Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 27.08.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Największą pułapką jest czas.
Kiedy młody najemnik wyrusza na daleką, pustynną północ w poszukiwaniu zemsty, jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że uwikła się w coś więcej niż rozgrywkę z dawnym nieprzyjacielem. Mordercze pustkowia skrywają bowiem wiele sekretów – to okaleczeni magowie, gladiatorzy, chciwi kupcy, wreszcie istoty spoza czasu – wszyscy oni realizują własne cele.
Jak uniknąć niebezpieczeństw? Jak poradzić sobie z niesamowitymi zagrożeniami? Dokąd pójść i co zrobić, aby wyjść cało z opresji?
Ucieczkę z tego labiryntu może zapewnić tylko miecz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2025
Copyright © 2025 by Arkady Saulski
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Ewa Salwin
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]
ISBN EPUB: 978-83-68102-79-6 ISBN MOBI: 978-83-68102-80-2
Wiszący na bezchmurnym niebie słoneczny dysk przypominał kulę ognia. Żar palił pustynię wokół, smażył złoty piach i rude skały, prażył drobne, karłowate krzewy o ciemnoczerwonych liściach i czarnych, trujących owocach.
Kroczący pustkowiem mężczyzna wlókł się noga za nogą, cudem zdaje się tylko był w stanie wytrzymać w gorącu, iść przed siebie. Odzienie, niegdyś czyste i wygodne, teraz pokrywał piasek, który zaplątał się też we włosy, pozlepiane i zmierzwione.
Prawa ręka mężczyzny zwisała wzdłuż ciała, rozcięty rękaw ujawniał długą, głęboką ranę rozciągającą się od barku aż za łokieć. Krew lała się gęstym strumieniem, skapywała z palców na piach, znacząc trasę mężczyzny. Nad raną unosił się rój much. Owady co rusz siadały na niej i chłeptały karmin przyssawkami, a za mężczyzną podążał zastęp kruków, dziobami skubiąc krwawe plamy na piasku.
***
Plac treningowy rozbrzmiewał szczękiem oręża, okrzykami ludzi. Było gorąco, zbyt gorąco na trening.
Jednak rekruci, ci którzy już wkrótce mieli dołączyć do szeregów Szkarłatnej Burzy, musieli umieć walczyć w każdych warunkach. Najpierw więc przechodzili szkolenie na zamku Bedrog, starożytnej twierdzy przyznanej na własność Szkarłatnej Burzy krótko po czwartej krucjacie, gdy północ Karhanu, Świętego Kontynentu, weszła w posiadanie armii krzyżowców.
Vaskith Vardorf spoglądał na rekrutów z wysokości murów. Chłopcy, wśród których najmłodsi mieli po trzynaście lat, może i mniej. Mężczyźni, znacznie starsi, których życie rzuciło aż tutaj, na kraniec świata, by stali się najemnikami jednej z najlepszych wolnych kompanii na Karhanie. Trenowali ostrym orężem, palcat i innych półśrodków nie uznawano. Jeśli już w trakcie treningu przyszły żołnierz nie umiał zasłonić się przed zabójczym ciosem znaczyło to, że do wojaczki po prostu się nie nadawał.
A ludzi, którzy nie nadawali się do walki, Szkarłatna Burza nie potrzebowała.
Vaskith spoglądał więc na walczących na dole i przypominał sobie jak to było, kiedy on sam po raz pierwszy podniósł miecz.
Nie było to w kompanii, tylko wcześniej. Trochę wcześniej. Gdy przygarnęli go żołnierze Szkarłatnej, miał już pewne doświadczenie w walce.
„W walce i nie tylko” – pomyślał, odpychając od siebie bolesne wspomnienia.
Zerwał się wiatr, niosąc nieco chłodu, zimnego ukojenia.
Zamek znajdował się na granicy ziem umownie nazywanych północnymi. Zbudowana z czerwonego kamienia twierdza miała zapewne chronić magów z północy przed atakami pogańskich księstw z centralnej części kontynentu. Albo odwrotnie, to poganie wznieśli ją, by chroniła ich ziemie przed ambicjami białych i czerwonych magów z pustyń, plemion nomadów, najeżdżających co bardziej żyzne ziemie w poszukiwaniu łupów i niewolników.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, kto zbudował zamek Bedrog. Nazwę nadali mu już krzyżowcy, a uczeni historycy spierali się co do jego pochodzenia. Zagadkę pogłębiała pewna architektoniczna nowinka – wysunięta z donżonu, płaska platforma, nie mająca żadnego, jak się zdawało, taktycznego znaczenia. Była popisem sprawności budowniczych i inżynierów, mimo upływu lat nie tylko nie załamała się, ale wciąż była w stanie utrzymać kilkudziesięciu ludzi. Jedni twierdzili, że to platforma obserwacyjna, jeszcze inni utrzymywali, że służyła magom do wyrysowywania glifów i rzucania potężnych zaklęć, a jeszcze inni wnioskowali, że twierdza Bedrog była domem dla smoków, a platforma miała być lądowiskiem dla tych potężnych istot.
Nie sposób było ocenić, kto miał rację. Twierdza pozostawała zagadkowa i niezdobyta, spoczywając pośrodku rozgrzanego pustkowia, które dalej na północy przechodziło już w złotą sawannę a potem pustynię, wytyczała umowną granicę między centralną a północną częścią kontynentu.
Vardorf usłyszał za sobą kroki, obrócił się i ujrzał łysego mężczyznę o imponująco gęstej, czarnej brodzie.
– Będzie ci tego brakowało, Skith, nie zaprzeczysz – rzekł czarnobrody, stając obok.
– Nie zaprzeczę – przyznał Vardorf – ale nasze drogi się rozchodzą, Zarelu. To koniec.
Zarel Wex był dowódcą Szkarłatnej Burzy od wielu lat. Właściwie to dowodził tak długo, że mało kto pamiętał nazwisko wcześniejszego komendanta kompanii, a niektórzy spierali się wręcz o to, czy taki poprzednik w ogóle istniał.
– Przedłużyłbym twój kontrakt, wiesz o tym. Zwłaszcza że przed nami ciekawe wydarzenia. Jakiś rok temu podobno Cesarstwo dostało łomot od jakichś dzikusów i osadników na południowej części kontynentu. Chodzą słuchy, że jej Cesarska Wysokość będzie się chciała odegrać. Płyń z nami na południe. Któraś ze stron na pewno będzie potrzebowała doświadczonych ludzi do walki. Może i obie strony? – powiedział Wex.
– Tu nie chodzi o kontrakt.
„Chodzi o zemstę”.
– Chcesz wrócić do swoich – Zarel pokiwał głową – rozumiem to. Ale nie mam pewności, czy jest do czego wracać.
Skith zamknął na chwilę oczy. Westchnął.
Ogień, ogień odbijający się w ostrzu miecza. Jego matka brocząca krwią, zbrojni wokół, mordujący żołnierzy jego ojca. Płonący pałac, płonące stodoły. Rżenie koni. Szkliste oczy martwych ludzi.
Strach, paniczny strach dziecka. Był wtedy przecież tylko dzieckiem.
Otrząsnął się.
