Czarny huzar - Leszek Biały - ebook + książka

Czarny huzar ebook

Leszek Biały

0,0

Opis

Czarny huzar” to wielowątkowa opowieść o wyprawie do Polski – i jej dalszych konsekwencjach - luterańskich misjonarzy z Institutum Judaicum et Muhammedicum w Halle, mającej na celu nawrócenie na protestantyzm głośnego żydowskiego mistyka i herezjarchy z Podola, Jakuba Lejbowicza Franka. Akcja powieści, opartej w dużej mierze na faktach historycznych, obejmuje polski okres działalności samozwańczego proroka i rozgrywa się w realiach XVIII-wiecznej, chylącej się ku upadkowi Rzeczypospolitej, rozszarpywanej przez bezwzględną walkę stronnictw politycznych i intrygi ościennych mocarstw dążących do jej rozbioru.

Książę Mikołaj Wasiliewicz Repnin był przy tym niezmiernie dumny, że to dzięki niemu Polska została zdobyta w sposób „kulturnyj”, ze wszech miar przyzwoicie i postępowo, tak jak przystało na Wiek Rozumu: bez krwawych jatek w staroświeckim pruskim stylu, bez łun pożarów, bez bombardowania miast, bez gwałcenia kobiet, bez rozpruwania brzuchów, bez podrzynania gardeł i zdzierania ostatniej koszuli z ludności cywilnej i właściwie także bez jednego wystrzału, jeśli nie liczyć potyczki sprzed paru lat z byłym wojewodą wileńskim.

Co więcej, to dzięki niemu, księciu Mikołajowi Wasiliewiczowi Repninowi, Polska została zdobyta w sposob nowoczesny, czy wręcz nowatorski, który mógł stać się przykładem dla innych państw, jak rozstrzygać konflikty międzynarodowe humanitarnie, a więc głownie przy pomocy kunsztu dyplomatycznego z naprawdę niewielkim dodatkiem złota, jak też w oparciu o zasady polityczne i wartości moralne cenione w całym cywilizowanym świecie: obronę swobód i wolności osobistej przed zakusami despotyzmu, równość obywateli wobec prawa, demokrację, poszanowanie praw mniejszości, tolerancję religijną oraz ideę współpracy i dobrego sąsiedztwa między państwami i narodami.


Leszek Biały, hispanista i historyk sztuki, autor „Dziejów Inkwizycji Hiszpańskiej” (1989) i powieści „Źródło Mamerkusa” (Książka Roku 2010 Warszawskiej Premiery Literackiej), tłumacz klasycznych dramatów hiszpańskiego Złotego Wieku: Pedro Calderon de la Barca, „Książę Niezłomny” (1989), Pedro Calderon de la Barca „Autos sacramentales” (1997) i Tirso de Molina, „Wybór dramatów” (1998).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 803

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1DO POLSKI

O tym, że nieuchronnie zbliża się koniec świata, doktor Johann Heinrich Callenberg, wielce uczony i powszechnie szanowany dyrektor Institutum Judaicum et Muhammedicum w Halle, był przekonany od dawna, a jeśli miał jeszcze co do tego jakieś wątpliwości, to pozbył się ich definitywnie, kiedy przeczytał u La Mettriego, że człowiek jest jedynie maszyną i że w całym wszechświecie istnieje tylko jedna substancja, występująca co prawda w różnych postaciach.

To jednak, że ów koniec może być naprawdę bliski, przyszło mu na myśl dopiero latem roku Pańskiego 1759, kiedy otrzymał nowy list od swego korespondenta z Gdańska.

Gdański informator doktora Callenberga donosił mu z entuzjazmem, że na przeciwległym krańcu Rzeczypospolitej Polskiej, w okolicach Kamieńca Podolskiego, wypełniały się właśnie słowa św. Pawła skierowane do Rzymian: Nie chcę jednak, bracia, pozostawiać was w nieświadomości co do tej tajemnicy – byście o sobie nie mieli zbyt wysokiego mniemania – że zatwardziałość dotknęła tylko część Izraela aż do czasu, gdy wejdzie [do Kościoła] pełnia pogan. I tak cały Izrael będzie zbawiony, jak to jest napisane: Przyjdzie z Syjonu wybawiciel, odwróci nieprawości od Jakuba1.

Otóż dokładnie tak, jak miało to nastąpić u kresu czasów, wielu Żydów z tamtejszych dzikich, graniczących z Turcją okolic, przyznawało się ostatnio mniej lub bardziej jawnie do wiary w Trójcę Przenajświętszą, głosiło, że zapowiedziany przez św. Pawła wybawiciel już się był pojawił, i wyczekiwało z niecierpliwością, aż trafi w ich zapadłe strony, by uznać go za Mesjasza. Co więcej, nie brakowało wśród nich również takich, którzy zastanawiali się głęboko, czy owym wybawicielem nie był jednak Jezus Chrystus, jako że w świetle przepowiedni proroków zapowiadany termin przyjścia Mesjasza dawno już minął.

A jeśli mimo tego żaden z podolskich Żydów jeszcze się nie ochrzcił, działo się tak zapewne wyłącznie dlatego, że nie umieli oni rozeznać, który z chrześcijańskich kościołów przechowuje w sobie czystą i nieskażoną prawdę Ewangelii, jak też ze zrozumiałej skądinąd obawy, że po publicznym przyjęciu Pana Jezusa mogliby sobie nie poradzić ani między chrześcijanami, ani tym bardziej wśród swoich dawnych współbraci, trwających nadal przy prawie mojżeszowym.

Wieści o tym wszystkim – zastrzegł na końcu listu gdański korespondent doktora Callenberga – były nader skąpe i niezbyt dokładne, niemniej rzecz wyglądała obiecująco i warto się nią było bliżej zainteresować.

Toteż w trzy dni po otrzymaniu wspomnianego listu doktor Johann Heinrich Callenberg zwołał zebranie swoich najbliższych współpracowników, na które po pewnym namyśle zaprosił również rotmistrza Horsta Gottlieba von Zypke, oficera w stanie spoczynku sławnego regimentu czarnych huzarów, weterana bitew pod Smatschną, Moldauthain i Katolisch-Hennersdorf, jak też kawalera orderu Pour le Mérite2, uzyskanego pod Zorndorf za straceńczą szarżę pod ogniem kartaczy na prawe skrzydło rosyjskiej piechoty, który to rotmistrz, zwolniony z czynnej służby z powodu kilkunastu niedających się do końca wyleczyć ran, poczuł w sobie niedawno powołanie do spraw wyższych i zgłosił się do Instytutu, oferując mu swoje usługi w charakterze wędrownego misjonarza.

Jeśli bowiem rotmistrz von Zypke pragnął służyć Chrystusowi równie szczerze i gorliwie, jak służył do tej pory najjaśniejszemu panu Fryderykowi II – doszedł do wniosku doktor Callenberg – była to niewątpliwie dobra okazja, by mógł się on dowiedzieć, na czym ta służba polegała i ile łączyło się z nią trudów, niewygód, wyrzeczeń i niebezpieczeństw.

Uczestników spotkania witał w drzwiach mały Klaus, a właściwie Rajiv – dziewięcioletni sierota, przywieziony parę lat wcześniej z Indii przez zaprzyjaźnionych z Instytutem duńskich misjonarzy, którzy w trosce o jego przyszłość oddali go na wychowanie do sławnego sierocińca doktora Callenberga, gdzie w surowej dyscyplinie od świtu do nocy kształciły swoje umysły i sumienia, ucząc się przy okazji różnych praktycznych zawodów, setki sierot i podrzutków z całych Niemiec i wielu innych krajów Europy.

Rajiv, a właściwie Klaus, okazał się dzieckiem na tyle bystrym, miłym i pracowitym, że bardzo szybko stał się ulubieńcem doktora Callenberga, który z czasem pozwolił mu zamieszkać w Instytucie, traktował go jak własnego wnuka i coraz częściej powierzał mu rozmaite, niezbyt skomplikowane obowiązki.

Także tego dnia, zanim włożył na siebie białą koszulę z koronkowym żabotem, jasnoniebieskie atłasowe spodnie do kolan, jedwabne pończochy w kolorze słomkowym, granatowy wzorzysty surducik i pudrowaną peruczkę z plecionym harcapikiem ozdobionym na końcu aksamitną wstążką, mały Hindus zdążył jeszcze wyszorować do czysta podłogę i wytrzeć z kurzu wszystkie meble w sali konferencyjnej.

Po przywitaniu Klaus odprowadzał każdego gościa do stołu, stukając przy tym głośno obcasami trochę za dużych na niego trzewików z żółtymi kokardami, po czym sadowił go na właściwym miejscu, ściśle według precedencji, której doktor Callenberg, zawsze czuły na punkcie form i zasad, kazał mu się wcześniej nauczyć na pamięć.

Przybyłemu jako ostatni rotmistrzowi von Zypke Rajiv wskazał honorowe miejsce naprzeciwko doktora Callenberga, a potem zastygł w bezruchu, wpatrując się jak urzeczony w imponujący uniform zwalistego oficera, składający się z krótkiego czarnego dolmanu z bogatymi haftami, wyposażonego dodatkowo w rzędy guzików i szamerowanego białymi galonami, ze zwisającego zawadiacko z lewego ramienia krótkiego półkożuszka na barankowym podbiciu, również pełnego sznurów, haftów i guzików, z wąskich, podkreślających figurę kawaleryjskich spodni i z sięgających powyżej kolan butów do końskiej jazdy z czarnej skóry, wyglansowanych na tę okazję tak perfekcyjnie, że można się w nich było przejrzeć jak w lustrze.

Na widok zachwyconej miny malca rotmistrz von Zypke podkręcił wąsa i kiedy inni spośród obecnych zajmowali się rozmową bądź napełniali sobie szklanki wodą – jedynym trunkiem dopuszczanym przez doktora Callenberga podczas spotkań służbowych – zapytał go z szerokim uśmiechem:

– Podoba ci się mój mundur, mały?

Kiedy w odpowiedzi dziewięciolatek aż trzykrotnie skinął głową, czarny huzar obrócił swoją stojącą na stole czarną filcową czapkę w kształcie ściętego stożka i pokazał chłopcu naszytą na niej trupią czaszkę z alpaki ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami, obramowaną ozdobnym obszyciem i okoloną czarno-białą kokardą.

– A moje nakrycie głowy?

