Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Tam, gdzie śmierć splata losy na spalonej ziemi.
Dla samotnego rewolwerowca pustynia zawsze była bezlitosna, ale przewidywalna. Teraz, pożegnawszy przeszłość, rusza przez spaloną słońcem ziemię, nieświadomy, że wkrótce stanie oko w oko z innym niż dotychczas obliczem śmierci – nieludzkim i pozbawionym sensu.
Daleko od jego drogi, na rozległej prerii, Flynn poluje, by przetrwać. Jej samotność jest wyborem, tarczą przed światem. Jednak los ma inne plany. Koleje życia nieuchronnie wiodą Flynn ku spotkaniu z rewolwerowcem. Wspólnym mianownikiem ich losów stanie się śmierć – ta, która eliminuje ludzi w ich otoczeniu, i ta, która próbuje wykonać wyrok na nich samych.
Inspirowane surowym pięknem westernów i pulsującą muzyką Johnny'ego Casha, "Eldorado" zabierze Cię w podróż po Dzikim Zachodzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
A potem ojciec zmarł. Pochowałem go tam, gdzie sobie życzył – na farmie, dwadzieścia kroków od domu. Wykopałem rów głęboki na sześć, długi na siedem i szeroki na trzy stopy. Złożyłem w nim ciało taty, pomodliłem się i zakopałem. Teraz już zawsze będzie widzieć swoją farmę i pola, i pustynię daleko, i góry, i skały.
Wtedy spakowałem swoje rzeczy i odjechałem. Już nigdy nie usłyszę żadnej opowieści taty, a kochałem snute przez niego historie o dawnych, dawnych czasach i starałem się nigdy nie stracić okazji do tego, aby poznać kolejną.
Kiedyś, podobno, czasy były inne. Człowiek, wyjeżdżając na pustynię, poszukiwał wody, a rewolwer służył mu tylko do bronienia się przed wężami.
Teraz jest inaczej. Kilka lat temu posłałem młodego chłopaka przed pluton egzekucyjny. Zamordował piętnastoletnią dziewczynkę. Ja go schwytałem, ja obciążyłem zeznaniami. Sąd stwierdził, że była to zbrodnia w afekcie. Lecz gdy potem, już w celi, rozmawiałem z tym chłopakiem, on stwierdził, że żadnego afektu nie było. Planował kogoś zamordować, odkąd tylko pamiętał. Mówił, że gdyby wyszedł zza krat, to znów by kogoś zabił.
Zapytałem go, czy wie, że pójdzie do piekła. Odpowiedział, że tak. Że będzie tam już za piętnaście minut.
Nie wiem, co o tym sądzić. Naprawdę nie wiem. I chyba tego właśnie zawsze obawiałem się najbardziej: że będę musiał zmierzyć się z czymś, czego nie rozumiem.
Słońce wisiało wysoko na niebie. Zalewało okolicę blaskiem i żarem.
Koń rewolwerowca wlókł się po pustyni noga za nogą. Kopyta grzęzły w drobnych kamieniach i piachu, brązowa sierść lśniła od potu, podobnie jak i twarz rewolwerowca ukryta w cieniu filcowego kapelusza. Konia i jeźdźca pokrywał kurz.
Miasteczko rewolwerowiec ujrzał, gdy zjeżdżali z pagórka. Liche budynki, jedna główna ulica. Marna mieścina.
Wcześniej mijali pola i farmy położone blisko źródeł wody, jednak samo miasto leżało na środku pustyni, prażonej słonecznym żarem krainy śmierci. Rewolwerowiec zatrzymał konia, przyglądał się dłuższą chwilę mieścinie z wysokości siodła.
Nic. Żadnego ruchu. Miasto zdawało się opuszczone, ale niedawno – przed dwoma, trzema dniami, gwałtownie i w pośpiechu. Budynki nie rozsypywały się, nie pokrywał ich brąz kurzu. Do uszu rewolwerowca dochodził szum wiatru, syczenie przesypującego się piasku, trzask i zgrzyt okiennic. Spiął wierzchowca i zjechał ze wzgórza.
Meksykanie dojrzeli samotnego jeźdźca z okien opuszczonego saloonu. Widzieli, jak wjeżdża od wschodu, powoli przemierza główną ulicę miasta. Długi, brązowy płaszcz pokryty był pyłem, podobnie jak filcowy kapelusz z szerokim rondem. Jego koń był zmęczony – tam, gdzie do sierści nie przylepił się kurz, lśnił śliski pot. Nie widzieli, jak mężczyzna był uzbrojony. W blasku słońca błysnął im tylko pas z nabojami przecinający skosem jego pierś.
Jeździec spoglądał w ciemne oczodoły okien, wypatrując choć jednej żywej duszy. Nie dostrzegł nikogo. Potem opuszczał głowę i przyglądał się śladom na ulicy, świeżo pokrytym piaskiem. Musiał się domyślać, że ludzie opuścili mieścinę niedawno i w pośpiechu. Zsiadł z konia. Zachrzęściły ostrogi jego butów.
Wtedy Meksykanie wyszli z saloonu.
– Hola! – zakrzyknęli do mężczyzny. – ¿Qué te pasa, amigo?
Popatrzył na nich.
Było ich trzech. Wyszli właśnie z opuszczonego saloonu. Jeden był chudy jak tyczka, drugi – bardzo podobny do niego z twarzy, więc być może brat albo kuzyn – był z kolei tłusty jak knur. Trzeci, najwyższy, szedł wyprostowany, pewny siebie. Chrzęściły ostrogi butów, lśniła broń u pasa. Rewolwerowiec ujrzał ich konie uwiązane kawałek dalej, przy innym budynku. A więc szabrownicy, uznał.
– Hola! – odparł. Jego głos był surowy jak pustynia. – Co tu się stało? – zapytał już po angielsku.
Meksykanie popatrzyli na siebie. Odpowiedział ten najwyższy:
– Gringos… wyprowadzili się.
Uśmiechnął się szeroko. Jego zęby były żółte i zepsute.
Rewolwerowiec pokiwał głową. Rozejrzał się raz jeszcze.
Przyglądali się jego twarzy – zmęczonej, ogorzałej, wysuszonej jak piach. Pokrywał ją twardy, ostry zarost niczym miotły pustynnych traw. Starali się dojrzeć jego spojrzenie. Bezskutecznie. Oczy skrywał cień kapelusza.
– Popilnujecie mi konia? – zapytał z głupia frant. – Rozejrzę się…
– Ale po co? – zakrzyknął najwyższy Meksykanin, wskazując na skrzynkę stojącą na werandzie saloonu. – Może lepiej się napijmy? Mamy dobrą whisky, bourbon… Zostawili jeszcze trochę… Na pustyni sucho. Dlaczego nie zwilżyć gardła?