– Jest, zawsze będzie – odparł. – Przygarnąłeś mnie, ty i Burza, choć byłem tylko zasmarkanym dzieciakiem, który nie wiedział, że zajeździł konia i myślał, że zwierzę po prostu śpi, że musi odpocząć. Dzieciakiem, który czekał, aż koń się obudzi, czekał w błocie, umazany sadzą i krwią własnej matki. Widzieliście tysiące takich sierot. A mimo to z jakichś powodów zatrzymaliście się. Zabraliście mnie. Dlaczego?
Wex spoglądał na trenujących. Jeden z młodych zawył, gdy brzeszczot rozpłatał mu ramię. Krew pociekła na rozgrzany piasek.
Chłopak nie dołączy do kompanii. Będzie miał szczęście, jeśli otrzyma opatrunek na ranę. Dla niego to był koniec.
Dla Skitha też.
– Bo potrzebowaliśmy nowych rekrutów – rzekł w końcu Zarel Wex – a ty byłeś dobry jak każdy inny.
Tak, kompania zawsze potrzebowała rekrutów i nigdy ich nie brakowało. Chłopcy z ubogich wsi, którzy byli dla swoich rodzin tylko balastem, kolejną gębą do wykarmienia, mężczyźni, którzy stracili rodzinę, ziemię i nie mieli już dokąd pójść. Włóczędzy, pospolici bandyci i przestępcy, uciekający przed wyrokiem i wolący obietnicę łupów i śmierć z bronią w ręku od stryczka.
„Syn rycerza zdradzonego przez własnych wasali, chłopiec pozbawiony dziedzictwa, zagarniętego przez zdrajców, dziecko bez ojca, matki i domu. Nadawałem się idealnie”.
– To prawda, byłem dobry jak każdy inny.
– Tak. A potem byłeś najlepszy.
Skith się zaśmiał. Wex rzadko kiedy chwalił swoich ludzi. Właściwie to nie robił tego prawie nigdy.
– Czułe słówka mnie nie zatrzymają.
– A ranga zastępcy dowódcy?
Mężczyzna znowu popatrzył na walczących. Ilu z nich przeżyje najbliższe miesiące? Połowa? Jedna czwarta? Ci, którym się uda, zostaną pełnoprawnymi żołnierzami Szkarłatnej Burzy, mężczyznami twardymi niczym stal.
– W innych okolicznościach byłaby to kusząca propozycja. Dla kogoś innego, ale nie dla mnie. Ja muszę odzyskać to, co do mnie należy. Pomścić ojca, pomścić matkę.
– Twój plan… nie jest moim zdaniem najlepszy.
– Uważam inaczej – odparł Skith. – Uważam, że to plan najlepszy z możliwych.
***
Rzeczy do spakowania miał niewiele. Zapasy na drogę, kilka drobiazgów, ciepłe odzienie na pustynne noce, w trakcie których można było umrzeć z wyziębienia, żołnierski płaszcz mogący służyć za koc. Zabrał też siekierkę, naczynia i saperską łopatkę. Miał też prawo do zbroi, ale uznał, że ciężkie, barwione na czerwono blachy będą tylko zawadą.
Zabrał natomiast ciemnoniebieski kaftan, ofiarowany mu, w ramach niezbyt smacznego żartu, przez Wexa kilka lat temu. Szlachecki syn, klarował Wex, musiał mieć szlacheckie wyposażenie, stąd dar – delikatnie zdobiony złotą nicią, wzmocniony żelaznymi płytkami żołnierski kaftan. Rozpinany z przodu, u góry, był elegancki i niezwykle praktyczny, przystosowany do noszenia pod zbroją. Było to odzienie szlachetnie urodzonego oficera, który zasmakował już stali, a nie fircyka pozującego na żołnierza, by zaimponować naiwnym dwórkom. To, co miało być szyderstwem, okazało się cennym darem – Skith nosił kaftan z dumą, traktując go jako przypomnienie o tym, skąd pochodził. Nosił go, by nie zapomnieć, jaki ma cel.
Pamiętając o celu, zabrał też broń. Miecz w pochwie dociążał ciężki, żołnierski pas z lewej strony, dwa długie noże – z prawej.
Ale najważniejszym orężem miała być wiedza z ksiąg.
Ciężkie woluminy spisane w antycznym dialekcie dotyczyły magii ziem północy, skupiając się na najpotężniejszym z żyjących przed wiekami czarnoksiężników – Lotarze, który nazywany był Królem Czasu. Lotar miał być magiem ze Złotego Okresu, Złotej Epoki, kiedy moc Klanów była największa. Prowadził on swoje eksperymenty pośród pustkowi północy. Według autorów woluminów Lotar osiągnął mistrzostwo we władaniu czasem, potrafił czynić to, czego nie potrafił żaden inny mag – naginać czas do swej woli, spowalniać go albo przyspieszać, cofać się w nim lub skakać daleko naprzód, poznając wydarzenia, które dopiero miały nadejść.
Lotar był jednak zbyt potężny i nieprzewidywalny dla pozostałych magów, dlatego zawiązali oni spisek, uwięzili go, zamknęli w starożytnych archiwach gdzieś pośród pustkowi, a jego zapiski i efekty badań zaginęły.
Sęk w tym, że Skith miał do tych archiwów klucz.
Spojrzał na swoją dłoń i zdobiący ją pierścień. Pierścień ozdobiony podłużną, podwójną linią glifu. Jedna z linii była prosta, druga z kolei krzywiła się, wyginała, przecinając co rusz tę pierwszą. Symbol Lotara, symbol czasu – tego biegnącego zwyczajnie i tego naginanego do woli maga.
Zarówno księgi, jak i klucz znalazł podczas jednego z rajdów. Gdy jego towarzysze zajęci byli łupieniem skarbca z twierdzy na południu, on zafascynował się bogatym księgozbiorem. Tylko przypadek sprawił, że odnalazł akurat te księgi, tylko przypadek doprowadził do tego, że z wyciętej pomiędzy stronicami jednej z nich skrytki wypadł pierścień. Skith mógł tego dnia przecież złapać inny tom.
Ale złapał właśnie ten.
Ocalił więc tyle ksiąg dotyczących Lotara, ile zdołał i czytał je każdego wieczora, codziennie, znał je niemal na pamięć, słowo w słowo.
I wiedział, że to właśnie one doprowadzą go do celu.
Gdy był już spakowany, obmył jeszcze twarz przed wyjazdem, związał za głową długie, czarne włosy i opuścił koszary. Miał już tu nigdy nie wrócić. Nigdy.
Spędził tu ostatnie dwadzieścia lat życia. Dwadzieścia lat on, szlachecki syn, był towarzyszem żołdaków, bezwzględnych zabijaków, morderców, których pieśnią życia był zaśpiew stali. Dwadzieścia lat i ani dnia dłużej.
Wyszedł na zewnątrz i stanął w słońcu.
Trup leżał w zaroślach, blisko plaży. Wiejący wiatr co jakiś czas niósł w stronę Skitha silny, słodki cuch rozkładu.
Nie sposób było stwierdzić, co to za zwierzę. Dzik czy coś innego? Cielsko było masywne, pokryte brązową sierścią. Łeb odarty ze skóry, widać było biel kości i sine, rozkładające się mięso.