Rajiv wzdrygnął się, ale niezbyt mocno, bynajmniej nie dlatego, że przestraszył się malutkiej ludzkiej czaszki wyciętej z kawałka tkaniny, lecz z tego powodu, że nagle zdał sobie sprawę, iż kiedy ledwie tydzień wcześniej zapewniał gorąco doktora Callenberga, że w przyszłości zamierza pójść w jego ślady i też zostać pastorem, prawdopodobnie dopuścił się śmiertelnego grzechu kłamstwa.

Z zakłopotania, w jakie popadł z tej przyczyny, wybawił go na szczęście jego opiekun i dobrodziej, który zająwszy swoje miejsce w fotelu, zadzwonił srebrną łyżeczką o szklankę i zwrócił się uroczyście do zebranych:

– Bracia, mam dla was dobrą nowinę. Jak wiecie, od trzydziestu lat prowadzimy misje wśród Żydów, wierząc niezłomnie w to, że powrót narodu wybranego do Boga i Jego Syna, naszego Pana Jezusa Chrystusa, zapoczątkuje nową epokę w dziejach Kościoła i świata i że powstanie jednej wspólnoty wiernych chrześcijan i Żydów, czy też, jak mówią oni: gojim i jehudim, przybliży nadejście upragnionego przez nas Królestwa Bożego na ziemi. Głosiliśmy Żydom Dobrą Nowinę w wielu krajach, w tym także w Polsce, gdzie jest ich najwięcej, przez co kraj ów zyskał sobie już dawno nazwę Paradisum Judeorum3. Przez lata nasi wędrujący współpracownicy przemierzyli ją wzdłuż i wszerz, rozdając Biblie i nasze publikacje – zwłaszcza Światło wieczorne wielebnego doktora Johanna Müllera, mojego nieodżałowanego mistrza i powiernika – i próbując na wszelkie sposoby zachęcić tamtejszy biedny lud żydowski do poznania i przyjęcia prawdy chrześcijańskiej.

Nie było to wcale łatwe, być może dlatego, że polscy Żydzi, mieszkający od wieków między papistami, nabrali z czasem tych samych cech i zwyczajów co oni: są nieufni, chwiejni, kłótliwi, niesolidni, lekkomyślni i nieodpowiedzialni, kierują się bardziej porywami serca i nastrojem niż rozumem i logiką, nie umieją doprowadzić niczego porządnie do końca, co skądinąd wcale nie przeszkadza, że potrafią być także przebiegli, pyszni, pazerni i kuci na cztery nogi. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że są większymi papistami od samych papistów i że łatwiej wetknąć do ręki polskiemu katolikowi książkę traktującą o usprawiedliwieniu przez wiarę albo Rozmowy przy stole doktora Marcina Lutra niż polskiemu Żydowi Światło wieczorne po hebrajsku czy wydaną w Halle Ewangelię św. Łukasza w jidysz.

Chociaż niektórzy, owszem, brali nasze książki bardzo chętnie – o ile tylko były za darmo – po czym zamiast je upowszechniać pośród swoich pobratymców, po prostu sprzedawali je za byle jaką cenę i oczywiście bez zawracania sobie głowy ich lekturą. Inni z kolei obiecywali naszym współpracownikom złote góry – że się ochrzczą, a następnie nawrócą całą swoją gminę, albo że przeniosą się gromadnie do Prus, gdzie mogliby bezpiecznie wyznawać prawdziwe chrześcijaństwo – a potem, jakby nigdy nic, nagle wypierali się wszystkiego i potrafili jeszcze donieść na naszych ludzi polskim władzom! Dość przypomnieć w tym miejscu nieszczęsnego rabina ziemskiego Wielkopolski Jakuba Mordocheja ha-Kohena, z którym wiązaliśmy tyle nadziei, a który najpierw naopowiadał w mieście Płocku naszym świętej pamięci braciom Johannowi Georgowi Widmannowi i Johannowi Andreasowi Manitiusowi niestworzonych rzeczy, wśród których przyciągnięcie do wiary ewangelickiej paru tysięcy tamtejszych starozakonnych nie należało bynajmniej do najbardziej nieprawdopodobnych, żeby niedługo potem boleśnie ich upokorzyć, a przywiezione przez nich książki obłożyć klątwą i publicznie spalić.

W sumie, jak dotąd, nie odnieśliśmy w Polsce większych sukcesów, ale też nigdy się nie poddaliśmy. I może właśnie dlatego zostaniemy teraz nagrodzeni. Bo trzy dni temu, drodzy bracia, dostałem list z Gdańska. Naprawdę piękny i ciekawy list, z gatunku tych, na które warto czekać całe życie. Mój korespondent, człowiek ze wszech miar godny wiary i szacunku, pisze mi, że na południu Polski zapanowało wśród Żydów wielkie poruszenie i że tamtejsi Izraelici z dnia na dzień wyglądają przyjścia Mesjasza, skłaniając się w duchu do przyjęcia chrześcijaństwa. A jeśli dotąd nie wyznali publicznie Chrystusa, to wyłącznie dlatego, że nie wiedzą, który z kościołów chrześcijańskich jest najprawdziwszy, a także ze zrozumiałej skądinąd obawy, że po zmianie religii mogliby sobie nie poradzić ani wśród chrześcijan, ani pośród swych dawnych współwyznawców. Według mojego korespondenta wiadomości o tym wszystkim są wprawdzie skąpe i niezbyt precyzyjne, ale rzecz wygląda obiecująco i warto się nią bliżej zainteresować. Co do mnie, to w pełni podzielam ten pogląd. Dodałbym tylko, że trzeba się śpieszyć. Bo jeśli polscy Żydzi rzeczywiście skłaniają się ku chrześcijaństwu, byłoby bardzo dobrze, żeby przyjmowali je w prawdziwej i czystej postaci, nieskażonej rzymskim bałwochwalstwem i zabobonami, czyli, mówiąc inaczej, by poprzez swój chrzest raczej osłabiali niż wzmacniali Antychrysta.

– Otóż to – przytaknął któryś z podróżujących współpracowników.

– Trzeba się śpieszyć tym bardziej – kontynuował doktor Callenberg – że nie tylko dostrzegalna u Żydów chęć nawrócenia się, ale także inne znaki na niebie i ziemi wskazują wyraźnie, że tym razem może naprawdę chodzić o czasy ostateczne. Weźmy choćby tę toczącą się od trzech lat wojnę wszystkich przeciw wszystkim, a właściwie wszystkich przeciw Prusom. Od zachodu cisną nas Francuzi, od północy Szwedzi, od południa Austriacy, a od wschodu Rosjanie. Moskale zdobyli już Prusy Wschodnie i kto wie, czy jak tak dalej pójdzie, nie grozi nam wkrótce zajęcie Berlina i rozbiór naszego kraju. Obawiam się, bracia, że to początek Apokalipsy.

– Panie dyrektorze, proszę łaskawie nie mieszać do tego Apokalipsy – skrzywił się na te słowa czarny huzar. – Nasz miłościwy pan Fryderyk II jest największym dowódcą od czasów Juliusza Cezara, a nasza armia może przegrywać bitwy, lecz z pewnością nie przegra żadnej wojny. Prusy i tym razem dadzą sobie radę.

– Mam nadzieję – westchnął doktor Callenberg. – Wolałbym nie oglądać rosyjskich kozaków w Berlinie ani tym bardziej w Halle.

– Berlin był już raz zdobyty, dwa lata temu przez Austriaków generała Hadicka. I nic strasznego się nie stało, poza tym, że wycisnęli z niego trochę złota – wzruszył ramionami rotmistrz von Zypke.

– Mówiłem o Rosjanach, nie o Austriakach.

– Dobrze, ale wracając do meritum, gdzie konkretnie dzieją się wspomniane cuda? – wtrącił Stephan Schulz, jeden z najbardziej doświadczonych wędrujących współpracowników. – Polska to duży kraj.

– Niedaleko Kamieńca Podolskiego – wyjaśnił doktor Callenberg. – Choć, szczerze mówiąc, nie wiem, gdzie to dokładnie jest.

– Ale ja wiem – odezwał się ponownie rotmistrz von Zypke. – Jeździłem tam po konie.

– Po konie?

– Tak, po konie dla pułku. Połowa naszej kawalerii jeździ na polskich koniach, z których najlepsze kupuje się właśnie koło Kamieńca, na Podolu. A i Żydów jest tam, faktycznie, od cholery.

– No proszę! – zdziwił się dyrektor Institutum Judaicum et Muhammedicum. – Słusznie powiadają, że człowiek uczy się przez całe życie. A zatem, bracia, kto z was chciałby się wybrać na misję do Polski?

– Ja – jako pierwszy zgłosił się mały Rajiv, na co wszyscy obecni parsknęli śmiechem. Nawet doktor Callenberg, zazwyczaj bardzo poważny, uśmiechnął się i rzekł:

– Dziękujemy ci, Klaus. Dałeś wszystkim piękny przykład chrześcijańskiej miłości, ale ty się jeszcze w życiu najeździsz. Teraz najważniejsza jest nauka.

– Ja – jako drugi zgłosił się Stephan Schulz.

– Dzięki, bracie Stephanie, jednak tak samo jak Klaus, przydasz się bardziej tu, na miejscu.

– I ja – zapewnił doktora Callenberga Johann Friedrich Hermannsdorfer, niezmordowanie służący Instytutowi od piętnastu lat.

– Ja także – zadeklarował Olaf Caspar Röper, który pracował dla Instytutu od niedawna i nie był jeszcze na żadnej misji.

– Na to właśnie liczyłem – pokiwał z uznaniem głową doktor Callenberg.

– No to i ja, do diabła! – oświadczył rotmistrz von Zypke. – Może przy okazji kupię sobie jakiegoś konia. Poza tym znam trochę polski.

– Zna pan trochę polski? A gdzie się go pan nauczył, rotmistrzu?

– Liznąłem go nieco u żółtych huzarów, gdzie służyłem przez pół roku, zanim się dostałem do czarnych. Ich dowódcą był – i chyba jest nadal – Polak, generał Paweł Józef Małachowski, który przed każdą bitwą zagrzewał nas do boju, wołając w swoim ojczystym języku: „Napschut, pruskie Pierdoly, nie bač sie! Nie htzetzie hiba schyč wieetschnie, Saβrantzy?!”.

– To znaczy?

– „Naprzód, dzielni Prusacy! Za Króla i Ojczyznę! Zwycięstwo znów będzie wasze!”.

– No proszę, prawdziwy patriota, choć Polak i papista – zdumiał się dyrektor Institutum Judaicum et Muhammedicum.

