Czas zmian. Kamienica pod Irysami - Wiktoria Gische - ebook

Czas zmian. Kamienica pod Irysami ebook

Gische Wiktoria

4,3

Opis

My, kobiety, chcemy iść własną drogą!

Radość z odzyskania niepodległości powoli przygasa. Wojna odcisnęła piętno na całym społeczeństwie. W tym trudnym czasie trzeba znaleźć siły, aby od nowa ułożyć swoje życie i realizować marzenia. Nawet te najśmielsze…

Eleonora, Stefania i Rozalia szukają swojego miejsca w powojennym Krakowie. Wyzwolone zachowanie młodych kobiet często budzi oburzenie wśród mieszkańców, jednak one nie zważają na konwenanse. Gdy wydaje się, że bohaterki odnalazły życiową stabilizację, niespodziewana wiadomość burzy ich dotychczasowy spokój.

Jak poradzą sobie z przeciwnościami losu? Czy spotkają prawdziwą miłość?

Morderstwo z zazdrości, młoda wdowa, tajemnicza sekta. I namiętny romans wbrew wszystkim.

W drugim tomie sagi „Kamienica Pod Irysami” nadchodzi pora na zmiany, nowe uczucia i marzenia.

Wiktoria Gische – autorka książek historyczno-obyczajowych. Z wykształcenia i z zamiłowania jest historykiem. Mieszka na Śląsku. "Niespokojne lata" to pierwszy tom sagi „Kamienica Pod Irysami”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (120 ocen)
62
39
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beata_G08

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła, drugi tom z większą ilością wątków powodujących przyśpieszone bicie serca. Akcję spowalniają niepotrzebnie, moim zdaniem, przytaczane mowy, cytowane dokumenty czy informacje historyczne dotyczące poszczególnych krakowskich budowli. Nieco irytujące jest też obfite w szczegóły opisywanie świątecznych zwyczajów, przygotowywania posiłków itp. To wszystko z pewnością daje obraz tamtej epoki, ale chwilami ma się wrażenie, że nie czyta się powieści, a podręcznik historii.
00

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2020Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Agnieszka ZielińskaKorekta: Katarzyna Onderka, Alicja LaskowskaProjekt okładki: Paweł Szczepanik / BookOne.plZdjęcia na okładce: © Agneskantaruk/Shutterstock; © Ildiko Neer/Arcangel Images Skład: Lucyna SterczewskaePub e-ISBN: 978-83-277-2551-6Mobi e-ISBN: 978-83-277-2552-3MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAŁ HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: SKLENIARZ • KrakówPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

Spis rozdziałów

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 1

Julian włożył zmarznięte dłonie w kieszenie płaszcza. Postawiony kołnierz chronił go od silnie wiejącego wiatru, który wzmagał odczucie chłodu. Grudzień roku 1918 był mroźny i śnieżny. Hrabia Michałowski podążał żwawym krokiem przed siebie, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu Rozalii. Nie pamiętał, kiedy ostatnio do niej zaglądał.

Jego uwagę zwrócił radosny śmiech dzieci dokazujących na pobliskim skwerze. Przystanął na chwilę. Nieopodal najwyraźniej toczyła się śnieżna bitwa. Chłopcy versus dziewczynki. Uśmiechnął się na wspomnienie takich zabaw. Nagle jedna z zabłąkanych śnieżnych kul wylądowała na jego płaszczu. Śmiech zamarł na ustach dzieci, które jakby rażone piorunem stanęły, czekając na jego reakcję. Powoli zerknął na biały kleks zdobiący przód ciepłego okrycia, a potem, niespiesznie, trzymając swawolników w niepewności, pochylił się, żeby zagarnąć nieco białego puchu. Śnieg był ciężki i lepki, dlatego jego śnieżka była prawie idealnie kulista. Wziął lekki zamach i wycelował w stojącego najbliżej zatrwożonego chłopca, a potem rzucił się ze śmiechem w stronę dzieci. Te z piskiem rozbiegły się po skwerku, formując naprędce śnieżki, które po chwili poleciały w kierunku Juliana. Michałowski zauważył, że strony walczące do tej pory między sobą w obliczu wspólnego zagrożenia zwarły szyki, zawiązując tymczasowy, nieformalny pakt o nieagresji. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy Julian dostrzegł zbliżających się w jego kierunku dwóch mężczyzn. Od razu rozpoznał przedstawicieli Straży Obywatelskiej, którą Rada Miejska uformowała na początku listopada. Nie miał nic przeciwko jej powołaniu. Na przestrzeni kilku ostatnich tygodni okazali się bardzo przydatni, jak choćby parę dni po powstaniu Żydowskiej Rady Narodowej, kiedy to kilkunastu mieszkańcom nie spodobała się ta nowa, najważniejsza reprezentacja ludności żydowskiej. Tylko dzięki szybkiej reakcji strażników skończyło się na niegroźnej szarpaninie i słownych obelgach, w jaką krewcy młodzieńcy, sądząc po ubraniach, pochodzący z dobrych domów, wdali się z młodzieńcami z dzielnicy żydowskiej.

Strażnicy byli już na wyciągnięcie ręki. Dopiero po krótkiej chwili dzieci zdały sobie sprawę, że młody, elegancko ubrany mężczyzna, który stał się częścią ich bitwy, zatrzymał się. Reszta uczestników poszła w jego ślady, a radosny śmiech zamarł nagle na spierzchniętych od wiatru ustach.

– Co tu się dzieje? – Starszy z mężczyzn obrzucił dzieci surowym spojrzeniem. Tymczasem młodszy bacznie przyglądał się Julianowi.

– Bitwa na śnieżki – odparł hrabia.

– Pan zdaje sobie sprawę, że nie należy zakłócać porządku? – ­zapytał starszy strażnik. Julian nie odpowiedział na te słowa.

Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby ocenić stojących przed nim. Służbiści. Nadgorliwcy. Formaliści. Bardziej papiescy od papieża. Znał ten typ. Żadne tłumaczenia nie wystarczały i nie były brane pod uwagę, dlatego wolał milczeć niż strzępić język po próżnicy.

– Proszę nie wszczynać zamieszania – warknął młodszy, odwracając się w stronę dzieci, które nie czekając na dalszy rozwój wypadków, pobiegły przed siebie, zostawiając Juliana samotnie na polu bitwy.

Michałowski wzruszył tylko ramionami, nie kwapiąc się do dalszej dyskusji. Bezcelowej, tego był pewien. Zresztą i tak nie miałaby ona już większego znaczenia, skoro zabawa została bezceremonialnie zakończona. Ruszył przed siebie, uśmiechając się szeroko. Czuł się zrelaksowany i beztroski jak dziecko. Potrzebował takiego odprężenia. Większość mieszkańców potrzebowała. Radość z odzyskanej wolności już dawno opadła, a w jej miejsce pojawiła się troska i strach o ­przyszłość, która na razie nie wyglądała obiecująco.

I chociaż miastu oszczędzono ciężkich walk, ślady wojny były widoczne na każdym kroku. Zniszczone ulice, Planty i inne zielone skwery, a na Dietla ziejące czernią okopowe dziury, przypominające o niedawnej tragedii. Julian wzdrygał się, mijając namacalne świadectwa ludzkiego okrucieństwa. Ale nie tylko drogi, ulice, chodniki czy domy doznały uszczerbku. Doznali go przede wszystkim mieszkańcy Krakowa. Wciąż brakowało żywności. Ludzie chodzili głodni, zmęczeni, zrezygnowani, zmarznięci, ponieważ stan zaopatrzenia miasta w opał był katastrofalny. Braki wszystkiego odczuwano na każdym kroku, ale najgorszy był brak bliskich, którzy albo nie wrócili z wojny, albo zostali zabrani przez grypę hiszpankę, jaka niedawno przetoczyła się przez miasto.

‒ Uważaj, jak leziesz! – Donośny krzyk tuż przy uchu otrzeźwił Juliana.

Hrabia natychmiast się zatrzymał, odskoczył nieco do tyłu i jednocześnie kiwnął przepraszająco woźnicy, który manewrował wozem tak, żeby nie potrącić przechodnia.

Dość tego czarnowidztwa, pomyślał. Czas spojrzeć w przyszłość, która z wolna zaczynała się klarować. Nie tak dawno podjął ważną decyzję i pragnął się nią dziś podzielić z Rozalią. Miał szczerą nadzieję, że kroki, które zamierzał podjąć, w pewnym stopniu zwrócą mu dawne życie.

W tym celu zajrzał dziś na Uniwersytet. Chciał się wywiedzieć, jakie ma szanse na podjęcie dalszych studiów, które zamierzał zakończyć obroną pracy doktorskiej. Miał nadzieję spotkać profesora Bobrzyńskiego, ale z uwagi na wciąż trwające zawieszenie wykładów – wprowadzone na prośbę samych studentów, pragnących wstąpić do armii, aby wesprzeć walkę o niepodległość tam, gdzie wciąż trwała – skład kadry był mocno okrojony.

Julian zamyślił się tak bardzo, że dopiero mdły smród, który nagle wdarł się do jego nozdrzy, przywrócił go do rzeczywistości. Rozmyślając o przeszłości i przyszłości, skręcił nieuważnie w ulicę Jabłonowskich, na której od niedawna funkcjonowała jatka uruchomiona przez magistrat. Sprzedawano w niej podroby i głowy w połówkach po możliwie najniższych cenach, tak aby na odrobinę czegoś, co mogło nosić nazwę mięsa, było stać nawet najuboższych. A ich szeregi zwiększały się z dnia na dzień. Nietrudno było wśród stałych tu bywalców dostrzec nowych. Ostrożnych, zlęknionych, jakby nie na miejscu, noszących wciąż jeszcze dobre i drogie ubrania, kupione kiedyś, kiedy świat wyglądał zgoła inaczej.

Julian odwrócił wzrok i przyspieszył kroku, jakby prędkość, z jaką się oddalał, miała uchronić go przed podzieleniem losu ludzi stojących w kolejce.

***

Wreszcie w oddali zamajaczył zarys ażurowego ogrodzenia, które oddzielało posiadłość Tojewa od ulicy, dziś pustej i dziwnie przygnębiającej, chociaż biel śniegu powinna łagodzić krzywizny domów stojących wzdłuż drogi. Szare, wolno sunące w stronę nieba smugi dymu tylko wzmacniały to wrażenie. Julian przystanął na chodniku, tuż obok ozdobnej furtki. Już za pierwszym razem, kiedy miał przyjemność tu gościć, w myślach pogratulował twórcy ogrodzenia talentu, zręczności, precyzji i zapewne morza cierpliwości, jakiej wymagała praca nad płotem, który sam w sobie stanowił małe dzieło sztuki. Hrabia przeniósł wzrok na park. Konary wiekowych drzew uginały się od śniegu. Cieńsze gałązki smętnie zwisały aż do ziemi, niemo prosząc o zdjęcie ciężaru z ich barków. Zarys neogotyckiego pałacyku, ukrywającego się za bezlistnymi drzewami, z grubą czapą śniegu na dachu, przyciągnął wzrok Juliana. Wreszcie Michałowski nacisnął klamkę i otworzył furtkę. Gestowi temu towarzyszyło ciche skrzypnięcie, które brzmiało jak słaby protest przeciwko zakłócaniu panującego spokoju.

Już miał sięgnąć po kołatkę w formie lwiej głowy, kiedy nagle drzwi otworzyły się na oścież.

‒ Zastanawiałam się, czy wejdziesz, czy jednak zdezerterujesz? – Rozalia uśmiechnęła się do brata.

‒ Podziwiałem to surowe piękno, które uwidacznia się tylko zimą – powiedział, przekraczając próg i zamykając za sobą drzwi. Nie chciał pozwolić na niepotrzebną utratę tak cennego ciepła. – Śnieg dodaje tajemniczości. Wszystko zmiękcza, upiększa, ale niektóre rzeczy nawet w tej scenerii wyglądają posępnie i przygnębiająco.

‒ Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś w nastroju melancholijnym. To do ciebie niepodobne. Radość, ciekawość, energia, złość, a ostatnio nawet agresja. Tak, to Julian, ale melancholia i zaduma? – Na chwilę pomiędzy rodzeństwem zapadła cisza. – Wejdź. Chyba nie zamierzasz stać w korytarzu. Chociaż… – Słowa zawisły w powietrzu. – Jeżeli przysłała cię matka i przychodzisz tylko z jej polecenia, to nie kłopocz się zdejmowaniem okrycia. Nie zamierzam na nic się zgadzać.