Koń nie reagował. Rumak przyzwyczajony był do widoków i zapachów pola walki, a ciężko było o bardziej charakterystyczny dla pola walki zapach niż smród trupa. Skith jednak nie chciał zostawać tu i przyglądać się zwłokom. Ciało, poza obrażeniami łba, było nietknięte, a to znaczyło, że w pobliżu, pośród mioteł suchej, żółtej trawy, czaić mógł się padlinożerca. Ghul. Bestie te, jak wszystko co groźne i agresywne, zrodzić musiały się w czasie Wojny Magów. Przygarbione, włochate zwierzęta żywiące się trupami, ale nie gardzące też świeżym, jeszcze żywym mięsem. Niemal rozumne, potrafiły posługiwać się prostymi narzędziami, ostrymi przedmiotami, porzuconą bronią, którą rozdrabniały cuchnący pokarm. Lepiej było ich unikać. Jakiś przypałęta się tu prędzej czy później. To była wszak ich kraina. Był już u bram północy. Jechał brzegiem morza, tak by wiatr dawał wytchnienie od palącego słońca. Z czasem będzie musiał jednak odbić na wschód, ku sawannom. Mógł oczywiście jechać dalej brzegiem morza, dotrzeć do Draa, wielkiego, portowego miasta. „Południowy port Północy”, tak o nim mawiano. Skith mógłby uiścić skromną opłatę wjazdową i wmieszać się w tłum – Draa było przecież pełne ludzi takich jak on, uzbrojonych, niebezpiecznych, szukających zatrudnienia, gotowych walczyć dla tego, kto zapłaci kilka srebrnych monet.
Mógłby zaciągnąć się na statek, opłynąć półwysep i wysiąść już w jednym z północnych portów. Nie chciał. Morze o tej porze roku było groźne, potężne wiatry potrafiły zmieść statek z tafli wody niczym papierową łódkę. Droga Szkarłatnym Szlakiem, przez sawannę, ku pustyniom i czerwonym górom stanowiącym prawdziwą granicę północy mogła być męcząca, ale przynajmniej Skith miał pewność, że dotrze do celu. Zawsze mógł dołączyć do którejś z karawan, nawet nająć się za jakieś podłe pieniądze – byle spokojnie dojechać na miejsce.
To zresztą był nie najgorszy plan.
Jego droga musiała przecinać szlaki kupieckie, był pewien, że za kilka dni napotka jakąś kolumnę wozów.
I rzeczywiście napotkał, szybciej niż się spodziewał, bo już następnego ranka.
Karawana posuwała się powoli przez sawannę. Wozy obładowane towarem, pokryte dającymi cień, czerwonymi, wzorzystymi palankinami. Dostrzegł ich, gdy wyłaniali się powoli zza jednej z zasypujących w tym rejonie równinę i morski brzeg potężnych, białych skał. Podjechał bliżej.
Coś błysnęło na jednym z jadących pośrodku wozów. Odbijające blask słońca lusterko albo załamujący światło kryształ. Dawali mu znać, że został dostrzeżony, więc także puścił wodze i rozłożył szeroko dłonie, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie ma złych zamiarów.
Dwa błyski. Miał się zbliżyć.
Na spotkanie z nim wyjechał jeden z kupców – człowiek o śniadej skórze i imponujących, czarnych wąsach, odziany w przepastne, żółte szaty. Towarzyszyła mu dwójka młodych, uzbrojonych ludzi w skórzanych zbrojach. Chłopak i dziewczyna.
– Witaj wędrowcze! Co sprowadza na szlak? – zapytał w łamanym reiharackim śniady.
– Poszukiwanie – odparł Skith.
– Kobiet? Bogactwa?
– W pewnym sensie. Zarobku.
Kupiec się uśmiechnął.
– Dołącz do nas. Dziś bądź gościem. Jutro możesz być orężem.
Po chwili jechali z powrotem ku karawanie. Przodem pędził kupiec, potem Skith, a za nim uzbrojeni chłopak i dziewczyna, która gdy tylko znalazł się przed nią poprawiła uchwyt na opartej o łęk siodła, niedużej myśliwskiej kuszy. Lśniący grot bełtu przez całą drogę celował w plecy Skitha.
– Jak widzisz mamy sporo straży – rzekł kupiec, gestem pokazując kolejnych zbrojnych towarzyszących. – Wiedz, że jeżeli jesteś jednak bandytą, to nie przeżyjesz ataku swoich konfratrów. Obronimy się. Wiemy jak.
– Nie jestem bandytą. Jestem człowiekiem ceniącym u innych szczerość – odparł Skith.
Kupiec się uśmiechnął.
– W takim razie czuję, że się dogadamy.
Jechali dalej, wyprzedzając kolejne wozy. Skith widział ładunki – skóry i dzbany z winem, wielobarwne przyprawy w workach, kolorowe, lśniące kamienie i butelki z eliksirami i olejami we wszystkich kolorach tęczy.
– Jestem Tażun – powiedział znowu kupiec. – Jeden z dwunastu handlowców zawiadujących tą karawaną. Trasę pokonujemy tak samo od lat. Znają nas i cenią na północy.
– Jestem Vaskith Vardorf – odpowiedział mężczyźnie. – Jeden z kilku tysięcy najemników, jakich nosić musi ten świat. Trasę tę pokonuję po raz pierwszy. Nikt mnie nie zna i nie ceni. Ani na północy, ani na południu, ani nigdzie.
Tażun znowu uśmiechnął się serdecznie, wskazał jeden z wolnych wozów.
– Zasiądź ze mną, dziś wypijmy nektar pomarańczy, zaśnijmy w cieniu. Twój koń odpocznie, a jutro pomówimy o tym, czy chcesz dla mnie pracować.
– Muszę dotrzeć na północ, za Martwy Grzbiet. Jeżeli zmierzacie tam, to chętnie dołączę.
– Czy Kardum jest twoim celem?
– Owszem.
– W takim razie zostaniemy przyjaciółmi, partnerami w interesach i towarzyszami drogi. Bo i dla nas celem jest to wspaniałe miasto.
Wieczorem przystanęli na popas. Skith pił z Tażunem i jego towarzyszami-kupcami nektar pomarańczy. Ustalili zapłatę za jego formalne dołączenie do straży karawany. Dwa miedziaki dziennie. Skith, czysto dla zabawy, wytargował trzy.
Następnego dnia strzegł już wozu z przyprawami.
***
Łańcuch Martwego Grzbietu nie przypominał żadnych gór, jakie Skith w swoim życiu widział. Wierchy oddzielające sawanny od rozpalonych pustyń północy przypominały czerwone, ostre, celujące w niebo szpony. Gdy karawana wjechała pomiędzy wzniesienia, Skith czuł, jakby znalazł się w garści jakiegoś upiora, który zaraz w uścisku rozszarpie całą kolumnę.
Trakt był tutaj świetnie utrzymany. Brukowana, szeroka droga wiła się między wzniesieniami, meandrowała pośród skał, dolin, zapadlisk i skalnych ścian. Czasem jechali w przyjemnym, chłodnym cieniu, innym razem w palącym słońcu. Grube krople potu kapały z czoła Skitha, zalewały mu powieki i oczy.