Rewolwerowiec ignorował go. Uwiązywał konia pod saloonem, ciągle się rozglądając.
Meksykanie popatrzyli po sobie, gdy przybysz przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w jednym z pustych budynków, a potem pojawił się znów, obszedł ulicę, zajrzał do kilku okien. Szczękały ostrogi, płaszcz co rusz trzepotał przy silniejszych podmuchach wiatru.
Wysoki Meksykanin skinął na towarzyszy, ci weszli do saloonu, a po chwili znów z niego wyszli. Gdy rewolwerowiec wrócił z krótkiego obchodu, stali we trzech przy jego koniu. Uzbrojeni.
Patrzyli na niego.
Zatrzymał się.
– Co tu się stało? – zapytał ich jeszcze raz.
Najwyższy Meksykanin pokręcił głową. Zbliżył dłoń do rękojeści rewolweru.
– Obawiam się, że nie możesz stąd odjechać.
– Co tu się stało? – ponowił pytanie rewolwerowiec.
Dwaj pozostali powoli odchodzili na boki, krok za krokiem. Grubas już trzymał w dłoniach rewolwer, celował w przybysza. Długa lufa drżała. Chudzielec położył dłoń na rękojeści swojej broni, ścisnął ją.
Dzieliło ich może dziesięć, dwanaście kroków. Słońce stało wysoko. Zawiał wiatr, wzniecając niewielki obłok piasku.
Pierwszy zareagował chudzielec.
Sięgnął po broń, wyszarpnął ją nerwowo z kabury, odciągnął kurek i wystrzelił. Huk poniósł się po ulicy, wiatr wzbił siwą chmurę dymu z lufy. Rewolwerowiec gwałtownym ruchem w tym samym momencie odsunął płaszcz. Zatrzepotał materiał, zalśniła stal w ręku. Huk. Wysoki Meksykanin nawet nie zdążył wyciągnąć rewolweru – kula rozłupała mu czoło pod kapeluszem; z tyłu czaszki, ku wejściu saloonu, trysnęła fontanna mózgu i krwi.
Druga kula poszła w grubasa – duży cel. Ugodziła go w pierś. Trysnął szkarłat i mężczyzna z jękiem zwalił się na tyłek. Trzecia kula poszła w chudego. Trzasnęła go w mostek, obaliła. Huk wystrzałów poniósł się jeszcze echem po ulicy, po czym zniknął gdzieś, zabrany przez wiatr.
Grubas jęczał, próbował odczołgać się, opierając na łokciach. Plama krwi rosła na materiale koszuli. Piach lepił się do potu i krwi. Rewolwerowiec podszedł, stanął nad nim, wycelował. Strzał!
Kula weszła pod lewą piersią. Meksykanin zawył, powietrze wypełniła szkarłatna mgła, jednak kula nie przebiła się dość głęboko przez sadło.
Mężczyzna, jęcząc i płacząc, obrócił się na brzuch, odczołgiwał się desperacko w kurzu od rewolwerowca, zostawiając na piachu krwawy ślad – śledził go chrzęst ostróg.
Kolejny strzał. Kula trzasnęła w plecy, Meksykanin wył, płakał i czołgał się dalej. Rewolwerowiec odciągnął kurek broni ostatni raz. Przystawił gorącą, parzącą lufę do spoconego karku szabrownika… i wystrzelił.
Mężczyzna nie odczołgał się już dalej.
Jakaś okiennica trzasnęła raz i drugi.
Konie Meksykanów spieniły się ze strachu, jednak koń rewolwerowca stał leniwie i spokojnie.
Mężczyzna odsunął swój płaszcz, spojrzał w dziurkę po kuli w materiale, potem podszedł do skrzyni na werandzie, którą mu pokazywali. Otworzył wieko, podważając je dymiącą lufą rewolweru. Była istotnie wypełniona butelkami – niestety potłuczonymi. Brązowy płyn wsiąkał w drewno.
Potem rewolwerowiec obszedł mieścinę. Szaber musiał trwał już kolejny dzień – miasto ogołocono ze wszystkiego. Przyglądał się budynkom, jednak nie dostrzegł śladów walk, strzelaniny. Tak jakby mieszkańcy dobrowolnie postanowili opuścić bezpieczeństwo domostw i udać się w zabójczą wędrówkę po pustyni.
Odnalazł wreszcie wyraźne ślady. Wiele, wiele śladów – męskiego obuwia i kobiecych trzewików, stóp dzieci i końskich kopyt. Wszystkie prowadziły na południe. Ruszył ich tropem.
Prowadziły w głąb pustyni – pomiędzy skały i pył, i ostre kamienie. Teren tutaj był coraz bardziej nierówny, gdzieniegdzie porośnięty ciernistymi krzewami i kaktusami. Z czasem na brzegach rzeki wśród śladów zaczęły się pojawiać rzeczy należące do ludzi, którzy tędy przechodzili – porzucone i otwarte walizki i ubrania, materiały. Lalki. Rewolwerowiec jechał dalej, w głąb tej przeklętej krainy, a ślady stawały się coraz bardziej wyraźne, mniej zamazane przez piach.
W oddali na niebie dostrzegł kołujące czarne kształty. Kruki. Tam ruszył.
W końcu odnalazł mieszkańców. Dolina była na tyle głęboka, że pomieściła wszystkich. Nie ruszali się już, podziurawieni, poszatkowani pociskami z gatlinga, tak jak stali, tak jak wchodzili do doliny.
Leżeli wszyscy, pośród nich kroczyły sępy, kruki na niebie czekały na swoją kolej. Wszyscy: mężczyźni, starcy, kobiety i dzieci.
You can run on for a long time Run on for a long time Run on for a long time Sooner or later God’ll cut you down Sooner or later God’ll cut you down
Go tell that long tongue liar Go and tell that midnight rider Tell the rambler, the gambler, the back biter Tell ’em that God’s gonna cut ’em down Tell ’em that God’s gonna cut ’em down
Well my goodness gracious let me tell you the news My head’s been wet with the midnight dew I’ve been down on bended knee talkin’ to the man from Galilee He spoke to me in the voice so sweet I thought I heard the shuffle of the angel’s feet He called my name and my heart stood still When he said, “John go do My will!”