‒ Nie wiem, o czym mówisz, ale mam niezmienną ochotę się dowiedzieć. – Ruszył za Rozalią, która prowadziła go do niezbyt dużej, ale przytulnej biblioteki.

‒ Teraz, kiedy mamy taki problem z opałem, proszę, żeby palono tylko w bibliotece oraz wieczorem, kilka godzin przed snem, w sypialni. Spoglądając na dom, musiałeś zapewne zauważyć, że szyby w większości okien pomalował szron. Nie tylko u mnie. Sąsiedzi także narzekają na panujące zimno, przed którym nie ma ucieczki, nawet w domowych pieleszach. Gdybym była dzieckiem, pewnie cieszyłyby mnie te małe dzieła sztuki, ale teraz modlę się już o nastanie cieplejszych dni. Usiądź. Pójdę poprosić o ciepłą herbatę i coś do zjedzenia. Wyglądasz na przemarzniętego i głodnego. Czyżbyś dotarł do mnie pieszo?

‒ Pomyślałem, że zrobię sobie mały spacer. Po kilkunastu metrach pożałowałem, ale nie miałem zamiaru łatwo się poddawać. Potem ucieszyłem się z tego pomysłu. Nie uwierzysz, zresztą sam nie dałbym wiary, gdyby ktoś dziś rano powiedział, że wezmę udział w prawdziwej bitwie.

Rozalia uniosła jedną brew. Julian zauważył to po raz pierwszy. Nie pamiętał, aby wcześniej tak robiła.

– Przez przypadek stałem się uczestnikiem zażartej wojny na śnieżki, którą niestety przerwali nadgorliwcy ze Straży Obywatelskiej. Przynajmniej przez tych kilka minut mogłem zapomnieć o szarym życiu.

Westchnął, ale na jego twarzy natychmiast pojawił się szeroki uśmiech. Rozalia odpowiedziała tym samym. Od tak dawna nie ­widziała prawie szczęśliwego Juliana.

– I tak, masz rację. Jestem wyziębiony i koszmarnie głodny, więc jeśli to nie problem, chętnie napiłbym się gorącej herbaty albo czegoś mocniejszego. Albo gorącej herbaty i czegoś mocniejszego. I zjadłbym coś. – Spojrzał na siostrę tak niewinnym wzrokiem, że Rozalia nie mogła się nie roześmiać.

‒ A skoro mowa o strażnikach, ostatnio widziałam ich, jak pomagali dziewczętom z Organizacji Słuchaczek Uniwersytetu ładować dary z pomocą dla Lwowa. Kiedy je zobaczyłam, od razu pomyślałam o Eleonorze. – Nie zamierzała o niej wspominać i dlatego teraz z niepokojem, czy aby nie popsuła bratu radosnego nastroju, spojrzała na Juliana. Ten niedawno skończył przygotowany posiłek i teraz raczył się resztką ciepłej herbaty, którą Rozalia zgodnie z jego prośbą wzmocniła rumem.

‒ Kiedy przyszedłem, wspomniałaś coś o matce. Czy oświecisz mnie w tej materii? – Julian nie zamierzał podejmować wątku ­Eleonory. Rozalia uszanowała zmianę tematu.

‒ Chodzi o święta. Dostałeś zapewne zaproszenie na kolację wigilijną oraz na obiad w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, na który ma się zjechać także dalsza rodzina. Matka wymieniała sporo imion i nazwisk, ale pogubiłam się na samym początku. Podziękowałam i obiecałam, że przyjdę. I wtedy matka zapytała, czy Tojew też się pojawi. Zresztą pytała o niego już kilka razy. Nawet ojciec zainteresował się jego nieobecnością.

Julian miał zamiar dodać, że faktycznie ciągły pobyt Tojewa w Wiedniu należy uznać za afront, ale Rozalia, jakby uprzedzając jego zamiary, zgromiła go wzrokiem. Słuchał więc, nie komentując niczego. Na razie.

– Odparłam, że Mikołaja nie będzie. Przyjdę sama. I wtedy matka powiedziała, że Boże Narodzenie to święta rodzinne, a skoro tak, to należy je spędzać w gronie najbliższych, a mąż zalicza się do tego grona jak nikt inny. Chciałam go wytłumaczyć, ale znasz mamę: dodała, że albo przyjdziemy razem, albo mam nie przychodzić wcale, żeby nie wywoływać lawiny pytań, jak to ujęła, chcąc nieco złagodzić ostrość wypowiedzi. Jakiś czas temu przejrzałam na oczy. Już nie tak łatwo mnie nabrać i na pewno nie dam sobą manipulować. Więc jeżeli przysłała cię, żeby zakomunikować, że daje zezwolenie, abym przyszła sama, to przekaż jej, że przyjęłam już inne zaproszenie.

‒ Nie martwi cię bezustanna nieobecność męża? Rozumiem, że Tojew nie był wymarzonym wybrankiem, ale skoro oboje podjęliście decyzję założenia rodziny i związania się węzłem małżeńskim, jego ciągła absencja jest nie tyle dziwna, ile oburzająca i uwłaczająca. Wiesz, o czym to może świadczyć? Może nie jesteś jedyną kobietą w życiu Tojewa?

Uśmiech Rozalii powiedział Julianowi więcej niż tysiąc słów.

‒ A więc jednak Tojew będzie zobligowany dać mi satysfakcję, której już raz uniknął dzięki twoim i Eleonory staraniom. Tym razem nie pozwolę, aby jego niegodne zachowanie rzutowało na moją siostrę, a pośrednio także na całą rodzinę.

‒ Och, Julianie. – Rozalia westchnęła głośno, prawie dramatycznie. – Przez większość życia uważałam cię za człowieka postępowego. Wychodzącego poza określone ramy. Nieprzejmującego się zasadami, które niczym kajdanki krępowały twój sposób bycia. Tymczasem myliłam się. Zdaje mi się, że to tylko poza dla świata, a w rzeczywistości jesteś jak ojciec i matka. – Podniosła rękę, nie pozwalając bratu dojść do głosu. – Nie, nic nie mów. Wszystko, co powiesz, i tak nie będzie miało znaczenia. Żadnego pojedynku nie będzie, a z pewnością nie w obronie mojej czci. Gdybym ci na to pozwoliła, byłabym okropną hipokrytką.

‒ Nie rozumiem. Chcesz przez to powiedzieć, że…

‒ Oczywiście, że rozumiesz, i wiesz dokładnie, co chcę powiedzieć. Może cię to nieco dziwić, może nawet bulwersować, ale nie próbuj mnie potępiać. To są sprawy między mną a moim mężem i skoro doszliśmy do porozumienia, nie zamierzam tłumaczyć się bratu. Widzę, że chcesz mnie upomnieć, strofować. Niczym matka wygłaszać kazania. Proszę, nie rób tego. Obawiam się, że któreś z nas może powiedzieć o jedno słowo za dużo. Proszę cię także, żebyś nie pytał, kto to, gdzie i kiedy się poznaliśmy. Nie mam ochoty rozmawiać na ten temat, szczególnie że jest już nieaktualny.

Wypowiadając ostatnie słowa, Rozalia posmutniała, zaś Julian, chociaż bardzo się starał, nie potrafił ukryć delikatnego uśmiechu świadczącego o uldze, jaką poczuł na wieść, że romans Rozalii jest już wspomnieniem.

W bibliotece zapadła absolutna cisza, przerywana tylko miarowym tykaniem zegara i dalekimi odgłosami, jakie zazwyczaj słychać w domu, w którym toczy się życie.

‒ Wspomniałaś coś o zaproszeniu, które przyjęłaś na kolację wigilijną? Prawda to czy tylko wybieg, na wypadek gdyby jednak matka zmieniła zdanie?

‒ Pewnie kiedyś szukałabym prawdopodobnej wymówki, żeby nie skorzystać z wymuszonego zaproszenia i jednocześnie nie narazić się na gniew matki, ale życie nauczyło mnie, że nie można bać się własnego cienia. Dziś nie potrzebuję już szukać wymówek. Gdybym nie wybierała się z wizytą, nawet otrzymawszy stosowne wezwanie do stawienia się w domu na wigilijną kolację, nie skorzystałabym. Odmówiłabym uprzejmie, acz kategorycznie.

***

Julian szedł powoli przed siebie, nie zważając na mróz, który teraz, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno, znacznie przybrał na sile. Jako dziecko uwielbiał wsłuchiwać się w każde, najdrobniejsze nawet skrzypnięcie śniegu chrzęszczącego pod butami. Szedł wtedy wolno, noga za nogą. Wlókł się przez to niemiłosiernie, denerwując matkę, która nawet wtedy, kiedy ze zdenerwowania gotowała się w niej krew, na zewnątrz wyglądała niczym uosobienie spokoju. I chociaż dzisiejszego wieczoru śnieg chrzęścił w rytm jego wolnych kroków, Julian nie zdawał sobie z tego sprawy. Myśli młodego hrabiego zajmowała niedawno skończona rozmowa z siostrą. Rozalia długo nie chciała zdradzić, od kogo dostała zaproszenie i gdzie wybiera się na kolację wigilijną. Prosił ją, błagał, w końcu zagroził, że obrazi się śmiertelnie, śmiejąc się oczywiście przy tych słowach. Widać jednak jego desperacka chęć poznania tajemnicy sprawiła, że Rozalia wreszcie wyznała mu prawdę.

‒ Jakiś czas temu spotkałam na mieście Teklę Schramm. Przeszłabym dalej, nie poznawszy jej, ale ona najwyraźniej nie miała takiego problemu, ponieważ zagadnęła mnie od razu. Muszę powiedzieć, że chociaż nie miałam okazji poznać Schrammowej na tyle dobrze, aby ferować wyroki o jej charakterze, z pewnością mogę powiedzieć, że na jej twarzy malowało się prawdziwe zmartwienie i tęsknota. Wyznała mi, że strasznie tęskni za córkami. Stefcia, jak wiesz, wyjechała do Wiednia, Eleonora zaś do Paryża.

Julian westchnął na wspomnienie ich ostatniego spotkania na peronie. Miał wówczas szczerą nadzieję, że kiedy Eleonora odkryje, co wrzucił do kieszeni jej płaszcza, zrezygnuje z wyjazdu. Nie, nie był aż tak naiwny, żeby wierzyć, że od razu wróci do niego, założy pierścionek i zapomni o jego okrutnym wobec niej zachowaniu, ale gdzieś głęboko chciał wierzyć, że nie wyjedzie.

– Julianie, Julianie! – Rozalia podniosła głos. – Czy ty mnie w ­ogóle słuchasz?

‒ Przepraszam, zamyśliłem się. – Mówiąc to, zrobił skruszoną minę.

‒ Nie umknęło to mojej uwadze. A więc, kiedy tak opowiadała o pustym domu, pozbawionym śmiechu dziewcząt, coś we mnie drgnęło i sama nie wiem dlaczego, powiedziałam matce Eleonory, że najpewniej ja w tym roku również spędzę święta w małym, zaledwie jednoosobowym gronie. Kiedy Schrammowa usłyszała, że zamierzam sama jak palec siedzieć przy wigilijnym stole, od razu wystosowała zaproszenie i nie miałam możliwości go odrzucić. Ta kobieta potrafi być nieprzejednana.

‒ Coś mi się zdaje, że nie musiała namawiać cię aż tak długo, prawda? – Julian mrugnął do siostry.

Rozalia zdążyła zauważyć, że zachowywał się dziś dużo swobodniej. Naturalnie. Gdyby nie melancholia, która nachodziła go od czasu do czasu, sprawiając, że zamyślał się na chwilę, zatapiał w świecie wspomnień, a może marzeń, powiedziałaby, że rozmawia z dawnym Julianem.

‒ Masz rację. Nie musiała prosić zbyt długo. W końcu jaka czekałaby mnie perspektywa? Samotność. Nie, dziękuję. Wierzę, że to będzie cudowna kolacja. – Rozalia zamilkła na chwilę. Siedzieli w ciszy przez jakiś czas, każde pogrążone we własnych myślach. – A może poszedłbyś ze mną?

I właśnie teraz, wracając do domu, wciąż zastanawiał się nad propozycją Rozalii, choć przecież odrzucił zaproszenie szybko, jednoznacznie i, jak powiedział, nieodwołalnie. W swym zamyśleniu nawet nie zauważył, kiedy z Kanoniczej stanął na Grodzkiej i zatrzymał się przy domu, w którym wieki temu mieszkał mistrz Stwosz. Palce Juliana, jakby prowadzone niewidzialną ręką, dotknęły czarnej opaski przysłaniającej pusty oczodół. Przypomniał sobie słowa ojca, który oprowadzając jego i Rozalię po mieście, snuł opowieści o ciekawych miejscach i ludziach z nimi związanych.