– Właśnie, w dodatku świetny żołnierz. Dlatego znów chętnie wybiorę się do Polski. Szkoda tylko, że nie pojedzie z nami ten Murzynek. Przydałby się do posługi.

– To nie Murzynek, tylko Hindus, panie rotmistrzu. I kształci się u nas na pastora. Do posługi to może pan sobie wziąć ordynansa – skwitował sucho te słowa doktor Callenberg, po czym dodał bardziej uprzejmie: – Ale bardzo się cieszę z pańskiej deklaracji. W tych ciężkich czasach pana doświadczenie wojskowe może się okazać bezcenne, podobnie jak pańska znajomość polskiego. To kiedy będziecie gotowi, bracia?

– Ja choćby jutro – oświadczył Olaf Caspar Röper.

– Ja również – zawtórował mu Johann Friedrich Hermannsdorfer.

– A ja za parę dni, kiedy sprawdzę w pułku, czy przypadkiem im też nie potrzeba paru dobrych wierzchowców – stwierdził z lekka poczerwieniały z powodu krytyki czarny huzar.

– Proszę bardzo, niech będzie za tydzień, przynajmniej zdążę napisać listy do Gdańska i do Warszawy, gdzie od innego mojego korespondenta, pracującego w sławnej bibliotece Załuskich, być może dowiecie się czegoś więcej. W ogóle, drodzy bracia, musicie się dobrze przygotować, bo to na pewno nie będzie łatwa wyprawa. Przy okazji, panie rotmistrzu, niech pan sobie sprawi jakieś cywilne ubranie. Bo choć sama Polska nie bierze udziału w tej przeklętej wojnie, to Rosjanie robią na jej ziemiach, co im się żywnie podoba, więc obawiam się, że w tym pięknym mundurze daleko pan nie zajedzie.

– Słuszna uwaga, panie dyrektorze – odparł jeszcze bardziej skonfundowany rotmistrz von Zypke. – Udam się do Polski incognito, choć szczerze mówiąc, cywilnych łachów nie znoszę tak samo jak tchórzostwa na polu walki, mętnego wina, narowistych koni i niesubordynowanych podwładnych.

– To świetnie – doktor Callenberg uśmiechnął się po raz drugi tego wieczoru. – W takim razie widzimy się za tydzień i wtedy także, zgodnie z zasadami naszego zakładu, każdy z was otrzyma diety na jedzenie i picie, tudzież na pokrycie innych wydatków. Dwa i pół talara na tydzień, co pomnożone, powiedzmy, przez pięć miesięcy daje w przybliżeniu po pięćdziesiąt pięć talarów na głowę. Oczywiście za pokwitowaniem, jak też z obowiązkiem zwrotu niewykorzystanych funduszy oraz, rzecz jasna, z możliwością refundacji przez Instytut dodatkowych kosztów, gdyby z jakiegoś powodu misja się przedłużyła.

– Dwa i pół talara tygodniowo? – mruknął pod nosem rotmistrz von Zypke. – Mam nadzieję, że to wystarczy, bo inaczej przyjdzie mi chyba kraść siano koniowi.

– Dajemy, co możemy, ale to pieniądze naszych dobroczyńców – doktor Callenberg uśmiechnął się po raz trzeci i ostatni. – Zresztą, służba Boża wymaga ofiar i wyrzeczeń.

I na tym zebranie się zakończyło. A w nocy zmęczonemu Rajivowi śniło się, że wjeżdża tryumfalnie do swojej rodzinnej wioski w Indiach na pięknym siwym koniu zakupionym niedaleko Kamieńca Podolskiego i w budzącym powszechny podziw mundurze pruskiego czarnego huzara, który leżał na nim jak ulał.

Trzy lata wcześniej, w chłodny dzień na początku stycznia, po tureckiej stronie Dniestru, w kępie krzaków zapewniających jaką taką osłonę przed przenikliwym wiatrem, grzało się przy ogniu ośmiu mężczyzn. Siedmiu z nich, mających długie brody i kręcone pejsy, nosiło tureckie stroje i wysokie baranie czapy; ósmy – brzuchaty, łysy i gładko ogolony – ubrany był w chłopski kożuch z byle jak wyprawionej skóry, spod którego wyglądał stary i znoszony polski żupan. Właściciel najokazalszego tureckiego stroju – krwistoczerwonego dolmanu z czarnymi wyłogami – trzydziestoletni mniej więcej, postawny mężczyzna o ostrych rysach pociągłej twarzy pokrytej śladami po ospie, orlim nosie i kruczoczarnych, długich do ramion włosach, drzemał pod drzewem zawinięty w baranicę. Pozostali grali w kości i rozmawiali półgłosem po polsku, po hebrajsku albo po turecku, popijając przy tym herbatę grzejącą się w dzbanku przy ognisku, do której, dla lepszej ochrony przed ziąbem, dolewali niekiedy po łyku gorzałki.

Co jakiś czas jeden z obecnych, zwany przez pozostałych Nachmanem, wstawał od ogniska, wychodził z zarośli na otwartą przestrzeń nad rzeką, rozglądał się z uwagą dokoła, wpatrywał się przez chwilę w przeciwległy brzeg Dniestru, po czym albo dla rozgrzewki maszerował jeszcze dalej, do pobliskiego zagajnika, skąd dobiegało chwilami stłumione rżenie koni, albo, wzruszywszy ramionami, wracał od razu do swoich kompanów, którzy przyjmowali jego powrót obojętnie i nie zadawali mu żadnych pytań, ponieważ równie dobrze jak on wiedzieli, że są na tym pustkowiu zupełnie sami i nadmierna czujność, choć godna pochwały, była w zasadzie zbyteczna. Odkąd w okolicy rozszalała się zaraza, żołnierze tureccy z pobliskiego Chocimia mieli na głowie ważniejsze sprawy niż pilnowanie granicy, zaś polskie patrole po drugiej stronie rzeki pojawiały się tak rzadko, że aby się na któryś natknąć, szczególnie zimą lub przy złej pogodzie, trzeba było mieć naprawdę wielkiego pecha.

Mimo to ośmiu mężczyzn tkwiło w nadrzecznych krzakach, póki nie zaczęło się zmierzchać. Dopiero wtedy ten bez brody i w starym żupanie trącił delikatnie leżącego pod drzewem towarzysza o dziobatej twarzy i rzekł do niego po polsku:

– Już czas, Święty Panie. Idziemy do Polski.

Mężczyzna w czerwonym dolmanie otworzył powoli oczy, rozejrzał się na boki, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, po czym mruknął po turecku:

– Tak, Moliwda, już czas. Idziemy do Polski.

Potem podniósł się energicznie z ziemi, co spowodowało, że wszyscy pozostali także zerwali się na równe nogi i pokłonili mu się z szacunkiem.

Jednak człowiek, którego tytułowano „Świętym Panem” albo „Mistrzem” i któremu kłaniano się w pas, minął ich obojętnie, nie zaszczyciwszy żadnego z obecnych nawet spojrzeniem, po czym zatrzymał się nad rzeką i odwrócony do swoich kompanów plecami, zaczął opróżniać pęcherz. Struga moczu, jaką rozpiął w powietrzu, wygięła się w imponujący łuk kończący się w wodzie daleko od brzegu.

– Leje jak wół do karety – stwierdził pod nosem Moliwda, nie wiadomo: z podziwem czy z przekąsem.

– Szybciej jak sam Mojżesz albo król Dawid – sprostował z dumą któryś z mężczyzn w tureckich strojach.

Tymczasem człowiek w czerwonym dolmanie wypróżnił pęcherz do końca, strząsnął ostatnie krople, następnie podciągnął szerokie portki, zapiął się aż po szyję i odwróciwszy się w stronę swoich kompanów, zakomenderował:

– Zbierajcie się, idziemy do Polski. Mordochaj, Elisza, łódź.

Po tych słowach dwaj wskazani z imienia mężczyźni zaczęli natychmiast zdejmować gałęzie maskujące przycumowaną w pobliżu łódkę, natomiast pozostali rzucili się gasić ognisko i zacierać nogami ślady obozowiska.

Wkrótce potem Nachman, Mordochaj i Elisza zajęli miejsca w łodzi, zaś Święty Pan, zanim do nich dołączył, pożegnał się kolejno ze wszystkimi, którzy zostawali w Turcji.

Szczególnie serdecznie uściskał najstarszego z nich, niewidomego starca, którego przygarnął do piersi, mówiąc mu:

– Nussen, jakby coś poszło nie tak, dam wam znać. Ale szukajcie mnie także wtedy, gdybym długo nie wracał i nie dawał znaku życia. Jestem pewny, że znajdziecie mnie bez trudu.

– Evet, Effendi4.Wiesz, że każde twoje życzenie jest jak przykazanie Tory – odpowiedział starzec i podjął go pokornie za kolana.

W chwilę później łódź, do której wsiadł również Moliwda, odbiła od brzegu i roztopiła się w gęstniejącej coraz bardziej szarości.

Polska przywitała ich nieprzeniknionym mrokiem i głuchą ciszą. Ledwie jednak Święty Pan postawił stopę na lądzie, w pobliskich krzakach rozbłysło nagle światło pochodni, a po nim kilkanaście innych. W chwilę później z zarośli wypadło ze trzydzieści postaci w grubych szubach i kożuchach ponarzucanych na długie chałaty oraz w baranich bądź lisich czapach na głowach. Krzycząc na wyprzódki: „Przybyłeś, Panie!”, „Nareszcie!”, „Witaj!”, „Niech Święty Jedyny będzie błogosławiony!”, „Hosanna!”, „Bądźże pochwalony, Mistrzu!” i „Już się baliśmy, że nie przybędziesz!”, rzuciły się ku przybyszowi, by zaledwie po paru krokach paść przed nim na kolana z szeroko otwartymi ramionami bądź z błagalnie wyciągniętymi ku niemu rękami.

– Ano, przybyłem, moi kochani – oznajmił Święty Pan po polsku, a potem skinął na Moliwdę, żeby go tłumaczył, i przeszedł na turecki, w którym czuł się najswobodniej: – Przybyłem, chociaż długo nie mogłem się zdecydować.

– A to dlaczego, Mistrzu? – zapytał ktoś z tłumu.

– Dlatego, że nie wiedziałem, czy temu podołam, ani nawet czy powinienem iść do Polski, czy raczej do Rosji. Aż zostałem przekonany.

– Przekonany? Jak? Przez kogo?