Go tell that long tongue liar Go and tell that midnight rider Tell the rambler, the gambler, the back biter Tell ’em that God’s gonna cut ’em down Tell ’em that God’s gonna cut ’em down
You can run on for a long time Run on for a long time Run on for a long time Sooner or later God’ll cut you down Sooner or later God’ll cut you down
Well you may throw your rock and hide your hand Workin’ in the dark against your fellow man But as sure as God made black and white What’s done in the dark will be brought to the light
You can run on for a long time Run on for a long time Run on for a long time Sooner or later God’ll cut you down Sooner or later God’ll cut you down
Go tell that long tongue liar Go and tell that midnight rider Tell the rambler, the gambler, the back biter Tell ’em that God’s gonna cut you down
polowanie aqua farma to bez sensu strumień w ciemności
Równina rozciągała się na wiele kilometrów. Wiatr delikatnie poruszał suchymi, żółtymi miotłami traw, tak że zdawało jej się, że ma przed sobą nieskończony ocean żółci i złota. Wiało od zachodu. Na niebie płynęły chmury, to tłumiąc, to odsłaniając słoneczne promienie. Mozaika światła i cienia przesuwała się po ziemi.
Leżała na niewielkim pagórku. Karabin oparła o skórzaną torbę, policzek przytuliła do twardej drewnianej kolby, lewe oko przymknięte, prawe skupione na tym, co obserwowała przez lunetę, równie długą, jak lufa broni. Włosy – długie, kręcone, w mocnej barwie miedzi – związała z tyłu głowy, by nie drażniły twarzy. Na głowie miała kapelusz. Gdy wiatr przegna chmury, będzie jej jedyną ochroną przed piekielnym niebiańskim żarem.
Obserwowała stado antylop – samice z młodymi, samców ledwie kilku. Kręciły się po prerii, szukały wody albo pożywienia. Ujęła jedną z samic – dużą, dorodną, dwudziestofuntową tak na oko – w czarny krzyż lunety. Przyjrzała się falującej wokół stada trawie. Wiatr wciąż od zachodu. Będzie trzeba wziąć poprawkę przy strzale. Przesunęła krzyż celownika lekko w lewo od samicy. I lekko do góry; z tej odległości pocisk będzie szedł po łuku.
Zwierzę nie ruszało się z miejsca. Tylko się rozglądało. Czekało.
Flynn wstrzymała oddech. Pociągnęła za spust.
Karabin Remingtona szarpnął, po równinie rozszedł się huk. Pocisk 12,17 × 42 milimetra poszedł po takiej trajektorii, jak przewidywała. Nie spodziewała się jednak tego, że antylopa w ostatniej chwili się obróci. Pocisk trafił w zad; zwierzę przysiadło lekko, ale nie padło. Kula wytraciła za dużo mocy w locie. Stado w panice zerwało się do biegu. Niedoszła zdobycz Flynn, kuśtykając, uciekła wraz z pozostałymi.
Dziewczyna zaklęła i wstała. Szarpnęła zamek; wypalona łuska opuściła komorę z cichym klang! i upadła w piasek. Flynn schyliła się po nią, wsadziła do kieszeni skórzanej kurtki. Zabrała torbę, karabin przewiesiła przez ramię, poczęła schodzić ze wzgórza. Antylopa oberwała. Pójdzie tropem stada – jest szansa, że zwierzę osłabnie, wykrwawi się i padnie po drodze.
Odkorkowała manierkę z wodą i upiła łyk; w środku zostało bardzo niewiele płynu. Wiatr wreszcie przegnał chmury. Słońce wisiało wysoko na niebie, toteż Flynn nasunęła kapelusz głębiej na oczy. Teraz dopiero zacznie się skwar.
Dojrzała na ziemi, wśród sterczącej trawy, wyróżniającą się, świeżą plamę szkarłatu i inne ślady – kopyt, mocno odciśnięte. Ruszyła, śledząc ten trop. Zwierzęta już zniknęły na horyzoncie, ale nie mogły poruszać się o wiele szybciej niż ona. Powietrze w oddali falowało od gorąca, tworząc wodną fatamorganę. Żar lał się z nieba niczym deszcz.
Po pół mili trop poszedł na wschód. Stado musiało skręcić, i to gwałtownie, jakby coś je spłoszyło. Może zagubiony kojot. Może wataha szakali. Może to był jednak zły pomysł.
Zdjęła karabin z ramienia, załadowała kolejny pocisk, przycupnęła w trawie. Przystawiła broń do ramienia, jakby składając się do strzału. Zlustrowała okolicę. Nie widziała ani stada, ani potencjalnego niebezpieczeństwa. Preria dalej coraz bardziej zamieniała się w pustynię. Co mogło spłoszyć antylopy? Wytężyła wzrok. Dojrzała wreszcie coś w oddali. Konia. Leżącego konia.
Ruszyła tam.
Potem dojrzała inne konie. Szła powoli, co jakiś czas zatrzymywała się, unosiła karabin jak do strzału i patrzyła przez lunetę. Było pięć koni, pięć końskich trupów. Leżały chaotycznie wokół resztek ogniska. Widziała ludzi, również leżących, poskręcanych jak szmaciane lalki. Jeden, dwóch, trzech, pięciu. Pomiędzy ludźmi i zwierzętami walały się jakieś graty, przez okrągłe szkło lunety nie widziała, co dokładnie. Odczekała dłuższą chwilę, obserwując, czy ktoś się jednak nie porusza. Potem bardzo ostrożnie ruszyła w tamtym kierunku.
Ludzie byli równie martwi jak konie. Dwóch białych, dwóch Meksykanów i czarny. Dojrzała jeszcze trupa psa – groźnego, bojowego. Pod skórą zwierzaka rysowały się twarde mięśnie. Leżał na piachu z wywalonym językiem, jego bok był poszarpany i zakrwawiony. Ubrania mężczyzn plamiła świeża krew. Flynn dostrzegała okrągłe wlotowe rany od postrzałów i duże, poszarpane rany tam, gdzie pociski opuszczały ciało. Byli uzbrojeni, ale ogołocono ich z broni tak, jak ogołocono ich z dobytku – wody, toreb, jedzenia. Na udach i pod pachami – puste kabury. Ktokolwiek był sprawcą, zrobił to niedawno, przed kilkoma godzinami. Nie widziała jednak śladów kopyt, jakby to duchy zamordowały nieszczęśników.
Coś zaszeleściło za nią. Obróciła się gwałtownie, wycelowała. To jeden z mężczyzn. Żył jeszcze. Meksykanin. Obrócił się z brzucha na plecy, otworzył oczy, patrzył na nią. Jego usta były popękane, prawy bok, blisko pachy, plamił szkarłat. Oddychał ciężko. Opuściła broń. Zobaczyła coś w jego dłoni – ściskał mały, lśniący stalą czterolufowy pistolecik Derringera.
Przykucnęła przy mężczyźnie i delikatnie, acz stanowczo wyciągnęła derringera z jego dłoni. Dwie z czterech luf były wypalone, pozostałe jeszcze załadowane. Meksykanin patrzył na nią otępiałym wzrokiem.
– Aqua… – poprosił. – Aqua…
Schowała pistolet do kurtki.