„Trzeba wam wiedzieć – mówił ojciec, patrząc na Juliana, który pożerał każde jego słowo – że mistrz Stwosz nie był człowiekiem wolnym od wad i grzechów. Kiedy skończył pracę nad naszym pięknym ołtarzem, przeprowadził się do Norymbergi. Tam zainwestował sporą sumę pieniędzy, które niestety stracił, a chcąc je odzyskać, najpierw sądził się w majestacie prawa, a potem, kiedy zapadł wyrok nie po jego myśli, dopuścił się fałszerstwa. Z tego też powodu musiał schronić się w klasztorze, w którym służył jego syn. Dzięki wstawiennictwu zięcia uszedł z życiem. Kary jednak nie uniknął. Jako fałszerza naznaczono go, odciskając rozżarzonym prętem piętno na obu policzkach mistrza”.

Ja przynajmniej straciłem oko w szlachetnej walce, ty oszpeciłeś się na własne życzenie, pomyślał Julian, zwracając się twarzą w stronę kamienicy, jakby w którymś z jej okien miał zobaczyć twarz rzeźbiarza, ale zamiast naznaczonych policzków widział tylko ciemne oczodoły okien. W końcu ruszył dalej.

Nogi same zaniosły go na Planty. Przez mieszkańców uznawane za najpiękniejszy park, niczym wianek na dziewczęcej głowie otulający śródmieście. Uspokajająca oczy zieleń ustąpiła miejsca skrzącej się w świetle księżyca bieli.

Wspomnienie spaceru z Eleonorą wdarło się nieproszenie do głowy Juliana. Cisza panująca o tej porze na Plantach została zagłuszona rozmowami i śmiechem przechodniów, których mijali tamtego dnia, w czerwcu jeszcze przed wybuchem wojny. Przed oczami stanęły Julianowi obrazy tak żywe, jakby wszystko zdarzyło się nie przed kilkoma laty, a ledwie przed paroma dniami. Upalny letni dzień. Ławki zajęte przez złaknionych promieni słonecznych krakowiaków. Wypełnione po brzegi kawiarenki. Beztroska, śmiech, gwar.

‒ Czy wiesz, że niebawem minie sto lat od ich założenia? Dziś to nie do uwierzenia, ale kiedyś jak okiem sięgnąć ciągnęły się tu wały i rowy forteczne. – Eleonora zatoczyła ręką krąg, chcąc tym gestem zobrazować swoje słowa. – Tylko dzięki umiejętnościom Radwańskiego oraz funduszom Straszewskiego możemy cieszyć się tym miejscem. – Przerwała, patrząc karcąco na Juliana. – Śmiejesz się ze mnie? – Na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Julian zdążył się już zorientować, że nie był to bynajmniej rumieniec zażenowania, raczej wzburzenia, żeby nie powiedzieć: gniewu.

‒ Gdzieżbym śmiał. – Uśmiechnął się szerzej, prowokując ją jeszcze bardziej. Oczy Eleonory ciskały gromy. – Nie śmieję się z ciebie, tylko do ciebie. Jestem oczarowany twoją wiedzą.

‒ Dziękuję za komplement, ale to nic takiego – odpowiedziała spokojnie. – Wystarczy poszukać i poczytać. Jak mówi moja mama, chociaż akurat nie w kontekście nauki, dla chcącego nic trudnego.

Odgłos kłótni, najpewniej pijackiej, zbliżających się delikwentów przywołał Juliana do rzeczywistości. Hrabia żwawo ruszył przed siebie. Nie miał ochoty na przepychanki, czy to słowne, czy inne. Najwyższy czas wrócić do domu, pomyślał, chowając głowę wkołnierzu płaszcza. Był głodny i zmarznięty. Długi spacer nie pomógł mu powziąć decyzji, bo chociaż powiedział Rozalii, że nie ma zamiaru brać udziału w kolacji u Schrammów, wcale nie był tego taki pewny.

Rozdział 2

‒ Byłam dziś u Dutkiewicza…

Słowa Tekli wyrwały Jana z zamyślenia.

‒ U kogo?

‒ Nie słuchasz. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. – Jak zwykle ostatnio. – Jan zerknął w stronę żony. Minę miał skruszoną, nie mógł bowiem zaprzeczyć.

‒ Bardzo cię przepraszam, ale wciąż rozmyślam nad propozycją, którą złożono mi przed kilkoma dniami, abym jako człowiek zajmujący się finansami i od lat szanowany za uczciwość wobec klientów, czy to prywatnych, czy firmowych, przyjął stanowisko w Komitecie dla Zwalczania Lichwy. Sama musisz przyznać, że włodarze miasta wykazali się zmysłem przewidywania, powołując komitet do życia. Nie trzeba robić zakupów, żeby wiedzieć, jaka panuje na mieście drożyzna, nie wspominając już o tych, którzy w ludzkiej desperacji szukają okazji do szybkiego, acz nieuczciwego zarobku, użyczając pieniędzy na niebotyczny procent.

‒ A więc właśnie o tym chciałam ci powiedzieć…

‒ O wysokości stóp procentowych? – Jan po raz kolejny wszedł Tekli w słowo.

Małżonka zmierzyła go ostrym wzrokiem, chcąc przywołać go do porządku. Od czasu szczerej rozmowy, którą przeprowadzili na temat małżeństwa, ich wzajemne stosunki uległy zmianie, bynajmniej nie na gorsze. Miał wrażenie, że ich rozmowy, sposób bycia i wzajemne postrzeganie stało się jakby bardziej szczere, niewymuszone i ­naturalne. Tak jak teraz.

‒ Mów. Obiecuję nie przerywać. – Uśmiechnął się szeroko. Tekla, choć bardzo starała się zachować powagę, żeby dać Janowi do zrozumienia, że jego zachowanie ubodło ją nieco, odwzajemniła uśmiech.

‒ Zatem byłam u Dutkiewicza, w sklepie nieopodal.

Jan pokiwał głową. Faktycznie na Rynku, na linii A–B, znajdował się skład, o którym mówiła Tekla.

– Zawsze w okresie przedświątecznym zachodziłam do niego, żeby podyktować sprawunki, które potem jeden z jego pomocników przynosił do domu. Nigdy niczego tam nie brakowało. Wybór u Dutkiewicza zawsze był przepyszny, każda szanująca się pani domu to potwierdzi. Kawa w najlepszym gatunku, nie to co u innych. Podobnie zresztą jak herbata. Pierwszorzędne liście, a nie jakaś nieokreślona zbieranina. Pachnąca czekolada i aromatyczne kakao, za którym przepada Stefcia. Zrobiłam całą listę. Potrzebujemy wszystkiego. Kawy, herbaty, bulionów na zupy, serów, masła, najlepiej nieco słonego, takiego jak lubi Eleonora. Przydałyby się też migdały, rodzynki, a i figami bym nie pogardziła. Nasza Joasia wspomniała też, że kończą się mąka, ryż, krochmal, potrzebny na świąteczne obrusy, oliwa i świece, także te na choinkę, o ile w ogóle drzewko stanie w tym roku w salonie.

‒ Rozumiem, że wszystko zamówione i tylko patrzeć, jak zaczną znosić pudła do domu?

‒ Na jakim ty świecie żyjesz? – Tekla wzniosła oczy, jakby w górze szukała pomocy. – Półki u Dutkiewicza może nie świecą jeszcze pustkami, ale zapewne już wkrótce zaczną. Skład reglamentuje towary. Owszem, dostałam wszystko, co znalazło się na liście, ale w tak małej ilości, że święta w tym roku nazwać skromnymi to jakby nic o nich nie powiedzieć. I jakby tego było mało, sklep będzie zamknięty już od Wigilii. Niepojęte. Niepojęte! – Tekla uniosła głos, wzburzona na samo wspomnienie niedawnych nieudanych zakupów.

‒ Faktycznie, świat stanął na głowie. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie usłyszał z wiarygodnego źródła. Czy wiesz, że Stowarzyszenie Fryzjerów zamierza uchwalić dzień Bożego Narodzenia dniem wolnym? Też pokręciłem głową z niedowierzaniem, ale uchwała zostanie niedługo ogłoszona. Zresztą nie tylko do mnie doszły te słuchy. Wczoraj jeden z klientów nie potrafił ukryć wzburzenia na myśl, że nie zostanie ogolony w tak ważne święto. We łbach się socjalikom powywracało, cały czas powtarzał. Nie chciałem dolewać oliwy do ognia i mówić mu, że są i tacy fryzjerzy, którzy z uwagi na wieloletnią znajomość zgodzą się przyjąć swoich wiernych klientów mimo mającej wejść uchwały.

‒ Gdyby tylko nieogolona męska broda była największym zmartwieniem mieszkańców, bylibyśmy szczęśliwcami. – Tekla, która do tej pory chodziła miarowo po pokoju, wreszcie usiadła. – Jeszcze kilka dni temu, kiedy wróciliśmy od Dutkiewicza, martwiłam się rybami. Wszak Wigilia bez karpia lub lina to nie Wigilia. Ale dziś rano Joasia przyniosła cudowne wieści. Miejskie Biuro Aprowizacyjne będzie od soboty przy placu Szczepańskim oraz w parku Krakowskim ­sprzedawać ryby.

‒ Chciałoby się powiedzieć, że chociaż raz pomyśleli, ale okazuje się, że w tym roku myślą cały czas. Imaginuj sobie, że magistrat zamierza wprowadzić urzędowe ceny pieczywa. Ciemny chleb będzie kosztować cztery korony, ale biała strucla niestety dwanaście.

‒ Joasi udało się przedwczoraj zdobyć pierniki miodowe. Za kilogram zapłaciła dwadzieścia cztery korony. Drożyzny takiej nie było nawet w czasie wojny. A przecież trzeba kupić jeszcze mięso i wędliny. Niestety rzeźnicy nie wzięli przykładu z piekarzy i cukierników. Windują ceny z dnia na dzień. Czy magistrat nie mógłby się zająć i tym problemem?

‒ Przypuszczam, że… – Jan przerwał w pół słowa. – A cóż to za harmider?

Tekla zerwała się z fotela. Z przedpokoju dochodziły niepokojąco podniesione głosy: dziwne pokrzykiwania, coś na kształt biadolenia, a potem wybuch gromkiego śmiechu.

– Na Boga! – krzyknęła, stając w drzwiach gabinetu. Tuż za jej plecami przeciskał się równie ciekawski Jan. – Na Boga! Czy ty widzisz to co ja? Nasza Stefcia wróciła!

Nie czekając dłużej, szybkim krokiem podeszła do córki, która wciąż stała przy drzwiach wejściowych, i objęła ją tak mocno, że dziewczyna nie potrafiła wydobyć głosu.

***

Tego wieczora rodzina bankiera położyła się znacznie później niż zwykle. Wybuchom radości z nagłego, niezapowiedzianego powrotu córki nie było końca.

‒ Dlaczego nie napisałaś, że przyjeżdżasz? – zapytał Jan, kiedy wreszcie uszczęśliwiona Tekla zamilkła i pozwoliła na spokojniejszą rozmowę.

‒ Nie wiedziałam, że wrócę do Krakowa jeszcze przed świętami. Tego, że wyjechałam, pożałowałam dość szybko. Tęskniłam za domem. Za wami. Myślałam, że wyjazd coś zmieni. Że szybciej zapomnę albo przynajmniej żal będzie mniejszy. Strasznie się myliłam. Tam, w obcym miejscu, czułam się jeszcze gorzej. Smutek był większy, bo i tęsknota ogromna. Postanowiłam, że wrócę, jak tylko nadarzy się okazja. Wiedziałam jednak, że jeżeli nie uda mi się wyjechać z Wiednia przed Bożym Narodzeniem, przybędę do Krakowa zaraz po Nowym Roku. Modliłam się gorąco i chyba zostałam wysłuchana, ponieważ nie dalej jak dziesięć dni temu spotkałam przed katedrą św. Szczepana Frau Goldbaum. To dzięki jej uprzejmości jestem teraz w domu. ­Przyjechałyśmy razem.

‒ Nie wiedziałem, że Frau Goldbaum wyjechała z Krakowa. – ­Tekla zerknęła na Jana, który wzruszył tylko ramionami.