Mijali inne karawany kupieckie, ruch był duży. Zaczął się sezon handlowy, dyktowany kolejnością upraw w innych, bardziej przyjaznych rolnictwu częściach świata. Dotarli wreszcie do doliny zwanej Martwym Gardłem. To tutaj znajdowało się coś w rodzaju posterunku granicznego. Posterunku, ale bardziej miasteczka pośród skał, jeżeli uznać, że są miasteczka składające się tylko z gospód, łaźni, stajni i posterunków straży.
Skith spoglądał na innych kupców, odzianych równie kolorowo jak Tażun. Siedzieli, wypoczywając, pod rozłożonymi palankinami, palili tytoń albo pili herbatę.
Wiedział, że wkroczył na ziemie rządzące się innymi zwyczajami niż reszta Karhanu, o innych częściach świata nawet nie wspominając. Choć dwieście lat temu krzyżowcy z Reiharat podbili i te ziemie, nie dotarli zbyt daleko na północ. Pokonali tamtejsze pogańskie plemiona w polu, to prawda, ale podpisano co rychlej traktaty pokojowe po to, by armia krucjaty mogła szybko opuścić niegościnną krainę. I tak północni władcy zwani sułtanami, wezyrami albo szejkami formalnie przyjęli wiarę w jednego Boga, zrzekając się pogańskich praktyk, ale w rzeczywistości nadal dominowały tu tradycyjne zwyczaje i nakazy. Nie pito więc alkoholu, którego tutejsze, pogańskie religie surowo zakazywały, ale nektary i herbatę, tę ostatnią zresztą istnymi litrami.
Władcy północy pozornie wznosili kościoły – także architektonicznie wciąż bardziej przypominające pogańskie chramy niż katedry na zachodzie czy południu – ale i zezwalali na praktykowanie magii. Podróżny z Reiharat odwiedzający północ mógł więc ze zdziwieniem zauważyć w miastach pielgrzymki wiernych pod kościołami i samozwańczych czarodziejów oferujących magiczne glify i talizmany na tej samej ulicy. Nawet król Kardumu, choć wedle prawa odpowiadał za finansowe wspieranie lokalnego biskupa, częściej wsłuchiwał się w rady czarnoksiężników, astrologów i innych szarlatanów aniżeli duchownych. Zresztą samo określanie go „królem” było mocno na wyrost – jego władza praktycznie nie wykraczała poza próg pałacu. Krajem tak naprawdę władali kupcy, możni, posiadacze ziemscy, chanowie i oczywiście praktykujący magię czarnoksiężnicy.
Skith, zsiadając z konia i obserwując tłumy wokół, miał wrażenie, że najbardziej tym wszystkim władali jednak kupcy.
Dał znać pozostałym strażnikom, że udaje się do jednej z gospód.
Gdy przekroczył próg natychmiast zjawił się przy nim sługa, wręczając maleńką szklankę ciemnej herbaty. Napój był gorący i niezwykle słodki. Takie połączenie przy grzejącym słońcu powinno odstręczać, ale herbata okazała się bardziej orzeźwiająca, niż gdyby Skith po prostu wylał sobie na głowę wiadro zimnej wody.
Rozejrzał się po głównej sali. Pod ścianami, na poduszkach zasiadali kolorowo odziani mężczyźni, zapewne kupcy. Pili herbatę albo palili fajki wodne. Alkoholu nie było, traktowany był jako coś niemalże nieczystego, niegodnego mężczyzny. W powietrzu unosił się gęsty dym.
Skith przeszedł przez salę i wyszedł po drugiej stronie. Znalazł się na niedużym, ocienionym placyku, charakterystycznym dla budownictwa północy. Każdy dom i gospoda miały takie miejsce dające pooddychać świeżym powietrzem w komfortowych warunkach, bez narażania się na słoneczny żar i duchotę. Przy ścianach ustawiono długie, kamienne ławy. Cicho szemrało niewielkie bajorko na samym środku placyku.
Skith zasiadł na jednej z ław, oparł wygodnie plecy o ścianę. Zamknął oczy.
Wyczuł czyjąś obecność. Otworzył oczy.
Naprzeciw niego siedział mężczyzna. Odziany był w białe szaty z czerwonymi detalami. Brodaty, o krótko ostrzyżonych, czarnych włosach. Jego cera nie była ciemna, śniada, z całą pewnością więc nie pochodził z północy, lecz raczej z centralnej części kontynentu, a może i nawet zza morza, z Reiharat, zwanego „kontynentem głównym”. Rosły. Choć nosił odzienie charakterystyczne dla kupców i handlarzy, wyglądał na kogoś bardziej przyzwyczajonego do dzierżenia w dłoni miecza, topora, rusznicy bądź kuszy, aniżeli liczydła.
W jaki sposób znalazł się na placyku? Skith wyczułby ruch, przecież nie zasnął! A jednak człowiek był tu, siedział naprzeciwko. I uśmiechał się serdecznie.
– Wiele razy już widziałem znak, który nosisz – rzekł rosły mężczyzna, wskazując sygnet na palcu Skitha.
– Doprawdy?
– Owszem. Wiem też czego szukasz i kogo musisz prosić o pomoc. Giganta i zieloną czarownicę. Ty masz klucz, gigant wie, jak wyglądają drzwi, a czarownica wie, w której są bramie.
Skith drgnął wyraźnie. Ten człowiek wiedział dużo, o wiele za dużo! Chciał mu przeszkodzić? Śledził go?
Mógłby zerwać się z ławy, wyrwać nóż z pochwy przy pasie i błyskawicznym ruchem poderżnąć gardło, nim człowiek po drugiej stronie wyda kolejny dźwięk.
„To bez sensu” – pomyślał. Nie może zaczynać pobytu na północy od morderstwa. Na tym pustkowiu pierwszy lepszy podjazd dopadnie go w jeden dzień.
– O tak, kusząca perspektywa, ale niezbyt realna – rzekł znowu mężczyzna w czerwieni i bieli, jakby czytając w myślach Skitha. – Podrzynanie gardeł, tak, jesteś w tym dobry. Robiłeś to przez lata. Walczyłeś w wojnach prowadzonych przez ludzi całkowicie ci obojętnych i w obronie spraw, którymi gardzisz. Pacyfikowałeś bunty, paliłeś wsie i wioski, podrzynałeś gardła mężczyznom, kobietom i dzieciom. A teraz chcesz cofnąć czas. Naprawdę myślisz, że prosty akt cofnięcia czasu zmazuje twoje winy?
Skith nic nie mówił.
Mężczyzna machnął dłonią.
– Nieważne, wszystko to jest już bez znaczenia – powiedział. – Znajdź mnie, gdy dotrzesz do Kardum, wtedy rozmówimy się tak jak należy. Do tego czasu strzeż się. To rozległa, niegościnna kraina. Jest niczym dzika bestia, której nikt nie zdołał nigdy okiełznać. Bestia śpi, a treserzy udają, że oto udało się ją opanować. Znajdź mnie w Kardum. Wtedy rozmówimy się jak należy.
Mimo cienia zrobiło się duszno. Zawiał wiatr, potrząsając rozwieszonymi na górze płachtami. Ten delikatny ruch złowił wzrok, a gdy Skith znów obrócił spojrzenie ku mężczyźnie, tego już nie było. Zniknął.
Dopiero wtedy Skith rozluźnił dłoń zaciśniętą na rękojeści noża.
***
Martwe Gardło wypluło ich na ocean piasku.
Skith wiedział, że oto znalazł się w prawdziwym sercu północy – pustynna kraina rozciągała się wszędzie wokół tak daleko, jak zdołał sięgnąć okiem. Nieruchomy ocean żółto-złotego piachu, przetykany gdzieniegdzie samotnymi, karłowatymi krzakami o czarnych gałęziach i czerwonych lub ciemnoniebieskich listkach.
Karawana brnęła naprzód resztkami dawnego szlaku pamiętającego jeszcze Imperium Serańskie. Niegdyś droga ułożona z szerokich, kwadratowych płyt stanowiła najważniejszy szlak wiodący ku północnym prowincjom cesarstwa, teraz, choć nadal lepsza niż wiele bitych traktów w środkowej części kontynentu, utraciła już dawną świetność. Płyty rozjeżdżały się i pękały, a równa dawniej droga obecnie pełna była kolein i wybojów.
„Wciąż lepsze to niż piaszczysty trakt zamieniający się przez sześć miesięcy w roku w jedno wielkie błotniste bajoro” – myślał Skith. Podróżował takimi traktami wiele razy, zwykle ze Szkarłatną Burzą. Wiele razy też to właśnie trakty były największą przeszkodą w przemarszu wojsk. Nie nieprzyjacielskie ataki, nie głód, nie pragnienie czy zmęczenie żołnierzy, ale właśnie rozmoknięta trasa, w której grzęzły buty, kopyta i koła taborowych wozów.
Skith dziwił się, dlaczego żaden z wielkich teoretyków wojny czy wielkich wodzów w swoich memuarach nigdy nie wspominał o tych beznadziejnych traktach i o tym, jak bardzo utrudniały one każdą kampanię.
Tażun wyraźnie miał dobry humor. Żartował i opowiadał historie, które wiązały się z tą częścią kontynentu. Miał powody do radości. Celnicy w Gardle nałożyli na nich dość rozsądne opłaty i nawet łapówki nie były zbyt dotkliwe dla tażunowej sakiewki. A to zawsze dobra wiadomość dla kupca.
Ochrona kiwała głowami, słuchając kolejnych opowieści właściciela karawany, ale pozostawała cicha i czujna o wiele bardziej niż wcześniej.
– Za dwa dni dotrzemy do Luty – rzucił Tażun podjeżdżając do Skitha. – Tam zrzucam część towarów, mają niewielki, ale dobrze działający rynek. Tam też będziesz mógł zdecydować, czy jedziesz dalej z nami, czy też udajesz się w resztę drogi sam.
– Zmierzamy w tym samym kierunku – odparł Skith. – Nie widzę powodu, by się rozstawać.
– Bardzo dobra decyzja, pochwalam ją. W Lutej będziesz mógł zobaczyć wyroby naszych rzemieślników, płatnerzy i kowali. To – kupiec wskazał miecz, noże i wzmocniony kaftan – wspaniała robota, nie przeczę, ale nasi wykonują istne dzieła sztuki. Zakrzywione miecze lekkie jak piórko, tnące niczym pustynny wicher. Szable tak ostre, że tną nawet hartowaną stal! Nie śmiej się najemniku, to prawda! Zbroje, kunsztowne i tak lekkie, że noszący nawet nie czuje ich na sobie. „To jedwab czy stal?” – myśli sobie. Tak, tak, nie kłamię!
– Wierzę całkowicie. Ale nie oręża mi trzeba. Szukam kogoś.
– Ooo, to i w tym będę w stanie pomóc. A kogo takiego?
– Mężczyzny i kobiety. Oboje podobno przebywają w Kardum.
– Jeśli kobiet ci trzeba, cóż, sułtan Lutej ma pokaźny harem, ale nie dzieli się nałożnicami. Ale w Kardum znajdziesz jaką tylko chcesz. Sam skontaktuję cię z moim serdecznym przyjacielem. Oferuje niewolnice po naprawdę przystępnych cenach. A i sam towar jest wysokiej jakości. Młode, bardzo młode i te trochę starsze. Jest w czym wybierać. A mężczyzna? Kogo poszukujesz? Uczonego? Mędrca? Czarnoksiężnika? Tych także u nas nie brakuje. Wiesz przecież, że po upadku serańskiego Imperium większość magów i czarowników zbiegła właśnie tutaj. Nasz kraj zawsze był przyjazny magii, więc dla nich to był naturalny wybór. W innych częściach świata taki czarodziej skwierczy na stosie, ale u nas, ha! U nas może praktykować magiczne arkana, ile tylko chce.
Skith pokręcił głową.
– Nie potrzebuję maga… jeszcze nie – odpowiedział. – Szukam pewnego wojownika, jak to mówicie, gladiatora.
– Czyli też niewolnika, dobrze, pomogę ci jakiegoś kupić.
– Nie chcę go kupić. – Skith spojrzał na kupca. – Chcę go uwolnić.
***
Do Lutej rzeczywiście wjechali dwa dni później. Najdłużej zajęło im przekroczenie bram. Każdy wóz został drobiazgowo sprawdzony przez straże w ciemnoniebieskich barwach sułtana. Przetrząsali skrzynie, worki, klatki ze zwierzętami, wąchali odkorkowane butelki, wszystko pod czujnym okiem urzędnika o łysej głowie i haczykowatym nosie. Choć formalnie cło zostało opłacone już w Gardle, sułtan Lutej nałożył własne, nazywając je „opłatą bramną” uzasadniając tym sposobem zwykłe ściąganie haraczy od tych kupców, po których było widać, że są w stanie taki haracz zapłacić. Sułtan zachowywał się więc jak każdy inny władca. Pod tym względem północ niczym nie różniła się od południa.
Wreszcie ich przepuszczono i wozy karawany skupiły się na placu w południowej części miasta, wokół niedużej studni. Tutaj rozpoczęto rozładunek towarów przeznaczonych na miejski targ. Skith z nudów pomagał tragarzom i niewolnikom, budząc zdziwienie pozostałych strażników, którzy po prostu siedzieli pod jedną z licznych palm i pili herbatę albo palili tytoń nabity do fajek, czy też skręcony w brązowych, suchych liściach. Zapadł zmrok, nastała zimna noc. Zmęczony po ciężkiej pracy Skith zasnął na posłaniu pod jednym z wozów.
Następnego dnia ruszył na osławiony targ. Mijał jedno- lub dwupiętrowe budowle z białego kamienia, a spod jego nóg pierzchały wielkie, zielonkawe skarabeusze, których w Lutej żyło całe mnóstwo.
Skith widział też pałac sułtana, wielki, mieniący się kolorami, ale nie otoczony, jak można by się spodziewać, dodatkowym, obronnym murem. Zapewne sama budowla była wystarczającą twierdzą, a biorąc pod uwagę, ile straży kręciło się wokół budynku, nie było wątpliwości co do poczucia bezpieczeństwa władcy.