– Nie mam dla ciebie wody – skłamała. Nie chciała zostawać w tym miejscu dłużej, niż musiała… i potrzebowała wody na powrót. Rozejrzała się jeszcze. – Kto tu był? Kto wam to zrobił? – zapytała.
Mężczyzna chciał pokręcić głową. Poruszył spieczonymi, popękanymi ustami.
– Aqua… – poprosił raz jeszcze.
Flynn wstała.
– Nie mam dla ciebie żadnej aqua.
Rozglądała się dłuższą chwilę po martwej krainie wokół. Odwróciła się i cofnęła po własnych śladach.
Dotarła wreszcie do wodopoju, gdzie zostawiła konia. Odwiązała zwierzę i wróciła na farmę. Gdy dotarła do domu, niebo było już ciemne.
Farma składała się z domu, stodoły i kilkuhektarowego pola. Pola nie uprawiała – ojciec się tym zajmował, gdy żył, a jej nikt nie uczył uprawy. Teraz już ojca nie było, a Flynn nie umiała się zajmować gospodarstwem. Sprzedała więc świnie rzeźnikowi w Elizabeth. Miasto było oddalone od jej farmy raptem o kilka mil – krótka podróż konno i wracała ze wszystkim, co było potrzebne. Ojciec planował co rychlej wydać ją za mąż, by rodziła i niańczyła dzieci jakiemuś kupcowi z miasta, bankierowi albo synowi innego farmera. Matka nigdy nie zajmowała się pracą na roli – to robił ojciec i czasami ktoś jeszcze pomagał, jakiś młody chłopak albo najęty do pomocy parobek.
Będzie musiała sprzedać i farmę, i ziemię. Matka nie żyje, ojciec teraz też. Miesiące mijają, w końcu zacznie się zima. Skończą się pieniądze, a zwierzyna zniknie, i wtedy będzie miała kłopoty. Dom też się rozsypuje, stare drewno, stare gwoździe…
Wybiorę sobie kogoś i wydam się za mąż, tak zrobię, myślała.
Napoiła i nakarmiła konia, po czym zamknęła go w stodole. W domu rozebrała się, napaliła w piecu, nagotowała wody i nalała do balii. Wykąpała się, a potem zjadła sama.
Rozpakowała torbę i rozładowała karabin. Wyczyści go już jutro. Sięgnęła jeszcze do kurtki i wyciągnęła zdobycznego derringera. Rozładowała pistolet. Pociski stuknęły o blat stołu. To dość droga broń w tych okolicach. I dobrze utrzymana. Nie wyglądała na należącą do kogoś, kto miesiącami tłucze się po pustyni.
Siedziała przy stole i dłuższą chwilę wpatrywała się w pistolecik.
Pokręciła głową, westchnęła.
Nalała do manierki wody ze studni. Z szuflady w sypialni wzięła rewolwer, długi i ciężki, błyszczący metalicznym, wypolerowanym srebrem Smith & Wesson model 3. Załadowała pełen bęben. Sięgnęła po strzelbę – starą dwururkę taty. Złamała ją i załadowała obie komory, naciągnęła kurki, przewiesiła broń przez ramię. Wreszcie załadowała na powrót derringera i schowała go do kieszeni.
Obudziła konia i zabrała go ze stodoły. Wsiadła i ruszyła w ciemność. Noc była bardzo zimna, gwiazdy nie świeciły, zasłonięte przez gęsty całun chmur. Jechała powoli. Woda chlupotała w manierce.
Różnica temperatur pomiędzy dniem a nocą na pustyni była ogromna. Gdy słońce zachodziło raptem kilka godzin wcześniej, Flynn ledwo trzymała się w siodle z piekielnego upału. Teraz gdy pośród ciemności wracała na miejsce masakry, zimno cięło aż do kości. Owinęła się grubym pledem i jechała powoli, skulona, pochylona, dłońmi kurczowo ściskając wodze i chłodne drewno strzelby.
Opuściła trawiaste równiny, gdzie polowała wcześniej, i wjechała w obszar piasku i kamieni – w martwą ziemię przeklętą przez Boga i pogodę. Wstrzymała konia, jechała teraz wolniej. Dobrze znała ten teren; wydawał się płaski, przetykany tu i tam dużymi, ostrymi blokami skał, był jednak zdradliwy. To nie wielkie, ostre kamienie stanowiły zagrożenie dla wędrowca, lecz obszar pomiędzy nimi – wysypany wieloma mniejszymi, niezauważalnymi na pierwszy rzut oka kamyczkami. To właśnie o nie pieszy mógł poprzebijać sobie podeszwy nawet najlepszych traperskich butów, a koń, gdy jechał za szybko i prowadzony był lekkomyślnie – poranić pęciny, połamać nogi, a potem zdechnąć z dala od wodopoju, trawiony żarem dnia i zimnem nocy.
Wreszcie ujrzała cel wędrówki.
Leżeli tak, jak ich zostawiła. Pięć ciał, konie i pies. W ciemnościach zwłoki wyglądały jak śpiące larwy gigantycznych much – blade i obłe. Zeskoczyła z konia, uwiązała go do sterczącego nieopodal krzaka. Od trupów dzieliło ją może ze sto kroków. Wolała podejść niepostrzeżenie. A jeśli przy zwłokach krążą szakale, koń będzie dla nich zbyt dobrym celem.
Szła najpierw pochylona, czujna. Potem, gdy pustynia okazała się nie bardziej groźna niż zazwyczaj, ruszyła szybciej. Spodziewała się szakali lub kojotów przy trupach. Nie było tam jednak żadnych zwierząt.
Zbliżyła się do Meksykanina, który prosił ją o wodę. Wzięła w dłonie manierkę, dotknęła go. Była tu przed trzema, czterema godzinami. Rana na jego boku nie wyglądała groźnie.
Meksykanin miał otwarte oczy i usta. Język, czerwony, obły, oblepiony czymś – gęstą, białą mazią – wylewał się spomiędzy warg. Dotknęła delikatnie ramienia mężczyzny, popatrzyła na jego klatkę piersiową. Nie poruszała się. Nie żył.
Flynn nabrała powietrza. Obróciła się i spojrzała na miejsce, gdzie zostawiła konia. Zwierzę stało tam, spokojne.
Odkorkowała manierkę, jeszcze raz pochyliła się nad Meksykaninem. Nalała trochę wody do jego nieruchomych ust. Płyn utrzymał się chwilę w jamie pomiędzy wargami, po czym spłynął po policzkach, ochrzcił pustynny piasek. Zakorkowała manierkę. Wstała. Jeszcze raz się obróciła.
Dwie postacie obok jej konia. Jeźdźcy. Widziała kapelusze, płaszcze. Czarne sylwetki na rumakach ulepionych z ciemności, potężniejszych niż jej koń, mocarnych. Zamarła.