‒ Przyjechała do Wiednia na początku grudnia, tylko na kilka dni. Nie chciałam być wścibska i wypytywać, więc wiem tylko tyle, ile sama mi powiedziała. Była tam w sprawach, które prowadził kiedyś jej zmarły mąż. Frau Goldbaum nie powiedziała tego wprost, ale mam dziwne przeczucie, że pragnie jego interesy, prowadzone obecnie przez pełnomocników, przenieść do Krakowa.

‒ Janie, a co z cukrownią?

‒ Wojna pozmieniała priorytety, Teklo. Ludzie martwili się innymi sprawami, nawet tacy jak Michałowscy. Któż miał czas myśleć o budowie cukrowni? Mam w planie skontaktować się po Nowym Roku z hrabią i zapytać, jak widzi jej dalsze losy. Czy wciąż utrzymuje chęć jej wzniesienia? Wszak budowa już rozpoczęta. Moim zdaniem należałoby działać dalej. Gdyby poszło dobrze, bez dalszych przeszkód, pod koniec przyszłego roku wszystko byłoby ukończone. A skoro i Frau Goldbaum jest w mieście, to i z nią należałoby omówić tę kwestię. W końcu zawiązaliśmy spółkę.

Jan zerknął na Stefcię, która siedziała naprzeciwko. Chociaż ze wszystkich sił starała się uważnie słuchać i nadążać za wymianą zdań, oczy same jej się zamykały. Ziewnęła szeroko.

‒ Przepraszam, ale jestem zmęczona. Położę się spać. Dobranoc. Mamo, tato. – Z tymi słowami wyszła z gabinetu i cicho zamknęła za sobą drzwi. Na odchodnym usłyszała jeszcze, jak rodzice życzyli jej dobrej, spokojnej nocy.

Powoli skierowała się w stronę sypialni, którą nie tak dawno dzieliła z Eleonorą. Cieszyła się z powrotu, ale gdzieś w głębi serca wciąż przygniatał ją smutek. Kiedy stanęła przed drzwiami rodzinnego domu, przypomniała sobie dzień, w którym po raz pierwszy spotkała Mikołaja. Wszystko, co z nim przeżyła, wróciło ze zdwojoną siłą. Ze zdwojoną siłą wróciła też świadomość, że już nigdy go nie zobaczy. Nigdy nie miała okazji spędzić z nim Bożego Narodzenia. Nie było wspólnej Wigilii. Wspólnej pasterki.

I nigdy już nie będzie, pomyślała, kładąc się do łóżka.

***

‒ Nie zamierza się pan chyba pożegnać, Julianie? – Jan Schramm zwrócił się do Michałowskiego, który zatrzymał się tuż przy drzwiach kamienicy Pod Irysami. Niebawem miała się rozpocząć pasterka, w której zgodnie z tradycją uczestniczyła rodzina bankiera. – Ucieszyła nas pańska wizyta na kolacji i radzi bylibyśmy, gdyby poszedł pan z nami na mszę, chyba że uczestnictwo w niej jest niezgodne z pana sumieniem?

‒ Oczywiście, że nie. Nie pamiętam wigilii, która nie zakończyłaby się rodzinną wyprawą do kościoła. Niemniej jednak nie chciałbym nadwyrężać państwa cierpliwości i gościnności. – Julian zerknął w stronę oddalających się wolnym krokiem Tekli, Stefanii i Rozalii, zatopionych w rozmowie.

Długo się wahał i w końcu na dzień przed Wigilią postanowił, że zasiądzie do wieczerzy tradycyjnie, z rodzicami. Był zdecydowany, ale kiedy rankiem następnego dnia przypomniał sobie, że tego roku przy stole wigilijnym zgromadzą się dawno niewidziani, a przez to prawie całkiem obcy krewni, zmienił zdanie – co nie oznaczało, że przestał się wahać. Ba, był tak niezdecydowany, że kiedy w końcu wyszedł z domu, ulice Krakowa były zupełnie wyludnione, ponieważ większość jego mieszkańców albo już spożywała kolację, albo się do niej szykowała.

Szedł szybko, przygotowując w myślach słowa powitania i przeprosin za niespodziewane najście. Jego wzrok przyciągały mijane jasne okna, na których tle rysowały się sylwetki udekorowanych drzewek. Widząc je, od razu przypomniał sobie wykrzywioną grymasem niezadowolenia twarz matki, kiedy wiele lat temu przyniósł do domu ozdoby choinkowe kupione na straganie stojącym od strony ulicy Szewskiej podczas tradycyjnego świątecznego jarmarku. „Julianie” – Józefa Michałowska spojrzała na syna z niedowierzaniem, że mógł się wykazać brakiem dobrego smaku. „Skąd ci przyszło do głowy, żeby kupować tę niemiecką tandetę? Straganiarze każdego roku zalewają nas tą miernotą, wmawiając nam, że te rzeczy mają duszę i są efektem prac utalentowanych rękodzielników, kiedy w rzeczywistości są zwykłą tandetą”.

Patrząc na dzisiejsze drzewka, które udało mu się dostrzec w drodze do kamienicy Schrammów, zastanawiał się, czy matka jak zwykle zawiesiła na choince ozdoby robione własnoręcznie, czy w końcu dla wygody pozwoliła wykorzystać te kupione na jarmarku.

‒ Kiedy pan zadzwonił do drzwi, proszę wybaczyć, w pierwszej chwili myśleliśmy, że to Eleonora.

Słowa Jana sprawiły, że Julian odgonił wspomnienia i skupił się na swoim rozmówcy.

– Nie chciałbym, żeby przez to, co przed chwilą powiedziałem, myślał pan, że nie ucieszyła nas pańska wizyta. Zresztą chyba nie ma wątpliwości, jaką radość nam pan sprawił.

‒ Pisku Stefci długo nie zapomnę. – Julian uśmiechnął się szeroko.

Kiedy Franciszek, służący Schrammów, wprowadził go do salonu, gdzie przy stole siedzieli już Tekla, Jan, Stefania i Rozalia, najpierw zapadła cisza, która sprawiła, że zapragnął chyłkiem się wycofać. Konsternacja nie trwała jednak długo, ponieważ Stefcia nagle zerwała się z krzesła i z piskiem, nie bacząc na konwenanse czy dobre wychowanie, rzuciła się w jego stronę i przytuliła go mocno, niczym długo niewidzianego brata.

‒ Dlaczego nie powiedziałaś, że Julian przyjdzie? – zwróciła się do Rozalii. – Gdybyśmy wiedzieli, że zechcesz zasiąść z nami do stołu, poczekalibyśmy z kolacją.

‒ Proszę wybaczyć to najście. Rozalia nie miała pojęcia, że przyjdę, ale kiedy prawie siłą wyciągnąłem z niej informacje, dokąd wybiera się w wigilijny wieczór, zacząłem się zastanawiać, czy do niej nie dołączyć. Wahałem się tak długo, że prawie przegapiłem kolację.

‒ O jakim najściu pan mówi, Julianie? – Tekla podniosła się z krzesła i podeszła do niego, wyciągając dłoń na przywitanie. – Proszę z nami usiąść. Pierwszy raz trafił do nas zbłąkany wędrowiec.

Jego niespodziewane przybycie wprowadziło nieco zamieszania, ale po kilku zaledwie chwilach ponownie siedzieli przy stole, przygotowując się do odmówienia modlitwy i złożenia życzeń.

‒ Jeszcze raz chciałem podziękować za chwile, jakie z państwem spędziłem dziś wieczorem. I dziękuję za zaproszenie na mszę. Będzie mi miło uczestniczyć w niej razem z wami. – Julian skinął bankierowi głową dla podkreślenia swoich słów. Niespiesznie ruszyli w ślad za paniami.

Z wieży Mariackiej popłynęła melodia kolędy Wśród nocnej ciszy, którą odgrywało dwóch trębaczy, zapraszając na pasterkę zmierzających w stronę kościoła mieszkańców miasta.

‒ Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – powiedziała Stefania, żegnając Juliana i Rozalię po zakończonej mszy. – Nie jutro oczywiście, bo w końcu kiedyś trzeba odpocząć, ale kto wie, może na św. Szczepana?

‒ Zamierzasz spacerować po mieście? – Rozalia z ciekawością spojrzała na Stefanię, która była tego dnia w wyjątkowo dobrym nastroju.

‒ Skądże znowu. Czasy, kiedy czekałam, aż zostanę obsypana owsem i confetti, już dawno minęły. Zresztą magistrat wydał zakaz, nazywając zabawę marnotrawstwem. Kiedyś wyśmiałabym taką argumentację, dziś muszę się z nimi zgodzić. A poza tym chyba jeszcze nie czas na takie swawole? – Oczy Stefanii zaszkliły się dziwnie.

‒ Ucieszyłabym się, gdybyś mnie odwiedziła. Państwo również będą mile widziani – powiedziała Rozalia, wyciągając ręce na pożegnanie.

Stefania ujęła obie jej dłonie. Przytuliła siostrę Juliana, potem bez słowa pożegnała się z młodym Michałowskim. Chwilę później z rodzeństwem pożegnali się także Jan i Tekla.

‒ Cieszę się, że zdecydowałeś się przyjść – powiedziała Rozalia, kierując się w stronę Grodzkiej.

‒ Ja też. – Julian ruszył za nią, raz jeszcze rzucając okiem na kamienicę Schrammów. Spędził wspaniałe chwile, ale jego szczęście nie było pełne.

Rozdział 3

Jan zamknął gazetę. Nie odłożył jej jednak na stolik, tylko wciąż trzymając w ręce, gładził ją niczym miauczącego kota wylegującego się na kolanach znużonego pana. Na jego ustach zagościł dawno niewidziany uśmiech, a oczy błyszczały z podekscytowania.

– Od dawna nie widziałam cię tak zadowolonego – skwitowała siedząca naprzeciwko męża Tekla.

– Bo i są powody. Są powody, moja droga. Takiego ruchu dawno w naszym banku nie było. Zapomniałem, co to kolejka do kasy. Myślałem, że nic dobrego nas już nie czeka. A tymczasem moi kasjerzy uwijają się jak za dawnych dobrych czasów.

– Nie wiem, co w tym dziwnego. Wojna wyrządziła tyle złego. Zubożyła ludzi. Wielu pragnie żyć na poziomie, do jakiego przywykło, więc nie myśląc logicznie, odwiedzają banki i inne podejrzane nory, w których udziela się lichwiarskich pożyczek, żerując na sentymencie tych biedaków.

– I tu jesteś w błędzie. – Jan zaczął wertować gazetę, szukając interesującego fragmentu. – Zobacz. – Postukał palcem w miejscu, w którym zamieszczono odezwę rozpoczynającą się od słów Napoleona. – „Napoleon mówił, że aby pokonać wroga, potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy” – przeczytał na głos, chociaż Tekla nasadziła na nos okulary i skłoniła się w stronę artykułu. – Ludzie nas odwiedzający nie przychodzą pożyczać, a kupować. Rzadko która odezwa kierowana do społeczeństwa odnosiła tak pozytywny skutek, ale ta promująca pożyczkę państwową przechodzi najśmielsze oczekiwania. Myślałem, że tylko my, krakowianie, jesteśmy tak nieostrożnie hojni, ale ostatnio spotkałem starego znajomego. Wrócił niedawno z Warszawy, wcześniej przebywał w Poznaniu. Zresztą w ostatnich tygodniach z racji służbowych powinności dużo podróżuje po Polsce i wszędzie jest tak samo. Polacy postanowili pognębić wroga. Pożyczą państwu ostatni grosz, aby wreszcie raz na zawsze pozbyć się okupantów i stać się krajem prawdziwie niepodległym.

– Piękny gest, ale jak znam życie, niewiele znaczący. Jeżeli wróg będzie chciał nas pognębić, zrobi to z łatwością, jakiej sobie nawet nie wyobrażamy, i nawet ostatnia zdarta z pleców koszula go nie powstrzyma. Więc jeżeli pozwolisz, nie będę podzielać twojego entuzjazmu, zwłaszcza kiedy ceny w sklepach rosną z dnia na dzień. Wierz mi, wiem, co mówię. Ci, co dziś przyszli do banku z taką ochotą oddać swoje ciężko zaoszczędzone pieniądze, zjawią się znowu, ale już nie dać, a wziąć, nawet na wysoki procent. Nie jestem bankowcem, ale wiem jedno: że z pustego i Salomon nie naleje. Pożyczać jest łatwo, trudniej oddać. I niech Bóg ma nas w opiece, abyśmy i my nie musieli stanąć w kolejce do jakiego krakowskiego żyda po pożyczkę.