– Zwyczajnie. Miałem ci ja w domu w Smyrnie sekretny alkierzyk, do którego trzy razy na dzień zakradałem się tak, że i żona moja o tym nie wiedziała. I tam, kładąc na siebie znak krzyża z tymi słowy: „Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba”, padałem na kolana i prosiłem Pana Boga z płaczem, żeby mnie oświecił. No i Pan Bóg raczył mnie wysłuchać.

Jednego razu przyśniło mi się, jakbym słyszał głos z nieba: „Pójdziesz ty do Polski i tam wielu ludzi pociągniesz do wiary świętej”. Alem ja na ten sen nic nie zważał. Drugiej nocy toż samo mi się śniło, alem ja się z tego śmiał, zwłaszcza że nie miałem po co do Polski jechać, bom się w Smyrnie dobrze miał.

W tydzień po tych snach zachorowałem ciężko i w tej chorobie pokazał mi się człowiek jakiś z brodą siwą i rzekł mi: „Jeśli pójdziesz ty do Polski, będziesz zdrów, a jeżeli nie pójdziesz, to umrzesz”. Ja, bojąc się śmierci, odpowiedziałem mu, że pójdę, ale w sercu moim dalej myślałem, że nie pójdę, bo mi się nie chciało opuszczać żony i fortuny mojej.

Przyszedłem zatem do zdrowia i o tym widzeniu więcej nie myślałem.

W trzy niedziele potem zachorowałem znowu bardzo ciężko, straciłem mowę i mieli mnie już za konającego. Krewni i koligaci moi z domu powychodzili, nie chcąc patrzeć na moją śmierć. Przykładano mi pierze do nosa, chcąc wiedzieć, czy jeszcze dycham, ale i to ani drgnęło, jakom potem od innych usłyszał. Oczy mi zamknięto, nogi powyciągano, jak to umierającemu. Ci zaś, którym cokolwiek powiedziałem wcześniej o Trójcy Świętej, cieszyli się serdecznie, że umieram. Wtem pokazał mi się inny Człowiek piękny, dużo młodszy od poprzedniego, choć też z brodą jak się patrzy, a kiedym oczy otworzył, to mi się nagle w nich rozświeciło.

I rzekł do mnie ów Człowiek młodszy: „Pójdziesz ty do Polski, zobaczysz!”. Jam nic nie odpowiedział, tylkom się odwrócił twarzą na drugą stronę, ku ścianie, ale i tam znowu, przy ścianie, zobaczyłem tegoż samego Człowieka i bardzom się zaląkł. On zaś, wziąwszy mnie za rękę, tam gdzie doktory puls macają, rzekł mi dwa razy te same słowa: „Wstań, mądry Jakubie!”.

Jam się na to porwał i na drugą stronę ku izbie przewróciłem się, i tam zobaczyłem tegoż samego Człowieka młodszego stojącego nagiego, z rękoma na krzyżu rozciągniętymi w wielkim świetle, z ranami w boku, rękach i nogach, i w koronie cierniowej na głowie.

Zobaczywszy go, porwałem się z łóżka i padłem przed nim na kolana, a on mi tak mówił: „Posłałem dwa razy do ciebie Eliasza, ale tyś nie chciał go słuchać; otóż teraz sam do ciebie przyszedłem. Nie bój się, Jakubie. Czy chcesz, czy nie chcesz, pójdziesz ty do Polski”.

A jam odpowiedział: „Ale jakże ja pójdę do Polski, kiedy język ledwie rozumiem, kraju nie znam, bom dzieckiem z niego wyjechał, a w Turcji mam i fortunę, i żonkę młodą, która ze mną nie będzie chciała iść?!”.

A on odparł na to: „Idź ty wprzódy, a ona potem pójdzie. Dam Ja tobie znak, przez który będziesz poznawał, kto do wiary świętej pójdzie i kto się do niej nadaje; a choć będziesz różnie próbowany i prześladowany, nie bój się nic a nic, i miej ufność we Mnie. Kiedy ci będzie ciężko, będziesz widział przed sobą Eliasza”.

To powiedziawszy, Pan Jezus, bo to On był, zniknął i jużem go natenczas więcej nie widział. Było wtedy ludzi niemało w tej izbie, gdzie się to działo, ale nie widzieli ani nie słyszeli tego, com ja widział i słyszał, ale jakem ja się z łóżka porwał i na kolana upadł, rozumiejąc, że ja wariuję, z izby pouciekali, i przy oknach stojąc, słyszeli, żem ja gadał, ale zrozumieć nie mogli – co. Jam zaraz potem zdrowym wstał i – jakby nigdy nic – jadłem, piłem, chędożyłem, jak w doskonałym zdrowiu.

– Niech będzie, Panie, przyszedłeś do Polski, i dobrze. Tylko po co? – zawołał niezbyt uprzejmie ktoś, komu panująca ciemność najwyraźniej dodawała odwagi. – Z tym Jezusem, krzyżem i Trójcą to chyba jakaś hucpa?

– Gdybyście wiedzieli, po co ja przyszedłem do Polski, tobyście łzami oblewali tę ziemię, która was nosi i znosi. Zaprawdę, powiadam wam, iż niebawem przyjdą do mnie panowie i książęta, a nawet cesarze, i po kilka niedziel stać będą przed moimi drzwiami, byleby tylko mówić ze mną. A kto pójdzie za mną, to i przed jego drzwiami postoją, aż niejednemu z nich od tego stania nogi w dupę wejdą albo dostanie na nich odcisków. Teraz jednak, tak im, jak i wam, mogę tylko powiedzieć, że przyszedłem do Polski, bo grunt podniesienia jest właśnie w Polsce. Od zawsze i na wieki wieków! Bo to tutaj będzie zbudowany piękny budynek, jakiego człowiek żaden nie widział jak świat światem, to tutaj otworzy się Drzewo Życia i to tutaj ukryte jest dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć części dobra całego świata, a tylko jedna część tysiąca mieści się gdzie indziej…

– Akurat, srali muchy, będzie wiosna! – przerwał mu ten sam głos co przedtem, ale Mistrz nie dał się wytrącić z równowagi.

– A ty razem z nimi, w portki i na rzadko – odpowiedział ukrytemu w mroku oponentowi i kontynuował: – Co więcej będzie, tego nie mogę wam powiedzieć. W każdym razie nie teraz. Bo każda rzecz ma swój czas i swoją kolej, i nic nigdy nie dzieje się na odwrót. Także kiedy się kopie studnię, to najpierw musi wyjść woda gliniasta i błotnista, zanim się dojdzie do wody słodkiej i czystej. Ale my do niej dojdziemy, zapewniam was, choć jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj, kto wierzy w Boga i kto uwierzył w Pierwszego i w Drugiego, niech też uwierzy we mnie i pójdzie za mną.

– Za mną, to znaczy dokąd? – odezwał się po raz trzeci niewidoczny polemista.

– Najpierw do Korolówki, a potem się zobaczy.

– Do Korolówki! Do Korolówki! – podchwycił natychmiast tłum.

– A pies wam wszystkim mordy lizał! Idźcie sobie w pizdu, nie do Korolówki! – żachnął się w mroku nocy ten sam uparty adwersarz co zawsze i nie czekając na reakcję, jaką mogły wywołać jego nieprzystojne słowa, czmychnął czym prędzej w najbliższe chaszcze.

Przez cały styczeń na pożyczonych koniach i furmankach, a często po prostu pieszo, przemierzał Święty Pan z gromadką uczniów kręte drogi między żyznymi polami, łagodnymi wzgórzami, wapiennymi skałami i głębokimi jarami Podola, nawiedzając miejscowości, gdzie mieszkało najwięcej Żydów. Był w Korolówce i w Iwaniu, był w Jezierzanach i w Busku, zaszedł do Rohatyna i do Nadwórnej, odwiedził Kopyczyńce i Dawidów, nie pominął również tak świetnych grodów, jak Buczacz, Brzeżany, Gliniany, Zbaraż czy Podhajce.

Oczywiście w tak krótkim czasie nie mógł zawitać wszędzie, ale żeby go posłuchać, ludzie schodzili się i zjeżdżali także z Satanowa, Jazłowca, Husiatyna, Przemyślan, Smotrycza, a nawet z Kamieńca Podolskiego i z samego Lwowa.

Wszędzie, gdzie zdarzyło się Mistrzowi przemawiać – czy to do tłumów stronników, czy to do przypadkowych słuchaczy na targu albo przed bożnicą – przede wszystkim sławił Świętego Jedynego, tłumacząc przy tej okazji, że choć Święty Jedyny, jako Jedyny, może być tylko jeden, to jednak występuje On w trzech postaciach, a jeśli przyjdzie Mu taka ochota, może też przyjąć naturę ludzką. Wysławiwszy Go jak należy, przechodził następnie do chwalenia Jego dwóch najlepszych wyznawców (w zależności od miejsca i okoliczności wymieniając lub nie wymieniając ich nazwiska), to znaczy Pierwszego, czyli przesławnego Sabbataja Cwi, który otworzył dla prawowiernych religię Izmaela, by mogli uwolnić tkwiące w jej skorupie iskry świętości, a także Drugiego, to znaczy nie mniej sławnego od Sabbataja Baruchję Ruso, który odkrył dla nich chrzest i krzyż, aby mogli przyswoić sobie całą zawartą w nich prawdę. Na koniec zapowiadał, że już wkrótce trzy wielkie religie zostaną przez Mesjasza sprzęgnięte niczym rydwan w jedno, prawdziwe i pełne objawienie, czyli Torę Łaski, która w zbawionym świecie zastąpi Torę Prawdy, objawioną przed wiekami Mojżeszowi.

Tym spośród słuchaczy, którzy protestowali przeciwko wzmiankom o chrzcie i o krzyżu, wyjaśniał cierpliwie, że chrzest ma przecież wiele wspólnego z żydowską mykwą, zaś tajemnica krzyża zawarta jest od zawsze w hebrajskiej literze alef, symbolizującej Pierwszą Przyczynę oraz wszelkie inne pierwociny, i będącej zarazem boskim inicjałem, od którego zaczyna się imię Boga Elohim, objawione już w pierwszym wersie Tory. Wskazywał im również, że zgodnie z tym, co można przeczytać u Izajasza: Ja jestem pierwszy i Ja ostatni; i nie ma poza mną Boga5, alef razem z literą tau, ostatnią w żydowskim alfabecie, dowodzą wyraźnie, iż Bóg jest Początkiem i Końcem wszystkiego, i że właśnie dlatego od litery alef zaczynają się wszystkie najważniejsze hebrajskie słowa odnoszące się zarówno do Stwórcy – Ojciec (Av), Jeden (Echad), Miłość (Ahavah), Wiara (Emunah), Światło (Aur), Prawda (Emet) czy Błogosławiony (Ashrei) – jak i do pierwszego na świecie człowieka (Adam). A jeśli audytorium nadal wyrażało swoje niezadowolenie, Święty Pan dodawał pojednawczo, że prawdziwa wiara przekracza wszystkie religie, co wielu krzykaczom odbierało mowę znacznie skuteczniej niż najbardziej uczone wywody.

Prawie wszędzie ludzie pytali Mistrza, dlaczego stara i poczciwa Tora Mojżeszowa, sprawdzona przez tyle wieków, miałaby zostać zastąpiona przez jakąś Torę Łaski, na co on odpowiadał, że będzie to konsekwencją bałwochwalstwa Izraela pod Górą Synaj, bo kiedy Mojżesz ujrzał, że Żydzi zdradzili przymierze z Bogiem i składają ofiary złotemu cielcowi, rozbił otrzymane właśnie od Stwórcy kamienne tablice, zawierające prawo wolności dla zbawionego świata, i zastąpił je innymi, fałszywymi, podsuniętymi mu usłużnie przez anioła śmierci Samaela. Mistrz dowodził następnie, że te szatańskie fałszywe tablice trzymają do dzisiaj lud Boży w okrutnej niewoli. Na szczęście już niedługo, bo Mesjasz przywróci niebawem obowiązywanie tych pierwszych, prawdziwych tablic i ustanowi na ziemi królestwo wolności, gdzie wszystko, czego zabrania Tora Mojżeszowa, będzie dozwolone, a wszystko, na co zezwala, surowo zakazane.

Wtedy pytano oczywiście, kiedy ów Mesjasz przyjdzie, kim będzie, jak będzie wyglądał i jakie będą mu towarzyszyć znaki i cuda, na co Święty Pan odpowiadał: „Nie tylko wy uważacie, że przyjście Mesjasza będą poprzedzać różne znaki i cuda, a on sam objawi się w całej potędze niczym jakiś ziemski mocarz. Ale to gówno prawda. Mesjasz pojawi się na tym świecie jako ktoś niepozorny i całkiem nieznany, będzie żył i cierpiał jak każdy człowiek, a nawet upadnie i zostanie potraktowany jak zwykły złoczyńca. I dopiero kiedy się z tego upadku podniesie, wszyscy dostrzegą w nim tego, którego zapowiadali prorocy. Bo powstanie z upadku jest najważniejsze. Gdyby nie upadł i nie powstał, nie byłby to żaden Mesjasz, tylko zwyczajny oszust. I pamiętajcie, że będzie on miał nad wami absolutną władzę: kogo usprawiedliwi, ten będzie usprawiedliwiony, a kogo obwini, ten będzie winnym na wieki. Jeśli zaś chodzi o jego wygląd, to może wyglądać jak każdy z nas”6.

Zazwyczaj po tych słowach pytano go również, czy to on sam nie jest przypadkiem owym Mesjaszem, którego tak śmiało zapowiada (w wersji złośliwej „stręczy”). Tak było na przykład na targu w Glinianach, gdzie Mistrz opowiadał o przyjściu Mesjasza oraz rzucał gromy na Talmud i zachwalał pod niebiosa Kabałę, a zwłaszcza księgę Zohar, i gdzie miejscowy rabin, nudzący się w swoim kramie, zapytał go o to publicznie.

– Ja jestem tylko sługą Bożym cierpiącym u bram Rzymu, wśród obcych i żebraków, z powodu grzechów Izraela – odpowiedział mu skromnie Święty Pan.

Na co gliniański rabin odparł rozbawiony:

– Na jedno wychodzi, Turku. Ale tak czy owak, nawet jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, możesz sobie tę gadkę w dupę włożyć. Bez cudów nikt ci nie uwierzy, nawet gdyby z tego powodu miał nie zasłużyć na życie wieczne. Jak chcesz kogoś przekonać, nie ma rady, musisz pokazać, co umiesz. Zamień na przykład moją wagę w złoto, bo z handlu naprawdę nie idzie wyżyć.

– A jak masz na imię i czym handlujesz? – zainteresował się Mistrz.

– Jakub. A handluję wszystkim, od sznurka po śledzie. Mam nawet trutkę na szczury.

– To zważ mi funt śledzi, Jakubie.

Rabin odważył śledzie, zawinął je w liść chrzanu i podał je Świętemu Panu, który zapłacił sumiennie za zakup i rzekł:

– Bardzo chętnie zamienię tę wagę w złoto, ale najpierw ty, Jakubie, odmień swoją duszę i przestań na tej wadze oszukiwać.

– Co?! Ja oszukuję?! – zaperzył się rabin.

– A nie? Ludzie, zważcie te śledzie ponownie i sprawdźcie jego odważniki – poprosił Mistrz.

Otaczającym ich ludziom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucili się ważyć śledzie na innej wadze i sprawdzać odważniki rabina, a potem zaczęli okładać go pięściami, krzycząc wniebogłosy: „Juści, że oszukuje, psubrat jeden!”.

– Zostawcie go, wystarczy – polecił Święty Pan po dłuższej chwili, kiedy uznał, że nieszczęsny kramarz dostał już za swoje. – Jak widzicie, wszystko jest możliwe, ale po kolei, w swoim czasie i nigdy na odwrót. A ty – zwrócił się do rabina, któremu z nosa kapała krew – jeśli chcesz się uwolnić od sznurka i śledzi i mieć wszystko, co tylko jest na tym świecie, radzę ci, pójdź za mną. Bo ja przyszedłem tutaj ukryty jak złodziej, żeby cały mój lud wyciągnąć z tego kraju kłopotu i boleści i wszystkich tych, co za mną pójdą, poprowadzić do Ziemi Obiecanej szybciej i bezpieczniej, niż zrobił to Mojżesz, który wywiódł naszych ojców z Egiptu, z domu niewoli. A jeśli nie chcesz iść za mną, to przynajmniej bądź uczciwy.

Toteż, chociaż Święty Pan unikał publicznie nazywania siebie Mesjaszem, takie zdarzenia jak w Glinianach, czy choćby w Podhajcach – gdzie młodemu wikaremu miejscowego kościoła św. Trójcy, który zwrócił się do niego z zapytaniem, jak się ma to, co głosi, do misji mesjańskiej Jezusa, odparł hardo: „W każdym miejscu łupina poprzedza owoc”7 – sprawiały, że coraz więcej ludzi tym bardziej w nim Mesjasza widziało.

Podobnie było z cudami i znakami, od których zawsze się odżegnywał, ponieważ coraz liczniejsi z tych, co kroczyli jego śladami bądź przysłuchiwali się jego wystąpieniom, nabierali przekonania, że jednak je czyni, chociaż bez rozgłosu i bez przywiązywania do nich większej wagi. Ich zdaniem świadczyła o tym na przykład historia z Brzeżan, gdzie pewnej handlarce ganiącej go na targu za to, że pokazał się tam w towarzystwie dwóch podejrzanych dzierlatek, które wybrał spośród swoich najładniejszych zwolenniczek i które przedstawił obecnym jako swoje „strażniczki i obrończynie”, odpowiedział, że ma ona w kieszeni fałszywego tynfa. A kiedy handlarka się tego wypierała, rzekł do niej: „Zobacz sama, że go masz, wszak dzisiaj rano dostałaś go od szlachcica, który z tobą grzeszył”. Na co ta, znalazłszy u siebie fałszywy pieniądz, zakrzyknęła wniebogłosy: „Błogosławieni ojcowie, co takich synów płodzą! Twoje słowa są prawdziwe, Panie!”8. Jego zdolności cudotwórczych miała także dowodzić przygoda ze złodziejem, który zapuścił rękę do jego sakwy na jarmarku w Rohatynie i nie mógł jej już stamtąd wyciągnąć. Mistrz, ku uciesze tłumu gapiów, przeprowadził go wtedy za sobą przez całe miasto, a kiedy go wreszcie uwolnił, zawstydzony złodziej padł przed nim na kolana i zawołał: „Bodajby mi ręka uschła, jeśli znowu wyciągnę ją po cudze!”.

A jednak słowa i czyny Pańskie nie wszystkim się podobały. W Dawidowie miejscowy rabin nazwał go kłamcą i heretykiem i przypomniał wszem wobec, że Sabbataj Cwi i jego wyznawcy byli już wielokrotnie obkładani klątwą, w tym także przez polski Sejm Czterech Ziem, po czym wyklął ich jeszcze raz osobiście. W Podhajcach i w Busku obrzucono Mistrza kamieniami, w Nowosiółce poszczuto psami, a w Zbarażu wyprowadzono go siłą za bramę miejską, nie szczędząc mu przy tym obelg i poszturchiwań.

Mimo to prawie wszędzie przyłączali się do niego nowi uczniowie – tu jeden, tam dwóch, gdzie indziej trzech albo czterech – z których wielu już na zawsze z nim pozostało.

I tak, w Nadwórnej przystali do niego Lejb i Eliasz Krysowie oraz Moszko Izraelowicz z synem Dawidkiem, w Kopyczyńcach Chaim Kopyczyniecki, w Iwaniu Lejb Szajewicz Rabinowicz, w Busku Lejzor Herszkowicz, Icko Motyewicz i Moszek Dawidowicz ze Smotrycza, w Rohatynie Lisa i Szloma Rohatyńscy z małoletnimi synami Lejbką i Herszkiem, w Jezierzanach Jeruchim Lipmanowicz i Chaim Warszawski, w Brzeżanach Moszek i Lejbko Abramowicze, Nusen Aaronowicz ze Lwowa i Herszko Szmulewicz z Kamieńca Podolskiego, w Zbarażu Zelig i Lejbko Szlomowicze, a w Glinianach Notko Fałek Majorowicz, Szymon i Jankiel Lanckorońscy z Lanckorunia oraz Lejb i Herszko Jankielewicze z Satanowa.

Niestety nie wszyscy idący za Mądrym Jakubem i wołający do niego „Panie! Panie!” albo „Mistrzu! Mistrzu!” byli naprawdę jego zwolennikami. Wśród tłumów pragnących pogłębiać swoją wiarę i razem z nim zbawiać świat nie brakowało także jego przeciwników oraz szpiegów nasyłanych przez podolskich rabinów, uważających go za groźnego wichrzyciela i czyhających tylko na jego potknięcie.

Mistrz przekonał się o tym boleśnie w Lanckoruniu, gdzie trafiwszy akurat na jarmark, nakupił kiełbasy, konfitur i gorzałki i częstował nimi na ulicy wszystkich napotkanych Żydów, głosząc im przy okazji naukę, że to nie człowiek jest dla Prawa, ale Prawo dla człowieka. Bo kiedy zmęczony postanowił wreszcie udać się na spoczynek w towarzystwie Nachmana, Mordochaja, Eliszy i Moliwdy oraz kilku swoich ponętnych „strażniczek i obrończyń”, nie zauważył, że w ślad za jego gromadką podążają chyłkiem dwie przygięte do ziemi postacie, kryjące się umiejętnie pośród drzew nad Zbruczem.

Gdy cała kompania dotarła na miejsce, do położonego na uboczu domu niejakiego Lejbusza ben Sabbataja, a Święty Pan i jego towarzysze zamknęli się w nim na skobel, obie wspomniane postacie przyskoczyły natychmiast do zawartych na głucho okiennic i chciwie przystawiły do nich uszy.

Z początku z wnętrza domu dochodził tylko niewyraźny gwar stłumionych głosów, ale z czasem, w miarę rozwoju wieczerzy, można już było zrozumieć pojedyncze słowa, a nawet całe zdania. Wkrótce było jeszcze lepiej, bo w chacie robiło się coraz głośniej. Ktoś zaintonował jakąś wesołą piosenkę, później następną, podchwyconą zaraz przez kilka gardeł, wreszcie na chóralne śpiewy zaczęło nakładać się rytmiczne klaskanie i przytupywanie oraz piski i chichoty kobiet. Tekst kolejnej przyśpiewki, „Nikogo mi nie żal, tylko Mordochaja: gotował pierogi, oparzył se… nogi”, spowodował, że jeden z podsłuchujących parsknął śmiechem, lecz wesołość szybko mu przeszła, kiedy dostał mocnego kuksańca w żebra od swojego towarzysza, który przypadkiem też miał na imię Mordochaj.

Zaraz potem okiennice, pchnięte mocno od środka, otworzyły się gwałtownie i obie skulone pod oknem postacie ledwie zdążyły przykucnąć. Śpiew, krzyki, klaskanie, śmiechy i kobiece piski buchnęły z domu Lejbusza z taką siłą, że słychać je było z pewnością także po drugiej stronie Zbrucza.

W otwartym oknie pojawił się Mistrz z nagim torsem i błyszczącym od potu obliczem, podtrzymywany przez Nachmana, paradującego również bez koszuli. Mądry Jakub najpierw zaczerpnął głęboko rześkiego powietrza, a potem, jąkając się nieco z powodu wypitej gorzałki, wykrzyknął w czerń nocy:

– A właśnie niech się gapią! Niech się gapią, kozojebcy jedni, aż im oczy zbieleją! Zawsze mówiłem, żeby chodzić jawnie!

Po czym beknął i wrócił chwiejnym krokiem do izby.

Obie postacie pod oknem odczekały chwilę, a następnie zajrzały ostrożnie do wnętrza chaty. To, co tam zobaczyły, wywołało na ich twarzach tryumfalny uśmiech.

Na środku izby, na drewnianej ławie, leżała jakaś cycata baba, goła jak ją Pan Bóg stworzył, a wokół niej wirowali w tańcu, drąc się przy tym na całe gardło i wymachując do rytmu butelkami wódki, równie goli jak ona mężczyźni, z których ten i ów opuszczał co jakiś czas taneczny krąg, by pocałować ową niewiastę w którąś z jej obfitych piersi albo w inną, dowolnie wybraną część ciała. W sąsiedniej izbie, sądząc z dolatujących stamtąd jęków i spazmów, musiało się odbywać tęgie chędożenie.

Napatrzywszy się do syta, jedna z podglądających przez okno postaci skinęła głową na drugą, a potem, wobec braku reakcji tamtej, szarpnęła ją za rękaw i po chwili obie zniknęły w ciemnościach, gnając co sił w kierunku miasteczka.

Trzy kwadranse później, gdy zabawa w Lejbuszowej chacie trwała w najlepsze, dom został otoczony przez kilkunastu mężczyzn w chałatach i jarmułkach, z których każdy ściskał w garści a to orczyk, a to widły, a to jakiś drąg lub siekierę. Dowodzący nimi niski grubas w butach z cholewami odczekał cierpliwie do chwili, gdy nagła wrzawa nad Zbruczem upewniła go, że trzydziestu innych zbrojnych zaatakowało właśnie zwolenników Świętego Pana obozujących nad rzeką, po czym jednym kopnięciem wyłamał skobel u drzwi i na czele połowy swoich ludzi runął do wnętrza chaty.

Pomimo chwilowego zamieszania, krzyków przerażonych kobiet i próby – jednak dość kiepskiej – oporu ze strony mężczyzn, dom został zdobyty błyskawicznie. Wszystkim nagusom przystawiono do piersi widły albo przymierzono do głów siekiery, tych z golców, którzy próbowali się awanturować, powiązano – i dopiero wtedy dowodzący akcją niski grubas w butach z cholewami kazał przyprowadzić do siebie Mistrza.

– Jesteście aresztowani – oświadczył, zataczając ręką krąg obejmujący całą chałupę.

– Aresztowani? – powtórzył Święty Pan. – A za co?

– Za łamanie Prawa i publiczną sromotę.

– Kimże ty jesteś, żeby nas aresztować? – zdziwił się Mądry Jakub.

– Nazywam się Gerszon Nachmanowicz i jestem tu arendarzem. Pójdziecie wszyscy do aresztu, a za parę dni pod sąd rabinacki.

– Wszyscy na pewno nie! – odezwał się z kąta Moliwda mocujący się z rękawem swojego żupana. – Jestem szlachcicem i mam w dupie wasze sądy.

Co powiedziawszy, przerzucił przez ramię hajdawery i tak jak stał, bosy i nagi od pasa w dół, ruszył z butami w ręku w kierunku wyjścia. Nie doszedł jednak nawet do środka izby, gdy któryś z napastników chwycił go za ramiona i osadził krzepko na miejscu.

– Łapy przy sobie, parchu, bo pożałujesz! – ostrzegł go wściekle Moliwda.

– Mówi prawdę – rzekł Mistrz. – Ślepi jesteście? Chyba widać, że nie jest obrzezany. To krewniak jaśnie wielmożnej pani Katarzyny z Kossakowskich Potockiej, kasztelanowej kamienieckiej, więc jeśli nie chcecie mieć kłopotów, radzę wam go puścić, i to szybko.

Arendarz Gerszon rzucił okiem na przyrodzenie Moliwdy, zmełł w ustach jakieś przekleństwo, a potem polecił:

– Puść go, Naftuła. Jeden mniej czy więcej, nie ma znaczenia. Grunt, że reszta się nie wywinie.

– Czyżby? – uśmiechnął się Święty Pan. – Śmiem wątpić.

– Śmiesz wątpić?! – zasyczał złowrogo Gerszon i podsunął mu pod nos trzymany w ręku orczyk. – Powąchaj to, Mesjaszu. Jak nie pójdziesz po dobroci, to cię powleczemy.

– W takim razie pójdę po dobroci – zgodził się Mistrz i pokazując na swoje wciąż sterczące prącie, dodał: – Ale dajcie mi chociaż okryć ptaka.

– Raczej ptaszka – zauważył z pogardą właściciel butów z cholewami, po czym ryknął na całe gardło: – Dalej, jazda, wszyscy ubierać się i w drogę! A ty, Naftuła, przetrząśnij ich rzeczy i cały dom.

Ledwie zatrzymani w domu Lejbusza oraz kilkunastu stronników Świętego Pana schwytanych nad rzeką (reszta zdołała uciec) zostali osadzeni pod strażą ludzi Gerszona w nieużywanym od dawna i pozbawionym nawet sprawnych rygli areszcie, zjawił się tam starosta Romanowski, najwyższy rangą – bo też i jedyny – przedstawiciel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej w Lanckoruniu.

– Co się tu dzieje, Gerszon?! – zapytał przerażony na widok tłoku, jaki nagle zapanował w obu na wpół zrujnowanych celach miejskiego więzienia. – Dlaczego trzymasz pod kluczem tych ludzi?

– Nie ludzi, tylko heretyków – wyjaśnił flegmatycznie Gerszon. – W dodatku żydowskich.

– Że żydowskich, to sam widzę, nie jestem ślepy, zresztą skąd miałbyś tu wziąć innych? Ale ja się pytam, jakim prawem ich więzisz. Wypuść ich natychmiast, nie chcę tu żadnych awantur.

– Nic z tego, panie starosto. Trzymam ich na mocy praw i przywilejów, jakimi w Polsce cieszą się Żydzi od czasów świętej pamięci króla Kazimierza Wielkiego. Żydów, także w sprawach o herezję, mogą sądzić tylko Żydzi, więc cała ta hałastra pójdzie pod sąd rabinacki.

– A cóż oni takiego zrobili?

– Podważali publicznie zasady religii mojżeszowej, a w domu Lejbusza oddawali się zbiorowej rozpuście, co, jeśli się nie mylę, jest również sprzeczne z religią chrześcijańską.

– Czy to prawda? – zmarszczył groźnie brwi pan Romanowski.

– Ależ skąd! – zaprzeczył zza krat Elisza. – My tylko studiowaliśmy Torę.

– Uważaj, żebym ci mordy nie rozkwasił! – Gerszon rzucił się w stronę celi.

– Dość tego! – złapał go za ramię starosta. – Powiedziałem, że nie chcę tu żadnych awantur. Macie prawo ich sądzić, to ich sądźcie, ale pamiętajcie, że musicie ich także karmić i poić. I żadnego bicia! A poza tym módlcie się wszyscy, żebym nie miał przez was kłopotów!

Pan Romanowski nie przypuszczał nawet, że jego słowa okażą się prorocze.

Kilka dni później, gdy rąbał drewno na podwórku, w jego obejściu zjawiło się trzech konnych Turków prowadzących na rzemieniach cztery luźne wierzchowce. Prezentujący się najokazalej bisurmanin, muskularny wielkolud o wełnistym zaroście, miał na sobie wysokie nakrycie głowy zakończone z tyłu zawojem zakrywającym mu byczy kark, janczarski uniform, pistolety w olstrach, szablę u boku, a zza pleców wystawała mu jeszcze strzelba z długą lufą obszytą aksamitem ozdobionym frędzlami. Dwaj pozostali – jeden brzuchaty z czarną rozłożystą brodą w kształcie łopaty, a drugi stary i siwy z brodą do pasa – nosili zwykłe baniaste turbany i nie mieli przy sobie żadnej broni, co w przypadku tego drugiego o tyle nie mogło dziwić, że sprawiał wrażenie kompletnie ślepego.

Na widok umundurowanego i uzbrojonego janczara, nieoglądanego na Podolu od prawie sześćdziesięciu lat, kiedy to po pokoju karłowickim Turcja zwróciła Rzeczypospolitej te zagarnięte ćwierć wieku wcześniej terytoria, pan Romanowski odruchowo ścisnął w ręku siekierę i na wszelki wypadek uniósł ją na wysokość głowy, na co brzuchaty Turek roześmiał się głośno i zwrócił się do niego w najczystszej polszczyźnie:

– Pan starosta Romanowski? Jestem dragomanem9 tego oto szlachetnego tureckiego oficera Osmana-agi, posła do waszmości od jaśnie wielmożnego baszy chocimskiego. Podobno przetrzymuje pan tu bezprawnie poddanych Wysokiej Porty?

– Ja? Poddanych Wysokiej Porty? – pod panem starostą ugięły się nogi.

– I owszem. Aresztowanych trzy dni temu w domu niejakiego Lejbusza ben Sabbataja, wyznania mojżeszowego.

– To nie ja ich przetrzymuję, tylko Żydzi.

– Żydzi? A kto tu rządzi?

– Ja… – pan Romanowski poczuł, że zasycha mu w gardle.

– Czyli dobrze trafiliśmy. W takim razie, za pańskim pozwoleniem, panie Romanowski, oddam teraz głos tureckiemu posłowi, szlachetnemu Osmanowi-adze – brzuchaty Turek skłonił się przed janczarem, a potem zaczął tłumaczyć jego słowa.

– Panie starosto – przemówił wyniośle turecki olbrzym – chciałbym waszmości przekazać, że mój potężny pan, jaśnie wielmożny basza chocimski, jest dogłębnie oburzony aktem bezprawia i przemocy, którego ofiarą padli w Lanckoruniu przed trzema dniami niewinni poddani Porty Otomańskiej. Choć Turcja nie zwykła puszczać płazem podobnych zniewag, to jednak w tym przypadku, mając na względzie wyjątkowo dobre i przyjazne stosunki, jakie łączą ją od dawna z Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, mój potężny pan jaśnie wielmożny basza chocimski gotów jest zapomnieć o tym nieprzyjemnym incydencie, o ile, powodowany tymi samymi względami, wykaże pan dobrą wolę i wyda rozkaz natychmiastowego uwolnienia tureckich poddanych bezprawnie przetrzymywanych w tutejszym więzieniu. W przeciwnym razie musi być pan świadomy, że mój potężny pan, jaśnie wielmożny basza chocimski, nie będzie miał innego wyjścia, jak powiadomić o tym przypadku agresji sułtański Dywan, który, o ile nawet nie uzna go za wystarczający casus belli10 między naszymi krajami, to z całą pewnością podejmie decyzję o złożeniu odpowiedniego najuroczystszego protestu w Warszawie na ręce Jego Królewskiej Mości Augusta III, oby Allah obdarzył go swoim błogosławieństwem i długim panowaniem! Cóż waćpan na to, panie Romanowski?

– Oczywiście zaraz ich uwolnię – zapewnił gorąco starosta. – Jak się nazywają?

– Jakub Frank, Mordochaj ben Eliasz, Elisza Szor i Nachman z Buska.

– Z Buska? Poddany turecki? – zdziwił się pan Romanowski.

– Różnie się ludziom w życiu układa – potwierdził poseł.

– W takim razie chodźmy po nich od razu.

Przybycie do więzienia starosty w towarzystwie trzech Turków wywołało wielkie zdumienie zarówno pośród aresztantów, jak i ludzi Gerszona, którzy ich pilnowali. Ale pan Romanowski nie zamierzał się nikomu z niczego tłumaczyć, tylko kazał otworzyć cele i obwieścił donośnie:

– Jakub Frank, Elisza Szor, Mordochaj ben Eliasz i Nachman z Buska! Dzięki interwencji jaśnie wielmożnego baszy z Chocimia jesteście wolni jako poddani tureccy.

– Co?! – zawołał Gerson Nachmanowicz, jakby go uciął giez. – Nigdy!

– Zamknij się, Gerszon – poradził mu po cichu pan starosta. – Chcesz wywołać wojnę? Proszę bardzo! Ale pamiętaj, że w razie czego ty pierwszy pójdziesz w jasyr, bo sam cię w niego oddam.

Wzburzony Gerszon coś odpowiedział, ale nie było tego słychać, ponieważ w tym samym momencie inni aresztanci zaczęli krzyczeć: „A my?”, „Co z nami?”, „Kiedy my wyjdziemy?”, „My też chcemy do Turcji!”.

– Wyjdziecie i to zaraz. Zobaczycie! – wzbił się nad ogólną wrzawę mocny głos Świętego Pana, opuszczającego właśnie celę w towarzystwie uszczęśliwionych Eliszy Szora, Mordochaja i Nachmana z Buska.

A potem, ze słowami „Teşekkür ederim! Tebrikler!” 11, Mistrz skłonił się trzem Turkom i podziękował po polsku panu staroście.

– Mam nadzieję, że to wszystko i jeszcze raz przepraszam – odpowiedział mu z ulgą pan Romanowski.

– Niezupełnie. Wszystko to będzie wtedy, jak Gerszon odda mi moje osiemset czerwonych złotych, zegarek i złoty pierścień, które zabrano mi podczas rewizji – rzekł na to Mądry Jakub.

– Co?! Jakie osiemset złotych?! Jaki zegarek?! Jaki pierścień?! – zatrząsł się z oburzenia Gerszon Nachmanowicz. – Kłamie! Bezczelnie kłamie! Był goły jak święty turecki! Naftuła, gdzie ty się, cholero, chowasz?! Powiedzże, na Boga, czy ten człowiek miał przy sobie cokolwiek innego prócz heretyckich książek?

– Nie, miał tylko książki – potwierdził wystraszony Naftuła.

– Dosyć tego! – wtrącił Osman-aga. – Jeśli mam wybierać, komu bardziej wierzyć: człowiekowi, po którego wysłał mnie specjalnie mój potężny pan, jaśnie wielmożny basza chocimski, i z powodu którego może dojść do nowej wojny polsko-tureckiej, czy jakiemuś tam Gerszonowi albo Naftule, to ja wybieram tego pierwszego. Pieniądze, pierścień, zegarek i książki muszą się natychmiast znaleźć! Jako poseł Wysokiej Porty nie pozwolę krzywdzić tureckich poddanych.

– Książki możemy oddać od razu, a reszta się znajdzie – zapewnił go pospiesznie pan Romanowski.

– Znajdzie?! Ciekawe gdzie?! – jęknął Gerszon, chwytając się za głowę.

– To twoje zmartwienie, Gerszon. W razie czego sprzedasz karczmę – uciął sucho pan starosta i zarządził: – Oddajcie zaraz temu człowiekowi jego książki.

– Ale przecież będą jeszcze potrzebne jako dowód w sądzie! – próbował protestować Naftuła, lecz pan Romanowski z miejsca go utemperował:

– Sąd się bez nich obejdzie, a jeśli nie, to mu napiszesz lepsze.

I wtedy odezwał się Święty Pan:

– Chwileczkę, chwileczkę. Chciałbym zaproponować pewien interes, bardzo korzystny dla wszystkich. Otóż pozwolę Gerszonowi zatrzymać moje osiemset czerwonych złotych, mój zegarek i mój złoty pierścień, jeśli on zwolni natychmiast resztę więźniów.

– Zgadzam się! – Gerszon aż podskoczył z radości na tę łaskawą ofertę, która spadła mu z nieba niczym manna, kiedy już zaczynał się pogrążać w najczarniejszej rozpaczy.

– Ale ja się nie zgadzam. Veto, veto i jeszcze raz veto! – odarł go ze złudzeń pan Romanowski. – Ci ludzie są winni albo niewinni, i o tym rozstrzygnie sąd. Jako starosta Lanckorunia nigdy nie pozwolę na przekupywanie świadków – tu pogroził palcem Świętemu Panu – ani tym bardziej na działania, które w oczach postronnych mogłyby wyglądać na branie zakładników dla okupu! – pogroził jeszcze energiczniej Gerszonowi, który z wrażenia osunął się na ławę z rozdziawioną gębą.

– Trudno, ludzie, sami widzieliście, że próbowałem – usprawiedliwił się Mistrz przed swoimi zwolennikami stłoczonymi za kratą. – Ale nie martwcie się, jeszcze was uwolnię.

W chwilę później czwórka byłych aresztantów, każdy z książką pod pachą, opuszczała lanckoruńskie więzienie. Na progu Święty Pan odwrócił się jeszcze i powiedział:

– No i sam widzisz, Gerszon. Gdybyś miał takiego ptaka jak ja, mógłbyś teraz bujać sobie w przestworzach niczym orzeł i popuszczać spod ogona na cały Lanckoruń. A że masz tylko wróbla, musisz znaleźć moje rzeczy i pieniądze.

Kiedy Lanckoruń pozostał za ich plecami, siedmiu jeźdźców zmierzających w stronę tureckiej granicy zatrzymało się i wtedy brzuchaty Turek jednym szarpnięciem pozbył się czarnej brody w kształcie łopaty.

– Gdyby nie twój głos, nigdy bym cię nie poznał, Moliwda – zaśmiał się Mistrz i uściskał go serdecznie. A potem, wziąwszy w ramiona ślepego starca, zapytał: – Skąd, Nussenie, wytrzasnęliście tego Turka? Przecież to zwykły janczar, najwyżej czausz12, nie żaden aga.

– Jak to skąd? Z Chocimia – uśmiechnął się starzec. – Mogliśmy także wynająć agę, ale prawdziwy chciał pięćdziesiąt dukatów. Temu wystarczyło dziesięć.

W związku z powyższym Święty Pan uściskał również trzeciego Turka, w jego ojczystym języku dziękując mu raz jeszcze za pomoc.

Kiedy ruszyli dalej, odezwał się Nachman:

– Powiedz mi, Panie, czy ci durnie naprawdę ukradli ci osiemset czerwonych złotych, zegarek i złoty pierścień? Nie wiedziałem, że masz aż taki majątek.

– Nie, tylko dwadzieścia, ale i to chyba wystarczy? – odparł spochmurniały nagle Mistrz. – I mam nadzieję, że im to jeszcze wyjdzie bokiem.

1 Rz 11,25-26 – wszystkie dokładne cytaty z Pisma Świętego według Biblii Tysiąclecia, wyd. IV (HTML), Poznań 1998.

2 Za zasługę (fr.) – najwyższe pruskie i niemieckie odznaczenie wojskowe (do 1918 r.), ustanowione przez Fryderyka Wielkiego w 1740 r. Dziś cywilne.

3 Raj Żydów (łac.).

4 Tak, Panie (tur.).

5 Iz 44, 6.

6 Za: Jan Doktór, Śladami Mesjasza-Apostaty. Żydowskie ruchy mesjańskie w XVII i XVIII wieku a problem konwersji, Wrocław 1998, s. 49.

7Księga Słów Pańskich, ezoteryczne wykłady Jakuba Franka, opr. Jan Doktór, Warszawa 1997, t. II, s. 36.

8 Za: Aleksander Kraushar, Frank i frankiści polscy 1726-1816, Kraków 1895, t. I, s. 70.

9 Tłumacz (tur.).

10 Powód do wojny (łac.).

11 Dziękuję! Dobra robota! (tur.).

12 Sierżant (tur.).

Rozdział 2Z POWROTEM DO POLSKI, NAWET PARĘ RAZY

W Turcji Święty Pan długo nie usiedział. Wkrótce znowu przekroczył granicę i na czele grupki najwierniejszych uczniów zaczął wędrować od miasteczka do miasteczka, gdzie zagrzewał swoich stronników do oporu i wzywał ich, by domagali się od władz, tak żydowskich, jak polskich, natychmiastowego zwolnienia swoich współwyznawców z lanckoruńskiego więzienia. Nic to jednak nie dało, bo gdzie tylko zebrała się gromadka Pańskich zwolenników, tam zaraz prawowierni Żydzi, często dowodzeni przez miejscowych rabinów, atakowali ich, bili, lżyli i szarpali, a niekiedy nawet zakuwali w kajdany i odstawiali siłą do lokalnego aresztu. Wielu z frankistów podczas uwięzienia doszczętnie ograbiono. Toteż nie mogąc wiele wskórać przeciw tak licznym przeciwnikom, Mistrz zaszył się wkrótce w pogranicznych Kopyczyńcach, skąd mógł w miarę bezpiecznie śledzić dalszy bieg wypadków.

Tymczasem w Lanckoruniu odbył się sąd nad aresztowanymi frankistami. Kiedy trybunał, składający się z czcigodnych rabinów Lanckorunia, Smotrycza i Satanowa i urzędujący na miejskim targowisku w kramie Naftuły, kazał przyprowadzić do siebie podsądnych, założono im na szyje postronki i pośród kuksańców, kopniaków i szyderczych okrzyków: „Krzyż! Krzyż!”, „Trójca! Trójca!”, „No i gdzie jest teraz wasz Mesjasz?”, a w szczególności „Sodoma i Gomora!”, przepędzono bezwstydników główną ulicą miasteczka.

Sam proces trwał bardzo krótko. W charakterze świadków przesłuchano obu mężczyzn podsłuchujących pod oknem Lejbuszowej chaty oraz Gerszona Nachmanowicza. Ich obciążające zeznania potwierdził następnie niejaki Abramek, jeden z uczestników gorszących wydarzeń w domu Lejbusza, skłoniony do wylewności dwudziestoma razami bykowca. W świetle tych zeznań sąd rabinacki uznał zwolenników Świętego Pana za obmierzłych heretyków i obłożył ich publiczną klątwą, zabronił utrzymywania z nimi wszelkich kontaktów, potępił ich małżeństwa, uznając je za zwykły konkubinat – i na wszelki wypadek zakazał także prawowiernym Żydom, którzy nie ukończyli trzydziestego roku życia czytania księgi Zohar. Na koniec zebrany w kramie Naftuły trybunał zaapelował do wszystkich podolskich gmin żydowskich, by gorliwie wyłapywały i bez ceregieli wtrącały za kratki wszystkich kontrtalmudystów, przynajmniej do czasu, aż w ich sprawie wypowie się najwyższy żydowski autorytet w Polsce, czyli Sejm Czterech Ziem, mający niebawem zebrać się w Konstantynowie.

Kiedy wiadomość o sentencji lanckoruńskiego sądu dotarła do Kopyczyniec, Mistrz postanowił przenieść się czym prędzej do Turcji, lecz zanim zdążył wcielić ten zamiar w życie, został zatrzymany i wraz z towarzyszącymi mu uczniami umieszczony w miejscowym areszcie.

Pierwszego dnia uwięzienia głównie pomstował na Żydów, zarzucając im między innymi, że są niczym węże i krokodyle, pomiędzy którymi nie ma żadnej miłości, a tylko wzajemna zazdrość, nienawiść, obmowa i złośliwość, i że ciągle powstają jedni przeciw drugim, by przegryzać sobie z lubością gardła. Już jednak nazajutrz miał widzenie Ducha Świętego, po którym oświadczył zdumionym współwięźniom: „Jak tak, to pójdę do religii chrześcijańskiej i dwunastu ze mną!”1, a następnie poprosił o spotkanie z miejscowym proboszczem, księdzem Szczepankiewiczem.

Ortodoksyjni Żydzi pilnujący aresztu nie śmieli zlekceważyć podobnej prośby, toteż już godzinę później Jakub Frank mógł oznajmić oderwanemu nagle od obiadu kopyczynieckiemu proboszczowi:

– Ja i moi ludzie siedzimy w tym więzieniu tylko dlatego, że śmiało głosiliśmy Żydom, iż Bóg jest jeden w trzech Osobach i przebywał na świecie w ciele ludzkim, jak również za to, iż uważamy, że Jeruzalem i Świątynia nie będą już odbudowane, Żydzi daremnie oczekują na Mesjasza, a ich Talmud roi się od błędów. Toteż widząc się w tym uciemiężeniu, chcemy uciec się pod twoją obronę, mości panie proboszczu, i za twoim pośrednictwem prosić o pomoc cały Kościół Rzymski w Polsce.

– Hmmm… A jakże wam można pomóc? – w głosie ks. Szczepankiewicza dało się wyczuć sceptycyzm.

– Na początek postarajcie się zebrać kilkuset rabinów i dwudziestu czterech biskupów, byle mądrych i uczonych. A także sześciuset panów i kawalerów najoświeceńszych. I niechaj owi rabini dysputują ze mną przed całym ludem oraz przed tymi panami i biskupami, a ja tylko poproszę jedno siedmioletnie dziecko, żeby ich spytało o wykład jednego wiersza, który każę mu przeczytać. Stawiam głowę, że żaden z nich nie da go rady objaśnić! Mogę ich też zapytać, dlaczego porządek egipski różni się od reszty świata i dlaczego nie ma tam ani dżdżu, ani wiatru, ani gradu, tylko sam Nil wylewa i napawa pola. Albo dlaczego w dzień jest jasno, a w nocy ciemno lub dlaczego większość zwierząt ma po cztery nogi, kiedy człowiekowi w zupełności wystarczą dwie. Jestem pewny, że żaden z nich nie ma o tym najmniejszego pojęcia, bo tylko mnie te rzeczy zostały objawione2. Ale najchętniej podyskutuję z nimi o Mesjaszu i o troistości Boga, tudzież o krzyżu i błędach Talmudu.

– Dobrze, zobaczymy, co da się zrobić – zapewnił go po namyśle proboszcz Szczepankiewicz.

I jeszcze tego samego dnia kazał zaprzęgać konie i ruszył do Kamieńca Podolskiego, by poprosić o pilne posłuchanie jego ekscelencję Mikołaja z Dębowej Góry Dembowskiego, pierwszego pasterza swojej diecezji.

Biskup Mikołaj z Dębowej Góry Dembowski był człowiekiem inteligentnym, dobrze wykształconym i obytym w świecie, wszak przez siedemdziesiąt sześć lat swojego żywota zdążył już być sekretarzem królewskim i pisarzem wielkim koronnym, nie miał zatem najmniejszych wątpliwości, że bez względu na surowość, z jaką sąd rabinacki w Lanckoruniu potraktował żydowskich sekciarzy, o których z takim przejęciem opowiadał mu proboszcz Szczepankiewicz, wszystko odbyło się lege artis3, zgodnie z całkowitą autonomią sądowniczą, jaką Najjaśniejsza Rzeczpospolita od wieków gwarantowała swoim poddanym wyznania mojżeszowego.

Dlatego poprzestałby zapewne na skwitowaniu słów swojego podwładnego zdawkowym wyrażeniem żalu, gdyby nie jeden niedający mu spokoju fakt. Otóż zarówno z tego, co mówił proboszcz Szczepankiewicz, jak i z tego, co sam słyszał o ostatnim żydowskim poruszeniu w kierowanej przez siebie diecezji, wynikało jasno, że sąd rabinacki w Lanckoruniu nie ukarał bynajmniej jakichś pierwszych lepszych pospolitych heretyków, jacy, jak świat światem, byli, są i będą i do których przez ponad pół wieku swojej kapłańskiej posługi zdążył się już przyzwyczaić, lecz ludzi próbujących – może trochę na oślep i po omacku, może bez należytej wiedzy i stosownego przygotowania – dobijać się jednak prawdy i chcących dołączyć do owczarni Chrystusa, za którą on, Mikołaj z Dębowej Góry Dembowski, był w tym zapadłym zakątku Polski odpowiedzialny. A im dłużej o tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że pozostawienie tych ludzi samym sobie w istocie nie różniłoby się niczym od umycia rąk, czyli gestu, jakim przed wiekami rzymski prokurator Poncjusz Piłat okazał swoją obojętność Temu, który uczynił jego, Mikołaja z Dębowej Góry Dembowskiego, biskupem i który powierzył mu pieczę nad podolskimi owieczkami.

Toteż z tą samą determinacją, z której zasłynął już w młodości, kiedy pobierał nauki w kolegium jezuitów w Płocku, zwołał swój konsystorz i podyktował mu treść dekretu ogłoszonego dzień później przez sąd biskupi.