Czarne skrzydła czasu - Diane Setterfield - ebook + audiobook + książka

Czarne skrzydła czasu ebook i audiobook

Diane Setterfield

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tajemnicza i mroczna powieść autorki książek „Trzynasta opowieść” i „Była sobie rzeka”.

Rozmiar zbrodni jest nieistotny, kiedy to los wymierza sprawiedliwość.

Kiedy William Bellman był dzieckiem, dopuścił się nieprzemyślanego aktu okrucieństwa – strzałem z procy uśmiercił kruka. Wybryk – drobny, jak sądził William – natychmiast odszedł w niepamięć w ferworze znacznie bardziej zwyczajnych dziecięcych zabaw. Po latach William założył rodzinę i nieźle prosperujący biznes i wydawało się, że los jest mu przychylny…

Tragedia lubi jednak uderzać znienacka. Gdy śmierć zaczyna zbierać żniwo wśród jego krewnych, a przy życiu zostaje już tylko najmłodsza i najbardziej kochana córka, William już wie, że to koniec szczęśliwej passy.

Rozpaczliwie próbując ocalić jedyną cenną rzecz, jaka mu jeszcze pozostała, William Bellman wchodzi w spółkę z tajemniczym nieznajomym w czerni. Dość dziwna okazja, z jeszcze dziwniejszym partnerem, na założenie zdecydowanie makabrycznego biznesu…

Czy jeden nieprzemyślany akt okrucieństwa może położyć się cieniem na całym ludzkim życiu?

Powieść wydana wcześniej w Polsce pod tytułem Człowiek, którego prześladował czas.

Pełne gotyckiej grozy psychologiczne studium winy i kary – fani mrocznej atmosfery rodem z opowieści Edgara Allena Poe będą zachwyceni!
„Library Journal”

Słychać tu echa Dickensa, Poego i braci Grimm. Fascynująca powieść historyczna, przy której włos jeży się ze strachu.

„Shelf Awareness”

Poetycka i zagadkowa powieść.

„Booklist”

Niesamowicie wciągająca, nastrojowa i poetycka. Setterfield niesamowicie buduje napięcie!

„The Moveable Feast”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 55 min

Lektor: Michał Klawiter

Oceny
3,8 (304 oceny)
88
93
89
31
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Z braku laku…

O konsekwencjach? O czasie? O przemijaniu? O braku uważności? O zapominaniu? O tym, że nie ma darmowych obiadów? Książka "Czarne skrzydła czasu" traktuje po trosze o każdej z tych rzeczy. Czy mi się podobała? Bo ja wiem. Jakoś niespecjalnie. Początek, owszem ciekawił i intrygował, później jednak straciłem zainteresowanie i tak po prawdzie, to nie wiem, co mógłbym na temat "Czarnych skrzydeł czasu" napisać. Nie trafiła do mnie, lub też jej nie zrozumiałem. Nie oznacza to jednak, że nie warto jej czytać. Niech więc każdy przeczyta i sam oceni.
30
Pola_Szpojankowska

Całkiem niezła

najsłabsza powieść autorki.
10
ksiazka_do_kawy

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie się słuchało tej książki w audiobooku. Może nie jest tak idealna jak „Trzynasta opowieść”, ale broni się się swoim klimatem.
10
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść przedstawia historię Williama Bellmana, z którym kroczymy ramię w ramię przez jego życie. Jako osoba lekko pedantyczna polubiłam tego bohatera. Podobało mi się jego zorganizowanie, to że zawsze działał metodycznie i że tak dobrze mu się wiodło. Fabuła jest powolna, ale to również mi nie przeszkadzało. Cenię sobie spokój w książkach, oczywiście nie zawsze, bo lubię też dreszczyk emocji, niepewność, itd. Ale właśnie w tym momencie potrzebowałam czegoś lekkiego. Krótkie rozdziały były ogromnym plusem, dosłownie mknęłam przez książkę, a gdyby nie nauka i praca, skończyłabym ją o wiele szybciej. Czegoś zabrakło mi na końcu. W trakcie czytania książki, czujemy wewnętrznie, że gdzieś zmierzamy i to w konkretnym celu. Tyle że gdy wreszcie przeczytałam ostatnią linijkę, zdałam sobie sprawę, że jednak żadnego celu tutaj nie było. Nie wiem, dlaczego, lecz od samego początku odnosiłam wrażenie, że będzie to dziwna, ekscentryczna historia. Rzeczywiście taka była, a pytania pozostawione bez ...
00
Bogusia1952

Całkiem niezła

Zapowiadała się całkiem ciekawie ale główny opis książki dotyczy codziennych czynności głównego bohatera i jego pracoholizmowi. Sam pomysł i fabuła książki jest interesująca ale wszystko psuje czytanie ciągle o tym samym: co robi bohater, jak planuje kolejne przedsięwzięcia, jak dokładny jest , jak wszystko kontroluje .... niestety przez to książkę czytałam bardzo długo bo miałam wrażenie, że jak po nią ściągnę to nic się więcej nie wydarzy tylko znowu będę czytać o tym samym.
00

Popularność




Tajemnicza i mroczna powieść autorki książek Trzynasta opowieść i Była sobie rzeka.

Rozmiar zbrodni jest nieistotny, kiedy to los wymierza sprawiedliwość.

Kiedy William Bellman był dzieckiem, bardzo chciał zaimponować swoim kuzynom.

Dopuścił się nieprzemyślanego aktu okrucieństwa – strzałem z procy uśmiercił kruka. Wybryk – drobny, jak sądził William – natychmiast odszedł w niepamięć w ferworze znacznie bardziej zwyczajnych dziecięcych zabaw. Po latach William założył rodzinę i nieźle prosperujący biznes i wydawało się, że los jest mu przychylny…

Tragedia lubi jednak uderzać znienacka. Gdy śmierć zaczyna zbierać żniwo wśród jego krewnych, William wie, że to koniec szczęśliwej passy.

Rozpaczliwie próbując ocalić jedyną cenną rzecz, jaka mu jeszcze pozostała, William Bellman wchodzi w spółkę z tajemniczym nieznajomym w czerni. Dość dziwna okazja, z jeszcze dziwniejszym partnerem, na założenie zdecydowanie makabrycznego biznesu…

Czy jeden nieprzemyślany akt okrucieństwa może położyć się cieniem na całym ludzkim życiu?

Wiele autorek nawiązuje dziś do pełnych niepokoju i melancholii gotyckich powieści sióstr Brontë. Ale żadna nie robi tego w tak niepowtarzalny sposób

Diane Setterfield jest brytyjską pisarką, która urodziła się w Englefield w Berkshire w 1964 roku, a większość swojego dzieciństwa spędziła w pobliskiej wiosce Theale. Studiowała literaturę francuską na Uniwersytecie Bristolskim. Wykładała angielski na kilku francuskich uczelniach, a później prowadziła zajęcia po francusku na jednym z brytyjskich uniwersytetów. W latach 90. porzuciła środowisko akademickie, by skupić się na pisaniu.

Jej bestsellerowa książka Trzynasta opowieść (2006) została wydana w 38 krajach i sprzedana w ponad trzech milionach egzemplarzy. Przez trzy tygodnie utrzymywała się na szczycie listy bestsellerów „New York Timesa”, została też okrzyknięta „listem miłosnym do sztuki czytania”; ceniono ją zwłaszcza za nastrój tajemnicy i piękny styl. Druga powieść, Czarne skrzydła czasu (2013), to naginająca granice gatunku opowieść o krukach i wiktoriańskim biznesie. W styczniu 2019 roku wydano jej najnowszą książkę, Była sobie rzeka, która została uhonorowana nagrodą HWA Gold Crown Award dla najlepszej powieści historycznej 2019 roku, przyznawaną przez Brytyjskie Stowarzyszenie Autorów Książek Historycznych. Otrzymała także nominację do Goodreads Choice Award, również w kategorii najlepszej powieści historycznej.

Diane Setterfield mieszka w Oksfordzie. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie czyta – myśli lub rozmawia o czytaniu.

Zawsze powtarza, że jest najpierw czytelniczką, a dopiero potem pisarką.

dianesetterfield.com

Imogen Hermes Gowar

SYRENA I PANI HANCOCK

Daphne du Maurier

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

Madeline Miller

KIRKE

PIEŚŃ O ACHILLESIE

Kate Morton

MILCZĄCY ZAMEK

Diane Setterfield

BYŁA SOBIE RZEKA

TRZYNASTA OPOWIEŚĆ

CZARNE SKRZYDŁA CZASU

Tytuł oryginału:

BELLMAN & BLACK

Copyright © Diane Setterfield 2013

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2022

Redakcja: Anna Walenko

Ilustracja na obwolucie i oklejce: macrovector/Freepik

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-906-6

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
&
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
&
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
&
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
&
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
&
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
&
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
CZĘŚĆ TRZECIA
&
Źródła
Podziękowania

Dla moich rodziców, Pauline i Jeffreya Setterfieldów, którzy nauczyli mnie między innymi wszystkiego, co powinnam wiedzieć o katapultach.

Ujrzycie kruki. (…) Niech was nie zwiedzie wrażenie, że je znacie. Ptaki te spowija cudowny niebiański płaszcz tajemnicy. Nie są takie, jak wam się wydaje.

Mark Cocker, Crow Country [Kraina kruków]

Ludzie powiadają – choć przecież nie mogą tego wiedzieć – że w ostatnich chwilach przed śmiercią człowiekowi przewija się przed oczami całe jego życie. Gdyby rzeczywiście tak było, cynik mógłby uznać, że William Bellman, odchodząc z tego świata, ujrzał długi ciąg transakcji, umów i rachunków, składających się na jego egzystencję. Owszem, gdy miał przekroczyć granicę z tamtym światem – granicę, do której, jak przekonuje się każdy prędzej czy później, prowadzi nas droga – pomyślał o tych, którzy odeszli wcześniej do tej nieznanej krainy: żonie, trójce dzieci, stryju, kuzynie i kilku kolegach z dzieciństwa. Kiedy już wspomniał zmarłych bliskich i jeszcze nie wydał ostatniego tchnienia, powróciło do niego jeszcze jedno wspomnienie. Z głębokich pokładów pamięci wydobył zagrzebanego tam przeszło czterdzieści lat wcześniej kruka.

Już wyjaśniam.

*

William Bellman miał dziesięć lat i cztery dni i wciąż był pod wrażeniem swoich niedawnych ekscytujących urodzin. Obchodził je z kolegami na polach między rzeką a lasem, polach, na które nurkując w dół, z łopotem skrzydeł zlatywały się kruki i żarłocznie dziobały ziemię w poszukiwaniu larw komarnicy. Charles, przyszły dziedzic zakładu włókienniczego Bellmana, był kuzynem Williama, synem brata jego ojca – co wydaje się proste, ale to tylko pozory. Fred był najstarszym synem piekarza. Jego matka pochodziła z rodziny mleczarzy. Mówiono, że to najlepiej wykarmiony chłopiec w całym Whittingford, i niewątpliwie wyglądał jak pączek w maśle. Miał białe zęby i sporo ciała na solidnym kośćcu i ciągle mówił o tym, jak to kiedyś przejmie piekarnię. Luke z kolei był jednym z potomków kowala. On nie miał czego przejąć – w kolejce po spadek wyprzedzało go wielu braci. Jego rudą czuprynę dostrzegało się już z odległości kilometra, przynajmniej gdy była umyta. Szkołę na wszelki wypadek omijał szerokim łukiem. Nie widział powodu, żeby się do niej zbliżać. Jeśli chciałby otrzymać razy, mógł na to liczyć w domu. Od niego też trzymał się z daleka, chyba że był bardzo głodny. Jeżeli nie wyżebrał czegoś do jedzenia, szukał na polach i w sadach, a gdy nie znalazł, podkradał coś albo wręcz kradł. Chłopiec przecież musi jeść. Był ogromnie oddany matce Williama, która od czasu do czasu dawała mu chleb i ser, a kiedyś podsunęła do obgryzienia korpus kurczaka.

Jeszcze niedawno chłopcy chodzili własnymi drogami, ale na początku tego lata coś ich do siebie przyciągnęło – jeden wiek. Wszyscy urodzili się tego samego roku i tego samego miesiąca. Ta symboliczna więź okazała się niezwykle silna i z upływem sierpnia, dzień po dniu, coraz bardziej przyciągała ich do tych pól i tych żywopłotów już nie tylko przyjaźń, lecz także rywalizacja.

Ścigali się, biegając i wspinając się na drzewa, staczali pozorowane bitwy i walki wręcz. Z każdym przebiegniętym metrem stawali się szybsi, z każdą gałęzią, na którą udało im się wdrapać, zyskiwali szerszy horyzont. Podpuszczali się wzajemnie, podejmowali każde wyzwanie, coraz bardziej ryzykowali. Śmiali się ze skaleczeń, siniaki były dla nich jak blizny wojenne, odznaki i trofea. Z każdą chwilą i z każdym mijającym dniem mierzyli się ze światem i ze sobą nawzajem.

W wieku dziesięciu lat i czterech dni Will był zadowolony z życia i z siebie samego. Choć do dorosłości brakowało mu jeszcze wiele i wiedział o tym, to nie był już dzieckiem. Przez całe lato, budzony o świcie krakaniem kruków pośród drzew za domem matki, czuł, że nabiera sił. Wyrósł już z kuchni i ogrodu – jego nowym terytorium stały się pola, rzeka i las i miał dla siebie całe niebo. Musiał się jeszcze wiele nauczyć, ale był pewien, że nauczy się tego tak, jak wszystkiego innego w życiu – bez trudu. A ucząc się, mógł codziennie upajać się tym nowym i ekscytującym poczuciem mocy.

– Założę się, że trafię tego ptaka – powiedział teraz.

Wskazał odległą gałąź jeszcze odleglejszego drzewa. Był to jeden z dębów rosnących obok jego domu; widział stąd domek, na wpół zasłonięty żywopłotami.

– Nie uda ci się! – oświadczył Luke, po czym od razu zawołał do pozostałych, którzy właśnie wdrapywali się na wał: – Will twierdzi, że trafi tego ptaka! – Wskazał w dal.

– Nie da rady! – odkrzyknęli tamci dwaj, ale przybiegli, żeby to zobaczyć.

Ptak, kruk albo gawron, był naprawdę daleko, siedział na drzewie w połowie dużego pola.

Will wyjął zza paska procę i demonstracyjnie rozejrzał się za kamykiem. Pociski do proc otaczała aura tajemnicy. Wysoko ceniono umiejętność dobierania odpowiednich i toczono długie rozmowy, porównując ich wielkość, kształt, powierzchnię i barwę. Za najlepsze uważano oczywiście szklane kulki, ale mało który chłopiec był gotów zaryzykować utratę którejś z nich. William sądził w skrytości ducha, że nadaje się każdy w miarę okrągły, gładki kamyk, jednak jak każdy młody człowiek wiedział, że ważny jest ceremoniał, dlatego się nie spieszył.

Tymczasem koledzy skupili uwagę na jego procy. Nim zabrał się do szukania kamyka, wręczył broń kuzynowi. Charles z początku trzymał ją niedbale, ale potem, czując, jaka jest ciężka, przyjrzał jej się uważniej. Widełki odchodzące od rękojeści wydawały się zbyt symetryczne, aby mogły być naturalnego pochodzenia. Można by przeczesać cały las i nie znaleźć podobnych. Will miał dobre oko.

Fred także pochylił się nad procą. Ściągnął brwi i skrzywił usta, jakby skosztował zjełczałego masła.

– To nie jest drewno orzechowe.

– Orzech łatwo się struga – rzucił Will, nie odrywając wzroku od ziemi. – Ale można się bez niego obyć.

Po prostu naostrzył scyzoryk, wspiął się na drzewo i pracowicie oderżnął nim upatrzony kawałek gałęzi. Dziki bez osiągnął już taki wiek, że drewno było twarde, ale sprężyste.

Skórzana część wydawała się znajoma: Will użył starej skóry, wyciętej z języka buta od pary, która zaczęła go cisnąć. Nieduże zgrabne nacięcia zrobione ostrym nożem pozwalały ją naciągać, tak że mieścił się pod nią mały pocisk. Ale uwagę zwracał jeden całkiem nowy element. Na widełkach, na poziomie, na którym umocowana była skóra, Will wyciął szczeliny szerokości dwóch centymetrów i przeciągnął przez nie przyszyte do skóry rzemienie. A nad i pod każdym węzłem został przepleciony sznurek. Płasko leżał w szczelinach. Charles z podziwem pogładził procę palcami. To była piękna robota, ale do czego miał służyć ten sznurek?

Zapytał o to.

Luke wyciągnął rękę i oceniająco przejechał palcem po sznurku.

– Żeby skórka nie jeździła w górę i w dół, no nie?

Will wzruszył ramionami.

– Jeszcze nie wiem. Do tej pory się nie przesuwała.

Chłopcy nigdy nie widzieli tak wspaniałej procy. Dotychczas myśleli, że proca to proca, zwykła rzecz, spełniająca swoją funkcję albo nie, zależnie od woli bogów, przeznaczenia, ślepego trafu. Użycie jej było próbą zmierzenia się z losem, z szansą, że trafi się w cel, wynoszącą pół na pół. Jednak wydawało się, że w procy Willa nie ma nic przypadkowego. Była dziełem nie tylko rąk, lecz także umysłu.

Luke sprawdził sprężystość rzemieni. Rozciągały się wystarczająco, ale nie mógł oprzeć się pokusie, żeby dodać coś od siebie. Splunął na czubki palców i czule zwilżył rzemienie śliną.

Gdy Will wreszcie znalazł kamyk, który uznał za odpowiedni, ze zdziwieniem zobaczył, że ptak nie odleciał. Spojrzał na swoją procę i włożył pocisk za skórzany pasek. Umiał się nią posługiwać. Miał dobre oko i pewną rękę. I praktykę.

Kruk był naprawdę daleko.

Chłopcy przenieśli uwagę z broni na cel, uśmiechnęli się i pokręcili głowami. Przechwałka Willa była tak niedorzeczna, że sam prawie śmiał się z niej razem z nimi. Ale nie na darmo przez dziesięć lat obserwował, rósł i nabierał siły – dlatego w końcu ogłuchł na głosy niedowierzania kolegów.

Wytyczając wzrokiem łuk, jaki musi przebyć pocisk, aby trafić w cel, Will dokonywał w głowie obliczeń i kalibrował swoją broń. Przyjął postawę: odpowiednio ustawił stopy, znalazł punkt podparcia, napiął mięśnie nóg, pleców i ramion, minimalnie przesunął palce trzymające procę. Naciągnął rzemienie.

W chwili gdy strzelał – nie, tuż przed tym, w tej sekundzie, w której było już za późno, aby się wycofać – poczuł, że wszystko jest perfekcyjne. Chłopiec, proca, kamyk. Mózg, oko, ciało. Ogarnęła go niezachwiana pewność i wtedy wypuścił pocisk.

Długo trwało, zanim kamień przebył wytyczoną trajektorię. A przynajmniej tak się zdawało. William zdążył pomyśleć z nadzieją, że ptak ożyje, zatrzepocze skrzydłami i wzleci z gałęzi. A wtedy kamień, nie czyniąc nikomu krzywdy, upadnie na ziemię i z nieba dobiegnie głuche szydercze krakanie.

Jednak czarne ptaszysko ani drgnęło.

Kamyk osiągnął najwyższy punkt łuku i zaczął spadać. Chłopcy zamilkli. William zamilkł. Znieruchomiał cały świat. Poruszał się tylko ten kamyk.

Jest jeszcze czas, pomyślał William. Mógłbym zawołać, ptak by się spłoszył i odfrunął.

Ale język stanął mu kołkiem, a ten moment trwał i trwał, rozciągając się w nieskończoność.

I wreszcie kamień trafił w cel.

Ptak spadł z drzewa.

Chłopcy ze zdumieniem patrzyli na pustą gałąź. Naprawdę? Niemożliwe! Ale przecież sami widzieli… Trzy głowy zwróciły się w stronę Willa. A on nie odrywał wzroku od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą siedział kruk. Wciąż miał przed oczami spadającego ptaka i próbował zrozumieć, jak to się stało.

Ciszę przerwał Fred, który wrzasnął głośno, i wszyscy chłopcy ruszyli pędem przez pole w kierunku drzewa. Luke biegł, potykając się o korzenie i bruzdy w ziemi, jak zawsze na końcu. Wreszcie i William ruszył się z miejsca. Dogonił kolegów, gdy już stali pochyleni pod drzewem. Szurając nogami, rozstąpili się, żeby mógł zobaczyć.

Tam, na trawie, leżał ptak. Kruk. Młody, z czarnym jeszcze dziobem.

A więc to prawda. Dokonał tego.

Doznał wrażenia, że coś dzieje się w jego piersi, jakby wyjęto mu z niej jakiś narząd i wstawiono w to miejsce inny, obcy. Ogarnęło go dziwne nieznajome uczucie. Przeniknęło z piersi do żył, a nimi rozeszło się po całym ciele. Dotarło do głowy, zatykając mu uszy i uniemożliwiając mówienie, a następnie spłynęło do palców rąk i stóp. Ponieważ nie potrafił go nazwać, wciąż milczał, nie miał jednak wątpliwości, że się w nim zakorzeniło, stało się jego częścią.

– Moglibyśmy go pochować – odezwał się Charles. – Urządzić mu pogrzeb.

Pomysł, żeby w ten sposób upamiętnić to niezwykłe zdarzenie, spotkał się z uznaniem. Zanim jednak ustalili, co konkretnie zrobią, Luke z niepewnością, która wzbudziła śmiech, ujął skrzydło kruka i delikatnie je rozłożył. Na martwego ptaka padł promień światła, który przedarł się przez liście drzewa, i czerń piór nagle przestała być czernią: ukazały się odcienie granatu, fioletu i zieleni. Ten kolor nie zachowywał się wcale, jak na kolor przystało. Mienił się i opalizował tak żywo, że zwodził umysł i oko. Każdy z chłopców zastanawiał się przez chwilę, czy ptak jednak nie przeżył – ale nie. Był martwy, oczywiście.

Trzej chłopcy wymamrotali coś pod nosem i znowu spojrzeli na Willa. To piękno należało się także jemu.

Luke, ośmielony, podniósł kruka.

– Kraaa!

Machnął truchłem, mierząc we Freda, a potem w Charlesa – w Willa nie – i obaj się cofnęli, krzycząc ze strachu, a potem śmiali się z ulgą. Później Fred zaczął się bawić martwym ptakiem: poruszał jego skrzydłami, imitował lot, z upodobaniem krakał i skrzeczał. Will śmiał się słabo. Był to skutek tego, co się z nim działo. Jego płuca były osłabione.

Niebawem Fred poczuł, że bezwładne małe ciało ma w sobie coś nieprzyjemnego. Wszyscy to poczuli. Ten zwisający łepek, pióra, które nie wracały na miejsce. Syn piekarza z odrazą odrzucił truchło.

Myśl o pogrzebie została zapomniana, natomiast chłopcy przypomnieli sobie o kamyku, który zabił ptaka. Stał się cenny. Szukali go przez długi czas, podnosząc z ziemi podobne.

– Ten za duży – stwierdzali.

– Nie ten kolor.

– Tamten nie miał takiej plamki.

Nie znaleźli kamyka. Dokonawszy cudu, znowu stał się zwyczajny i leżał gdzieś tam, nie do odróżnienia od innych.

Charles orzekł więc – i wszyscy od razu się z nim zgodzili – że to nie była zasługa kamyka. To była zasługa Willa.

Odtworzyli całe zdarzenie, odgrywając je na nowo przed sobą nawzajem. Wyimaginowanymi procami zabili stada wyimaginowanych kruków.

Will stał z boku. Jak każdy dziesięcioletni bohater, zaznał więcej kpin i kuksańców, niż się należało. Uśmiechał się, dumny i jednocześnie speszony, z tym dziwnym uczuciem w sercu, pełen wyrzutów sumienia. Szczerzył się i odpowiadał kuksańcami.

Słońce już zachodziło i zrobiło się chłodno – zbliżała się jesień. Poczuli, że są głodni. Przyszła pora wracać do domu. Chłopcy się rozstali.

Will miał do domu najbliżej – wiedział, że za kilka minut będzie w kuchni, z matką.

Na lekkim wzniesieniu coś kazało mu się odwrócić. Spojrzał tam, gdzie upadł ptak. W ciągu tych kilku minut od odejścia chłopców wróciły kruki. Krążyły nad dębem, było ich z piętnaście, może dwadzieścia. Ze wszystkich stron nadlatywały następne. Ich sylwetki rysowały się na niebie, luźne klucze ciemnych kształtów, zmierzające do jednego punktu. Jeden po drugim lądowały na gałęziach drzewa. Zwykle takiemu zlotowi towarzyszyłby hałas, ptaki skrzeczałyby na siebie, jakby obrzucały się nawzajem żwirem. Ten zlot był jednak inny, odbywał się w ciszy, jakby świadomie, celowo.

Każdy ptak patrzył w jego stronę.

Will zbiegł ze wzniesienia i popędził do domu, tak szybko jak nigdy dotąd. Ośmielił się obejrzeć dopiero wtedy, gdy trzymał już dłoń na klamce u drzwi. Niebo było puste. Spojrzał na drzewo, ale z tej odległości, patrząc pod słońce, które raziło go w oczy, nie był pewny, czy widzi kruki, czy tylko liście. Może wyobraził sobie to wielookie ptasie spojrzenie.

Przez chwilę wydawało mu się, że jeden z kolegów wrócił pod drzewo. I stanął tam, gdzie wcześniej stał on sam, w cieniu. Ale Charles byłby od tego chłopaka wyższy, Fred grubszy, a Luke różniłby się kolorem włosów. No i ten miał na sobie czarny strój, chyba że był to efekt światła i cienia.

Chłopak w okamgnieniu zniknął, pewnie poszedł do domu, przez las.

Will nacisnął klamkę i wszedł do środka.

– Co się z tobą stało? – spytała matka.

*

William był milczący przez cały wieczór i matka zauważyła, że jest blady. Nie uzyskała jednak odpowiedzi na swoje pytania i zrozumiała, że syn stał się już na tyle duży, aby mieć swoje sekrety.

– Tylko pomyśleć! Za tydzień będziesz już w szkole z Charlesem.

Przytulił się do niej ukradkiem, gdy podeszła, żeby nalać mu zupy, a kiedy go objęła, nie obruszył się ani nie przypomniał, że skończył dziesięć lat. Czyżby jej nieustraszony syn denerwował się, że ją opuszcza, wyjeżdżając do Oksfordu? Tamtego wieczoru, chociaż nie było zimno, ogrzała mu łóżko i zostawiła w pokoju zapaloną świecę. Kiedy godzinę później wróciła, by pocałować go na dobranoc, już spał. Popatrzyła na niego, pogrążonego we śnie. Ta jego bladość. To naprawdę jej syn? Te dzieci tak szybko dorastają.

Niebawem go stracę, a ma dopiero dziesięć lat, pomyślała. A potem ze strachem w sercu: Chyba że już go straciłam.

Następnego dnia William obudził się z wysoką temperaturą. Tydzień przeleżał w łóżku, pod opieką matki. W tym czasie, gdy coraz bardziej gorączkując, pocił się i jęczał z bólu, zaangażował wszystkie swoje dziesięcioletnie zdolności, aby dokonać największego wyczynu w swym dotychczasowym życiu: zapomnieć.

I prawie mu się to udało.

&

Kruk wydaje się dość pospolitym ptakiem, dopóki mu się dobrze nie przyjrzeć.

Jego upierzenie należy do najbardziej niezwykłych i najpiękniejszych tworów natury. Jak tamtego dnia zauważyli chłopcy, pióra kruka mogą mienić się oszałamiającą, wręcz pawią paletą kolorów, chociaż tak naprawdę nie mają granatowego, fioletowego ani zielonego pigmentu. Satynowa czerń na łepku i grzbiecie przechodzi na piersiach i nogach w łagodniejszą i głębszą, aksamitną. Nie jest już zwyczajnie czarny, ale czarny jak najciemniejsza noc. Takiego bogactwa czerni nie zobaczy się u żadnego innego stworzenia. To sama jej esencja.

Skąd jednak taki wspaniały kolor?

Cóż, kruk to magik. Jego czarne pióra potrafią stwarzać urzekające efekty optyczne.

„Aha! – powiesz. – Więc to tylko złudzenie”.

Bynajmniej. Kruk nie jest cyrkowym sztukmistrzem z cylindrem pełnym trików, oszukującym oko widza, aby widziało coś, czego nie ma. Tak naprawdę to czarodziej rzeczywistości. Spytaj swoje oczy, jakiego koloru jest światło. Nie potrafią odpowiedzieć. A kruk umie. On chwyta światło, rozszczepia je, część pochłania, a resztę emanuje, powodując cudowne zjawiska optyczne, ukazując prawdę o świetle, której twoje własne oczy nie są w stanie dostrzec.

Ten niesamowity, urzekający pokaz to niejedyna sztuczka, którą pokazuje za pomocą piór. Mimo że to nadzwyczaj rzadki spektakl, garstka widzów miała okazję go oglądać: w słoneczny letni dzień kruk, zwracając się ku słońcu, z czarnego staje się biały jak anioł. Świetlisty niczym lustro, wręcz oślepia bielą.

Pewnie się zastanawiasz, dlaczego – skoro jest taki piękny i potrafi się tak spektakularnie, magicznie zmieniać – występuje na zwykłych polach, szukając w ziemi larw. Dlaczego tak wspaniałe stworzenia nie należą do książąt, nie mieszkają w złoconych ptaszarniach, nie są karmione smakowitymi kąskami ze srebrnych tac przez służących w liberiach? Dlaczego spędzają czas z wronami, skoro bardziej odpowiednie byłoby dla nich towarzystwo jednorożców, gryfów i smoków?

Odpowiedź brzmi: kruk żyje, jak chce. Gdy pragnie rozrywki, jaką jest towarzystwo człowieka, poszuka raczej pijanego poety albo staruchy o dzikim wzroku niż damy w diademie. Chętnie zje smoczą wątróbkę i język jednorożca, jeśli uda mu się je zdobyć, ale nie pogardzi też mięsem gryfa, gdy na nie trafi.

*

Są różne określenia na stada kruków. W niektórych miejscach mówi się o nich „hordy”.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Zaiste kruk widzi o wiele więcej, niż nam się zdaje, słyszy przenikliwiej, niż przypuszczamy, myśli bystrzej, niż sądzimy.

Wielebny Boswell Smith, Bird Life and Bird Lore

Rozdział pierwszy

Przez sześć dni w tygodniu na całej Burford Road rozbrzmiewał hałas maszyn zakładu włókienniczego Bellmana: stukot, turkot, huk, łomot. Najciszej pracowały kursujące tam i z powrotem czółenka; do tego dochodził szum i ryk rzeki Windrush, która obracała koło napędzające całą tę gorączkową krzątaninę. Hałas był tak wielki, że pod koniec dnia, kiedy czółenka stawały, a koło młyńskie nieruchomiało, nadal dźwięczał w uszach włókniarzy. Słyszeli go, gdy szli do swoich niewielkich, skromnych domów i gdy przed nocą kładli się do łóżek, a często nie dawał im spokoju nawet w snach.

Ptaki i inne małe zwierzęta trzymały się z daleka od fabryki, przynajmniej w dni robocze. Tylko kruki miały dość śmiałości, żeby nad nią latać, jakby lubiły ten zgiełk, a nawet chętnie przyłączały się do niego ze swoim skrzekiem.

Tego dnia w zakładzie panowała jednak cisza, bo była niedziela. Ludzie hałasowali po drugiej stronie rzeki i na głównej ulicy miasteczka.

Kruk – albo gawron, trudno je odróżnić – z dużą pewnością siebie wylądował na dachu kościoła, zadarł łepek i nasłuchiwał.

Och, przyjdź i nawiedź mnie,

Potężny duchem w środku,

I niechże smutek, strach i grzech

Przyniosą wolność cudowną.

Pierwszy wers hymnu zabrzmiał fałszywie, nieharmonijnie, jak beczenie stada owiec w dniu targowym. Niektórzy wierni traktowali śpiew niczym zawody, w których nagrodę zgarnia najgłośniejszy. Inni, mający lepsze rzeczy do roboty, zmierzali do końca najszybciej, jak tylko mogli, a jeszcze inni, pełni obaw, że za bardzo się wysforują, wyraźnie zwalniali tempo. Tym śpiewakom towarzyszył tłum robotników z zakładu włókienniczego, którzy potracili słuch. Zawodzili płasko, monotonnie, wydając taki odgłos, jakby zaciął się jeden z organowych pedałów.

Na szczęście był chór, a w chórze – William Bellman. Jego tenor, czysty i dźwięczny, pełnił funkcję kompasu, pomagał pozostałym głosom odnajdywać północ i orientować się, dokąd zmierzają. Mobilizował, dyscyplinował i wyznaczał cel. Jego wibracje pobudzały nawet bębenki tych niedosłyszących, tak że ich niskie zawodzenie stawało się prawie melodyjne. I choć jeszcze przy słowach „wolność cudowną” wierni zwyczajnie meczeli, to śpiewając „przyjdzie radosny dzień”, wyraźnie się mobilizowali; przy „gdy stare odejdzie” już byli zgrani, a przy „nastanie wieczna łaska” w ostatnim wersie dzięki Williamowi brzmieli całkiem przyjemnie dla ucha, jak każda wspólnota brzmieć powinna.

Ostatnie dźwięki hymnu ucichły, drzwi kościoła się otworzyły i wierni zaczęli wychodzić na placyk przy cmentarzu, gdzie zatrzymywali się, żeby pogawędzić i nacieszyć się jesiennym słońcem. Były wśród nich dwie kobiety, jedna starsza, druga młodsza, obie przystrojone bukiecikami kwiatów, broszkami, wstążkami i czym się jeszcze dało. Podawały się za ciotkę i siostrzenicę, ale niektórzy szeptali, że to nieprawda.

– Chciałoby się, żeby codziennie była niedziela – powiedziała tęsknie młoda panna Young, mając na myśli głos Williama.

Pani Baxter, usłyszawszy to, odparła:

– Jeśli masz ochotę częściej słuchać śpiewu Williama Bellmana, to wystarczy, że pójdziesz w tygodniu do Czerwonego Lwa. Jednak – dodała ciszej, ale tak, żeby usłyszała ją Dora, matka Williama, która stała niedaleko – to, co miłe dla ucha, nie musi być równie miłe dla duszy.

Dora przyjęła tę uwagę z dobrotliwym wyrazem twarzy, po czym zwróciła się w stronę podchodzącego mężczyzny, swojego szwagra.

– Powiedz mi, Doro, co William porabia, kiedy nie drażni tych, którzy wystają pod oknami Czerwonego Lwa?

– Pracuje u Johna Daviesa.

– Podoba mu się praca na farmie?

– Znasz Williama. Zawsze jest zadowolony.

– Jak długo zamierza tam zostać?

– Dopóki będzie robota. Żadnej się nie boi.

– Nie wolałabyś, żeby miał jakieś stałe zajęcie? Z widokami na przyszłość?

– Co masz na myśli?

Rzuciła mu wymowne spojrzenie, bo oboje znali całą tę długą historię, a on odpowiedział wzrokiem: „Tak, to wszystko prawda, ale…”.

– Mój ojciec jest już starym człowiekiem, więc przejąłem zarządzanie fabryką. – Chciała zaprotestować, ale nie dopuścił jej do głosu. – Nie będę mówił o innych, jeśli cię to denerwuje, lecz czy ja cię w jakiś sposób skrzywdziłem, Doro? I czy skrzywdziłem w jakiś sposób Williama? U mnie w fabryce chłopak miałby perspektywy, widoki na przyszłość, byłby zabezpieczony. Czy to w porządku odmawiać mu tego?

Czekał.

– Nie skrzywdziłeś mnie w żaden sposób, Paul – odrzekła w końcu. – Zdaje się, że jeśli nie uzyskasz ode mnie takiej odpowiedzi, jakiej oczekujesz, zwrócisz się bezpośrednio do Williama?

– Wolałbym, abyśmy doszli do porozumienia.

Chórzyści się przebrali i wychodzili teraz z kościoła. Był wśród nich William. Zwróciło na niego wzrok sporo osób, bo patrzeć na niego było równie przyjemnie, jak go słuchać. Miał takie same ciemne włosy jak stryj, myślące czoło, oczy zdolne widzieć wiele rzeczy naraz, muskularne ciało oraz wdzięk i swobodę. Niejedna kobieta zastanawiała się tego dnia przed kościołem, jak by to było znaleźć się w jego ramionach – i niejedna już to wiedziała.

Chłopak zauważył matkę, uśmiechnął się szerzej i pozdrowił ją gestem.

– Porozmawiam z nim – powiedziała do Paula. – Niech sam zdecyduje.

Pożegnali się i Dora podeszła do syna, a Paul samotnie ruszył do domu.

W kwestii małżeństwa Paul za młodu nie zamierzał popełnić tego samego błędu co jego ojciec i bracia. Nie chciał głupiej żony z workami złota ani piękności bez pieniędzy, którą wziąłby z miłości. Ann była mądra i dobra – i w posagu miała tylko budynek farbiarni. Jako rozsądny młodzieniec wybrał drogę pomiędzy i w nagrodę dostał harmonijne życie domowe, miłe towarzystwo i farbiarnię. Jednak mimo rozsądku i praktycyzmu oszukiwał sam siebie. Gdy żona zmarła, nie opłakiwał jej, jak na kochającego męża przystało, i w bolesnych chwilach szczerości wobec samego siebie przyznawał w głębi serca, że myśli o szwagierce inaczej, niżby wypadało.

Dora i William wrócili do domu.

Kruk na dachu kościoła niespiesznie zamachał skrzydłami, bez wysiłku wzniósł się w powietrze i odleciał.

*

– Z chęcią – powiedział William do matki w ich małej kuchni. – Nie masz nic przeciwko temu?

– A gdybym miała?

Uśmiechnął się i objął ją serdecznie. Miał dopiero siedemnaście lat i wciąż czerpał przyjemność z tego, że jest znacznie wyższy od matki.

– Wiesz, że nie chcę sprawić ci przykrości.

– Ale jest pewien szkopuł.

*

Jakiś czas później w ustronnym miejscu, osłoniętym zaroślami, William serdecznie otaczał ramieniem kogoś innego. Jego druga ręka niknęła pod halkami i dziewczyna co chwila kładła na niej swoją dłoń, aby dać znać: wolniej, szybciej, mocniej. Pomyślał, że czyni postępy. Na początku kierowała nim przez cały czas. Jej białe nogi wydawały się jeszcze bielsze na tle mchu i nie zdjęła butów: gdyby ich ktoś nakrył, musieliby uciekać. Oddychała gwałtownie, cicho jęcząc. William nie mógł się nadziwić, że z rozkoszy można wydawać takie same dźwięki jak z bólu.

Nagle zamilkła i na jej czole pojawiła się zmarszczka. Przycisnęła jego rękę tak mocno, że było to niemal bolesne, i złączyła nogi. Zafascynowany, obserwował ją uważnie. Rumieniec na jej policzkach i piersi, drżenie powiek. Potem się odprężyła. Oczy wciąż miała zamknięte i na jej szyi pulsowała żyła. Po chwili otworzyła oczy.

– Teraz kolej na ciebie.

Położył się i splótł ręce pod głową. On nie musiał instruować dziewczyny. Jeannie znała się na rzeczy.

– Nie chciałabyś czasem usiąść na mnie i zrobić to jak trzeba? – zapytał.

Przerwała i żartobliwie pogroziła mu palcem.

– Williamie Bellman, zamierzam pewnego dnia zostać porządną zamężną kobietą. Nie przeszkodzi mi w tym twoje dziecko!

Wróciła do swojego zajęcia.

– Za kogo mnie masz? Myślisz, że nie ożeniłbym się z tobą, gdyby dziecko było w drodze?

– Nie bądź głupi. Nie o to chodzi.

Pieściła go dalej, delikatnie, ale zdecydowanie. Z wprawą.

– A o co?

– Dobry z ciebie chłopak, Will. Nie mówię, że nie.

Ujął jej rękę i zatrzymał ją, po czym uniósł się na łokciach, aby spojrzeć dziewczynie w twarz.

– Ale?

– Will! – Widząc, że William nie da się zbyć byle czym, zaczęła mówić, niepewnie, z wahaniem, wyrażając swoje myśli. – Wiesz, jakiego życia pragnę. Stabilnego. Statecznego. – Kiwnął głową, dając jej znak, żeby kontynuowała. – A jakie bym miała, gdybym za ciebie wyszła? Trudno powiedzieć. Wszystko mogłoby się zdarzyć. Nie jesteś złym człowiekiem, Will. Tylko…

Znowu opadł na plecy. Nagle coś przyszło mu do głowy i ponownie spojrzał na dziewczynę.

– Masz na oku kogoś innego!

– Nie! – Jednak zdradziły ją przestrach i rumieniec.

– Kto to jest? No kto? Powiedz!

Chwycił ją i zaczął łaskotać, i przez chwilę znów byli dziećmi, które piszczą z rozbawieniem i biją się na niby. Szybko jednak przypomnieli sobie, że są dorośli, i dokończyli to, co ich tam sprowadziło.

Kiedy liście i niebo w górze znowu nabrały ostrości, William stwierdził, że w czasie, gdy jego ciało było zajęte, umysł nie przestał pracować. Dziewczyna pragnęła szacunku. Była robotnicą, łatwe życie jej nie pociągało. I jeśli zabijała z nim czas, czekając na innego, to znaczy, że tamten jeszcze nie zwrócił na nią uwagi. Nie było tak wielu kandydatów w odpowiednim wieku i większość z nich dało się wyeliminować z tego czy innego powodu. Z pozostałych jeden niewątpliwie się wyróżniał.

– To Fred z piekarni, prawda?

Przestraszyła się. Podniosła rękę do ust, a potem, zbyt późno, położyła ją na jego ustach. Na palcach miała zapach ich obojga.

– Tylko nikomu nie mów. Will, proszę, ani słowa! – I rozpłakała się.

Przytulił ją.

– Ciii! Nikomu nie powiem. Nikomu. Przyrzekam.

Szlochała, potem dostała czkawki i wreszcie się uciszyła, a wtedy ujął jej dłonie.

– Jeannie! Nie przejmuj się. Założę się, że za rok będziesz już mężatką.

Umyli ręce w rzece i rozeszli się w przeciwne strony, żeby nie widziano, że razem wracają do domu.

Will szedł okrężną drogą, w górę rzeki, przez most i z powrotem drugim brzegiem. Był wczesny wieczór. Lato miało się ku końcowi. Zrobiło mu się przykro z powodu Jeannie. To dobra dziewczyna, pomyślał. Zaburczało mu w brzuchu i przypomniał sobie, że w domu są powidła i ser. Puścił się biegiem.

Rozdział drugi

William wyciągnął rękę. Dłoń, którą uścisnął, przypominała rękawicę, zgrubiała skóra była twarda jak wołowa. Ten człowiek pewnie z trudem zginał palce.

– Dzień dobry.

Stali na podjeździe dla dostawców i odbiorców i nawet tam, na wolnym powietrzu, smród dochodzący z hiszpańskich skrzyń był nie do zniesienia.

– Tu odbywa się wypakowywanie, przeliczanie i ważenie – wyjaśnił Paul. – Kieruje tym pan Rudge, który pracuje u nas… ile to już lat?

– Czternaście.

– Dziś ma do pomocy sześciu ludzi. W niektóre dni bywa ich więcej, w niektóre mniej. Zależnie od dostaw.

Paul i pan Rudge rozmawiali jeszcze przez dziesięć minut – o skrzyniach z niedowagą, ustaleniach, dostawcach z Walencji i z Kastylii. Paul śledził kolejne etapy pracy: wieka skrzyń były podważane i zdejmowane, spod nich wyjmowano strzyżę – i wypuszczano smród – a potem wieszano ją na hakach; następnie odbywało się ważenie: wełna piętrzyła się na szali wagi jak brzydkie chmury, a kiedy równoważyły ją odważniki na drugiej szali, Rudge – który nie przestawał rozmawiać z Paulem, mówiąc o Walencji i Kastylii, jakby leżały tuż za Chipping Norton – notował, ile ważą, i dawał znak, żeby jechano z następną partią. Później runo lądowało na ziemi i było przewożone wózkami do czyszczenia. William bacznie przyglądał się temu wszystkiemu, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu. Gdy tak obserwował, sam też był obiektem obserwacji. Nikt nie patrzył otwarcie, wszyscy sprawiali wrażenie zajętych swoją robotą. Czuł jednak na sobie ich wzrok, spojrzenia rzucane kątem oka, spode łba.

William i jego stryj podążyli za ciągnącym wózek osłem na następny odcinek.

– Chciałbym przedstawić mojego bratanka, Williama Bellmana – powiedział Paul. – Williamie, to pan Smith.

Znowu stwardniała dłoń do uściśnięcia. Kolejne „Dzień dobry”. William obserwował. I był obserwowany. I tak przez cały dzień.

Runo należało oczyścić, wysuszyć i przebrać. William wytężał uwagę. Nawijanie, natłuszczanie, płukanie, odciskanie, gręplowanie – starał się to wszystko zapamiętać.

– Czasami strzyża idzie stąd prosto do farbiarni, a czasami do przędzalni i tkalni i dopiero potem jest farbowana, już jako materiał.

Później nastąpiła prezentacja bez uścisków rąk. W przędzalni spoczęły na nim oczy kobiet – patrzyły bez skrępowania. Lekko skinął głową Clary Rigton, najstarszej prządce, i w pomieszczeniu rozległy się chichoty, które natychmiast zostały stłumione.

– Idziemy dalej! – rzucił Paul.

Przeszli do tkalni, gdzie czółenka poruszały się tak szybko, że wzrok nie mógł za nimi nadążyć, a materiału przybywało w takim tempie, że mogło się wydawać, że powodował to sam ich rytmiczny stukot. Następnie do pilśniarni, z wszechobecną wonią moczu i świńskiego łajna – brud do usuwania brudu. I wreszcie do suszarni na wolnym powietrzu, gdzie rozpinano sukno na ramach, metr po metrze, aby schło na słońcu…

– A jeśli pada, to tkanina wędruje… – Ruszyli dalej.

Paul otworzył drzwi do zadaszonej suszarni.

– Tu nie ma co tłumaczyć. – Wskazał w głąb długiego wąskiego pomieszczenia z otworami w ścianach. – A potem, gdy już wyschnie, idzie…

I znowu poszli dalej.

Do „obróbki wykańczającej”, ale do końca było jeszcze daleko, ponieważ ta obróbka oznaczała pranie, ponowne folowanie, suszenie i drapanie. William był tak oszołomiony, że tylko patrzył, jak tkanina przechodzi przez maszynę i wyłania się z niej pokryta meszkiem, jak filc.

Od zapachu tego wszystkiego piekły go nozdrza, a od hałasu dzwoniło mu w uszach. Miał obolałe stopy, bo chodzili po zakładzie tam i z powrotem: z północy na południe, ze wschodu na zachód, z pola na dziedziniec, potem do budynku, a następnie do suszarni i do innego budynku, przebywając tę samą drogę co tkanina.

– Strzyżenie – oznajmił Paul i otworzył drzwi do kolejnego pomieszczenia.

Gdy weszli do środka, William oniemiał, ponieważ pierwszy raz od rana znalazł się w miejscu, gdzie panowała cisza. Tak całkowita, że dzwoniło mu w uszach. Tu nie było komu podawać ręki. Dwaj mężczyźni – tego samego wzrostu, tej samej postury – ledwie unieśli głowy, w takim pracowali skupieniu. Przesuwali ostrza tuż nad tkaniną od jednego końca do drugiego, w milczącym i precyzyjnie opracowanym balecie, a one nie zostawiały na niej ani śladu. Meszek był ścinany i opadał na podłogę jak pierze, a spod ostrzy wychodził doskonały, mocny, czysty i gładki – gotowy – materiał.

William nie miał pojęcia, jak długo się temu przygląda. Popadł w otępienie.

– Fascynujące, prawda? Pan Hamlin i pan Gambin. – Paul spojrzał na bratanka. – Jesteś zmęczony. Dobrze, chyba wystarczy jak na jeden dzień. Dalej jest już tylko prasowalnia.

William jednak chciał ją zobaczyć.

– Panie Sanders, to mój bratanek, William Bellman.

Uścisk dłoni.

– Dobry wieczór.

Między złożoną tkaninę wsuwano gorące metalowe płyty, które tam stygły. Pod ścianą czekały na wysyłkę spakowane bele gotowego materiału.

– No to widziałeś już wszystko – powiedział Paul, gdy stamtąd wyszli.

William od tego patrzenia miał szklisty wzrok.

– Chodź. Weź swój płaszcz. Wyglądasz na wykończonego.

Młody człowiek przytrzymał palto w dłoniach. Materiał. Wykonany z owczego runa. Istny cud.

– Do widzenia, stryju.

– Do widzenia, Williamie.

Zanim wyszedł, obrócił się na pięcie.

– Jeszcze farbiarnia!

Paul ze znużeniem machnął ręką.

– Kiedy indziej!

*

– I jak było?

Dora nie zrozumiała ani jednego słowa z tego, co na jej pytanie odpowiedział syn.

Ledwie przeżuwał jedzenie przed połknięciem, bo mówił niemal bez przerwy, z jego ust wychodziły takie słowa jak draparka, gładziarka, postrzygarka, przecierak i nie wiadomo jakie jeszcze.

– Rudge odbiera dostawy, a Bunton nadzoruje czyszczenie. Prządkami kieruje pani Rigton, a…

– Był tam pan Bellman? To znaczy stary pan Bellman?

Z pełnymi ustami pokręcił głową.

– Folusznikiem jest pan Heaver, a pan Crace pracuje w suszarni na świeżym powietrzu… Nie. Chyba się pomyliłem.

– Nie mów z pełną buzią, Will. Przecież stryj nie oczekuje, że połapiesz się we wszystkim już pierwszego dnia.

Kotlet i ziemniaki zdążyły tymczasem wystygnąć, ale co tam. William jadł, zupełnie nie czując smaku. Duchem wciąż przebywał w zakładzie, patrzył na to, co się tam dzieje, zachodził w głowę, jak wszystko razem działa, każdy etap, każde urządzenie, każdy robotnik i robotnica, poszczególne elementy jednej machiny.

– A inni? Pozostali? Spodobałeś im się, jak myślisz?

Wskazał na swoje usta, dając jej znak, żeby poczekała.

Ale nie poznała odpowiedzi. William przełknął, zamknął oczy i głowa zaczęła mu się kiwać.

– Idź do łóżka, Will.

Drgnął.

– Obiecałem, że przyjdę do Czerwonego Lwa.

Popatrzyła na syna. Miał przekrwione oczy, twarz bladą ze zmęczenia. Chyba nigdy nie widziała go szczęśliwszego.

– Do łóżka.

Posłuchał.

Rozdział trzeci

A więc zatrudnili Williama Bellmana?

Bratanek właściciela budził ciekawość i gdy przyszedł pracować do zakładu, dużo się o nim mówiło.

Przede wszystkim przypomniano sobie dawny skandal, związany z jego ojcem. Wiadomo było tyle: Phillip, brata Paula, uciekł z Dorą Fenmore, aby ożenić się z nią wbrew woli rodziców. Dziewczyna była na tyle ładna, że można go było zrozumieć, i na tyle biedna, że dało się zrozumieć jego rodziców. Rok później uciekł znowu – tym razem porzucając żonę i małego synka.

Ponieważ siedemnaście lat to ani krótki, ani długi czas, Phillipa pamiętano i nie pamiętano. Historia została zważona, przebrana, oczyszczona, natłuszczona, uprzędziona, utkana i natarta świńskim łajnem; aż tak różniła się od prawdy jak filcowy kapelusz od owcy na łące. Gdyby sam Phillip Bellman usłyszał ją opowiadaną po raz setny, nie zorientowałby się, że to o nim mowa. Za każdym razem role bohaterów, tego dobrego i tego złego, zdradzonego i zdradzającego, nieco się zmieniały, a wraz z nimi przemieszczała się sympatia słuchaczy.

A prawda wyglądała następująco:

Żeniąc się z Dorą, Phillip nie był chyba tak zakochany, jak mu się wydawało; raczej urzekła go uroda wybranki, a miał zwyczaj brać, co chciał. Ojciec zawsze był dla niego surowy, więc młody człowiek bynajmniej się nie spodziewał, że okaże względy jemu i jego młodej małżonce. Liczył jednak na matkę. Pani Bellman była głupią kobietą, która, aby zrobić mężowi na przekór i z innych, własnych, powodów, do tej pory rozpieszczała syna. Dlatego zaskoczyło go, że nie podeszła do jego małżeństwa pobłażliwie. Biedak nie wziął pod uwagę matczynej zazdrości. Kiedy więc ojciec zesłał ich do małego domku, usytuowanego niedogodnie na obrzeżach miasteczka, Phillip poczuł się bardzo urażony w swojej dumie.

Oczekiwał, że po narodzinach jego syna rodzice złagodnieją. Tak się nie stało. Wziął więc odwet: w rodzinie Bellmanów występowały trzy imiona męskie: Paul, Phillip i Charles. Nie zważając na cenę, jaką chłopiec mógł w przyszłości zapłacić za ten akt zemsty, Phillip nie wybrał żadnego z nich: dał synowi na chrzcie William, nie wiadomo skąd ani dlaczego.

Pozbawiony wygód rodowej siedziby i dotkliwie odczuwając brak pieniędzy, odkrył, że uroda żony zbyt dużo go kosztowała. Miłość? Nie stać go było na nią. Trzy dni po chrzcinach, nocą, gdy żona i niemowlę spali, wymknął się z domu, ukradł ojcu jego ulubionego konia i opuścił Whittingford, ruszając Bóg wie dokąd, aby robić Bóg wie co. Od tego czasu słuch po nim zaginął.

Między Dorą a teściami nie doszło do zgody. Kobieta wychowywała dziecko sama. Żadna ze stron nie rozgłaszała szczegółów rodzinnego konfliktu, a ponieważ jedyna osoba, która je znała, zniknęła, można było tylko snuć domysły.

Prawda to jedno, a wyobraźnia plotkarzy z zakładu włókienniczego – drugie. Jeśli ojciec daje dziecku inne imię, niż nakazuje tradycja rodzinna, to musi mieć powód, powiadano. Kusiło, żeby obsadzić Dorę w roli niewiernej żony. Zawsze znajdą się mężczyźni gotowi przypisać ładnej, skromnej kobiecie opinię występnej. Ale istniały poważne przeszkody: William miał kwadratowe, niespokojne dłonie Phillipa Bellmana, jego długi krok, nieskrępowany uśmiech i bystre oczy. Nie ulegało wątpliwości, że to syn swojego ojca. Może nie nosił typowego dla Bellmanów imienia, ale Bellman by się go nie wyparł.

– Jakby skórę zdjął! – stwierdził jeden ze starszych pracowników fabryki i nikt temu nie zaprzeczył.

Kiedy ta historia została opowiedziana już tyle razy, że wyczerpały się wszystkie możliwości jej zniekształcania, plotki zmieniły kierunek. Pojawiła się sugestia, że bratanek to nie to samo co syn, i szybko ją podchwycono. Syn – to było zrozumiałe. Proste. Oczywiste. Z bratankiem natomiast sprawa miała się inaczej i nic nie było przesądzone. Młody pan Bellman wziął Williama pod swoje skrzydła – to jasne jak słońce, ale stary pan Bellman, tak przynajmniej mówiono, nie miał o chłopaku dobrego mniemania. Bratanek, jeśli się dobrze zastanowić, to wielka niewiadoma. Może okazać się kimś albo zupełnie nikim.

Snuto rozmaite domysły i w końcu pan Lowe, farbiarz, który jako jedyny jeszcze chłopaka nie widział, orzekł to, co można było orzec z całą pewnością:

– To nie dziedzic. Nie jest naszym panem.

Rozdział czwarty

– Panie Lowe. – William wyciągnął rękę. – Jestem William Bellman.

Mężczyzna rozłożył dłonie – ręce miał czarne aż do łokci. Poprzedniego dnia William ściskał tyle dłoni zgrubiałych, z bliznami i śladami oparzeń, że spokojnie mógł uścisnąć i brudne, ale brak zachęty w oczach tego człowieka powiedział mu, że lepiej nie nalegać.

Co więcej, pan Lowe chyba w ogóle nie zamierzał się odezwać.

– Stryj wczoraj zaznajomił mnie z pracą w zakładzie. Może pan słyszał.

Lekkie skinienie głowy. Jakby mówiło: „Słyszałem, ale nie bardzo mnie to interesuje”.

– Nie byliśmy tylko w farbiarni. Miałem nadzieję, że znajdzie pan kilka minut, aby mi pokazać, co się tu robi.

Mężczyzna uniósł brew.

– Farbuje.

– Oczywiście. – Will się uśmiechnął. Tamten nie odpowiedział uśmiechem. Może nie miał poczucia humoru. – Mam wrócić kiedy indziej?

Na twarzy mężczyzny drgnął mięsień. Tik czy jakiś znak? Cokolwiek to było, nie wyglądało na zaproszenie.

Will wiedział, kiedy jest niemile widziany.

*

Na dziedzińcu wyładowywano skrzynie.

William podszedł do pana Rudge’a.

– Nie potrzebuje pan pary rąk do pomocy?

– To znowu ty? Nie napatrzyłeś się jeszcze?

To już było lepsze. Rudge z uśmiechem wyciągnął do niego swoją wielką łapę. William ją uścisnął.

– Dziś przyszedłem do pracy.

– Z tymi rączkami?

Will umiał pracować; narąbał się w życiu wystarczająco dużo drewna i skosił dostatecznie dużo siana.

Rudge wręczył mu łom i przez pół godziny Will otwierał nim skrzynie. Wyjmował runo. Wieszał je na haku. Pozostali robotnicy początkowo zachowywali rezerwę, byli skrępowani, ale w pracy nie ma czasu na fochy. Był po prostu parą rąk do roboty; kiedy pierwsza partia runa została zważona i znalazł swoje miejsce w szeregu, zapomnieli, kim jest, i wołali do niego: „Następna!” i „Gotowe!” z taką samą swobodą, z jaką odnosili się do siebie nawzajem. A on odkrzykiwał: „Już!” i „Gotowe!”, jakby od urodzenia niczym innym się nie zajmował.

Gdy zaczęły piec go dłonie, natłuścił je i zabandażował – „Strzyża jest jak sto małych ostrzy, kiedy człowiek zaczyna”, ostrzegli go – ale pracował dalej, aż cała dostawa została wypakowana, a kiedy skończyli i sobie poszedł, mówiąc „Do widzenia”, wszyscy robotnicy mogli powiedzieć o nim jedynie, że się nie obijał.

W następnych dniach i tygodniach nie było przy produkcji materiału czynności, której Will by nie wykonywał. W przędzalni śmiał się z kobietami i chętnie z nimi flirtował, ale także siedział całymi godzinami przy przędzarce i męczył się ze swoim workiem strzyży, aż mdlały mu ręce. To nie była dla niego żadna nowość. Każde zadanie, które mu przydzielano, raniło inny kawałek jego skóry, tak że nie ostał się ani jeden jej skrawek, który nie przysparzałby mu cierpienia. Stale rwała mu się nitka, setki razy przyłapywał się na tym, że przędzie samo powietrze, ale pod koniec dnia okazało się, że uprządł jej całkiem dużo, choć grubawej i nierównej.

– Widziałam takich, którzy na początku radzili sobie gorzej – orzekła Clary Rigton.

– A już jak na chłopa to istny cud! – dorzuciła zalotna ciemnowłosa dziewczyna, która co rusz na niego zerkała.

W foluszarni wciągnął w płuca trujące opary wydobywające się z beczki z moczem i zasłabł. Kiedy odzyskał przytomność, miał mdłości i brakowało mu tchu. Gdy wreszcie mógł złapać oddech, śmiał się z samego siebie.

– Jesteś bratem Luke’a Smitha, prawda? – zagadnął terminatora, który wyprowadził go na zewnątrz. – Wciąż siłuje się na rękę?

Wiedział, że wcale nie przypadkiem pokrywa beczki została zdjęta, gdy przechodził obok, ale do końca dnia tak zaprzyjaźnił się z terminatorami, że zagrał z nimi w karty i nawet wzbogacił się o pensa.

W suszarni na wolnym powietrzu William musiał przykucnąć, żeby nauczyć się od dzieci o stwardniałych rączkach rozpinać wilgotny materiał na dolnych kołkach ramy. Tam i z powrotem, razem z Gregiem Niemotą, woził wełnę na taczkach. Wlewał fermentujący mocz do pilśniarki. Nie był za wysoki, żeby karmić osła i zgarniać łajno.

Nie był za niski, żeby poznać budowniczego kół wodnych. Stał przy tym pochodzącym z północy człowieku, patrzył na obracające się koło i słuchał uważnie. Istniały różne koła wodne, poziome z pionową osią, pionowe z poziomą osią, nadsiębierne i podsiębierne. Will zadał jedno pytanie, potem drugie. Budowniczy odpowiadał, najpierw ogólnikowo, a następnie – zachęcony autentycznym zainteresowaniem i bystrością chłopaka – z coraz drobniejszymi szczegółami; mówił o zmianie kierunku nurtu rzecznego, aby pozyskiwać energię, o obliczaniu i kontroli przepływu, aby utrzymywać stały, regularny napęd, o wszystkich tych genialnych sposobach, dzięki którym człowiek może okiełznać przyrodę, aby wspomóc swoje wysiłki.

Kiedy konstruktor poszedł do biura, żeby porozmawiać z Paulem, William pozostał przy kole wodnym. Z rękami w kieszeniach, zamyślony, patrzył na nie i obracającą je wodę. Przepowiadając sobie w myślach, jak to wszystko działa, stracił poczucie czasu i ocknął się dopiero, gdy Paul klepnął go w ramię i zapytał:

– Jeszcze tutaj?

– Która godzina?

Kiedy usłyszał odpowiedź, odwrócił się na pięcie i biegiem ruszył przed siebie.

– Muszę się z kimś spotkać – rzucił jeszcze przez ramię tytułem wyjaśnienia. – W Czerwonym Lwie.

Po miesiącu William Bellman zapoznał się ze wszystkimi etapami pracy w zakładzie. Nie umiał prząść jak prządka ani tkać jak tkacz, ale potrafił obsługiwać każdą maszynę, nawet jeśli tylko przez godzinę, i znał zasady jej działania, wiedział, jak się ją konserwuje, co może się w niej zepsuć i jak to naprawić. Przyswoił sobie terminologię, zarówno oficjalne nazwy fachowe, jak i te nieformalne, których używali robotnicy. Poznał cały system, wzajemne zależności poszczególnych odcinków pracy, zasady współdziałania. Był w stanie przypisać każdej twarzy nazwisko, czy był to nadzorca, szeregowy pracownik, czy terminator. Patrzył wszystkim w oczy i nie było takiej osoby, z którą by do tej pory nie zamienił choć kilku słów.

Nie pracował dotąd tylko w dwóch miejscach. W pomieszczeniu, gdzie odbywało się strzyżenie, pan Hamlin, a może Gambin – byli do siebie podobni jak bracia bliźniacy – żartobliwie wręczył mu swoje ostrze.

William z żalem pokręcił głową.

– Panu to tak dobrze idzie!

Strzyżenie było w całym zakładzie najtrudniejszym odcinkiem i każda niezręczność mogła spowodować duże straty.

– Nawet gdybym robił to przez trzydzieści lat, nie osiągnąłbym takiej wprawy.

No i nie miał jeszcze okazji popracować w farbiarni.

*