Zresztą kto niby miałby mu zagrozić? Luta była najdalej wysuniętym na południe miastem tej krainy. Położona wokół oazy przyciągała kupców i podróżników, ale też uciekinierów i bandytów, pierzchających przed wyrokami, które ciążyły na nich w innych częściach kontynentu. Tutaj znajdowali pierwszą szansę na nowe życie, zaciągali się do karawan albo udawali w dalszą drogę – do innych miast, jeśli chcieli zarabiać uczciwie, albo na pustynię, jeśli nadal pragnęli trudnić się bandyterką. Samo miasto jednak pozostawało bezpieczne i już od setek lat nie leżało na szlaku ambicji władców i wielkich wodzów. Władza sułtana była więc niezachwiana.
Tłum mieszkańców i podróżnych gęstniał, gdy Skith docierał do rynku. Wreszcie znalazł się w okolonej symbolicznym murem, handlowej części miasta. Mijał kupców udających czarnoksiężników i czarnoksiężników udających kupców. Oferowano mu eliksiry dające zdrowie, leczące krosty. Oleje gwarantujące wigor, wytrzymałość, wzrost sił męskich. Dalej talizmany i magiczne pierścienie.
Zatrzymał się przy straganie, z którego do nozdrzy docierał przyjemny zapach. Kupiec był kuchmistrzem. Na rozstawionych rożnach piekły się mięsa i placki. Skith dał miedziaka za opiekanego węża po czym stanął w cieniu bocznej alejki i obgryzał przekąskę, co jakiś czas macając sakiewkę.
Kraniec świata czy nie, złodzieje i kieszonkowcy czaili się wszędzie.
Dojadł, odrzucił patyk i ruszył dalej. W końcu dostał się pod stragany, których asortyment interesował go najbardziej.
Broń i zbroje lśniły srebrzyście w blasku słońca. Szerokie jatagany i lekkie szable, toporki o dziwnych, wachlarzowatych ostrzach. Okrągłe tarcze, kałkany, lamelkowe zbroje, kolczugi, pancerze zwierciadlane. Włócznie i łuki refleksyjne, smukłe kusze. Wszystko to wydawało się być utkane z nicości, a jednocześnie zabójcze. Skith nie planował niczego kupować, zresztą – walka taką bronią wymagała innego treningu niż ten, który otrzymał, ale przyglądać się wyrobom tutejszych rzemieślników mógłby godzinami.
– W czymś pomóc? – zapytał go żeński głos.
Oderwał wzrok od wyrobów. Zza stojaka z włóczniami wyłoniła się kobieta. Nieco starsza od Skitha, ale niewiele. Dość atrakcyjna, o długich, kręconych, miedziano-rudych włosach, obfitych piersiach i szerokich biodrach. Jej pociągła twarz nosiła ślady piegów, zapewne bardziej widocznych w cieniu niż na słońcu. Ewidentnie pochodziła z centralnej części kontynentu.
Uśmiechała się.
– To wasze wyroby, pani? Jesteście kowalem? – zapytał Skith zaskoczony.
Zaśmiała się.
– Kowalem? Skąd! Z tak wątłymi ramionami nie byłabym w stanie nawet podawać młota płatnerzowi. Jestem kupcem, kobietą, uznajmy, interesu. A ty wyglądasz na człowieka, który chce dobić targu.
– Pozory. Tylko się przyglądam. Ta broń… nie jest dla mnie.
– To może chociaż egzemplarz do kolekcji. O, ten toporek. Tutejsi nazywają go tabar. Jest lekki, można nim uderzyć szybko, ale przebija zbroję niemal tak skutecznie, jak wielkie toporzyska górali z południa. Będzie twój… za trzy srebrniki.
Skith pokręcił głową z uśmiechem.
– Moje trzy srebrniki jednak pozostaną w sakiewce. Jestem do nich bardzo przywiązany.
– Mimo to widzę, że czegoś szukasz. Czego?
Spojrzał na nią.
– Strasznieście ciekawscy na tej północy – odparł, spoglądając w oczy kobiety. Ta nadal się uśmiechała, teraz jakby bardziej zawadiacko.
– Ciekawość to cecha tego kraju – powiedziała – zawsze nią była. To ciekawość sprowadzała tu najdawniejszych magów, to ciekawość kazała serańskim legionom podbić pustynię i to ciekawość, po upływie wielu wieków, przygania tu takich jak ty i ja. Tak przyjacielu, mnie także swego czasu przygnała tu ciekawość. Ale ciekawość ma to do siebie, że czasem trzeba ją okiełznać, związać, wrzucić do ciemnicy i zatrzasnąć drzwi. Pogodzić się z tym, że jej zaspokojenie może mieć opłakane skutki.
Zbliżyła się do Skitha. Mężczyzna wyczuł przyjemny zapach jej perfum.
– Czy i ty będziesz w stanie ją związać? Wrzucić do ciemnicy? Zatrzasnąć drzwi? – zapytała niemal szeptem.
Odsunął się.
– To nie ciekawość mnie tu przywiodła – odparł.
Kobieta pokiwała głową.
– W porządku, niech i tak będzie. – Obróciła się i wróciła w cień. – Tylko gdy nadejdzie koniec, to nie rozpaczaj, że cię nie ostrzegano.
***
Karawana opuściła Lutą następnego dnia, wczesnym porankiem. Skith cieszył się z tej krótkiej chwili, kiedy temperatura była do zniesienia – nie było przeraźliwie zimno, jak to podczas pustynnej nocy, a słońce nie straszyło jeszcze żarem, tak jak to miało miejsce w ciągu dnia. Człowiek nie trząsł się pod pledem ani nie miał wrażenia, że roztapia się w siodle.
Wozy, obciążone nowymi towarami z Lutej, powoli brnęły pustynnym szlakiem. Jechali niemal prosto na północ, do Kardum. Tażun już radował się na myśl o tym, że wraca do domu. Chociaż na chwilę.
Życie kupca tylko pozornie było proste, wygodne i pełne luksusu. W rzeczywistości majątkiem cieszyć mogła się co najwyżej rodzina prowadzącego interesy – on sam rzadko pojawiał się w domu, większość czasu spędzając w podróżach, gdzie znosił niewygody w takim samym stopniu jak jego pomocnicy czy straż. Dodatkowo życie kupca obarczone było ciągłym ryzykiem. Świetny interes mógł lec w gruzach z powodu ataku bandytów, nagłej zmiany cła, czy wysokich podatków nakładanych przez wielu władców niespodziewanie i niemal zawsze ze szkodą dla ludzi interesu. Jeśli dodać do tego ciągle czyhającą konkurencję, to nagle okazywało się, że los kupca wcale nie był godny pozazdroszczenia.
Nic dziwnego, że Tażun na myśl o powrocie do domu i ujrzeniu swoich dzieci i żon natychmiast stawał się jeszcze bardziej radosny niż zwykle.
– Najemniku, nie mogę się doczekać, gdy ujrzę twoją minę! – rzucił do Skitha, zrównując się z nim w czasie jazdy.
– Minę?
– Minę, gdy zobaczysz Kardum! Najwspanialsze miasto na globie!
Skith się uśmiechnął.
– Robi aż takie wrażenie?
– Nawet większe! – Kupiec uniósł dłoń i zamachnął nią, jakby chcąc ukazać ogrom metropolii. – Mury zdają się zakrywać cały horyzont. Akwedukty prowadzące wodę do miasta z niedalekich oaz są konstrukcją, jakiej nie ma nigdzie indziej na świecie! To nie jest jedno miasto tylko dwa… nie! Trzy miasta w jednym, zobaczysz!
– To bez wątpienia niesamowity widok.
– Ha! A i owszem, ale nawet górne dzielnice bledną przy majestacie pałacu królewskiego, którego mury wykonano z najczystszego złota! W ciągu dnia odbijają blask tak, jakby świeciło się tam drugie słońce!
Tażun przesadzał. Nie dało się wznieść budowli ze szczerego złota, jednak opowieść pasowała do Kardum, które, z tego co wiedział Skith, było właśnie miastem wielkiej przesady. Północ nie miała jednej stolicy, więc Kardum symbolicznie, jako najbogatsza metropolia kraju, pełnił tę rolę. Było to uzasadnione historycznie – to właśnie tam rezydował król po tym, jak ponad tysiąc lat temu magowie obalili władzę kalifów w znajdującej się na wschodzie Bardasze.
Obecnie Kardum także miało króla – ośmioletniego chłopca, koronowanego krótko po przedwczesnej śmierci jego ojca. Dzieciak nie miał władzy nawet nad tym, co jadł na śniadanie, ale przyjmował hołdy niczym prawdziwy władca.
Kto jednak naprawdę rządził miastem? O tym krążyły rozmaite plotki i teorie. Każda bardziej absurdalna od pozostałych.
– Wszystko jest w Kardum największe, najlepsze. Zaczynam się martwić, że będzie tam też najgoręcej, Tażun.
Kupiec już się nie uśmiechał. Milczał i patrzył na coś na wschodzie w napięciu. Wskazał dłonią.
Skith spojrzał w tamtym kierunku.
Na szczycie jednej z wydm w sporej odległości od karawany stał kolosalny skorpion dosiadany przez człowieka opatulonego w brązowo-żółte szaty. Uzbrojonego człowieka. Tak jakby przerośnięty, większy od konia skorpion nie wystarczał.
Skith sięgnął do rękojeści miecza.
– Bandyci? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od bestii na wydmie.
– I tak, i nie – odparł kupiec. – Jeźdźcy Diun, tak ich się tu nazywa. Półdzikie plemię. Wybrali wieki temu życie na pustyni. Gigaskorpiony są przez nich hodowane. To groźne bestie, ale da się je okiełznać. Widzisz ten łańcuch przywiązany do jego ogona? To znak, że skorpion został ujarzmiony i będzie walczył tak, jak poprowadzi go jeździec.
– Moi dawni towarzysze broni wiele by dali za takie bestie zamiast zwykłych koni.
– Możesz im wysłać wiadomość. Jeźdźcy Diun sprzedają skorpiony kilka razy do roku. Może i są dzikusami, ale wiedzą jak robić interes. Ale też to drogie zwierzęta. Ich utrzymanie kosztuje dziesięć razy tyle, co utrzymanie dobrego konia. A i sam dosiadający bestii musi być przygotowany. Mimo to wielu możnych nabywa te potwory. A potem wykorzystuje do walki.
Skith wciąż trzymał rękojeść miecza. Widział też, że pozostali strażnicy są niespokojni. Broń i kusze były w pogotowiu, chłopak i dziewczyna pilnujący Tażuna także byli napięci jak struny.
W końcu mężczyzna na wydmie szarpnął skomplikowanym węzłem pasów, będących najwyraźniej odpowiednikiem końskich wodzy. Skorpion zawrócił i zszedł z wydmy. Dosiadający go obrócił się jeszcze i uniósł włócznię, tak by widać było ten gest z karawany.
– Szukają kogoś… albo czegoś… – szepnął Tażun – coś ich zaniepokoiło. Dadzą nam przejść, ale nie możemy wchodzić im w drogę. Jeźdźcy Diun są niespokojni. Coś groźnego, ich zdaniem, pojawiło się na północy.
Skith puścił rękojeść miecza, popatrzył na swój pierścień.
Nic nie powiedział.
***
Trudno było orzec, do jakiego zwierzęcia należał szkielet. Gruba, podłużna czaszka, wystające z czerwonawego piachu łuki żeber.
Skith przyglądał się kościom długą chwilę, ale w końcu się poddał. Obiecał sobie, że spyta Tażuna.
Byli już bardzo blisko Kardum. Kupiec sprawdzał wozy, pilnując, by przy wjeździe do miasta robiły jak najlepsze wrażenie. Był tym bardzo przejęty.
Pustynia się zmieniła. Było bardziej gorąco, choć Skith sądził, że to niemożliwe. Piach nie był złotawy, ale krwistoczerwony. Z pofalowanego morza szkarłatu wystawały ostre, czarne skały, niczym kły albo pazury celujące w niebo.
Tażun okrzykami dał wszystkim znać, że przegląd wozów ukończony. Ruszyli dalej.
Wkrótce potem zjechali z piaszczystego wzgórza i ujrzeli Kardum. Skith musiał to przyznać – miasto naprawdę robiło wrażenie.
Nie rozciągało się, jak twierdził Tażun, przez cały horyzont, ale i tak było największym miastem, jakie Skith kiedykolwiek widział. Mury wykonane z rdzawoczerwonego kamienia były dwukrotnie wyższe niż obwarowania miast w centralnej części kontynentu. Wyższe niż mury były budowle – dało się dostrzec fantazyjne kształty budynków, kolorowe dachy. Miasto pięło się ku niebu niczym góra. Widać było kolejne ciągi umocnień, zapewne oddzielające poszczególne dzielnice. Największe wrażenie robił okrągły budynek na samym szczycie metropolii – widoczny nawet z tak daleka musiał być potężniejszy niż niejedna twierdza. Czy był to pałac króla, Skith nie wiedział.
Do miasta biegły akwedukty prowadzące wodę z niedalekich oaz. Pod samymi murami zaś ciągnęły się ogromne połacie nawodnionych uprawnych pól, przetykanych maleńkimi murkami i niedużymi budowlami, zapewne domkami rolników. W zestawieniu z czerwonym, martwym oceanem wokół wyglądało to tak, jakby Kardum rzuciło pustyni śmiałe wyzwanie – i wygrało.
– Perła świata – powiedział Tażun, podjeżdżając do Skitha. – Słyszysz to?
– Co takiego?
– Wytęż słuch.
Skith zamknął oczy. I usłyszał.
Pustynia niosła dźwięk, dźwięk od strony miasta. Coś jakby nieregularny szum morza. Morza ludzi. To były odgłosy z Kardum. Miasta tak pełnego ludzi i zwierząt, tak głośnego i gwarnego, że dało się je usłyszeć już tutaj, daleko od murów.
Skith otworzył oczy i się uśmiechnął. Ruszyli.
Karawana jechała bitą trasą, po obu stronach której znajdowały się gospodarstwa, pola uprawne nawadniane skomplikowanym systemem rynien i kanałów. Tak właśnie kardumczycy wyrywali glebę pustyni, hodowali owoce, warzywa i zboża tam, gdzie pozornie nie powinny one rosnąć.
Przy wozach zebrała się rozkrzyczana dzieciarnia, zaglądająca pod płachty, zupełnie jakby pierwszy raz widziała kupiecką karawanę na oczy, choć przecież takie orszaki przyjeżdżały do miasta każdego dnia. Skith cieszył się szczególnym zainteresowaniem, tak dzieci, jak i stojących na polach dorosłych. Przyglądali się jego twarzy, kaftanowi, patrzyli na miecz w pochwie, na noże przy pasie. Widok człowieka z południa nie był tu niczym nadzwyczajnym, ale przybysze z centralnej części kontynentu zwykle starali się upodobnić do miejscowych, przebrać w lokalne odzienie, tymczasem Skith rzucał się w oczy nawet w mieście, które codziennie przyjmowało podróżników ze wszystkich niemal części znanego świata.
Dotarli wreszcie pod bramę i Skith musiał aż zadrzeć głowę, by dojrzeć szczyt murów. Umocnienia były wyższe nawet niż się zdawało. Czerwone i mocne sprawiały wrażenie bariery nie do pokonania. Także odrzwia bramy wjazdowej – grube, o zdobionych okuciach – robiły wrażenie.
Ale największe zdumienie Skitha wzbudziły nie mury czy brama. Wzbudzili je ludzie-koty.
Koczowali na podbramiu, spokojni, niemal nieruchomi, leniwi. Stali, siedzieli lub półleżeli pośród rozbitych chaotycznie i niedbale namiotów, wokół rozłożono towary, którymi handlowali.
Byli o półtorej głowy niżsi od dorosłego człowieka i – jak przystało na kotowatych – włochaci. Pod delikatną sierścią na ramionach i nogach rysowały się twarde wiązki mięśni. Obracali kocie głowy i czasem patrzyli na coś w oddali z zainteresowaniem tylko po to, by po chwili znudzić się tym, co obserwowali i nadal obdarzać wszystko i wszystkich demonstracyjnym lekceważeniem. Mikka, rozumna rasa człekokształtnych kotów. Jedno z wielu dzieł klanów magów. Cały gatunek stworzony trudno właściwie zrozumieć po co – do walki? Do osiągnięcia przewagi nad innymi klanami? A może w celu zademonstrowania potęgi magii? Zmaterializowana pycha.
Mikka nie byli jedyną rozumną rasą dzielącą z człowiekiem glob i będącą jego dziełem. Dawne Klany Magów, w okresie kiedy toczyły ze sobą wojny, stworzyły kilka takich gatunków. Rozumne, przerośnięte pająki – długowieczne i dysponujące dziedziczną pamięcią. Każdy kolejny miot posiadał wspomnienia poprzedniego, stając się dla magów Czarnego Klanu swoistą wielonożną encyklopedią, żywą kroniką osiągnięć poprzednich wieków. Albo Ghotra, nieudane dzieło Zielonego Klanu. Kozłoludy, dzikie i wściekłe bestie, które wyrwały się swoim panom spod kontroli i do teraz żyły na wschodnich rubieżach centralnej części kontynentu, tocząc między sobą ciągłe, plemienne wojny i najeżdżając wioski osadników. Spośród tych ras mikka byli najbardziej cywilizowani, stworzyli nawet swego czasu kulturę i państwo, które upadło po tym, jak jego właśni twórcy stracili nim zainteresowanie. Teraz wiedli żywot koczowników, wędrowców i najemników. Cenieni ze względu na błyskawiczny, koci refleks, wytrzymałość i okrucieństwo w walce mikka nie mieli jednak reputacji wiernych żołnierzy. Potrafili porzucić pracodawcę często bez podania przyczyny. Pewnego dnia ich oddziały po prostu zwijały obóz i odchodziły. Skitha to cieszyło – ludzcy najemnicy nadal nie musieli obawiać się kociej konkurencji.
Mikka jako jedyni zignorowali Skitha zupełnie. Prawie zupełnie. Jeden z wojowników, kot z ciemnymi pasami sierści, zastrzygł uszami, obrzucił Skitha nieprzyjaznym spojrzeniem po czym odwrócił wzrok.
Skith wiedział, że kot przez ten ułamek sekundy zobaczył więcej niż człowiek wpatrujący się weń godzinami.
Przekroczyli bramy i znaleźli się na placu. Był tu przyjemny cień – słońce blokowane było rozwieszonymi między budowlami czerwonymi płachtami. Same budowle były wysokie, zbudowane z czerwonej i żółtej cegły, o maleńkich oknach, najwyraźniej po to, by trudniej je było zdobyć wrogowi, gdyby ten sforsował mury. Po pokonaniu umocnień przeciwnik musiałby zdobywać budynki – pokój po pokoju, w męczącej, krwawej walce.
Sprytny zamysł.
Skith zsiadł z konia, uwiązał go do jednego z wozów i jak miał w zwyczaju zaczął pomagać niewolnikom i tragarzom w rozładunku. Straże Kardum, o wiele lepiej uzbrojone od tych z Lutej, nie nękały kupców dodatkowymi cłami, opłatami wwozowymi i innymi wymyślonymi w ostatniej chwili haraczami. Wszystko zapewne było już ustalone ze stosownymi urzędnikami i jakakolwiek dodatkowa płatność psułaby reputację Kardum jako najlepszego miejsca do handlu, jakie istniało na świecie.
Gdy Skith doniósł do magazynu ostatnią skrzynię, minęło już południe. W okolicy rozstawili się kuchmistrze oferujący strudzonym tragarzom posiłek. Powietrze wypełnił mocny, przyjemny zapach pieczonego na długich rożnach mięsa, ostrych przypraw, siekanej sałaty i pomidorów, owczego sera. Skith nie był pewien, czy chce się rzucić na posiłek, czy też zignorować głód i natychmiast udać się w poszukiwaniu ludzi, których potrzebował. Z dylematu wyrwał go Tażun.
– Masz. – Podał najemnikowi pękatą sakiewkę. – Zasłużyłeś na każdą z tych monet. Byłeś dobrym strażnikiem, bardzo dobrym.
– Nie wyciągnąłem ani razu miecza z pochwy…
– Właśnie po tym poznaje się dobrego strażnika – uśmiechnął się kupiec. – Jesteś u celu. Ja wracam za dwa tygodnie. Jeżeli będziesz chciał, zabierzesz się na południe ze mną. Przydasz się.
– Dziękuję, Tażun, ale zabawię tu dłużej – odparł Skith.
„A kiedy skończę to, co sobie zaplanowałem, to zapomnisz nawet o tym, że kiedykolwiek istniałem. Może spotkamy się, w innych okolicznościach” – dodał w myślach. – „Czy po tym, co zrobię będziesz nadal kupcem? A kim ja będę? Dziedzicem mego ojca? Przybędziesz do mojego dworu rodzinnego jako kupiec, handlarz?”
Tażun uścisnął dłoń Skitha. Mocno, serdecznie, po południowemu.
– Jeżeli będziesz potrzebował z czymkolwiek pomocy, przyjdź do mnie. Zjaw się tu, a moje sługi skierują cię tam, gdzie akurat będę. A może jestem w stanie pomóc już teraz? Czego szukasz, powiedz? Tego mężczyzny, tak? Tej kobiety?
Skith zastanowił się, uśmiechnął.
– Wiesz, Tażun… teraz to właściwie szukam areny.
***