W salonie zapadła głucha cisza, w której wybrzmiewały ostatnie słowa Tekli. Jan nie zamierzał z nią polemizować. Sam zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Nie wiedział tylko, czy bał się na głos powiedzieć to, co żona nazwała z taką łatwością, czy naiwnie wierzył, że ciężkie czasy odeszły w niepamięć.

– Zanim poruszyłeś sprawę pożyczki, chciałam ci powiedzieć, że zamierzam odwiedzić kuzynkę Agnieszkę z Wieliczki. – Tekla podniosła się z fotela i z góry bacznie obserwowała reakcję Jana. – Nie byłam tam lata całe, a sytuacja w mieście strasznie mnie męczy. Zresztą zapewne niedługo znowu zaczniesz każdą wolną chwilę poświęcać cukrowni hrabiego. Stefci też nie ma całymi dniami. Nie mam ochoty siedzieć sama w czterech ścianach, a wyjście na miasto przestało mnie cieszyć już dawno temu.

– Nie zamierzam zabraniać ci wizyty u kuzynki, ale nie wydaje mi się, żebyśmy z cukrownią mieli ruszyć w najbliższym czasie, chociaż byłoby to rozsądne, skoro do Krakowa ściąga się całymi wagonami cukier, chociażby z Poznania. Jednak po ostatniej rozmowie z Michałowskim dochodzę do wniosku, że wojna i wydarzenia w rodzinie hrabiego mocno ostudziły jego zapędy jako przedsiębiorcy, a i Frau Goldbaum nie wykazuje chęci wznowienia budowy. Coś mi się zdaje, że gdzie indziej upatruje interesu. Tak więc zapewne będę bywał w domu znacznie częściej, niż mogłoby się wydawać. – Jan zerknął na Teklę. – Widzę jednak, że podjęłaś już decyzję.

– Wczoraj wysłałam do Agnieszki telegram. Na dniach spodziewam się odpowiedzi. Gdyby zechciała mnie ugościć, wyjadę za dwa, może trzy tygodnie.

Jan uniósł brwi, dziwiąc się temu pośpiechowi.

– Tak szybko? Na początku marca? Nie poczekasz, aż zrobi się cieplej?

– Zima w Wieliczce jest bardzo malownicza. O ile mnie pamięć nie myli, bo ostatnio wizytowałam dom kuzynki, będąc dzieckiem, jest tam piękniej niż w Krakowie. Chciałabym móc nacieszyć oczy tym widokiem, o ile nie masz nic przeciwko.

– Absolutnie nie mam. – Jan wzruszył ramionami, dając Tekli do zrozumienia, że zgadza się z jej planami.

Rozdział 4

Na dworze było jeszcze szaro, kiedy w sobotę piętnastego lutego Julian wszedł do prawie pustego kościoła św. Jana Chrzciciela, w którym za niecałą godzinę miała się odbyć msza w intencji zmarłego ­Edmunda Szalita.

Julian przeżegnał się powoli, spokojnie, dokładnie, zamykając przy tym oczy. Od dawna nie był w kościele. Ani tu, ani w żadnym innym. Od dawna nie oddawał się modlitwie, co nie znaczyło, że przestał wierzyć. Po prostu doszedł do wniosku, że modlitwa nie ma sensu. Nigdy jeszcze jego prośby, modły i błagania nie zostały wysłuchane, a on od dziecka nie lubił tracić czasu na coś, co okazywało się nieskuteczne i nie przynosiło spodziewanych rezultatów. Kiedy jednak przypadkowo dowiedział się, że żona Edmunda w dniu urodzin męża wykupiła mszę za spokój jego duszy, postanowił wziąć w niej udział, oddając swoją obecnością hołd człowiekowi, którego miał ­przyjemność nazywać swoim przyjacielem.

Odetchnął głęboko, napawając się spokojem tego miejsca. Tylko w kościołach tak starych jak ten czuł tę nabożność wypełniającą mury. Każdy centymetr tego miejsca wydawał się emanować boskim natchnieniem, dającym ukojenie nawet tak niespokojnym i ­zmęczonym duszom jak jego.

Usiadł w jednej z ostatnich ławek, pragnąc schować się przed oczami tych kilku wiernych, którzy z jakichś powodów przyszli tu równie wcześnie. Wykorzystując swoje miejsce, dyskretnie otaksował modlących się, szukając znajomych twarzy. Kiedy już myślał, że nie znajdzie nikogo, kogo mógłby znać, jego wzrok napotkał smutne spojrzenie młodej kobiety ubranej w żałobną czerń. Prawie niewidoczne skinienie głowy przywołało Juliana do ławki, w której siedziała wdowa po Szalicie. Wstał zatem i wolnym krokiem podszedł do Walentyny. Zanim spoczął obok niej, uścisnął jej delikatną dłoń, zapewniając bez słów o zrozumieniu i współczuciu dla bólu, z jakim musiała mierzyć się każdego dnia.

– Wiesz, że chcieliśmy wziąć ślub w tym kościele, ale mojej matce nie podobało się, że dookoła trwały prace wykopaliskowe. Próbowała mnie przekonać, że skoro tak bardzo zależy mi na tym miejscu, powinnam poczekać, aż skończą, ale oni dopiero zaczęli. Podświadomie wiedziałam, że potrwa to dłużej niż kilka miesięcy. W końcu uległam utyskiwaniom matki i zrezygnowałam – mówiła Walentyna, kiedy wraz z Julianem zatrzymali się przed wejściem do świątyni tuż po skończonej mszy.

– Pamiętam doskonale te wykopaliska. Zaczęli w 1906, byłem jeszcze w Krakowie przez kilka miesięcy. Potem wyjechałem do Paryża, na studia.

– Może byliśmy tu wtedy wszyscy troje, nawet nie zdając sobie sprawy, że życie jeszcze zetknie nasze drogi? Może już wtedy los zaznaczył, że ty i Edmund nie tylko będziecie razem pracować, ale i zaprzyjaźnicie się ze sobą? – Walentyna zerknęła w stronę wciąż otwartych drzwi kościoła. Na chwilę pomiędzy nią a Julianem zapadła cisza. – Wierzysz w przeznaczenie? – zapytała.

– Nie wiem – odparł Julian. Nie zastanawiał się nad tym.

– Ja wierzę, bo zaledwie dwa dni temu zastanawiałam się, jak mam się z tobą skontaktować. A tu proszę, spotykam cię w miejscu, które jest ostatnim, w jakim przypuszczałabym cię spotkać. Przyjdź jutro do nas. Do domu, na ulicy Szlak 21. Pamiętasz gdzie, prawda?

Julian potwierdził skinieniem głowy.

– Chciałabym z tobą porozmawiać. – Bez dalszych wyjaśnień ­odeszła, zostawiając Michałowskiego z wieloma pytaniami.

***

Było wczesne popołudnie, kiedy Julian stanął przed drzwiami kamienicy na ulicy Szlak 21. Nie był tu od dawna. Od bardzo dawna, pomyślał, spoglądając w okna na piętrze, na którym kiedyś mieściła się kancelaria. W jednej chwili wróciły setki wspomnień. Jednak najlepiej zapamiętał i wspominał pierwszy dzień, kiedy pojawił się na rozmowie z Edmundem, która to zamiast odbyć się w jego gabinecie, przebiegała mniej oficjalnie w drodze do domu profesora Bobrzyńskiego. Już wtedy Julian upewnił się, że Edmund zostanie nie tylko jego pracodawcą, z czasem może wspólnikiem (co niestety nigdy się nie zdarzyło), ale także przyjacielem. Brakowało mu wspólnej pracy, przeszukiwania stosu dokumentów, przygotowywania akt procesowych i rozmów, jakie prowadzili, nie odrywając się od roboty. Zapamiętał Edmunda jako człowieka zazwyczaj poważnego, który rozpromieniał się, opowiadając o żonie i córce Stanisławie, będącej wówczas małym szkrabem. Dziewczynka skradła i serce Juliana.

Zanim wszedł na klatkę schodową, wziął głęboki, pokrzepiający oddech. Pchnął ciężkie wejściowe drzwi i ruszył w górę kamiennymi schodami, które nie tłumiły jego ciężkich kroków.

– Wejdź. – Walentyna Szalit powitała go w progu. Odsunęła się od drzwi, wpuszczając gościa do środka. – Stasia bawi się w salonie, ale nie będzie nam przeszkadzać. To bardzo ciche dziecko.

Chwilę później Julian powiesił okrycie i ruszył za wdową po Edmundzie. Prowadziła go długim i wysokim korytarzem, po którego prawej stronie znajdował się szereg zamkniętych lub przymkniętych drzwi, prowadzących zapewne do kuchni, spiżarni, garderoby, służbówek i łazienki. Na końcu reprezentacyjnego hallu znajdował się obszerny salon, skąpany w promieniach lutowego słońca, które wpadało do środka przez okna: jedno wysokie oraz drugie półokrągłe, wprawione w półkolisty wykusz w rogu pokoju. To tam, na kocu rozłożonym na drewnianej podłodze, bawiła się Stanisława Szalit.

– Dzień dobry – powitała Juliana, wstając z kolan i dygając lekko, jakby kłaniała się królowej.

– Dzień dobry – odpowiedział Julian, uśmiechając się do jasnowłosej dziewczynki, która przyglądała mu się znajomymi oczami. Oczami Edmunda.

– Czy mam iść do swojego pokoju, proszę mamy? – zapytała cichutko, zwracając się do Walentyny.

– Nie, kochanie. Możesz bawić się tutaj.

Dziewczynka przykucnęła ponownie na kocu, całą swoją uwagę kierując ku rozłożonym na nim lalkom.

– Proszę, usiądź. – Walentyna wskazała na wygodny fotel stojący pod ścianą na wprost okiennego wykusza, gdzie ustawiono żardinierę z wyeksponowanymi kwiatami doniczkowymi. – Pozwolisz, że ­zostawię cię na chwilę. – Po tych słowach ruszyła w stronę kuchni.

Julian rozejrzał się po pokoju. Eleganckie meble, niektóre pamiętające zapewne czasy dziadków, rozstawiono pod ścianami, zostawiając środek pusty. Stojący na ozdobnym stoliku polifon sugerował, że kiedyś Szalitowie wydawali wystawne bale.

Wzrok Michałowskiego przyciągnęły ciężkie rozsuwane drzwi, za którymi zapewne krył się gabinet pana domu. Gość zastanawiał się, czy Walentyna zostawiła w nim wszystko bez zmian, czy może pokój zyskał nowe przeznaczenie. Kolejne, mniejsze drzwi prowadziły do jadalni, którą widział z zajmowanego miejsca, a że pokoje ułożone były w systemie amfiladowym, tuż za jadalnią zauważył kolejną izbę. Był to mały pokoik, sądząc po wystroju, należący do Stanisławy. Julian musiałby się wychylić – czego nie chciał robić, aby nie zostać posądzonym o nadmierną ciekawość – żeby zobaczyć, czy tuż za pokojem dziewczynki znajdowała się małżeńska sypialnia. Jeżeli mieszkanie Szalitów miało standardowy rozkład, tak właśnie musiało być.

Powrót Walentyny przerwał Julianowi wzrokowe zwiedzanie domostwa.

– Herbata będzie za chwilę. Zapewne jesteś ciekaw powodów, dla których cię zaprosiłam. Wyjeżdżam do siostry, Antoniny. Jak wiesz, ona też jest wdową. Pewnie gdybyś wcześniej zaczął współpracować z Edmundem, ten bez zastanowienia zaangażowałby cię w proces Stanisława. Uważał, że jesteś bardzo utalentowany. Stworzony do bycia prawnikiem. Gdyby żył, nie pozwoliłby ci odejść od prawa. Zrobiłby wszystko, żebyś znowu zaczął pracować. Dziwisz się, skąd wiem, że nie praktykujesz? Wbrew pozorom Kraków to małe miasto, a jeżeli jesteś synem Michałowskiego, musisz być przygotowany na to, że ludzie interesują się bardziej twoim niż swoim życiem. Jak znam Edmunda, nalegałby tak długo, aż w końcu byś uległ i znowu stanął z nim ramię w ramię na wokandzie.

– Chyba jestem na dobrej drodze, aby tak się właśnie stało. Dojrzałem do tej decyzji. Wracam do pracy i zamierzam nie tylko ponownie otworzyć kancelarię, ale i zakończyć studia doktoratem.

– A więc to jednak przeznaczenie – skwitowała Walentyna, nadal niczego nie wyjaśniając.