Huk. Bolesny kwik zwierzęcia niosący się wraz z echem wystrzału w pustynną noc. Jej rumak zachwiał się, przyklęknął, wreszcie padł w piasek. Jeźdźcy w milczeniu spięli swoje wierzchowce, ruszyli w jej stronę. Powoli.
Jej drżące palce namacały strzelbę. Chciała nawet unieść ją do strzału, wycelować, wypalić z obu luf. To bez sensu. Chmura śrucin z tej odległości nawet by ich nie drasnęła. Uciekać, Chryste, słodki Jezu, muszę uciekać!
Zerwała się do biegu w chwili, gdy padł kolejny strzał. Kula świsnęła blisko niej, trafiła w ziemię, wzniecając fontannę piasku.
Biegła.
Słyszała ich okrzyki, lecz nie krzyczeli do niej, tylko do siebie. Nie wiedziała co, nie rozumiała, biegła.
Porzuciła ciężką manierkę. Biegła co sił w nogach, szybko, ale ostrożnie, by nie skręcić sobie kostki na którejś ze zdradliwych skał, nie poranić stóp. A oni? Znali tę okolicę? Nie znali? Wiedzieli, dokąd ucieka im zwierzyna?
Biegła, biegła. Obracała głowę, by zobaczyć, czy zniknęli, czy wchłonęła ich pustynia, czy to sen. Byli tam. Cieślo z Nazaretu, byli tam! I to nawet bliżej niż poprzednio. Oni mają konie, ja swoje nogi – na co ja liczę? Biegła.
Mężczyźni. W płaszczach, kapeluszach, zakurzeni, twarze zasłaniały chusty, a może wysokie kołnierze. Demony z piekła. Strzał. I kolejny. Chybili. Walili z rewolwerów, w ruchu, w locie. I już powoli zdawali sobie sprawę z tego, gdzie wjechali, trochę wstrzymali konie, nie chcieli, by dobre rumaki połamały kulasy. Może zwolnią, może zawrócą, może ucieknę? Strzał.
Gdzieś w oddali po chmurnym całunie nieba poniósł się grom.
Traci oddech, nogi bolą, mięśnie palą. Nie wytrzymam, nie wytrzymam. Może przystanę, może się poddam?
Odwróciła się. Byli tak blisko. Błysk z dłoni jednego z nich, strzał. Kula świsnęła tuż przy jej uchu.
Ale, Boże, jestem już blisko! Wiem, dokąd biegnę, a oni nie. Mam was, mam was, skurwiesyny!
Rzeka, jest! Deszczowy czas, strumień pojawiający się raz na rok. Już go słychać. Wodna rana, szrama na pustyni. Tam, tam ich zgubi!
Słyszy ją, a teraz widzi, jak porusza się, jak płynie.
Biegnie, biegnie.
Flynn chciała już skoczyć w nurt, zanurzyć się, zagłębić w zbawczej toni. Nie uczyniła tego. Strumień był za wąski. Za płytki. Gdy wbiegła do wody, zobaczyła, poczuła, że nurt sięga jej ledwie do kolan.
Strzał.
Kula wbiła się w nogę. W prawe udo. Uderzenie jak młotem kowalskim. Flynn pada w strumień, wokół krwawa mgiełka, a potem do mózgu dociera ból, ból niemiłosierny.
Jest cała mokra, a wodę wokół niej szkarłatem zabarwia krew. Widzi swoich oprawców, jak podjeżdżają do niej śmielej, rewolwery unoszą triumfalnie, wysoko. Dymiące.
Mężczyźni gadali coś do siebie. Flynn chciała sięgnąć po strzelbę, ale nie miała strzelby – zgubiła ją gdzieś. Chciała wyjąć rewolwer, ale leżał w strumieniu, proch zamoczony. A oni nad nią, coraz bliżej. Widziała ich sylwetki jak przez mgłę.
Umrzeć, szybko umrzeć, wykrwawić się, nim ją dopadną.
Strzał.
Huk niczym grom niosący się po pustyni, przebijający ich śmiech i szmer strumienia.
Niewidzialna siła zmiotła jednego z mężczyzn z siodła, zleciał w piach, krwawiąc i charcząc. Drugi ujrzał coś, otworzył szeroko oczy, wycelował.
Huk, huk!
Pada i koń, i jeździec.
Cisza.
Tylko echo gromu się gdzieś niosło, i szmer strumienia.
Flynn nie ma już sił, zamyka oczy. Ale jeszcze zdążyła go dostrzec. Jak stanął nad nią, jak przewiesił przez ramię karabin dymiący, powtarzalnego winchestera. Jak unosi ją silnymi dłońmi. Jak ją stąd zabiera.
Zamyka oczy i potem nie widzi już więcej, nic.
ból i deszcz nieznajomy Winston koń na pustyni miejsce masakry „Będzie burza, szeryfie”
Świat zalał deszcz.
Wieczorne i nocne burze nie były niczym niezwykłym o tej porze roku. Kiedy ciepły front ścierał się z masami zimnego powietrza, gromy przeszywały niebo niemal codziennie. Błysk i huk, pomruk burzy i masy wody spływające z niebios na ziemię w zimnych ciemnościach.
Flynn słyszała to wszystko – tę furię, tę moc, wściekłość natury. Była zziębnięta, mokra, gdy jej ciało unosiło się nad pustynią. Czuła ból, straszny, przyćmiewający zmysły ból. Krwawiła i drżała w gorączce.
Potem jakimś cudem znalazła się w rodzinnym domu, z powrotem na farmie. Widziała błyski gromu na zewnątrz, słyszała krople deszczu stukające wodną kanonadą o dach.
Mężczyzna trzymał ją, niósł delikatnie, a jego ramiona były jak stal. Chciała coś powiedzieć. Nie mogła. Tylko ból i deszcz. I burza.
Zrzucił rzeczy z dużego stołu w kuchni – naczynia, blaszane kubki, sztućce. Chyba była w kuchni – widziała meble i komody. Drewniane, prostokątne i kwadratowe kształty rysujące się przez mrok i ból.
Położył ją na twardym, zimnym blacie. Zdarł z niej zimne, mokre ubrania, więc leżała przed nim naga i bezbronna, zziębnięta i przerażona tą nagością i tą bezbronnością. Dotykał jej, oglądał, lecz czynił to delikatnie, jakby dotykał i oglądał piękną porcelanową lalkę. Takie lalki kiedyś Flynn widziała w mieście, jak była mała, oglądała je przez ubrudzoną szybę. Pokazała tacie, a ten obiecał: „Jak będę miał pieniążki – kupię ci”. Kupił, nie kupił – nie pamiętała. Niczego nie pamiętała. Ból.
