadłem w lekkie rozrzewnienie, obserwując imponującą architekturę starego miasta Nowej Warszawy. Piękne kamienice stanowiły przedziwne połączenie francuskiego stylu kolonialnego i wczesnego modernizmu, z lekką nutą sznytu art deco. Oświetlono je nastrojowo punktowymi reflektorami.

— To wszystko zbudował Kwiatkowski, jeszcze przed wojną — powiedział Cezary, kiedy dostrzegł mój zachwyt nad architekturą. — Wyszło mu chyba trochę lepiej niż Gdynia, co? — Zaśmiał się.

Urokliwą atmosferę potęgowała muzyka, zazwyczaj grana na żywo, dobiegająca z wnętrz i ogródków mijanych przez nas barów i restauracji. Życie towarzyskie nie ograniczało się jednak do nich — grupki imprezowiczów zajmowały całą długość drugiej strony bulwaru, otwartej na wody Oceanu Indyjskiego. Część z nich zeszła jeszcze niżej, na szerokie plaże pokryte złotym piaskiem.

W powietrzu unosił się intensywny zapach jedzenia z licznych ulicznych stoisk, w większości obsługiwanych przez tubylczych Malgaszy. Z tego, co widziałem, cieszyły się wielkim zainteresowaniem. Ich liche konstrukcje kontrastowały z zaparkowanymi obok luksusowymi samochodami, należącymi do bardziej zamożnej klienteli.

W pewnym momencie przeszliśmy na drugą stronę ulicy i przystanęliśmy, aby zapalić papierosa. Zaciągnąłem się świeżym, morskim powietrzem. Znad oceanu zerwała się lekka bryza, kołysząca szpalerem palm rosnących wzdłuż alei. Odpaliliśmy papierosy od mojej zapalniczki.

Oparłem się o murek oddzielający ulicę od plaży i spojrzałem w stronę miasta. Przede mną rozciągała się potężna, ponad dwumilionowa metropolia, porównywalna swoim rozmachem i przepychem jedynie z największymi miastami Zachodu.

Za urokliwym starym miastem rozciągał się las drapaczy chmur. Stanowiły biznesowe centrum Nowej Warszawy, Madagaskaru i, być może, całego kontynentu. Dalej, już niewidoczne z tej perspektywy, znajdowały się rozległe przedmieścia. W tle majaczyły odległe szczyty ciemnego masywu Tsaratanany. Poczułem lekkie ukłucie irracjonalnej dumy na myśl, że miasto to było dziełem Polaków.

— Piękny widok, prawda? — spytał Cezary. — A pomyśl, że to wszystko zbudowali od podstaw. Przed Polakami była tutaj goła ziemia. Ale już przed wojną istniało tu prężne miasto. Musieli mieć jakiś port do obsługi eksportu z Doliny Ankeziny i ośrodek administracyjny dla części wyspy zakupionej od Francuzów — mówił, ewidentnie odpowiadała mu rola przewodnika.

Dopaliłem papierosa i zgasiłem go w stojącym obok śmietniku. Spojrzałem w kierunku południa. Świeciły się tam potężne światła.

— A tam, w oddali, co jest? — spytałem.

— Tam, mój drogi, jest to, czemu Nowa Warszawa zawdzięcza swój rozwój. Potężny port morski, największy nie tylko na Madagaskarze, ale i jeden z największych na świecie. Powstał jeszcze w 1938 roku dla obsługi pierwszych kolonistów, potem rozbudowali go w trakcie wojny dzięki pomocy z lend-lease. Bardzo szybko prześcignął wielkością stare porty na wyspie, takie jak Mahajanga. Blisko dziewięćdziesiąt procent wymiany handlowej Madagaskaru przechodzi przez jego terminale. To jest właśnie największy pomnik panowania Polaków na wyspie.

Zamyśliłem się nad jego słowami. Cezary obserwował mnie w milczeniu. W końcu spytał z szerokim uśmiechem:

— No i co sądzisz o Nowej Warszawie?

— Wspaniała — odpowiedziałem. — Przerosła wszystkie moje oczekiwania.

— Chyba trochę lepiej niż w starej? — Zaśmiał się.

Popatrzyłem tylko na niego i uśmiechnąłem się szeroko. Wspominanie starego kraju, jak mówiono o Polsce na Madagaskarze, było ostatnią rzeczą na jaką miałem wtedy ochotę. Kraj pogrążony był w agonii komunistycznego systemu. Transformacja dopiero się rozpoczynała, jednak było już wiadomo, że będzie bolesna. Czerwcowa euforia powoli mijała.

Szarość i brzydota rodzącej się III Rzeczypospolitej wydawała mi się jeszcze bardziej groteskowa w zderzeniu z bogactwem wyspy. A to, że oba kraje były zamieszkiwane przez ten sam naród, wcale nie polepszało mi nastroju. W tamtym momencie poważnie rozważałem pozostanie na Madagaskarze na dłużej.

— Nie martw się, ważne, że wykonaliście pierwszy krok — powiedział Cezary. — Chodźmy, już niedaleko do tego baru.

* * *

W końcu dotarliśmy do „Cafe l’équateur”. Usiedliśmy przy jednym z nielicznym wolnych stolików. Szybko zlustrowałem wnętrze. Jak się okazało, miejsce to z francuską kulturą łączyła jedynie nazwa. Lokal bardziej przypominał klasyczny latynoski bar skrzyżowany z restauracją. W kącie przysiadł mały zespół muzyczny, grający na razie lekki jazz. Za barem drinki przygotowywał wielki Malgasz, równie potężny jak piętrzący się za nim zestaw butelek. Przy stolikach siedzieli raczej przedstawiciele wyższych sfer — w ich lekko roziskrzonym wzroku widać było, że to tylko pierwszy przystanek na ich dzisiejszej trasie. Nad niewielką salą wirował staromodny wiatrak.

— No to co pijemy? — Cezary rozsiadł się po drugiej stronie stolika i przeszedł do rzeczy.

— Może flaszkę, jak za dawnych lat? — odparłem. Cezary lekko się skrzywił i powiedział:

— Kubuś, musisz się przyzwyczaić do picia rumu. To już dobro narodowe na wyspie. Ale niech ci będzie.

— Dobrze, dobrze. Bardziej się martwiłem o stan mojego portfela, ta twoja knajpka wygląda dosyć elegancko — odparłem, rozkładając ręce.

— O kasę się nie martw. Dzisiaj ja stawiam — powiedział Cezary, przywołując kelnera i zamawiając u niego butelkę wódki.

Czekając na zamówienie, spytałem Cezarego o dosyć niefortunnie dobraną nazwę lokalu. Ten uśmiechnął się lekko i odpowiedział:

— Wspomnienie o naszych szanownych poprzednikach z Galii. Na wyspie nigdy nie umarła polska frankofilia. Co w sumie jest ciekawe, biorąc pod uwagę, że koniec końców Polacy musieli przejąć od nich władzę siłą... No ale cóż, co druga knajpka w Nowej Warszawie ma francuską nazwę. Ta jest akurat jedną z lepszych, biorąc pod uwagę to, kim są jej stali bywalcy.

— A kim są?

— Głównie dyplomaci i zagraniczni korespondenci. Stary fach zobowiązuje — odpowiedział Cezary, sięgając po zmrożoną butelkę, właśnie przyniesioną do stolika przez kelnera. Wprawnym ruchem rozlał płyn do kieliszków.

— No, to witaj na Madagaskarze, Kubuś!

Stuknęliśmy się kieliszkami i wypiliśmy wódkę. Jak zawsze, to wystarczyło, aby odgonić nagromadzony ciężar tropikalnego słońca. Wkrótce nastąpiły kolejne toasty i kolejne kieliszki wódki. Atmosfera w lokalu stawała się coraz przyjemniejsza — orkiestra zaczęła grać latynoskie szlagiery, wielu gości wyrażało chęć do tańca i obsługa szybko zorganizowała wokół zespołu mały parkiet. Niektóre pary poderwały się od razu.

— À propos starego fachu — zacząłem. — Kiedy my się ostatni raz widzieliśmy? W Iranie?

Przez jego twarz przebiegł dziwny grymas. Spojrzał na mnie ponuro.

— Tak, w Iranie, dziesięć lat temu. W trakcie rewolucji. Gdy wróciłem do Polski, PAP wysłał mnie praktycznie od razu na placówkę w Etiopii. Ale ja już miałem tego dosyć po tym, co przeszedłem. Drugiego dnia po przylocie kupiłem bilet lotniczy do Nowej Warszawy.

Lekko się zmieszałem. Mogłem się domyślić, że wydarzenia z Iranu nadal stanowią dla niego traumę. Po obaleniu szacha został aresztowany pod fałszywym pretekstem przez Strażników Rewolucji. Spędził w ich kazamatach prawie dwa tygodnie, zanim ambasadzie udało się go wyciągnąć.

— I jak się odnalazłeś na wyspie? Było ciężko? — przerwałem w końcu krępującą ciszę.

— Myślałem, że będzie o wiele gorzej. Jeśli chodzi o biurokrację, wystarczyło, że pokazałem paszport PRL-u. Zakwalifikowali mnie jako uchodźcę politycznego. Powiedzmy, że lokalne władze miały bardziej niż liberalny stosunek do imigracji. Szczególnie ze starego kraju. Teraz trochę się pozmieniało, ale wiesz, sytuacja nadzwyczajna... Było mi łatwo, nie miałem rodziny. Szybko się zadomowiłem.

— Chyba aż za bardzo — powiedziałem, odstawiając pusty kieliszek po wódce. — Podsekretarz w MSZ-ecie to nie w kij dmuchał...

— A wiesz, robota jak każda inna — uśmiechnął się jednak szeroko. — Głównie zajmuję się gadaniem z jakimiś pajacami z rządu. Na przykład, w sobotę za tydzień muszę spotkać się z łącznikiem z sił zbrojnych w „Nowej Adrii”. Ciężki temat. Ale zaczynałem na Uniwersytecie Jana Kazimierza. W sumie czasami nadal tam wykładam. Przygarnęli mnie, kiedy usłyszeli, jak się nazywam i kim byłem w starym kraju.

— Na wyspę trafiała literatura z PRL-u? — spytałem.

— No jasne, że tak. Nie tylko literatura. Komunistyczna blokada informacyjna działała tylko w jedno stronę... Ale jak sam wiesz — i tak niezbyt dobrze. Zresztą ty też masz tutaj grono wiernych czytelników. Jak to mówią o tobie? Pierwsze pióro polskiego reportażu? — Zaśmiał się.

— A ty coś nadal piszesz? — odbiłem piłeczkę.

— Nie, już dawno nie. Darowałem sobie po Iranie. Zresztą to już nie dla mnie, ożeniłem się i mam troje dzieci. Za duże ryzyko zawodowe — powiedział i uniósł kieliszek do toastu.

— Może i tak — zgodziłem się.

— Ty też powinieneś w końcu o tym pomyśleć — uśmiechnął się. — Na twoim miejscu zostałbym na wyspie. Tak po prawdzie, to nie wiadomo, co się będzie jeszcze działo w starym kraju. Nie założyłbym się, czy ruscy wkrótce nie wrócą. A tutaj? Pół wyspy leży puste, nic tylko emigrować! Ile czasu zajmie wam odbudowa tej ruiny w Europie? — spytał retorycznie, wyraźnie rozentuzjazmowany swoim pomysłem. Jednocześnie nalewał kolejną kolejkę wódki. — Pewnie wiesz, że średnie wynagrodzenie jest tutaj sześć razy wyższe niż w starym kraju?

— Widzę, że już sobie wszystko ładnie poukładałeś — powiedziałem. — Wiesz chyba jednak, że nie wszyscy mogą mieć tyle szczęścia co ty w nowej ojczyźnie?

— Kubuś, to jest jednak kraj imigrantów. Kogo my tu zresztą już nie mamy. Żydzi, to raz — największa społeczność poza Izraelem i Stanami. Francuzi, to dwa — pozostałość po panowaniu III Republiki w tej części świata. Oprócz tego setki tysięcy przybyszów z Europy, Azji i obu Ameryk... Nie mówiąc już o Malgaszach czy innych narodach, które były tu jeszcze przed Polakami — Hindusach, Arabach i Persach. Kolejna fala osadników nie będzie dla nas niczym nowym. Nowa Warszawa od dekad stanowi wymarzone miejsce emigracji dla ludzi ze wszystkich zakątków świata. Łagodny klimat, oceaniczne położenie...

— Łagodny klimat? — przerwałem, patrząc na niego sceptycznie.

— W głębi lądu jest o wiele gorzej — odpowiedział, uśmiechając się. — Słuchaj. Sam zresztą już to i owo pewnie już widziałeś. Ile tu siedzisz? Tydzień? Po prostu pierdolnij to wszystko i przeprowadź się na Madagaskar. Zobacz, jak wiele udało nam się zdziałać bez sąsiedztwa szwabów i ruskich!

— Tak, będzie już z tydzień. W ogóle nie miałem jeszcze okazji podziękować ci za organizację całej tej wyprawy...

— Drobiazg. — Cezary machnął ręką.

— Może dla ciebie. Oficjalnie nadal nie sposób dostać się z Polski na wyspę. Wszędzie mówili mi to samo — czekać, dopóki nie nawiążemy stosunków dyplomatycznych — powiedziałem.

— Wiesz, Kuba, to delikatna sprawa... Rozmowy rozpoczęły się dopiero w lipcu. Przyszłe relacje pomiędzy państwami polskimi są o wiele bardziej skomplikowaną sprawą niż się wydaje większości ludzi.

— Ale wystarczył jeden telefon do ciebie, żebyś znalazł rozwiązanie — uśmiechnąłem się szeroko.

— Powiedzmy, że udało mi się przekonać kilka osób w Ministerstwie Kultury, że to dobry pomysł, aby ściągnąć znanego pisarza ze starego kraju. Ale ten Instytut Pamięci to akurat oni wymyślili, słyszałem, że kiedyś zarządzał tym Gombrowicz. Dziwny wybór, ale podobno Giedroyć go tam ulokował na starość. Swoją drogą, dobrze płacą? — spytał.

— Da się przeżyć z tego stypendium. Nie ma co narzekać. Trochę ludzi poprzychodziło na te wykłady.

— No wiesz, w ministerstwie też się podobno ten pomysł spodobał. Za miesiąc ściągają Lema, a w nowym roku ma przylecieć Republika. Zorganizują jakiś koncert. Dyplomacja poprzez stosunki kulturalne. Klasyka. — Zaśmiał się. — Dobrze ci, masz teraz trzy tygodnie wolnego.

— Wiesz dobrze, że czeka mnie sporo roboty. Materiały do książki nie zbiorą się same. Jeszcze muszę zorganizować te wywiady, o których ci opowiadałem...

— Właśnie! Mam dla ciebie dobre wieści. Udało mi się załatwić spotkanie dla ciebie — oznajmił i szeroko się uśmiechnął.

— O! A z kim?

— Z samego szczytu twojej listy życzeń. Gubernator.

— Tarkowski?

— Nie kto inny — skinął głową.

— Zajebiście! Ciężko było to ogarnąć?

— Podzwoniłem tu i ówdzie. — Uśmiechnął się. — Ale był zainteresowany. Powiedział, że chętnie pozna tego młodego reportera ze starego kraju, o którym tyle słyszał. Jego słowa.

— Czarek, nawet nie wiem, jak mam ci dziękować! — Popadłem w lekką euforię.

— Daj spokój. W sumie nie wiem, dlaczego tak ci na nim zależało. To staruszek. Chociaż teoretycznie nadal jedna z najpotężniejszych osób na wyspie.

— Może i staruszek, ale też świadek historii — powiedziałem. — Jeśli mam opisać ludziom w Polsce historię i społeczeństwo wyspy, to muszę zacząć od początku. A kto byłby do tego lepszy niż pierwszy gubernator Madagaskaru? — spytałem retorycznie.

— No dobrze, dobrze, cieszę się, Kuba. Tylko uważaj z nim. Może sprawiać wrażenie poczciwego dziadka, ale to twardy zawodnik. I bardzo nie lubi komunistów. Generalnie na wyspie nie lubimy komunistów. — Cezary nagle spoważniał.

— Przecież nie jestem komunistą! — zaprzeczyłem gwałtownie. — Całe lata osiemdziesiąte działałem w opozycji...

— Jednak nadal jesteś ze starego kraju. — Cezary spojrzał mi w oczy. — Może i w Polsce się pozmieniało, ale nie znasz mentalności tych ludzi. Przez całe ich życie podejrzenie o jakiekolwiek związki z komunistami było wyrokiem śmierci dla ich kariery. Ale dość już o interesach, mamy flaszkę do skończenia. Wypijmy za twoją przyszłą książkę! — powiedział i stuknął się ze mną kieliszkiem.

* * *

Reszta wieczoru upłynęła nam na rozkosznej libacji, połączonej z konsumpcją lokalnych specjałów. W knajpie serwowano głównie malgaskie jedzenie. Orkiestra cały czas przygrywała na modłę kubańską.

Obserwowałem Cezarego, gdy zajadał się krewetkami po kreolsku. Uśmiechnąłem się pod nosem. Sprawiał wrażenie zadowolonego z życia karierowicza, mocno osadzonego wśród lokalnej elity. Trudno mi było uwierzyć, że był kiedyś równie szalonym poszukiwaczem przygód jak ja. Pamiętałem jednak o jego aresztowaniu w Iranie. Dwa tygodnie mogą nie wydawać się długim okresem, chyba że codziennie jesteś katowany przez prawdziwych profesjonalistów w tym fachu. Trudno mu się dziwić, że postanowił od tamtej pory unikać jakichkolwiek kłopotów. Zresztą było mu do twarzy z tym nowym, oportunistycznym sznytem.

Widziałem już takie przypadki wcześniej. Znajomy zachodnioniemiecki dziennikarz, największy awanturnik, jakiego poznałem, z dnia na dzień sprzedał cały swój majątek i zamieszkał w drewnianej chatce na Islandii. Jak się potem dowiedziałem, w trakcie wojny w Libanie izraelski transporter opancerzony, w którym się znajdował, wjechał na minę pułapkę. Jako jedyny cudem ocalał. Podobno do dzisiaj cierpi na szok pourazowy. Ryzyko zawodowe. Biorąc pod uwagę powyższe, Cezary skończył całkiem dobrze.

Obserwowałem szalejącego saksofonistę. Przez chwilę zacząłem się poważnie zastanawiać nad emigracją. Nowa Warszawa miała w sobie coś hipnotyzującego, nie tylko w porównaniu z szarzyzną PRL-u. Jej rozmach — architektura, życie kulturalne, wielki biznes, mieszanka wszystkich ras, wyznań i narodowości — sprawiał, że chciało się tu żyć. Była jak diament wyrzucony na brzeg Oceanu Indyjskiego. Wielki i błyszczący pośrodku Czarnego Lądu — ostatni, a może raczej pierwszy, bastion cywilizacji na kontynencie.

Cieszyłem się jak małe dziecko, że w końcu tu trafiłem. Madagaskar był moim marzeniem od niepamiętnych czasów, podobnie jak milionów innych Polaków w starym kraju. W końcu mogłem zobaczyć go na własne oczy.

Pomimo licznych trudności i przeciwności losu, udało mi się tu w końcu dotrzeć. Rozpierała mnie euforia, kiedy pomyślałem o nadchodzącej podróży po wyspie. Tym razem nie traktowałem wyprawy jedynie jako pracy. Chciałem skonfrontować moje długoletnie oczekiwania z rzeczywistością. Na razie Madagaskar wychodził z tego starcia zwycięsko.

Zachwycało mnie wszystko, co widziałem na wyspie. Mogłem sobie jedynie wyobrażać, co mnie jeszcze czeka na tym samotnym kawałku lądu. Ciekawość łączyła się w moim przypadku z ekscytacją nadchodzącą przygodą. Nie mogłem się doczekać, kiedy będę mógł się w pełni zanurzyć w tym nowym, wspaniałym świecie. Egzotycznym, ale stworzonym przez Polaków.

* * *

Cezary zaczął powoli dogorywać. Ja też nie trzymałem się zbyt mocno, ale widać było, że długoletni brak obecności w starym kraju osłabił jego kiedyś mocną głowę. Nim wybiła dwunasta, oznajmił, że musi zwijać się do domu.

Postanowiliśmy zapalić jeszcze papierosa, czekając na zewnątrz na samochód. Poczęstowałem Cezarego z mojej paczki Browniesów.

— Kuba, a robisz coś w czwartek? Musimy się koniecznie spotkać raz jeszcze! — powiedział.

— Nie mam na razie żadnych planów.

— To świetnie! — ciągnął z entuzjazmem. — Pojedziemy na plażę pod miastem. Wezmę moją rodzinkę, będziesz miał okazję ich poznać. Wstępnie umówmy się na dwunastą, jeszcze zadzwonię! — rzucił, wsiadając do taksówki.

Już miałem zbierać się do powrotnego spaceru, kiedy moją uwagę przykuła ubrana w czerwoną sukienkę młoda kobieta o kruczoczarnych włosach, która właśnie wyszła z lokalu zapalić. Żywo gestykulując, tłumaczyła coś po włosku swoim dwóm towarzyszom.

Przyjrzałem się jej dokładniej. Był to nie kto inny, a moja stara znajoma, Catherine z Neapolu. Reporterka „Corriere della Sera”. Ostatni raz widzieliśmy się ponad rok temu w Angoli. Czekałem wtedy w Luandzie na powrót do Polski, a Catherine przygotowywała się do wylotu do Afganistanu. Musiałem jej nie zauważyć, kiedy siedzieliśmy wewnątrz knajpy z Cezarym.

Catherine. Poczułem nagły, irracjonalny niepokój. Jak często żartowaliśmy w środowisku, była piątym jeźdźcem apokalipsy, zwiastunem wojen, rewolucji i przewrotów. Intuicyjnie potrafiła wyczuć nadchodzące zmiany sytuacji politycznej nawet w najdalszych zakątkach świata. Lepiej niż najlepsze służby wywiadowcze.

Pamiętam, że kiedy przybyłem do Iranu w samym środku rewolucji, Catherine siedziała tam już od roku. Zdążyła w tym czasie zbudować sobie siatkę kontaktów i zebrać mnóstwo materiałów. Jej pojawienie się zawsze oznaczało niechybny konflikt lub przynajmniej zasadnicze przemiany w danym kraju.

Tym bardziej zastanawiający był jej pobyt na Madagaskarze. Kraj był stabilny, a ostatnie poważne działania zbrojne na jego terytorium toczyły się jeszcze na początku lat sześćdziesiątych. Rządzącym wyspą daleko było co prawda do gołąbków pokoju, jednak swoje militarne eskapady realizowali głównie na frontach różnych afrykańskich wojen. Madagaskar oficjalnie pozostawał oazą spokoju, nie licząc działań przetrzebionej komunistycznej partyzantki w głębokim interiorze.

Czyżbym coś przeoczył?

Catherine szybko mnie dostrzegła i szeroko się uśmiechnęła. Podszedłem do niej i przywitałem się z nią wylewnie. Towarzyszący jej mężczyźni okazali się należeć do jej zespołu — jeden był fotografem, a drugi reportażystą, tak jak ona.

— No, no, Giacomo, w końcu jakiś normalny Polak w tym cyrku. Paolo — zwróciła się do jednego ze swoich towarzyszy. — Cały czas powtarzam, że ci tutejsi Polacy są jacyś zbyt weseli. Za to Giacomo, ach, od razu jak się pojawiłeś, poczułam tę wschodnioeuropejską melancholię.

— Ciebie też dobrze widzieć, Katy. Myślałem, że już nie wrócisz z Pandższeru.

— Wiesz przecież dobrze, że potrzeba czegoś więcej niż kilku sowieckich śmigłowców, żeby mnie wykończyć — odparła z uśmiechem. — A ciebie co w końcu tutaj przywiało? Myślałam, że będziesz mi smęcić do końca życia o podróży na Madagaskar, a nigdy tu nie dotrzesz.

— W końcu doczekałem się momentu, w którym przyjazd tutaj nie oznacza końca mojej kariery w Polsce. Piszę reportaż dla, że tak powiem — spoważniałem — rodaków.

— Ach tak, u was przecież wielkie zmiany ostatnio. A jak ci się podoba w tej waszej tropikalnej Polsce?

— Za gorąco — mrugnąłem niby porozumiewawczo, chcąc wyjść na rozluźnionego.

— Giacomo, jak zawsze, człowiek niewielu słów. Ale sądząc po twoim stanie, chyba znalazłeś już lekarstwo? — spytała retorycznie.

— Według najlepszych wzorców. A wy co tu robicie?

— Teraz korzystamy z uroków Nowej Warszawy i aklimatyzujemy się. Przylecieliśmy niedawno — powiedziała.

— Zapowiada się długa noc?

— Na to wygląda. Giovani i Paolo chcą skorzystać z zaproszenia pewnego znajomego włoskiego filmowca, ma willę na Jastrzębich Klifach. Akurat dzisiaj urządza imprezę.

— Może jednak skusisz się na jeszcze jednego drinka tutaj, po starej znajomości? — spytałem z nadzieją.

Catherine popatrzyła po swoich towarzyszach. Na pierwszy rzut oka widać było, że są gotowi do ruszenia w dalszą drogę. Jednakże, po krótkiej rozmowie po włosku, pokiwali głowami. Szybko pożegnali się z nami i wsiedli do jednej z oczekujących przed „Cafe l’équateur” taksówek.

— Ustaliliśmy, że spotkamy się na miejscu. Giacomo, za długo się nie widzieliśmy, żebym przepuściła taką okazję — powiedziała Catherine, uśmiechając się. — Swoją drogą, dalej jesteś z tą swoją dziewczyną z Polski?

— Cały czas — uśmiechnąłem się.

— Ach, jaka szkoda. — Catherine jakby posmutniała.