Na chwilę przerwali rozmowę. Do salonu wszedł młody chłopak niosący tacę z dzbankiem parującej herbaty i dwoma wykwintnymi porcelanowymi filiżankami. Na niewielkich talerzykach podano także kruche ciasteczka z odrobiną konfitury.

– Jakimś cudem przetrwały najgorsze czasy. Uratowałam je na takie chwile jak dziś. – Walentyna uśmiechnęła się do Juliana, widząc jego uniesioną w zdziwieniu brew. Upiła łyk herbaty. – Jak już wspomniałam, wyjeżdżam. Najpewniej na długo, może na stałe. Jeszcze nie zdecydowałam, ale wiem na pewno, że nie wrócę do Krakowa przez najbliższe dwa, trzy lata. Nie mam jednak zamiaru sprzedawać mieszkania, a jeżeli będzie stało puste, pójdzie na zatracenie. Z domem jest jak z człowiekiem. Musi żyć, żeby jakoś wyglądać. Mieszkanie bez domowników umiera, nawet jak ktoś zagląda do niego od czasu do czasu. Zamierzam je wynająć, tak samo jak to, w którym swego czasu Edmund miał kancelarię. To niesamowicie wygodne. Usprawnia pracę i życie. Mieszkać i pracować w jednym budynku. Niewyobrażalny luksus, nie sądzisz?

Pytanie było retoryczne, dlatego Julian nie odpowiedział. Zrozumiał zamiary Walentyny.

– Jeszcze nie dałam ogłoszenia. Tamtego dnia, w kościele, już wiedziałam, że w jakiś sposób muszę się z tobą skontaktować. Bóg mi cię zesłał. Nie przedłużając, zapytam wprost. Czy zechcesz wynająć ode mnie mieszkanie i kancelarię?

– A zatem masz rację. Przeznaczenie istnieje – podsumował Julian, ciesząc się, że właśnie podjął bardzo ważną decyzję, i smucąc jednocześnie na myśl, że czeka go przeprowadzka.

Rozdział 5

Marzec miał się z wolna ku końcowi. Po ostrej, śnieżnej zimie przyszła piękna wiosna, dzięki której świat rozkwitał z dnia na dzień. Śpiew ptaków koił serce Eleonory, kiedy tak szła niespiesznie w stronę Rynku, trzymając Stefcię pod ramię. Korzystając z pięknej pogody, zaraz po śniadaniu postanowiły udać się na spacer, żeby nacieszyć się rozkwitającą przyrodą i poczuć na twarzach delikatne muśnięcia promieni słonecznych. Pochodziły po Plantach, potem chwilę poobserwowały ciemne wody rzeki, obeszły wzgórze zamkowe i teraz, klucząc ­malowniczymi krakowskimi uliczkami, powoli wracały do domu.

– Czyżbym aż tak się zmieniła? Postarzała? Schudła? Zbrzydła? Upewniasz się, że ja to ja? Jaki jest powód ciągłego zerkania? – ­Eleonora spojrzała na Stefcię.

– Nie postarzałaś się, nie zbrzydłaś. Po prostu wciąż nie mogę uwierzyć, że wróciłaś tak szybko. Wzięłam ojca na spytki, kiedy mama na krótko wyszła na miasto, ponieważ chciałam zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się, jak im się żyło tak bez córek. Zdziwiłabym się, gdyby nie tęsknili, ale ponoć matka cały czas marudziła, utyskiwała, biadoliła. Zachowywała się, jakbyśmy umarły, a nie wyjechały. I faktycznie, kiedy wróciłam, miałam wrażenie, że przez ten krótki czas zmarniała. Cieszyła się niezmiernie, ale ta radość trwała krótko. Potem znowu zaczęła narzekać, że brakuje jej ciebie. Chciała nawet wyjechać do kuzynki Agnieszki, do Wieliczki. Twierdziła, że źle się czuje w mieście, a poza tym od lat jej nie odwiedzała, więc najwyższy czas nadrobić towarzyskie zaległości. Dziwiłam się temu wszystkiemu, chociaż może nie powinnam, bo rodzice już od jakiegoś czasu zachowują się inaczej. Też powinnaś to zauważyć. Mam nadzieję, że zauważyłaś? – Stefcia zerknęła na Eleonorę, która skinęła głową. – Sądzę, że podobnie jak ja nie pytałaś o przyczynę tej nagłej zmiany. Pewnie i tak nie zamierzaliby się tłumaczyć, zwodziliby nas odpowiedzią, że to nie nasza sprawa. Może i nie nasza, zresztą, co tu dużo kryć, mam zbyt wiele swoich zmartwień, żeby jeszcze dokładać sobie zmartwień innych, nawet jeżeli są to troski rodziców. Kiedy więc wróciłaś tak bez zapowiedzi, pomyślałam, że może słała za tobą listy, bo mimo tak ochoczych przygotowań do wyjazdu jednak wolałaby zostać w domu i porzucić te dziwne manifestacje, które niczemu nie służą, tylko denerwują ojca i zaburzają harmonię w domu. Pomyślałam, że wymusiła na tobie ten powrót.

– Wróciłam z własnej inicjatywy. Nie mogłam tam zostać. Okazało się, że Towarzystwo Pomocy Rannym Polakom miało już całą obsadę. Dawid chciał nawet wstawić się za mną u samego hrabiego Potockiego, ale powstrzymałam go przed tym. Już kiedy siedziałam w pociągu, miałam wątpliwości, czy dobrze robię. Zwłaszcza po ­rozmowie z ­Julianem. Pisałam ci o niej w liście, pamiętasz?

Stefcia skwapliwie skinęła głową.

– Jednak kiedy stawiłam się w Paryżu, poczułam, że Dawid odebrał mój przyjazd jako coś więcej niż tylko chęć niesienia pomocy rannym. Nie zamierzałam go zwodzić. Nie jego… – Słowa Eleonory zawisły w powietrzu.

– Nie mówisz mi wszystkiego, prawda?

Stefania zatrzymała się na wysokości Muzeum Starożytności na Sławkowskiej. Za jej plecami górował dwukondygnacyjny budynek, nad którego wejściem głównym zawisł słusznych rozmiarów balkon. Muzeum od zawsze cieszyło się dużym zainteresowaniem. Z racji wojennych perturbacji nieco zmalało, ale od kiedy kilka miesięcy temu zainstalowano nową wystawę prezentującą egipskie sarkofagi, pochodzące z wykopalisk prowadzonych przez polskiego egiptologa, krakowianina, Tadeusza Smoleńskiego, muzealne mury zaczęło odwiedzać coraz więcej mieszkańców Krakowa. Będąc w Wiedniu, Stefania czystym przypadkiem dowiedziała się, że część krakowskiej kolekcji, którą właśnie wtedy instalowano w muzeum, pochodzi z wykopalisk z Nubii i Kairu, wspólnie prowadzonych przez krakowską i wiedeńską Akademię Nauk.

Była tu raz jeden, wiele lat temu, z rodzicami i Eleonorą, która pasjami uwielbiała takie miejsca. Stefania zerknęła szybko na białą fasadę budynku i pomyślała, że ówczesna wizyta w jego wnętrzach była dla niej prawdziwą katorgą. Na nic zdały się fascynujące opowieści przewodnika, którego wynajął ojciec do ich prywatnej dyspozycji, ze swadą opowiadającego o odkrytej pod koniec XIX wieku Jaskini Maszyckiej, w której tysiące lat wcześniej rozegrała się tragedia. Kiedy Eleonora nastawiała uszu, słuchając wywodów o tym, jak krok po kroku odnajdywano kolejne szkielety kobiet, mężczyzn, a nawet dzieci, Stefania nerwowo kręciła się dookoła, nie mogąc doczekać się wyjścia. Nie zainteresowały jej nawet pełne napięcia opowieści o tym, że na kościach, głównie czaszkach, znajdowały się nacięcia, a także odciski zębów, co mogło świadczyć, że ludzie ci padli ofiarą kanibali.

Stojąc teraz w cieniu muzealnego balkonu, Stefania zastanawiała się, czy tamtą ekspozycję, która tak zafascynowała jej siostrę, można wciąż oglądać i czy przewodnik opowiada o tragedii sprzed wieków z taką samą ekscytacją. Niemniej jednak nie było to miejsce ani czas, żeby się o tym przekonać. Zresztą Eleonora nawet nie zwróciła uwagi, że stoją tuż przed głównym wejściem do muzeum. Patrzyła uważnie na siostrę, zastanawiając się nad właściwą odpowiedzią.

– Nie, ale nie pytaj. Nie drąż. Nie jestem jeszcze gotowa na zwierzenia. Żeby jednak zaspokoić twoją niezdrową ciekawość, powiem, że wydarzyło się między Dawidem a mną coś, co na zawsze zmieniło nasze relacje. Po tym, co się stało, nie mogło być już między nami czysto platonicznej przyjaźni. Albo związek, albo rozstanie.

– Czyli, jak mawiał Oscar Wilde… Och, nie rób takich oczu – żachnęła się Stefcia. – Czasami zdarzy mi się przeczytać coś wartościowego. Nie tylko ty siedzisz z nosem w książkach. Więc, jak mawiał pan Wilde, „między mężczyzną a kobietą przyjaźń nie jest możliwa. Namiętność, wrogość, uwielbienie, miłość – tak, lecz nie przyjaźń”. Nie musisz… – Stefcia przerwała w pół zdania, ponieważ jakiś roześmiany młody mężczyzna, który akurat opuścił progi muzeum, wpadł na nią przez nieuwagę.

– I’m very sorry. I didn’t notice you. – Zaczął się tłumaczyć, przytrzymując Stefanię za ramiona, jakby bał się, że panna zaraz się przewróci, chociaż nie było takiej możliwości.

– Chociaż nie zrozumiałam dokładnie, o czym pan mówił, z uwagi na zaistniałe zdarzenie przypuszczam, że mnie pan przepraszał. Przyjmuję przeprosiny. – Z tymi słowami Stefania wyswobodziła się z jego niezbyt mocnego uścisku.

Tuż za jego plecami pokazała się młoda kobieta ze szczupłą dziewczynką trzymającą ją pod ramię. Zza ich pleców wszystkiemu przyglądał się wyjątkowo przystojny mężczyzna, którego egzotyczna uroda zwracała uwagę przechodniów. Stefcia odwróciła się w stronę Eleonory. Starsza siostra z uwagą przyglądała się młodej kobiecie, która zmierzała w kierunku Stefanii ze słowami przeprosin na ustach.

– Bardzo panią przepraszam. Sven nie ma w zwyczaju wpadać na przechodzące ulicą kobiety, ale dziś jest taki…

– Lena? – Głos Eleonory sprawił, że wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, a młoda kobieta przerwała w pół słowa. – Lena von Goch, nieprawdaż?

– Eleonora?! – wykrzyknęła tamta. – Cóż za spotkanie! – Mówiąc to, podeszła do starszej córki Schramma i objęła ją mocno. Chwilę później odsunęła ją na wyciągnięcie ramion i przyjrzała się jej uważnie. – Nic się nie zmieniłaś. Tak się cieszę. Co za niespodziewane, cudowne spotkanie. Sven, Tristan, let me introduce you my friend Eleonora. We met in France.

Dwaj młodzi mężczyźni podeszli do Eleonory.

– Sven von Arnin – przedstawił się blondyn, który chwilę wcześniej wpadł na Stefanię.

– Eleonora Schramm und meine Schwester Stefania. – Eleonora wolała posłużyć się niemieckim, chociaż i w tym języku nie czuła się zbyt swobodnie. Niemniej jednak dziękowała lekcjom, jakie kiedyś pobierała na stancji. Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Kein problem, Frau Schramm. Ich komme aus Reich. – Uśmiech Svena rozluźnił nieco skrępowaną dziewczynę.

– Tristan Borchardt.

Eleonora uścisnęła dłoń drugiego z mężczyzn.

– A to moja młodsza siostra Nora. – Lena wypchnęła dziewczynkę przed siebie, żeby i ona mogła się przywitać.

– Nora von Goch – odezwała się cichym, dość piskliwym głosem, łypiąc w stronę Stefanii, którą jeszcze przed chwilą obejmował Sven.

– Szkoda, że spotkałyśmy się tak późno. – Jakieś trzy godziny później, po długim, wolnym i bardzo przyjemnym spacerze po zazielenionych Plantach Lena żegnała się z Eleonorą. – Niestety jutro wracamy do Nieczujowa. Ojciec Tristana musi się udać do Berlina, a i wujek Michael wydzwania już do babci Róży, żeby przyspieszyć wyjazd Svena. Ale mam szczerą nadzieję, że teraz, kiedy przypadek zetknął nas ze sobą, znajdziemy czas, żeby spotkać się na dłużej. Zapraszam ciebie i twoją rodzinę do nas.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie. W moim, Stefanii i moich rodziców imieniu. Może kiedyś skorzystamy, choć z różnych względów raczej później. Niemniej jednak nic nie stoi na przeszkodzie pisać do siebie.

– Obiecuję, że jeszcze będziesz miała dość moich listów. – Mówiąc to, Lena uścisnęła Eleonorę.

Kwadrans później siostry Schramm patrzyły za oddalającą się czwórką.

– Usiądziemy? – zapytała Stefania, wskazując na szyld Teatralnej. – Napiłabym się kawy i porozmawiała.

– Chodźmy. Aromatyczna kawa to zawsze doskonały pomysł. – Eleonora pchnęła drzwi kawiarni, w której od końca stycznia przesiadywało więcej gości niż do tej pory.

Stefania przypomniała sobie tamten zimowy wieczór. Siedziały z matką w salonie. Schrammowa jak zwykle pochylała się nad stolikiem, na którym rozłożyła tarota, układając go w krzyż celtycki. Stefania udawała, że czyta, choć tak po prawdzie myślała o ostatnich miesiącach. O tym, jak intensywne było jej życie. Jak wiele dobrego i złego jednocześnie się w nim wydarzyło. Wspominała pobyt w Wiedniu, który miał przynieść jej ukojenie, a zamiast tego tylko spotęgował żal i tęsknotę. Z premedytacją nie dopuszczała do siebie myśli o Mikołaju, co wcale nie było łatwe. Właśnie zamierzała wstać i udać się do siebie, kiedy do salonu wszedł ojciec z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Nie uwierzycie, czego dziś byłem świadkiem. Po zebraniu naszego Komitetu do Zwalczania Lichwy poszliśmy z szanownym mecenasem Kędziorą na kawę, żeby omówić kilka kwestii, które wydawały nam się zaledwie muśnięte podczas spotkania. Jedną z nich była sprawa braci Zieleniewskich. Nie przypuszczałem, że będą bojkotować nasze działania. Prędzej spodziewałbym się takich kroków po sobie, skoro jestem bankierem i na procentach zarabiam, ale nie po przedsiębiorcach pokroju Zieleniewskich. Ale nic to. – Odetchnął głęboko i wreszcie przysiadł na kanapie.

Tekla udawała zainteresowanie, ale Stefania zauważyła, że matka częściej wpatruje się w karty, niż patrzy na niezrażonego jej zachowaniem ojca.

– Siedzimy zatem przy stoliczku. Czekamy na kawę, a Kędziora także na coś mocniejszego… – Przy tych słowach Tekla groźnie spojrzała na Jana. – Ja zamówiłem tylko czarną jak smoła kawę. – Schramm poczuł się w obowiązku zapewnić żonę, że nie skusił się na procenty. – Siedzący przy pianinie muzyk, notabene Niemiec…

– Nie wiem, po co jeszcze się ich tu trzyma – przerwała ojcu Stefania, krzywiąc się gniewnie na jego słowa.

– Ja też nie wiem, ale z drugiej strony niektórzy mieszkają tu od dekad. To jakoś nie po ludzku, ba, nie po chrześcijańsku, wyrzucać kogoś z własnego domu. Ale pozwólcie dokończyć – powiedział, ­widząc, że Stefcia zamierza polemizować.

Nie miał bynajmniej ochoty o tak późnej porze wdawać się w polityczne dysputy; znał nastawienie córki do Niemców i Austriaków. Potrafił ją zrozumieć, ale na tego typu dywagacje musiał mieć nastrój. Zaczął ponownie swoją opowieść.

– Nagle pianista wstał, przerywając w pół taktu całkiem przyjemną partyturę, i zniknął w pomieszczeniach dla pracowników. Nie było go czas jakiś, powiedziałbym nawet, dłuższy. Co poniektórzy goście lokalu, ci bardziej zabawowi – bo to i pora karnawałowa, więc ludzie chcą się oderwać od smutnej rzeczywistości – zaczęli żartować, że pewnie poszedł tam, gdzie król piechotą i bez korony chodzi. Mężczyzna zajmujący stolik obok nas już chciał zawołać pianistę, gdy ten pojawił się na sali przebrany w błazeński kostium. Miał świńską maskę z długim ryjem i biało-czerwoną koszulę. Podszedł do pianina i zaczął bębnić w klawisze, wyśpiewując przy tym, po niemiecku, jakieś farmazony. Część gości natychmiast opuściła lokal. Inni poczekali na przybycie policji, żeby nacieszyć oczy widokiem żartownisia wyrzucanego z Teatralnej. Właściciel, pan Wetstein, wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Przepraszał wszystkich bez końca. Niektórzy przyjęli przeprosiny, ale szybko okazało się, że to on sam stał za ową prowokacją.

Widać nie zaszkodziła ona interesom Wetsteina, pomyślała Stefania, przyglądając się teraz siostrze, która skupiła całą uwagę na menu z deserami.

– Może zamówimy po torcie Sachera? Albo po kawałku serniczka wiedeńskiego? – zapytała Eleonora, podnosząc oczy znad karty.

– Zamów dla siebie. Ja nie mam ochoty. – Stefania przerwała na chwilę. – A więc to o niej opowiadałaś swego czasu. To była Lena von Goch? – Chociaż ostatnie słowa Stefcia wypowiedziała w intonacji pytającej, Eleonora nie odpowiedziała. W końcu nie musiała.

– Smutne, że nie udało jej się spotkać z Roanem, zanim wyjechała w konwoju małych Curie – mówiła Eleonora jakiś czas po tym.

Zdążyła w przyjemnej, niekłopotliwej ciszy zjeść bardzo smaczny, delikatny serniczek. Sięgnęła po filiżankę wciąż ciepłej kawy. Wolała czarną, tak jak ojciec, w przeciwieństwie do Stefanii, która piła raczej mleko z kawą.

– Powiedziała, że jeszcze wsiadając do samochodu, wciąż miała silne przekonanie, że robi dobrze. Czuła coś do tego żołnierza, ale nie przypuszczała, że uczucie to nie jest słabe, ulotne i chwilowe, wywołane trudami wojny i ciężką sytuacją, która sprawiła, że łatwiej było się zakochać. Szybko zrozumiała, że popełniła błąd, goniąc za przygodą, ale i tak było już za późno na powrót. I teraz czeka na zrządzenie losu. Na cud, można by powiedzieć. Że chłopak zacznie jej szukać i ją znajdzie. Marzenia… – Eleonora westchnęła. – Życie bywa ­niesprawiedliwe, nieprawdaż?

– Wiesz, dziś podjęłam ważną decyzję. Spotkanie ze Svenem i Tristanem czegoś mnie nauczyło. – Stefania nie odpowiedziała, a Eleonora nie zamierzała drążyć tematu; poddała się temu, który podsunęła siostra.

– A czegóż to?

– Że należy uczyć się języków. Gdyby nie ta mała trzpiotka, wpatrzona zresztą w von Arnina jak w obrazek, nie byłabym w stanie porozmawiać z panami. A szczególnie dobrze rozmawiało mi się z Tristanem. Zasypałam go gradem pytań o Egipt, a on z przyjemnością odpowiadał. I zapewniam: potrafi mówić tak, że czuję, jak rośnie we mnie nowa pasja. Kiedy byłam w Wiedniu, miałam raz jeden przyjemność obejrzeć wystawę skarbów pochodzących z egipskich wykopalisk. Szczególnie spodobała mi się biżuteria. – Stefcia sięgnęła po swoją małą białą, ale niestety filiżanka była od dawna pusta. Z grymasem niezadowolenia dziewczyna postawiła ją na spodeczku. – Tristan opowiedział mi o odkryciu, jakiego dokonał jego ojciec. Piękno rzeźby egipskiej królowej potwierdził Sven, który miał przyjemność ją podziwiać. I ja chciałabym ją zobaczyć. Ponoć ma być eksponowana w muzeum w Berlinie. Kiedy udostępnią ją zwiedzającym, nic mnie nie powstrzyma przed podróżą, a do tego czasu zamierzam brać lekcje niemieckiego i angielskiego.

– Może i ja powinnam. Trudno nazwać znajomością języka moje próby porozumienia się po niemiecku. Co za wstyd! – Eleonora zaśmiała się na wspomnienie rumieńców, jakimi oblała się przy ­powitaniu z nowymi znajomymi.

Rozmawiały jeszcze chwilę. W końcu wyszły z kawiarni i wolno ruszyły do domu. Były zmęczone, ale zadowolone.

Rozdział 6

– Sprawa Adama Troszewskiego! – Głośne wezwanie protokolanta sądowego odbiło się echem od ścian gmachu sądu okręgowego. – Sąd będzie rozpatrywał sprawę o sygnaturze N.K. 282/19.

Julian zerknął na mężczyznę, który trafił do niego zaraz po ponownym otwarciu kancelarii na ulicy Szlak 21. Na przygotowania nie było zbyt wiele czasu, ale hrabia Michałowski był pewny, że dzisiejszy wyrok będzie na korzyść jego klienta.

– Proszę wstać, sąd idzie!

Po tych słowach boczne drzwi otworzyły się na oścież i do sali, prawie zresztą pustej, ponieważ tylko sprawy natury karnej lub politycznej wzbudzały zainteresowanie publiczności, upatrującej w nich igrzysk, najpierw wszedł przewodniczący, a za nim pojawili się trzej ławnicy oraz referent. Naprzeciwko Juliana i Troszewskiego, za stolikiem równie niewielkim jak ten Michałowskiego, stał teraz prokurator Karol Morawski. Z krzywym uśmiechem na ustach skinął Michałowskiemu głową. Obaj panowie mieli już kiedyś przyjemność stanąć naprzeciw siebie.

Ciekawe, czy i tym razem Temida stanie po mojej stronie, pomyślał Julian, zajmując swoje miejsce.

– Sąd w osobach przewodniczącego Stanisława Srzednickiego oraz ławników Ignacego Balińskiego, Rafała Leżańskiego oraz Wiesława Orskiego, pełniącego funkcję referenta, zapoznał się ze sprawą Adama Troszewskiego, oskarżonego z art. 1 dekretu o walce z lichwą wojenną. Celem rozprawy było rozstrzygnięcie sporu o właściwość między sądem cywilnym a wojskowym, który to sąd wojskowy reprezentował prokurator Karol Morawski. Proszę zatem oskarżonego o powstanie. Sąd odczyta wyrok wraz z uzasadnieniem.

Troszewski zerknął na Juliana, który uspokajająco, prawie nieznacznie, skinął mu głową, dodając tym otuchy.

– Dnia trzynastego stycznia 1919 roku Sąd Powiatowy w Bochni przesłał do Sądu Okręgowego w Krakowie wniosek o zarządzenie rozprawy głównej przeciwko mieszkańcowi gminy Bochnia, Adamowi Troszewskiemu, oskarżonemu z art. 1 dekretu z dnia piątego grudnia 1918 roku w przedmiocie lichwy wojennej. Przypominamy, że w międzyczasie Troszewski został powołany do wojska i wcielony do artylerii konnej w Krakowie. Po ustaleniu okoliczności sąd powiatowy przekazał sprawę właściwemu sądowi wojskowemu. Prokurator wojskowy zarządził przeciwko oskarżonemu śledztwo sądowe, w wyniku którego ustalono, że Troszewski w chwili popełnienia przestępstwa był osobą cywilną. W myśl paragrafu 139 U.W.P.K. sąd zdecydował odstąpić akta Sądowi Powiatowemu w Bochni, który mocą decyzji z dnia siódmego stycznia 1919 postanowił przedstawić sprawę sądowi okręgowemu celem rozstrzygnięcia wynikłego sporu co do właściwości.

Przewodniczący zawiesił głos, rozejrzał się po sali, żeby upewnić się, że wszyscy zwracają na niego szczególną uwagę, po czym zaczął mówić dalej.

– Oskarżony Adam Troszewski jako żołnierz zarejestrowany w Krakowie podpada pod przepisy procedury wojskowej karnej, jednakowoż w myśl paragrafu 12 żołnierz za czyny popełnione przed wstąpieniem do wojska odpowiada przed sądem cywilnym, a Adam Troszewski oskarżony jest o czyny wynikłe przed wcieleniem do wojska, wobec tego sprawa Troszewskiego ulega sądowi jurysdykcji cywilnej.

Po słowach przewodniczącego Adam Troszewski odetchnął z wyraźną ulgą i oderwawszy na chwilę wzrok od sędziego, bezgłośnie podziękował Julianowi za obronę. Tymczasem głos ­Stanisława ­Srzednickiego nadal rozbrzmiewał w sali.

– Sąd Okręgowy wKrakowie na mocy ustawy b art. 3 dekretu z dnia ósmego lutego 1919 roku w przedmiocie ustroju Sądu Najwyższego decyzję Sądu Powiatowego w Bochni z dnia siódmego stycznia 1919 roku uchyla i sprawę temuż Sądowi Powiatowemu przekazuje.

Jakieś pół godziny później Julian Michałowski, który tego ciepłego majowego dnia postanowił stawić się w sądzie, korzystając z komunikacji miejskiej, wysłuchawszy raz jeszcze szczerych podziękowań swego klienta, żwawym krokiem zmierzał w stronę Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zastanawiał się, czy powinien ruszyć prosto Kopernika, przeciąć Rynek, potem Stary Kleparz i dalej iść na ulicę Szlak, czy może od razu skręcić w Kolejową i obejść Rynek. Zerknął na zegarek. Wszystko zależało od tego, ile zostało mu jeszcze czasu do spotkania z Rozalią – umówili się na dziś około piętnastej. Dochodziła trzynasta, mógł więc pozwolić sobie na nadłożenie drogi i ominięcie jak zwykle ruchliwego Starego Miasta. Skręcił zatem w Kolejową i zwolnił nieco kroku.

***

Rozalia zerknęła na zegarek. Czas biegł tak szybko. Wydawało jej się, że hejnał dopiero przed chwilą skończył rozbrzmiewać nad głowami mieszkańców i coraz liczniej odwiedzających miasto turystów, których poznawała po spokojnym, spacerowym kroku, zadartej głowie, a czasami i okrzykach zachwytu, a tymczasem wskazówki jej kieszonkowego zegarka zbliżały się już do trzynastej. Miała jeszcze dwie godziny do spotkania z Julianem. Aż tyle czasu albo tylko tyle czasu, pomyślała i zerknęła w stronę Sukiennic.

Wprawdzie nie miała zamiaru niczego kupować, ale mieć na wyciągnięcie ręki Fabrykę Bielizny Beyera, którą upodobała sobie już jakiś czas temu, i nie zajrzeć chociażby po to, aby nacieszyć oko – nie mogła sobie darować. A może, przeszło jej przez myśl, właśnie tam znajdę katalogi, których szukam.

Wyroby składu Beyera i spółki rozłożone były na stanowiskach 12, 13 i 14. Jak zawsze najwięcej pań kłębiło się przy bieliźnie damskiej, chociaż niewiele mniejszy tłumek otaczał stoisko z bielizną dla dzieci. Rozalia, która także chętnie rzuciłaby okiem na sprowadzane ponoć z Paryża halki i koszule nocne, stanęła jednak przy wystawie wybornych koronkowych parasoli. Chociaż panie nie kupowały ich już tak chętnie jak jeszcze przed wojną, parasole nadal cieszyły się powodzeniem, a te od Beyera miały szczególny urok.

– Życzy sobie pani zobaczyć którąś z nich? – Młoda dziewczyna podeszła do Rozalii, widząc jej zainteresowanie parasolkami. – Maj mamy wyjątkowo słoneczny i ciepły. Mam nadzieję, że kolejne letnie miesiące też takie będą. Parasol, zwłaszcza tak piękny, z tak misterną koronką, nie tylko będzie przydatny, ale będzie także stanowić wspaniałą ozdobę. Proszę tylko zerknąć. – Z tymi słowami podała Rozalii jeden z nich, w kolorze écru, z ciemną drewnianą rączką. – Czyż nie jest piękny? I jak świetnie leży w dłoni.

Na stoisku Beyera Rozalia spędziła znacznie więcej czasu, niż zamierzała. Kiedy opuszczała Sukiennice, miała nie tylko nowy parasol chroniący przed słońcem, ale także dwie jedwabne halki wykończone ręcznie dzierganą koronką i jedną bawełnianą nocną koszulę z koronkową wstawką w okolicach biustu. Niestety żurnali z modą damską nie dostała.

Była już na Batorego, kiedy z bramy kamienicy pod 20 wyszła młoda kobieta. Jej sylwetka wydała się znajoma, ale nie od razu Rozalia rozpoznała w dziewczynie Eleonorę. Po chwili, widząc jej profil, zdecydowała się zawołać:

– Eleonora?! Eleonora! – powtórzyła głośniej, ponieważ ruch uliczny rozmywał jej głos. Dopiero za drugim razem starsza córka Schramma przystanęła i odwróciła się w stronę, z której dochodziło nawoływanie.

– Rozalia? Cóż za spotkanie! – Eleonora uścisnęła siostrę Juliana, kiedy ta stanęła koło niej. Córka Michałowskich oddała uścisk.

– Co ty tutaj robisz?

– Od rana spaceruję po mieście. Zachodzę to tu, to tam. Za ­godzinę mam spotkanie z Julianem.

Eleonora skinęła lekko głową na dźwięk jego imienia. W jej oczach Rozalia dostrzegła coś na kształt tęsknoty.

– Jakiś czas temu wrócił do zawodu. Znowu praktykuje. Wynajął mieszkanie i kancelarię po Edmundzie. Mieszka na ulicy Szlak 21. A ciebie co sprowadza w te strony? – Rozalia zerknęła na fasadę kamienicy za plecami Eleonory, szukając wskazówki. Nie spodziewała się, że Eleonora zacznie wypytywać ją o Juliana. Ona zaś nie zamierzała pytać o Dawida.

– Pracuję, ale to długa historia – odparła Schrammówna. – Skończyłam nieco wcześniej, zazwyczaj siedzę do późnego popołudnia. Dziś jednak Stefania chciała się ze mną spotkać. Koniecznie. Idę właśnie na Basztową, do składu Paully. Musisz wiedzieć, że Stefcia od niedawna chodzi na kursy oraz korepetycje z rysunku i malarstwa. – Nagle zamilkła ze smutną, zawiedzioną miną. – Jaka szkoda, że spieszysz się na spotkanie z Julianem. Tak dawno się nie widziałyśmy. Chętnie porozmawiałabym dłużej. A i Stefania z pewnością ucieszyłaby się z tego niespodziewanego spotkania.

– Zajdźmy na Garbarską, do urzędu pocztowego. – Rozalia wyglądała na zdecydowaną. – Poślę do Juliana ekspresa z informacją, że spóźnię się czas jakiś. Wiem, że nigdzie się już dziś po południu nie wybiera, więc nie zrobię mu żadnego kłopotu, a okazji do rozmowy z tobą i Stefanią nie przepuszczę.

Jakiś czas później, po radosnym powitaniu Rozalii ze Stefanią, którą panny spotkały na schodach składu Paully, gdzie Stefania nabywała artykuły malarskie, dziewczęta usiadły przy stoliku w kawiarni Teatralnej na Szpitalnej.

– Ostatnio często tu zachodzę. Na Szpitalną, nie do kawiarni – wyjaśniła Eleonora. – Niedawno odkryłam tutejsze antykwariaty. Najwięcej perełek znalazłam u Himmelblauów, ale i Seidenowie mają ogromny wybór.

W międzyczasie podszedł kelner, żeby przyjąć zamówienie na trzy kawy, jedną z dużą ilością mleka.

– Wstyd się przyznać, ale dopiero na kursie dowiedziałam się, że w kamienicy Lamellich znajduje się polichromia z XV wieku. Ponoć przepiękna, o tematyce sakralnej. Niestety nie mogę potwierdzić tej opinii, ponieważ wciąż nie nadrobiłam zaległości i nie zajrzałam tam, żeby się o tym przekonać. Może dziś, kiedy będziemy z Norcią wracać do domu, wejdziemy wreszcie do środka. – Stefania uśmiechnęła się szeroko.

Od czasu, kiedy zaczęła malować, czuła się radośniejsza, szczęśliwsza.

– Miło widzieć cię znowu tak radosną – zauważyła Rozalia.

– Kiedy maluję, nie mam czasu na myślenie o smutkach. Już podczas pobytu w Wiedniu Frau Goldbaum zasugerowała, że powinnam zacząć malować. Powiedziała, że mam talent. Nie brałam tego wówczas na poważnie, ale najwyraźniej podświadomie wzięłam jej sugestie do serca, ponieważ w każdej wolnej chwili zapełniałam notatnik szkicami. Kiedy więc w „Ikacu” zobaczyłam ogłoszenie o kursach wyższych Baranieckiego, postanowiłam dołączyć, chociaż nie obyło się bez przeszkód. Kurs trwał już bowiem od jakiegoś czasu, ale byłam nieugięta. Prowadzący, pan Rostafiński, widząc moją determinację, zgodził się nagiąć swoje zasady i przyjąć mnie do grupy, o ile opłacę także te miesiące, w które nie uczęszczałam na zajęcia. I tak stałam się częścią Baraneum.

– Pieniądz czyni cuda – podsumowała Eleonora.

– Ale to nie wszystko. Poprosiłam dziś Eleonorę o to spotkanie, ponieważ chciałam podzielić się z nią pewną informacją, a z pewnych względów wolałam tego nie robić w domu. – Stefania zerknęła na siostrę, szukając w jej oczach zrozumienia.

Tekla Schramm, chociaż zmieniła się znacząco, wciąż jeszcze nie miała dobrego zdania o studiujących pannach.

– Chciałabym na jesieni zacząć studia. Jeżeli wytrwam w postanowieniu, a mam nadzieję, że tak się stanie, już w październiku będę studentką Akademii Sztuk Pięknych. – Stefania uprzedziła pytania. – Wszystkiego zdążyłam się wywiedzieć. Dokumenty powinnam złożyć jak najwcześniej, ponieważ wolnych miejsc dla kobiet jest tylko kilkanaście. Mam nadzieję, że jeżeli zostanę przyjęta, przydzielą mnie do pracowni profesora Mehoffera.

– Gratuluję. – Rozalia wyciągnęła dłoń w stronę Stefanii, a ta uścisnęła ją pewnie. – Ja też chciałabym się z wami czymś podzielić. Jakiś czas temu myszkowałam na strychu u nas w domu. Znalazłam tam maszynę do pisania. Wiem, że to czyste wariactwo, ale ­postanowiłam zacząć pisać.

Eleonora uniosła brew.

– Pisać?

– Tak, pisać. Na razie tylko dla siebie. Pamiętnik, chociaż głowę mam pełną pomysłów. Chciałabym napisać powieść. Może nie będę Orzeszkową czy Konopnicką. Ba, na pewno nie będę, ale chciałabym spróbować. Najwyżej spalę wszystko w kominku, co zapewne się wydarzy. Tak czy inaczej, jakiś pożytek z tego będzie. – Po tych słowach dziewczęta roześmiały się głośno, sprawiając, że kilka głów odwróciło się w ich stronę.

– A więc wszystkie robimy albo będziemy robiły rzeczy, które z różnych powodów wymagają pewnej odwagi i determinacji. – Eleonora uśmiechnęła się tajemniczo. – Spotkałaś mnie na Batorego, Rozalio, ponieważ od jakiegoś czasu pracuję u doktora Kurkiewicza, który…

– Nie tak głośno – syknęła Stefania, przerywając siostrze.

– Nie bądź niemądra – ofuknęła ją Eleonora. – Nie zamierzam chować głowy w piasek. Może i doktor Kurkiewicz wzbudza niezdrowe emocje, a raczej jego badania je wzbudzają, ale ja pracuję uczciwie, przepisując jego notatki. Na razie.

– Czy mówimy o tym Kurkiewiczu? – zapytała Rozalia. Eleonora skinęła głową.

– Tak, mówimy o doktorze Kurkiewiczu. Proszę, nie wypytujcie mnie o jego sposoby leczenia i praktykę. Tylko raz jeden byłam w gabinecie, gdzie w poczekalni widziałam kilka czekających pań. Pomagam doktorowi przepisywać jego odręczne zapiski. Doktor Kurkiewicz pracuje nad wspomnieniami.

– Nie pojmuję, jak do niego trafiłaś! Przecież musiałaś słyszeć niejedno. Mówi się o nim, że jest zawodowym podglądaczem. A to i tak najłagodniejsze z krążących określeń.