Mężczyzna zniknął, leżała sama. Potem wrócił i zrobiło się ciepło – rozpalił w kominku. I jasno, gdy zapalił naftową lampę. Ale wciąż bolało, wciąż trawiła gorączka. Chciała mu to powiedzieć – nie mogła. Oczy się kleiły, zapadała w sen. Mężczyzna chwycił ją za prawą nogę, mocno, ścisnął jak w imadle. Ból! Ból był jak wycie obłąkanego. Ale wróciła, nie chciała spać.
Delikatnie obrócił ją na brzuch. Usłyszała metaliczne dźwięczenie – jakby ktoś przekładał sztućce w szufladzie. Ale to nie były sztućce. To były narzędzia chirurgiczne, które mężczyzna wyciągnął z torby. Potem do jej nozdrzy doszedł gryzący, mocny zapach alkoholu. Charakterystyczny – whisky. Mężczyzna odkorkował dużą, kwadratową butelkę. Zachlupotało. Upił solidne kilka łyków, potem przechylił naczynie i wylał na ranę na nodze Flynn. Zapiekło, zabolało tak, że omal omdlała. Brązowy płyn zmył ze skóry brud i krew, rozlał je po drewnianym blacie.
Mężczyzna nalał whisky do kubeczka, ustawił gdzieś. Potem czuła, jak zaciska skręconą z ubrań opaskę na udzie ponad raną. Wreszcie wziął skalpel zanurzony w alkoholu, przystawił zimną stal do skóry, naciął. Świat wokół Flynn zawirował, przed oczy napłynęły kolorowe plamy, których matką była gorączka, a ojcem ból. Mężczyzna tymczasem nacinał ranę z jednej strony, pionowo w dół, minimalnie. Odsunął nacięte płatki skóry palcami, odłożył skalpel i sięgnął po nieduże cążki. Zagłębił ich metalowe pazury w okrągłej ranie, namacał coś twardego, coś, co nie było częścią Flynn, coś, co należało z niej wyrzucić.
Błysk i grom, i wątłe światło lampy naftowej, i stal w jej ciele.
Wyciągnął z jej ciała nabój. Kula była czarna, pogięta. Pac! Mężczyzna wrzucił ją do blaszanej miski. Potem sprawdził ranę w świetle jeszcze raz, aby nie zaszyć odłamków. Gdy tych nie było, wziął dratwę, igłę i szył.
Obudziła się w miękkości i cieple. Leżała. Noga jeszcze bolała, jeszcze piekła, ale ten ból był znośny, nie ogłuszał. Mężczyzna po operacji położył ją w dużym pokoju – na podłodze, na skórze niedźwiedziej, blisko płonącego kominka, blisko ciepła, przykrytą suchymi, czystymi kocami i ubraniami.
Flynn patrzyła dłuższą chwilę w palące się drewno. Potem zaczęła dotykać się tak, jak wcześniej dotykał jej mężczyzna – delikatnie, czule niemal, lecz nie tak, jak dotyka kochanek, raczej jak rodzic, który koi cierpiące dziecko. Była zmęczona, poobijana. Mięśnie nóg i stóp miała wyczerpane od biegu po pustyni. I rana – Flynn namacała zawiązany bandaż, fachowy opatrunek. Kula musiała wejść płytko w ciało, ale i tak gdyby została na pustyni, pewnie straciłaby nogę. Albo życie.
Wstała mimo gorączki i bólu. Wiedziała, że mężczyzna jest w drugim pokoju. Że siedzi tam samotnie, w zimnie. Że wyszedł, by nie krępowała go swą nagością, choć gdy ją leczył, widział przecież wszystko, co było do ujrzenia. Opatuliła się mocno kocem. Miała więcej sił, niż jej się wydawało. Na zewnątrz wciąż burza, deszcz i mrok, a tutaj cisza, światło i ciepło.
Siedział w kuchni, na krześle, przy zakrwawionym blacie stołu. Flynn przyzwyczajała oczy do ciemności. Wzrok wyławiał szczegóły z morza lepkiej czerni. Zobaczyła rewolwery w kaburach na stole, pas z nabojami błyskający w mroku, nóż duży, traperski, narzędzia chirurgiczne w misce blaszanej, bandaże okrwawione. A obok karabin Winchestera oparty o ścianę. W kąt rzucony mokry płaszcz i kapelusz, kamizelka, a obok jej ubrania – też mokre, rozdarte, pocięte, okrwawione. I on. Siedział.
Mężczyzna był dobrze zbudowany, barczysty. Biała koszula, okrwawiona jej krwią, opinała silne, ale zmęczone ciało. Nalewał whisky do kubka i pił, przechylał szybko, niemal łapczywie, potem polewał sobie znowu i znowu pił, jakby zaraz miał skończyć się świat. Chciała coś szepnąć do niego, kiedy uniósł wzrok i ujrzała jego oblicze.
Kiedyś był zapewne przystojny, musiał być. Niewiele zostało z tej urody – twarz okalał wielodniowy zarost, niemal broda. Ciemnobrązowa jak kora drzewa, lecz przetykana tu i tam pręgami siwizny. Twarz mężczyzny była ogorzała, zmęczona, spojrzenie bystre i czujne – widywała takie u prawników i sędziów, naukowców, ludzi uczonych. Nie u rewolwerowców, bandytów i włóczęgów. To spojrzenie nie pasowało do tego ciała, do twarzy ogorzałej, do barczystej sylwetki i włosów zmierzwionych. I do…
Westchnęła.
Teraz dopiero to zauważyła. Czoło mężczyzny, tuż nad brwiami siwiejącymi, nad tym spojrzeniem czujnym, poszatkowane. Pocięte paskudnymi, głębokimi bliznami – jakby ktoś powoli zagłębiał zimną stal w skórze, skrobał ostrzem niemal o czaszkę, metodycznie i spokojnie szpecąc człowieka, by śladu tego ostrza i tego cięcia nie sposób było ukryć przed ludźmi i przed światem.
Flynn zacisnęła usta, podeszła, utykając, oparła się o krzesło, usiadła blisko mężczyzny. Milczeli chwilę.
Wreszcie jej towarzysz sięgnął po drugi kubek, nalał jej whisky, podał. Upiła najpierw nieśmiały łyk. Alkohol był dość podły, ale mocny, gryzący. Wlała go w siebie. Mężczyzna polał jej jeszcze. Otuliła się mocniej kocem.
– Uratowałeś… uratował mnie pan – powiedziała w końcu, patrząc mu w oczy.
Pokiwał głową.
– Tak – odparł. Głos miał charkliwy.
– Kim pan jest? – zapytała.
Spojrzał na nią, upił łyk alkoholu.
– Nazywam się Franciszek Xawery Stawicki – rzekł. Mówił po angielsku dobrze, ale miał dziwny, wyraźnie obcy akcent. Nigdy takiego nie słyszała.
– Nie jest pan stąd, prawda?
– Nie – odpowiedział szybko. – Jestem z daleka.
Milczeli chwilę, pijąc.
– Rana… – zaczął mężczyzna. – Kula weszła niezbyt głęboko, ale i tak mogły być z tego kłopoty. Musisz leżeć w cieple. Będę palił w kominku, ale musisz też ruszać nogą, chodzić trochę. Boję się zakrzepów i tego, że gorączka wróci.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Popatrzyła tylko na niego.
– Dziękuję – rzekła.
Wzruszył ramionami, upił łyk.
– Będę potrzebował piłki do metalu – powiedział.
– T-tak, oczywiście – odparła zaskoczona. – Jakiej piłki pan potrzebuje?
Uśmiechnął się.
– Najostrzejszej.
Ranek był słoneczny. Burza pozostała ledwie wspomnieniem – złoty dysk słońca wzniósł się nad wzgórzami na wschodzie, skąpał dom i okolice w blasku.
Flynn obudził odgłos piłowania – głośny, szorstkawy. Leżała przy kominku. Drewno dogasało, a jej opiekun nie dorzucił już nad ranem – zapowiadał się ciepły dzień. Wstała.
Choć od wydarzeń na pustyni nie mogło minąć więcej niż kilka godzin, Flynn czuła, że coraz szybciej wracają jej siły. Rana na nodze bolała, owszem, i dziewczyna ponadto bała się, że puszczą szwy, ale chciała się ruszać, zrobić coś. Nawet pojeździć konno. Gdyby nie to, że jej koń leżał martwy na pustyni… Ubrała się powoli i ostrożnie, po czym udała się za metalicznym odgłosem dochodzącym z kuchni. Stanęła w drzwiach.
To Stawicki piłował. Przyjrzała się – szybkimi, sprawnymi ruchami odcinał lufy strzelby. Jedną dłonią przytrzymywał broń na stole, drugą ciął.
– To moja dwururka? – zapytała.
W końcu odcięte lufy uderzyły twardo o drewnianą podłogę. Stawicki popatrzył na nią.
– Tak – odparł. – Zostawiłaś ją na pustyni. Gdy zabierałem cię stamtąd, zabrałem i ją.
Obrócił broń, przystąpił do odpiłowywania kolby. Potem wziął długi skórzany pas – jeden koniec obwiązał przy rękojeści strzelby, drugi przy wylocie luf. Zawiesił obrzyna na ramieniu, tak że zwisał pionowo, wzdłuż ciała, celując w podłogę. Stawicki szarpnął. Flynn aż się cofnęła, gdy błyskawicznym, niemal niezauważalnym ruchem broń znalazła się w dłoni mężczyzny, wycelowana, gotowa do strzału. Odłożył ją na stół.
– Co… co chce pan zrobić? – zapytała go, gdy ładował rewolwery: długie, o wytartych rękojeściach, błyskające metalicznie w świetle poranka.
Stawicki popatrzył na nią.
– Ci mężczyźni, którzy ścigali cię na pustyni – rzekł – to nie byli tylko ci dwaj. Kilku kolejnych jest w mieście. W Elizabeth, tak? Tak się nazywa?
Pokiwała głową.
– Dopóki tam są, nie będziesz bezpieczna – kontynuował. – Jeśli pojawisz się w mieście, zabiją cię. Tropię ich od kilku tygodni. To nie są zwyczajni bandyci. Myślę, że mają związek z czymś, co widziałem na pustyni. Dlatego nie jesteś jeszcze bezpieczna.
Załadował rewolwery, wstał, sięgnął po winchestera.
– Ale… co ma pan zamiar zrobić? – zapytała go, jej słowom towarzyszył metaliczny trzask dźwigni zamka.
Popatrzył na nią.
– Zabiję ich – odparł ze spokojem, a jego głos wydawał się równie charkliwy, jakby ktoś piłował drewno. – Tym właśnie się zajmuję. Zabijaniem ludzi.
Szeryf Winston osiodłał konia. Sprawdził, czy strzelba jest załadowana, poprawił rewolwer w kaburze.
– Myślałam, że to tylko dziki koń? – zdziwiła się jego żona.
Szeryf pokręcił głową, uśmiechnął się.
– Dziki koń nie byłby osiodłany – odpowiedział jej. – Nie miałby bagażu ani karabinu przy siodle. Rendell mówi, że to zwierzę do kogoś należało, że widział krew na sierści.
Poranek był piękny. Dwie noce temu szalały burze, teraz jednak pogoda się uspokoiła, toteż Winston miał nadzieję wreszcie przystąpić do naprawy dachu i werandy, o które od miesięcy nękała go żona. Na próżno – jeden z jego zastępców, Rendell, doniósł mu o osiodłanym czarnym rumaku błąkającym się po pustyni. Elizabeth było spokojnym miastem, jednym ze spokojniejszych w całym stanie. Dlatego też Winston każde niepokojące wieści czy plotki brał niezwykle poważnie. Był szeryfem od blisko dwudziestu lat. W czasie wojny był żołnierzem Unii, lecz po zakończeniu działań opuścił rodzinne strony i udał się na zachód. W Elizabeth został szeryfem, pojął za żonę dziewczynę z południa i żył z nią od tamtej pory. Kochał tę kobietę jak nikogo na świecie, a że nigdy nie doczekali się dzieci, mógł swoją miłość dzielić tylko z nią. Dlatego chciał, by Elizabeth było oazą spokoju na pustyni. Ich bezpiecznym domem.
Na zachodzie, pomiędzy wzgórzami, zamajaczyła postać jeźdźca. Winston poznał swojego zastępcę – młodego chłopaka Rendella. Był głupi jak but i tak samo brzydki, ale miał dobre serce i świetne oko. Nikt nie strzelał tak dobrze jak on.
Szeryf poklepał konia po zadzie, popatrzył na małżonkę, wdrapał się na siodło.
– Uważaj na siebie – rzekła kobieta.
– Zawsze uważam.
– I na Rendella.
– Obiecuję.
– I nie zrób nikomu krzywdy.
Na te słowa Winston uśmiechnął się tylko.
Rendell podjechał do nich i ukłonił się w siodle. Potem odjechali.
– Nie wiedziałem, że koń może tak długo wytrzymać sam na pustyni – mówił zastępca do szeryfa, gdy jechali pośród piasku, kaktusów i skał. Słońce wisiało wysoko na niebie, prażąc okolicę. Winston co jakiś czas ocierał pot z twarzy, włosów i brody. Wachlował się kapeluszem i popijał wody z manierki. Rendellowi upał zdawał się nie przeszkadzać.
– Nie wiemy, czy był na pustyni długo, czy krótko. To musimy sprawdzić. Gdzie go widziałeś?
– Ostatnio niedaleko stąd. Żal mi się zrobiło zwierzaka, ale potem zobaczyłem siodło i torbę, i broń. To uznałem, że nie ma co się samemu uganiać i lepiej sprowadzić posiłki.
– Dobrze pomyślałeś, Rendell. Nie wiemy, czyj to koń.
Śledzili trop na pustyni, ale deszcze i burze sprzed kilku dni skutecznie zamazały ślady. Z kolei w ciągu dnia wiatr niósł tumany piachu ze wzgórz i wydm.
Wjechali pomiędzy wzgórza, a potem wkroczyli na teren lekko tylko pofalowany, pełen zdradliwego żwiru i ostrych skał. W którymś momencie Rendell zmarszczył brwi, wysforował się naprzód, a w końcu przystanął, wpatrując się w dal.
– O kurwa, szeryfie! – zakrzyknął, po czym skulił się w siodle jak trafiony gromem, wstydząc się rzuconego przekleństwa.
Winston spojrzał tam, gdzie jego zastępca. Ujrzał coś na pustyni. Nie spodobało mu się to. Koń. Martwy koń uwiązany na pustyni. Winston pokręcił głową. Dał znak Rendellowi i ruszyli do truchła.
Zwierzę leżało tu dzień, może dwa. Żar z nieba sprawił, że już wydzielało słony, mocny smród. Wokół pyska zebrały się mrówki. Wielkie końskie oko wpatrywało się w niebo, z dużej, osmalonej dziury w czaszce szła gruba ścieżka zakrzepłej krwi.
Zwierzę było osiodłane, uwiązane skórzanym pasem do ostrego krzaka.
– Znam tego konia – powiedział szeryf. – Należy do Flynn Cassidy.
– Córki zmarłego Rogera Cassidy’ego, szeryfie?
– Tak. Przejęła farmę po ojcu, ale nie wiedzie jej się dobrze. Wiem, że poluje tu czasem…
Wtedy zobaczyli to, co znajdowało się dalej. Szeryf i zastępca popatrzyli na siebie.
Wjechali pomiędzy trupy. Pięć kolejnych koni i pięciu ludzi. Muchy bzyczały, wygrywając swoją żałobną pieśń. Twarze mężczyzn, spokojne, stężałe, pokrywał nalot piasku. Niektórzy mieli otwarte usta. Wyraźnie widać było rany – wielkie, czerwone plamy na ubraniach, dziury w materiale. W powietrzu unosił się ciężki smród zgnilizny.
Winston zsiadł z konia, obszedł miejsce kaźni.
– Dzwony piekielne, rozwalili nawet psa! – rzekł Rendell, patrząc na martwe zwierzę z wysokości siodła. Tymczasem szeryf wygrzebał coś z piasku: łuski i wystrzelane kapiszony.
– Co tam masz, szeryfie?
– Łuski, różne kalibry, trzydziestkiósemki, czterdziestkiczwórki… – Wskazał na psa. – Tego zwierza ktoś rozwalił ze strzelby. – Wstał, przyglądając się swoim znaleziskom. – Ale to dobra amunicja. Nie klepana w stodole samoróbka, ale porządna, przemysłowa robota. Z fabryki. Takiej amunicji nie noszą przeciętni pustynni bandyci.
– Więc co tu się mogło stać? Jakiś napad? Widać, że obozowali.
Szeryf Winston wdrapał się na siodło swojego konia.
– Nie mają broni, ktoś ogołocił ich ze sprzętu, amunicji, wody – odparł.
Rendell pokręcił głową.
– I jeszcze koń młodej Cassidy – powiedział. – O Boże, szeryfie, może się jej coś stało? Poszukajmy jej.
Winston pokiwał głową, ale nie miał dobrego przeczucia.
– Rozejrzyj się, szukaj jakiegoś tropu – nakazał.
Wszystko jednak było zasypane, zatarte przez piach albo zmyte przez deszcz. Mimo to Rendell po krótkiej chwili krzyknął, że ma ślad.
Maleńki pistolecik Derringera, załadowany, błyszczał metalicznym srebrem w piasku kawałek od martwego obozowiska. A dalej kolejne ślady – ktoś biegł, uciekał pieszo z miejsca masakry. Równolegle do tych śladów tropy koni – ten, kto biegł, był ścigany przez dwóch jeźdźców. Ruszyli za śladami.
Prowadziły w głąb pustyni. Ktoś wiedział, gdzie uciekać – pewnie chciał zmylić pościg, rzucając się w którąś z rzek przecinających okresowo martwotę.
W końcu dotarli do strumienia. A przy brzegu – kolejne ciała. Dwaj mężczyźni i koń. Ci mieli uzbrojenie; rewolwery jeszcze leżały w ich dłoniach. Ktoś strzelał celnie, zabójczo – każdy z mężczyzn został zabity pojedynczym strzałem. Szeryf przyjrzał się ranom. Na oko dziury po trzydziestceósemce. Koń też zabity z tej samej broni, trafiony w oko, kula przebiła mózg.
– Ten koń z pustyni należał pewnie do niego – powiedział Rendell, wskazując na trupa mężczyzny rozciągniętego na piasku.
– Zapewne. Zrzucił go i uciekł. Popatrz, ci są uzbrojeni. – Winston podniósł jeden z rewolwerów.
Ładny, solidny Colt Army, model 1860. Sam takiego używał w czasie wojny. Bęben był niemal w całości wypalony – pozostała jedna załadowana komora. Broń drugiego trupa także była wystrzelana. Wysypał wypalone łuski, porównał z tymi, które zabrał z miejsca masakry na pustyni. Pasowały do siebie.
– Ci dwaj uczestniczyli w rzezi tamtych wcześniejszych biedaków – powiedział głośno szeryf. – Potem ścigali kogoś aż do strumienia i tutaj rozwalił ich ktoś jeszcze inny.
Rendell kręcił głową, westchnął.
– No to mamy chociaż dwóch winowajców – rzekł, westchnął jeszcze raz, rozejrzał się po pustyni. W oddali, hen daleko, zbierały się ciemne, gęste chmury. – Będzie burza, szeryfie – zauważył zastępca.
– Będzie – szepnął Winston, pokiwał głową ze smutkiem. – Coś czuję, że już wkrótce.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © by Arkady Saulski COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.
WYDANIE I
ISBN 978-83-8375-165-8
Kod produktu: 4000659
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska
REDAKCJA Magdalena Stonawska
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
ILUSTRACJE, GRAFIKA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Paweł Zaręba
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]
DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawa www.fabrykaslow.com.pl [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCA Robert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska
MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki