Cudzy kraj - Leila Slimani - ebook + książka

Cudzy kraj ebook

Leila Slimani

4,0

Opis

Epicka, poruszająca powieść autorki bestsellerowej Kołysanki, dla miłośników prozy Eleny Ferrante, Tracy Chevalier i Maggie O'Farrell Po wyzwoleniu Francji Mathilde opuszcza ojczyznę, by u boku męża Marokańczyka żyć w jego kraju. W 1944 roku Mathilde, młoda Alzatka, zakochuje się w Aminie Belhaddu, Marokańczyku walczącym we francuskiej armii. Po wojnie para osiedla się w Meknesie, kolonialnym mieście garnizonowym w Maroku. Amin próbuje uprawiać kamienistą i jałową ziemię, natomiast Mathilde szybko zaczyna czuć, że dusi się w panującej tu surowej atmosferze . Samotna w położonym na odludziu gospodarstwie, z dwójką dzieci, cierpi z powodu braku pieniędzy i nieufności, którą wzbudza jako cudzoziemka. Czy ciężka praca jej i jej męża przyniesie owoce? Dziesięć lat opisywanych w powieści, to także okres nieuchronnego wzrostu napięć i przemocy, które w 1956 roku doprowadzą do uzyskania niepodległości przez ten Francuski protektorat. Panoramiczna, ambitna powieść. „The Time” Nadzwyczajna. Salman Rushdie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
10
10
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elapiw1

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka napisana b dobrym językiem. Dobrze się czyta.
00

Popularność




Le pays des autres. Première partie: La guerre, la guerre, la guerre

© Éditions Gallimard, Paris, 2020

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Agnieszka Rasińska-Bóbr

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Zdjęcie autorki: C. Hélie © Editions Gallimard

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Justyna Techmańska, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

Konsultacja arabistyczna: prof. Marek M. Dziekan

ISBN: 978-83-8230-471-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

I

Gdy Mathilde po raz pierwszy odwiedziła gospodarstwo, pomyślała: „Jaki to kawał drogi”. Niepokoiła ją ta izolacja. W tamtym czasie, w 1947 roku, nie mieli samochodu i pokonali dwadzieścia pięć kilometrów z Meknesu starą dwukółką powożoną przez Cygana. Amin nie zwracał uwagi na niewygodną drewnianą ławkę ani na kurz, od którego kaszlała jego żona. Wpatrywał się tylko w krajobraz i nie mógł się doczekać, kiedy dojedzie na pole odziedziczone po ojcu.

Kaddur Balhadżdż kupił hektary skalistej ziemi w 1935 roku, po latach ciężkiej pracy w charakterze tłumacza w armii kolonialnej. Z nadzieją opowiadał synowi, że stworzy tu kwitnące gospodarstwo, które wyżywi kolejne pokolenia Balhadżdżów. Amin pamiętał spojrzenie ojca, gdy ten pewnym głosem przedstawiał plany dotyczące gospodarstwa. Akry winorośli, tłumaczył, i całe hektary pod uprawę zbóż. Na najbardziej nasłonecznionej części wzgórza trzeba wybudować dom otoczony drzewami owocowymi, z kilkoma alejami migdałowców. Kaddur był dumny, że ta ziemia należy do niego. „Nasza ziemia!” Wypowiadał te słowa nie jak nacjonaliści czy koloniści, w imię zasad moralnych czy ideału, ale jak zadowolony pełnoprawny właściciel ziemski. Stary Balhadżdż chciał tu zostać pochowany, chciał, aby tu pogrzebano jego dzieci, aby ta ziemia go żywiła i była miejscem jego ostatniego spoczynku. Zmarł jednak w 1939 roku, kiedy jego syn wstąpił do regimentu spahisów i z dumą nosił burnus i szarawary. Przed wyjazdem na front Amin, najstarszy syn, a obecnie głowa rodziny, wydzierżawił majątek Francuzowi z Algierii.

Kiedy Mathilde zapytała, na co zmarł teść, którego nie znała, Amin dotknął brzucha i w milczeniu pokręcił głową. Później Mathilde się dowiedziała, co się stało. Od powrotu spod Verdun Kaddur Balhadżdż cierpiał na chroniczne bóle żołądka i żaden marokański ani europejski uzdrowiciel nie był w stanie mu pomóc. Mimo że szczycił się rozsądkiem, był dumny ze swego wykształcenia i talentu do języków obcych, powlókł się zawstydzony i zrozpaczony do sutereny, w której urzędowała znachorka. Wiedźma próbowała go przekonać, że ktoś rzucił na niego urok, miał mu coś za złe i że ból zesłał na niego potężny wróg. Wręczyła mu złożoną na czworo kartkę papieru z szafranowożółtym proszkiem. Wieczorem wypił lekarstwo rozcieńczone w wodzie i po kilku godzinach zmarł w strasznych męczarniach. Rodzina niechętnie o tym wspominała. Wstydzili się naiwności ojca i okoliczności jego śmierci, bo szacowny oficer wypróżnił się w patiu, a jego biała galabijja przesiąkła gównem.

Tamtego kwietniowego dnia 1947 roku Amin uśmiechnął się do Mathilde i popędził woźnicę, który pocierał jedną o drugą brudne bose stopy. Chłop energiczniej zaciął mulicę batem, a Mathilde się wzdrygnęła. Oburzała ją przemoc Cygana. Mlaskał językiem, „Ra”, i walił batem w chudy zad zwierzęcia. Czuło się wiosnę, a Mathilde była w drugim miesiącu ciąży. Na polach rosły nagietki, malwy i ogóreczniki. Lekki wiatr poruszał łodygami słoneczników. Po obu stronach drogi rozciągały się posiadłości francuskich osadników, mieszkających tu od dwudziestu lub trzydziestu lat, a ich plantacje opadały łagodnie aż po horyzont. Większość pochodziła z Algierii, władze przyznały im najlepszą ziemię i największe areały. Amin wyciągnął przed siebie jedną rękę, a drugą osłonił oczy przed południowym słońcem, by podziwiać rozległą przestrzeń. Palcem pokazał żonie aleję cyprysów otaczającą posiadłość Rogera Marianiego, który zbił majątek na produkcji wina i hodowli świń. Z drogi nie było widać domu właściciela ani nawet hektarów winorośli. Mathilde jednak bez problemu wyobraziła sobie bogactwo rolnika, które napełniało ją nadzieją co do własnego losu. Piękny spokojny krajobraz przypominał jej rycinę wiszącą nad fortepianem w domu jej nauczyciela muzyki w Miluzie. Pamiętała, jak jej tłumaczył: „To jest Toskania, panienko. Być może pewnego dnia pojedzie panienka do Włoch”.

Mulica stanęła i zaczęła skubać trawę na skraju drogi. W żadnym razie nie zamierzała wspinać się na przeciwległe zbocze pokryte dużymi białymi kamieniami. Wściekły woźnica wstał i na zwierzę posypał się grad obelg i ciosów. Mathilde poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Próbowała je powstrzymać i przytuliła się do męża, lecz on uznał ten przejaw czułości za niestosowny.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał.

– Powiedz mu, żeby przestał bić tę biedną mulicę.

Mathilde położyła dłoń na ramieniu Cygana i spojrzała na niego jak dziecko próbujące udobruchać rozgniewanego rodzica. Ale woźnica bił zwierzę dalej ze zdwojoną siłą. Splunął w końcu na ziemię, podniósł rękę i zapytał:

– Ty też chcesz poczuć bat?

Zmienił się nastrój, a także krajobraz. Dojechali do szczytu wzgórza o nagich zboczach. Zniknęły kwiaty i cyprysy, wśród skał przetrwało tylko kilka drzew oliwnych. Wzgórze sprawiało wrażenie jałowego. Nie jesteśmy już w Toskanii, pomyślała Mathilde, ale na Dzikim Zachodzie. Wysiedli z wozu i poszli w stronę małego białego, brzydkiego budynku przykrytego zwykłym kawałkiem blachy. Nie był to dom, tylko ciąg ciasnych, ciemnych i wilgotnych pomieszczeń. Przez jedyne okno, umieszczone wysoko, by dać ochronę przed szkodnikami, wpadała odrobina światła. Mathilde zauważyła na ścianach duże zielonkawe zacieki, pozostałość po niedawnych deszczach. Poprzedni lokator mieszkał sam; jego żona wróciła do Nîmes po stracie dziecka, a on nigdy nie wpadł na pomysł, by uczynić ten dom przytulnym, rodzinnym miejscem. Mimo że było ciepło, Mathilde poczuła chłód. Nakreślone przez Amina plany napawały ją niepokojem.

*

Podobny niepokój ogarnął ją, gdy 1 marca 1946 roku wylądowała w Rabacie. Mimo całkiem błękitnego nieba, mimo radości, że spotka się z mężem, i dumy z tego, że udało jej się umknąć losowi, bała się. Podróżowała przez dwa dni. Ze Strasburga do Paryża, z Paryża do Marsylii, a potem z Marsylii do Algieru, gdzie wsiadła do starego junkersa i myślała, że umrze. Siedząc na niewygodnej ławce wśród mężczyzn, w których oczach malowało się zmęczenie latami wojny, z trudem powstrzymywała krzyk. Podczas lotu płakała, wymiotowała, modliła się. W jej ustach mieszały się smaki żółci i soli. Była smutna nie tyle z obawy, że umrze nad Afryką, ile dlatego, że na peronie, gdzie czeka na nią mężczyzna jej życia, pojawi się w pomiętej, poplamionej wymiocinami sukience. W końcu dotarła cała i zdrowa, a Amin czekał, przystojniejszy niż kiedykolwiek, pod niebem tak błękitnym, jakby spłukano je wiadrami wody. Mąż pocałował ją w policzki, obserwując spojrzenia innych pasażerów. Złapał ją za prawe ramię, jednocześnie zmysłowo i groźnie. Jakby chciał ją kontrolować.

Wsiedli do taksówki, Mathilde przycisnęła się do Amina i wreszcie poczuła, że jego ciało, spragnione jej ciała, napięło się z pożądania.

– Będziemy dziś spać w hotelu – oznajmił kierowcy i jakby chciał się usprawiedliwić, dodał: – To moja żona. Dawno się nie widzieliśmy.

Rabat był białym słonecznym miasteczkiem, którego elegancja zaskoczyła Mathilde. Z zachwytem oglądała w centrum fasady budynków w stylu art déco, przycisnęła nos do szyby, żeby przyjrzeć się pięknym kobietom idącym po cours Lyautey w rękawiczkach dobranych do butów i kapeluszy. Wszędzie coś budowano, a mężczyźni w łachmanach gromadzili się przed placami budowy w poszukiwaniu pracy. Tam z kolei szły zakonnice obok dwóch wieśniaczek niosących na plecach wiązki drewna. Ostrzyżona na pazia dziewczynka śmiała się, jadąc na osiołku ciągniętym przez czarnoskórego mężczyznę. Po raz pierwszy w życiu Mathilde oddychała słonym atlantyckim powietrzem. Światło stało się mniej intensywne, bardziej różowe i aksamitne. Była śpiąca i już miała położyć głowę na ramieniu męża, gdy oznajmił, że dojechali.

Przez dwa dni nie wychodzili z pokoju. Mimo że była tak ciekawa ludzi i świata, nie chciała otworzyć okiennic. Nie mogła nasycić się dłońmi Amina, jego ustami, zapachem skóry. Zrozumiała teraz, że ten zapach miał coś wspólnego z powietrzem w tym kraju. Czuła się tak, jakby ją zauroczył, błagała, żeby został w niej jak najdłużej, nawet gdy spali lub rozmawiali.

Matka Mathilde mawiała, że ból i wstyd przypominają nam, że jesteśmy zwierzętami. Ale nikt nie mówił jej o tej przyjemności. W czasie wojny, w pełne rozpaczy i smutku wieczory, Mathilde doprowadzała się do orgazmu w zimnym łóżku w pokoju na piętrze. Gdy rozbrzmiewał alarm bombowy, kiedy słychać już było ryk samolotu, biegła nie w poszukiwaniu ratunku, ale by zaspokoić pożądanie. Za każdym razem, gdy się bała, szła na górę do swojego pokoju, którego drzwi nie zamykały się na klucz, lecz nie przejmowała się, że ktoś ją zobaczy. Zresztą inni woleli siedzieć razem w norach czy w piwnicach, chcieli umrzeć razem, jak zwierzęta. Kładła się na łóżku, a rozkosz była jedynym sposobem, by uciszyć strach, by go opanować, by pokonać wojnę. Leżąc w brudnej pościeli, myślała o mężczyznach przemierzających wszędzie równiny, uzbrojonych w karabiny, o mężczyznach pozbawionych kobiet, tak jak ona była pozbawiona mężczyzny. A kiedy się pieściła, wyobrażała sobie ogrom tego niezaspokojonego pożądania, głodu miłości i spółkowania, który ogarnął całą ziemię. Myśl o tej bezkresnej żądzy pogrążała ją w stanie ekstazy. Mathilde odrzucała głowę do tyłu i z zamglonym wzrokiem wyobrażała sobie, jak legiony mężczyzn przychodzą, biorą ją i dziękują jej. Dla niej strach łączył się z rozkoszą i w chwilach zagrożenia jej pierwszą myślą zawsze było to.

Po dwóch dniach i dwóch nocach Amin, wycieńczony z głodu i pragnienia, musiał prawie siłą wyciągnąć ją z łóżka, aby zgodziła się usiąść w hotelowym ogródku. I tam, gdy wino rozgrzewało jej serce, wciąż myślała o tym miejscu między udami, które Amin wkrótce miał znowu wypełnić. Ale jej mąż spoważniał. Pożarł pół kurczaka rękami i chciał rozmawiać o przyszłości. Nie wrócił z nią do pokoju i oburzył się, gdy zaproponowała mu sjestę. Kilkakrotnie wychodził gdzieś zadzwonić. Kiedy zapytała, z kim rozmawiał i kiedy opuszczą Rabat i hotel, odpowiadał mgliście. „Wszystko będzie dobrze – powtarzał. – Wszystko załatwię”.

Po tygodniu pobytu w hotelu, gdy Mathilde spędziła samotnie popołudnie, wszedł do pokoju zdenerwowany i poirytowany. Mathilde obsypała go pieszczotami i usiadła mu na kolanach. Zanurzył wargi w szklance z piwem, którą mu podała, i stwierdził:

– Mam złą wiadomość. Musimy poczekać kilka miesięcy, zanim będziemy się mogli wprowadzić do naszego domu. Rozmawiałem z najemcą. Odmawia opuszczenia gospodarstwa przed końcem umowy najmu. Próbowałem znaleźć mieszkanie w Meknesie, ale wciąż jest tam wielu uchodźców i nic nie da się wynająć za rozsądną cenę.

Mathilde się zaniepokoiła.

– Co w takim razie zrobimy?

– Na razie zamieszkamy u mojej matki.

Mathilde zerwała się na równe nogi i parsknęła śmiechem.

– Chyba nie mówisz poważnie?

Najwyraźniej uznała całą sytuację za komiczną i zabawną. Jak ktoś taki jak Amin, zdolny kochać się z nią tak jak on tamtej nocy, mógł wmawiać jej, że będą mieszkać u jego matki?

Ale Aminowi nie spodobał się ten żart. Nie wstał z uwagi na różnicę wzrostu między nim a żoną. Lodowatym tonem, ze wzrokiem wbitym w posadzkę z lastryka, oświadczył:

– Tak tutaj jest.

Często będzie słyszała to zdanie. Dokładnie w tamtym momencie zrozumiała, że jest obcą, kobietą, żoną, istotą zdaną na łaskę innych. Amin był teraz na swoim terenie, to on wyjaśniał zasady, tłumaczył, co należy robić, wyznaczał granice skromności, wstydu i przyzwoitości. W Alzacji podczas wojny był cudzoziemcem, przejezdnym, który nie powinien rzucać się w oczy. Kiedy poznała go jesienią 1944 roku, pełniła funkcję jego przewodniczki i opiekunki. Pułk Amina stacjonował w jej wsi, kilka kilometrów od Miluzy, i żołnierze przez wiele dni musieli czekać na rozkazy, zanim ruszyli na wschód. Ze wszystkich dziewcząt, które otoczyły jeepa w dniu ich przyjazdu, Mathilde była najwyższa. Miała szerokie ramiona i chłopięce łydki. Jej oczy były zielone jak fontanny w Meknesie i nie spuszczała wzroku z Amina. Podczas długiego tygodnia, który spędził we wsi, towarzyszyła mu na spacerach, przedstawiała swoich przyjaciół i uczyła go grać w karty. Był od niej co najmniej o głowę niższy i miał najciemniejszą skórę, jaką można sobie wyobrazić. Był taki przystojny, że bała się, iż ktoś jej go odbierze. Bała się, że jest tylko złudzeniem. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie czuła. Ani w obecności nauczyciela fortepianu, gdy miała czternaście lat, ani swojego kuzyna Alaina, który wkładał jej rękę pod sukienkę i kradł dla niej czereśnie nad Renem. Ale kiedy przyjechała tutaj, na jego ziemię, poczuła się bezradna.

*

Trzy dni później wsiedli do ciężarówki, a kierowca zgodził się zawieźć ich do Meknesu. Smród w szoferce i zły stan drogi przyprawiały Mathilde o mdłości. Dwa razy zatrzymywali się na skraju rowu, żeby mogła zwymiotować. Bladą i wyczerpaną Mathilde, wpatrzoną w krajobraz pozbawiony w jej oczach sensu oraz piękna, ogarnęła melancholia. Spraw, pomyślała, by ten kraj nie był dla mnie wrogi. Czy ten świat wyda mi się kiedyś bliski? Kiedy dotarli do Meknesu, była już noc i w przednią szybę ciężarówki bębnił rzęsisty lodowaty deszcz.

– Jest już za późno, by przedstawić cię matce – stwierdził Amin. – Prześpimy się w hotelu.

Miasto zdało jej się ciemne i wrogie. Amin objaśnił jej topografię zgodną z zasadami ustalonymi przez marszałka Lyauteya na początku protektoratu. Ścisły podział na medynę, której dawne zwyczaje należało zachować, i na miasto europejskie, którego ulice nosiły nazwy miast francuskich i które miało być laboratorium nowoczesności. Ciężarówka wysadziła ich na dole, na lewym brzegu wadi Bu Fakran przy wjeździe do tubylczego miasta. Tam w dzielnicy Birrima mieszkała rodzina Amina, dokładnie naprzeciwko mallahu. Wzięli taksówkę, by dostać się na drugą stronę rzeki. Długa droga pięła się pod górę, minęli boiska sportowe i przejechali przez coś w rodzaju strefy buforowej, ziemi niczyjej, dzielącej miasto na dwie części, gdzie nie wolno było nic budować. Amin pokazał jej Camp Poublan, bazę wojskową górującą nad arabskim miastem i śledzącą każde jego drgnienie.

Zameldowali się w przyzwoitym hotelu, a recepcjonista z przezornością urzędnika sprawdził ich dokumenty i akt małżeństwa. Na schodach prowadzących do pokoju omal nie doszło do kłótni, ponieważ boy hotelowy z uporem zwracał się do Amina po arabsku, a on odpowiadał mu po francusku. Nastolatek rzucał Mathilde dwuznaczne spojrzenia. On sam musiał przedstawić władzom odpowiedni papierek, aby udowodnić, że ma prawo chodzić nocą po ulicach nowego miasta, więc miał za złe Aminowi, że sypia z wrogiem i swobodnie się przemieszcza. Ledwie postawili bagaże w pokoju, Amin z powrotem włożył płaszcz i kapelusz.

– Idę się przywitać z rodziną. Zaraz wrócę.

Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, trzasnął drzwiami i usłyszała, jak zbiega po schodach.

Mathilde usiadła na łóżku, przyciskając kolana do piersi. Co ona tu robi? Mogła za to winić tylko siebie i własną próżność. To ona chciała przeżyć przygodę, to ona odważnie weszła w to małżeństwo, którego egzotyki zazdrościły jej przyjaciółki z dzieciństwa. Teraz mogła być obiektem każdej kpiny, każdej zdrady. Może Amin poszedł do swojej kochanki? Może nawet jest żonaty, skoro, jak powiedział jej z zakłopotaniem ojciec, tutejsi mężczyźni są poligamistami? Być może grał w karty w bistro kilka kroków dalej, chwaląc się przed kolegami, że wymknął się namolnej żonie. Rozpłakała się. Było jej wstyd, że panikuje, ale zapadł już zmrok, a ona nie wiedziała, gdzie jest Amin. Jeśli nie wróci, będzie zupełnie zagubiona, bez pieniędzy i bez znajomych. Nie wiedziała nawet, jak nazywa się ulica, przy której stoi hotel.

Kiedy Amin zjawił się trochę przed północą, leżała rozczochrana, z zaczerwienioną zapłakaną twarzą. Chwilę trwało, zanim otwarła drzwi drżąca, a on pomyślał, że coś się stało. Rzuciła mu się w ramiona i próbowała wytłumaczyć swój strach, tęsknotę i szaleńczy dojmujący niepokój. Nie rozumiał jej, ciało wczepionej w niego żony wydało mu się strasznie ciężkie. Pociągnął ją w stronę łóżka, na którym usiedli obok siebie. Szyja Amina była mokra od łez wylanych przez Mathilde, która się uspokoiła, oddychała już wolniej, kilka razy pociągnęła nosem. Amin podał jej chusteczkę schowaną w rękawie. Powoli pogłaskał ją po plecach i powiedział:

– Nie zachowuj się jak dziecko. Jesteś teraz moją żoną. Twoje życie jest tutaj.

Dwa dni później wprowadzili się do domu w Birrimie. W wąskich uliczkach starego miasta Mathilde kurczowo ściskała ramię męża, bojąc się zgubić w labiryncie, w którym tłoczyły się tłumy sklepikarzy, sprzedawcy warzyw z krzykiem zachwalali towar. Za ciężkimi, nabijanymi ćwiekami drzwiami domu czekała na nią rodzina. Matka, Mujlala, stała na środku patia. Miała na sobie elegancki jedwabny kaftan, jej włosy okrywała szmaragdowozielona chusta. Na tę okazję wyjęła z cedrowej skrzyni starą złotą biżuterię: bransolety na kostki, grawerowaną fibulę i naszyjnik tak ciężki, że jej drobne ciało lekko pochylało się do przodu. Kiedy weszli, rzuciła się na syna i pobłogosławiła go. Uśmiechnęła się do Mathilde, która chwyciła ją za ręce i wpatrywała się w piękną brązową twarz z lekko zarumienionymi policzkami.

– Mówi witaj – przetłumaczyła Salma, młodsza siostra Amina, która właśnie skończyła dziewięć lat. Za nią, z rękami za plecami i spuszczonym wzrokiem, stał Umar, chudy milczący nastolatek.

*

Mathilde musiała się przyzwyczaić do życia w ciasnocie, do domu, w którym materace pełne były pluskiew i innego robactwa i nie dało się nie słyszeć odgłosów ciała i chrapania. Szwagierka wchodziła znienacka do jej pokoju i rzucała się na łóżko, powtarzając kilka francuskich słów, których nauczyła się w szkole. W nocy do Mathilde dochodziły krzyki Dżalila, najmłodszego z braci. Mieszkał zamknięty na piętrze, jedynie w towarzystwie lustra, którego nigdy nie spuszczał z oczu. Ciągle palił sibsi, a zapach kifu unosił się w korytarzu i przyprawiał ją o zawrót głowy.

Przez cały dzień po wewnętrznym ogródku, gdzie pokryty kurzem bananowiec walczył o przetrwanie, snuły się hordy wychudzonych kotów. W głębi patia wykopano studnię, z której służąca, dawna niewolnica, czerpała wodę dla domowników. Amin powiedział Mathilde, że Yasmine pochodzi z Afryki, być może z Ghany, i że Kaddur Balhadżdż kupił ją dla żony na targu w Marrakeszu.

W listach do siostry Mathilde kłamała. Udawała, że jej życie przypomina powieści Karen Blixen, Alexandry David-Néel, Pearl Buck. W każdym wymyślała przygody, w których odgrywała pierwszoplanową rolę w zetknięciu z sympatyczną i przesądną ludnością tubylczą w tle. Opisywała, jak siedzi w wysokich butach i kapeluszu, wyniosła, na grzbiecie arabskiego konia pełnej krwi. Chciała, żeby Irène była zazdrosna, żeby cierpiała, czytając każde słowo, żeby umierała z zawiści, wpadała w furię. Mathilde mściła się na autorytarnej sztywnej starszej siostrze, która przez całe życie traktowała ją jak dziecko i tak często z radością publicznie upokarzała. „Głupiutka Mathilde”, „Bezwstydna Mathilde”, mówiła bez czułości i pobłażania w głosie. Mathilde zawsze uważała, że siostrze nie udało się jej zrozumieć i że trzymała ją w niewoli despotycznego uczucia.

Kiedy wyjechała do Maroka, kiedy uciekła z miasteczka, od sąsiadów i przyszłości, która była jej pisana, Mathilde poczuła, że odniosła zwycięstwo. Początkowo wysyłała entuzjastyczne listy opisujące jej życie w domu w medynie. Podkreślała tajemniczość zaułków Birrimy, wyolbrzymiając brud na ulicach, hałas i smród osłów wożących mężczyzn i ich towary. Dzięki jednej z zakonnic z pensji trafiła na książeczkę o Meknesie z rycinami Delacroix. Położyła pożółkłą książkę na stoliku nocnym i postanowiła ją sobie przyswoić. Nauczyła się na pamięć fragmentów tekstów Pierre’a Lotiego, które uważała za tak poetyckie, i zachwycała się na myśl o tym, że pisarz spał kilka kilometrów dalej i oglądał mury i zbiornik Agdal.

Opowiadała o hafciarzach, kotlarzach i tokarzach siedzących po turecku w sklepikach wydrążonych pod ziemią. Opowiadała o procesjach bractw na placu Al-Hadim, o korowodach wróżbitek i uzdrowicieli. W jednym z listów poświęciła niemal stronę na opis kramu znachora sprzedającego czaszki hieny, zasuszone wrony, nogi jeża i jad węża. Myślała, że zaimponuje Irène i swojemu ojcu Georges’owi i że w łóżkach na piętrze mieszczańskiego domu będą jej zazdrościć, iż porzuciła nudę dla przygody, wygodę dla życia rodem z powieści.

Wszystko w tym krajobrazie było nieoczekiwane, inne od tego, co znała do tej pory. Potrzebowałaby nowych słów, całego odartego z przeszłości słownika, aby opisać odczucia, światło tak silne, że żyło się, mrużąc oczy; aby wyrazić ogarniające ją dzień po dniu zdumienie w obliczu tak wielkiej tajemnicy i tak wielkiego piękna. Nic, ani kolor drzew, ani nieba, ani nawet smak wiatru na języku i wargach nie było jej znajome. Wszystko się zmieniło.

W pierwszych miesiącach pobytu w Maroku Mathilde spędzała dużo czasu za małym biurkiem ustawionym przez teściową w ich mieszkaniu. Starsza kobieta traktowała ją z rozczulającym szacunkiem. Po raz pierwszy w życiu Mujlala żyła pod jednym dachem z wykształconą kobietą i gdy widziała Mathilde pochyloną nad brązową papeterią, czuła ogromny podziw dla synowej. Zabroniła hałasować na korytarzach i zmusiła Salmę, by przestała biegać między piętrami. Nie pozwalała też Mathilde spędzać czasu w kuchni, bo uważała, że to nie jest miejsce dla Europejki potrafiącej czytać gazety i wertować powieści. Mathilde zamykała się więc w sypialni i pisała. Rzadko czerpała z tego przyjemność, gdyż za każdym razem, gdy zaczynała opisywać jakiś krajobraz lub przywoływać scenę z życia, odnosiła wrażenie, że brakuje jej słownictwa. Wciąż potykała się o te same słowa, ciężkie i nudne, i wtedy niejasno dostrzegała, że język jest ogromnym polem, bezkresnym placem zabaw, który ją przeraża i oszałamia. Tak wiele było do opowiedzenia, że chciałaby być Maupassantem, by opisać żółć pokrywającą mury medyny, oddać ożywienie chłopców bawiących się na ulicach, po których kobiety spowite w białe ha’iki sunęły jak duchy. Przywoływała egzotyczne słownictwo – była pewna, że spodoba się jej ojcu. Mówiła o razziach, fellahach, dżinnach i wielobarwnych zillidżach.

Ale chciałaby pisać bez żadnych barier, bez żadnych przeszkód. Chciałaby wyrazić wszystko tak, jak widziała. Opisać dzieci z głowami ogolonymi z powodu łupieżu, biegających ulicami chłopców, którzy krzyczeli i bawili się, oglądali za nią, przystawali i patrzyli na nią ciemnym spojrzeniem, spojrzeniem dorosłych. Pewnego dnia z głupoty wsunęła monetę do ręki chłopcu w krótkich spodenkach, nie miał jeszcze pięciu lat i nosił na głowie za duży tarbusz. Był nie większy niż jutowe worki soczewicy lub kaszy manny wystawione przez sprzedawcę przed sklepem, a Mathilde zawsze marzyła, by zanurzyć w nich rękę.

– Kup sobie piłkę – powiedziała i poczuła, jak puchnie z dumy i radości.

Chłopiec jednak coś krzyknął i wtedy ze wszystkich sąsiednich ulic zbiegły się dzieci, i rzuciły się na Mathilde jak rój owadów. Przywoływały imię Boga, padały słowa po francusku, ale ona nic nie rozumiała i musiała uciekać obrzucana szyderczymi spojrzeniami przechodniów, którzy myśleli sobie: To ją oduczy głupiej dobroczynności. Chciałaby obserwować z daleka to wspaniałe życie, być niewidzialna. Jej wzrost, biała skóra i status cudzoziemki trzymały ją z dala od sedna rzeczy, od ciszy sprawiającej, że czujemy się jak w domu. Wdychała zapach skóry w wąskich uliczkach, zapach drewna i świeżego mięsa, mieszanki stęchłej wody i przejrzałych gruszek, oślego łajna i trocin. Ale brakowało jej słów, by to opisać.

Kiedy znudziło ją pisanie lub czytanie po raz kolejny znanych na pamięć powieści, kładła się na tarasie, gdzie prano bieliznę i suszono mięso. Wsłuchiwała się w rozmowy na ulicy, w śpiewy kobiet za okiennicami, za którymi przyszło im żyć. Patrzyła na nie jak na linoskoczków, gdy czasem przeskakiwały z jednego tarasu na drugi, omal nie skręcając sobie karku. Dziewczęta, służące, żony krzyczały, tańczyły, zwierzały się sobie na dachach, opuszczały je tylko w nocy lub w południe, gdy słońce zbyt mocno grzało. Ukryta za niskim murkiem Mathilde wykrzykiwała nieliczne znane jej obelgi, by doskonalić akcent, a przechodnie podnosili głowy i rewanżowali jej się tym samym. Allah atik tifus!1. Pewnie brali ją za chłopca strojącego sobie z nich żarty, za łobuza zżeranego nudą od ciągłego kręcenia się matce pod nogami. Bez przerwy nastawiała ucha i chłonęła słownictwo z szybkością, która zaskoczyła wszystkich.

– Jeszcze wczoraj nic nie rozumiała! – zdziwiła się Mujlala i od tej pory zwracali uwagę na to, co przy niej mówią.

*

Mathilde arabskiego nauczyła się w kuchni. W końcu dopięła swego i Mujlala zgodziła się, by siedziała i patrzyła. Kobiety mrugały do niej, uśmiechały się i śpiewały. Najpierw poznała słowa pomidor, olej, woda i chleb. Opanowała określenia na gorąco i zimno, nazwy przypraw, a następnie związane z klimatem: susza, deszcz, mróz, gorący wiatr, a nawet burza piaskowa. Dzięki temu słownictwu mogła również mówić o ciele i o miłości. Salma uczyła się w szkole francuskiego, więc pełniła funkcję tłumaczki. Gdy Mathilde schodziła na śniadanie, często zastawała ją śpiącą na sofie w salonie. Beształa Mujlalę, której nie obchodziło, czy jej córka zdobywa wykształcenie, czy ma dobre stopnie i czy jest pilna. Pozwalała małej spać jak suseł i nie miała serca budzić jej wcześnie do szkoły. Mathilde próbowała kiedyś przekonać Mujlalę, że dzięki edukacji Salma może zdobyć niezależność i wolność. Stara kobieta zmarszczyła jednak brwi. Jej zwykle miła twarz pociemniała i miała za złe nasranijji2, że ją poucza.

– Dlaczego pozwala jej mama opuszczać lekcje? Naraża mama na szwank jej przyszłość.

Jaką przyszłość ma na myśli ta Francuzka?, zastanawiała się Mujlala. Co z tego, że Salma spędza dzień w domu i uczy się wypychać jelita i je zszywać, zamiast zaczerniać kartki zeszytu? Mujlala miała za dużo dzieci, za dużo zmartwień. Pochowała męża i kilkoro niemowląt. Salma była dla niej darem, wytchnieniem, ostatnią okazją, jaką dało jej życie, by okazać czułość i wyrozumiałość.

W czasie swojego pierwszego ramadanu Mathilde zdecydowała się również pościć, a mąż podziękował jej, że przestrzega ich zwyczajów. Co wieczór piła harirę, która jej nie smakowała, wstawała przed świtem, żeby jeść daktyle i popijać je zsiadłym mlekiem. Podczas świętego miesiąca Mujlala nie wychodziła z kuchni, a Mathilde, osoba łakoma i pozbawiona silnej woli, nie mogła zrozumieć, jak można odmawiać sobie jedzenia i spędzać całe dnie w zapachu tażinów i chleba. Kobiety od świtu do zmierzchu wałkowały masę migdałową i maczały smażone placki w miodzie. Ugniatały nasiąknięte tłuszczem ciasto i rozciągały je, aż stało się cienkie jak papier. Nie bały się dotykać ani zimnego, ani gorącego, kładły dłonie na rozgrzanych płytach. Zbladły od postu, a Mathilde się zastanawiała, jak mogą oprzeć się pokusie w przegrzanej kuchni, gdzie zapach zupy przyprawiał o zawrót głowy. Ona w ciągu tych długich dni wyrzeczeń nie była w stanie myśleć o niczym innym poza tym, co będzie jadła, gdy zapadnie zmierzch. Ślina napływała jej do ust, kiedy z zamkniętymi oczami leżała na jednej z wilgotnych sof w salonie. Walczyła z bólem głowy, wyobrażając sobie parujące kromki chleba, smażone jajka z wędzonym mięsem, rożki gazeli maczane w herbacie.

Potem, gdy rozlegało się wezwanie do modlitwy, kobiety stawiały na stole dzbanek mleka, jajka na twardo, miskę parującej zupy i daktyle, które otwierały paznokciami. Mujlala dbała o każdego; faszerowała gołąbki mięsem i dodawała pieprzu do tych dla młodszego syna, bo lubił, gdy paliło go w język. Wyciskała pomarańcze dla Amina, gdyż niepokoiła się o jego zdrowie. Stojąc na progu salonu, czekała, aż mężczyźni, jeszcze ze śladami drzemki na twarzach, połamią chleb, obiorą jajko na twardo, opadną na poduszki, a potem wreszcie szła do kuchni, by się posilić. Mathilde nie mogła tego zrozumieć. Powtarzała: „To niewolnictwo! Ona gotuje cały dzień i jeszcze musi czekać, aż zjecie! W głowie mi się to nie mieści”. Oburzała się tak w obecności Salmy, która śmiała się, siedząc na parapecie w kuchni.

Wykrzyczała swój gniew do Amina i powtórzyła to po święcie Id al-Adha, które stało się powodem straszliwej kłótni. Za pierwszym razem Mathilde milczała, jakby skamieniała na widok rzeźników w zakrwawionych fartuchach. Z tarasu na dachu obserwowała ciche uliczki medyny, po których poruszały się sylwetki owych katów, a potem chłopców krążących między domami a piecem. Strumienie gorącej bulgoczącej krwi płynęły od domu do domu. W powietrzu unosiła się woń surowego mięsa, a na żelaznych hakach na drzwiach domów wieszano wełniste skóry zwierząt. To dobry dzień, by popełnić morderstwo, pomyślała Mathilde. Na innych tarasach, w królestwie kobiet, widać było nieustanną krzątaninę. Cięły, patroszyły, oskórowywały, ćwiartowały. Zamykały się w kuchni, by oczyścić wnętrzności, pozbyć się zapachu łajna, a następnie wypchać jelita, zaszyć je i długo smażyć w ostrym sosie. Tłuszcz należało oddzielić od mięsa, głowę ugotować, bo nawet oczy zostaną zjedzone przez najstarszego syna, który wbije palec wskazujący w czaszkę i wyjmie z niej lśniące kule. Kiedy przyszła do Amina, aby mu powiedzieć, że to „święto dzikusów”, „rytuał ludzi okrutnych”, że o mdłości ją przyprawia surowe mięso i krew, wzniósł drżące ręce do nieba i nie rozkwasił nimi ust żony tylko dlatego, że był to dzień święty i jego powinnością wobec Boga było zachować spokój i okazać miłosierdzie.

*

Na zakończenie każdego listu Mathilde prosiła Irène o książki. Powieści przygodowe, zbiory opowiadań, których akcja toczyłaby się w zimnych odległych krajach. Nie przyznała się, że nie chodzi już do księgarni w centrum europejskiego miasta. Nienawidziła tej dzielnicy plotek, żon kolonistów i wojskowych i była gotowa zabić kogoś na ulicach budzących tyle złych wspomnień. Pewnego dnia we wrześniu 1947 roku, będąc w siódmym miesiącu ciąży, znalazła się na avenue de la République nazywanej przez większość mieszkańców Meknesu po prostu „Aleją”. Było gorąco i spuchły jej nogi. Pomyślała, że pójdzie do kina Empire albo odpocznie w ogródku Roi de la Bière. Wtedy popchnęły ją dwie młode kobiety. Ta z ciemniejszymi włosami parsknęła śmiechem: „Patrz na nią. Arab zrobił jej dziecko”. Mathilde się odwróciła i chwyciła młodą kobietę za rękaw, ale ta się jej wyrwała. Gdyby nie brzuch, gdyby upał nie był tak dokuczliwy, Mathilde by za nią pobiegła. Dopadłaby ją. Odegrałaby się za wszystkie otrzymane w życiu ciosy. Jako bezczelna dziewczynka, rozwiązła nastolatka, niepokorna żona znosiła policzki i szykany, wściekłość tych, którzy chcieli zrobić z niej szanującą się kobietę. Te dwie nieznajome zapłaciłyby za tresurę, jaką Mathilde znosiła przez całe życie.

Choć może się to zdawać dziwne, Mathilde nigdy nie przyszło do głowy, że Irène lub Georges jej nie wierzą, a tym bardziej że kiedykolwiek mogliby ją odwiedzić. Kiedy wiosną 1949 roku zamieszkała na wsi, uznała, że może swobodnie kłamać na temat swojego życia jako właścicielki ziemskiej. Nie przyznała się, że tęskni za gwarem medyny, że ciasnota, którą kiedyś przeklinała, teraz wydawała się jej godna pozazdroszczenia. Często pisała: „Szkoda, że nie widziałaś, jak ja…” i nie zdawała sobie sprawy, że przyznaje się tym samym do ogromnej samotności. Było jej smutno z powodu tych wszystkich pierwszych razów, które nikogo poza nią nie interesowały, z powodu życia bez widzów. Po co żyć, myślała, jeśli nie po to, by być widzianą?

Listy kończyła słowami „Kocham Was” lub „Tęsknię za Wami”, ale nigdy nie wspominała o nostalgii za krajem. Nie uległa pokusie, by napisać im, że bociany przylatujące do Meknesu na początku zimy pogrążały ją w intensywnej melancholii. Ani Amin, ani ludzie z gospodarstwa nie podzielali jej miłości do zwierząt, a kiedy pewnego dnia opowiedziała mężowi o kiciusiu z dzieciństwa, przewrócił oczami na taką ckliwość. Przygarniała koty i oswajała je chlebem maczanym w mleku, a kiedy berberyjskie kobiety patrzyły na nią i uznawały, że marnuje chleb dla kota, myślała: „Trzeba im wynagrodzić utraconą miłość, tak bardzo im jej brakowało”.

Po co miałaby mówić Irène prawdę? Opowiadać, że całe dnie spędza, pracując jak szalona, jak wariatka, z dwuletnim dzieckiem na plecach? Jaką poezję mogłaby wydobyć z długich nocy kaleczenia sobie palców igłą, gdy szyła A’iszy ubrania, by wyglądały jak nowe? Przy świecy, w smrodzie taniego wosku przyprawiającego ją o mdłości, wycinała wykroje ze starych czasopism i szyła z niezwykłym poświęceniem wełniane majteczki. W upalnym sierpniu usiadła w halce na gołej cementowej podłodze i z pięknej bawełnianej tkaniny uszyła dla córki sukienkę. Nikt nie dostrzegł, jaka jest piękna, nikt nie zauważył drobnych detali w plisach, węzła nad kieszeniami, podkreślającej całość czerwonej podszewki. Umierała z powodu obojętności ludzi na piękno rzeczy.

Amin pojawiał się w jej opowieściach bardzo rzadko. Mąż był postacią drugoplanową, otoczoną atmosferą tajemniczości. Chciała, aby Irène sądziła, że ich miłość jest tak gorąca, iż nie może się nią podzielić ani ująć jej w słowa. Jej milczenie niosło w sobie lubieżne aluzje, niedopowiedzenia można było poczytywać za skromność, a nawet za dowód taktu. Bo Irène, która tuż przed wojną się zakochała i wyszła za mąż za skrzywionego przez skoliozę Niemca, owdowiała po zaledwie trzech miesiącach. Kiedy Amin pojawił się we wsi, Irène patrzyła z zazdrością na siostrę drżącą pod wpływem dotyku Afrykanina. Na małą Mathilde z szyją pokrytą czarnymi malinkami.

Jak mogła wyznać, że poznany w czasie wojny mężczyzna nie jest już taki sam? Pod ciężarem trosk i upokorzeń Amin się zmienił i sposępniał. Ile razy czuła na sobie ciężkie spojrzenia przechodniów, gdy szła z nim pod ramię? Dotyk jego skóry wydawał jej się wówczas gorący i nieprzyjemny, a ona, z pewnego rodzaju obrzydzeniem, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że mąż jest kimś obcym. Powtarzała sobie, że trzeba dużo miłości, więcej, niż jest w stanie poczuć, żeby znosić ludzką pogardę. Trzeba było mocnej, ogromnej, niewzruszonej miłości, aby znieść wstyd, gdy Francuzi zwracali się do niego per ty, gdy policjanci prosili go o dokumenty, gdy przepraszali, zauważywszy jego medale wojenne lub doskonałą znajomość języka. „Ale z panem, drogi przyjacielu, to co innego”. A Amin się uśmiechał. W obecności innych utrzymywał, że nie ma problemu z Francją, bo przecież o mało za nią nie zginął. Ale gdy tylko zostawali sami, zamykał się w sobie i roztrząsał swój wstyd, że jest tchórzem i zdradza własny naród. Wchodził do domu, otwierał szafki i wyrzucał na podłogę wszystko, co wpadło mu w ręce. Mathilde również była porywcza i pewnego dnia w połowie kłótni, kiedy krzyczał: „Nie odzywaj się, wstyd mi za ciebie”, otworzyła lodówkę i chwyciła miskę dojrzałych brzoskwiń, z których zamierzała zrobić konfiturę. Rzuciła przejrzałe owoce Aminowi w twarz, nie zauważywszy, że przygląda się im A’isza zdumiona widokiem ojca w takim stanie, z włosami i szyją ociekającymi sokiem.

Amin rozmawiał z nią tylko o pracy. O robotnikach, kłopotach, cenie pszenicy, prognozie pogody. Kiedy przyjeżdżali do nich w odwiedziny krewni, siadali w saloniku i gdy zapytali go już ze trzy, cztery razy o zdrowie, w milczeniu pili herbatę. Mathilde uważała ich wszystkich za obrzydliwie prostackich i pospolitych i to bolało ją bardziej niż tęsknota za krajem czy samotność. Chciałaby opowiedzieć o swoich uczuciach, o nadziejach, o nachodzących ją lękach, równie bezsensownych jak wszystkie lęki. Czy on nie ma żadnego życia wewnętrznego?, zastanawiała się, patrząc, jak Amin je bez słowa, nie odrywając wzroku od ugotowanego przez służącą tażinu z ciecierzycy ze zbyt tłustym sosem, który napawał Mathilde obrzydzeniem. Amina interesowało tylko gospodarstwo i praca. A nie śmiech, taniec, nicnierobienie czy rozmowy. Tu się nie rozmawiało. Jej mąż był surowy jak kwakier. Zwracał się do niej, jakby była dziewczynką, którą trzeba wychować. Uczyła się dobrych manier w tym samym czasie co A’isza i musiała przytakiwać, kiedy Amin tłumaczył: „Tego się nie robi” albo: „Nie stać nas na to”. Kiedy przyjechała do Maroka, przypominała jeszcze dziecko. I w ciągu kilku miesięcy musiała nauczyć się znosić samotność i życie domowe, brutalność mężczyzny i obcość kraju. Przeniosła się z domu ojca do domu męża, ale czuła, że nie zyskała żadnej niezależności ani władzy. Ledwo mogła zarządzać Tamo, młodą służącą. Ale matka Tamo, Ito, czuwała i w jej obecności Mathilde nigdy nie odważyła się podnieść głosu. Nie potrafiła też wykazać się cierpliwością i talentem pedagogicznym w stosunku do swojego dziecka. Przechodziła od najczulszych pieszczot do histerycznego gniewu. Czasami patrzyła na córeczkę i macierzyństwo wydawało jej się potworne, okrutne, nieludzkie. Jak dziecko może wychowywać inne dzieci? Rozerwano jej młode ciało i wyciągnięto z niego niewinną ofiarę, której nie umiała bronić.

Kiedy Amin się z nią ożenił, Mathilde miała zaledwie dwadzieścia lat i wtedy się tym nie martwił. Uznawał nawet młodość żony za uroczą, jej wielkie zachwycone i zaskoczone wszystkim oczy, jeszcze niepewny głos, język ciepły i miękki jak u dziewczynki. Miał dwadzieścia osiem lat, czyli niewiele więcej, ale później będzie musiał przyznać, że jego wiek nie ma nic wspólnego z niepokojem, jaki czasem wzbudza w nim żona. Był mężczyzną i poznał wojnę. Pochodził z kraju, w którym Bóg i honor znaczą jedno, a w dodatku stracił ojca, co zmuszało go do pewnej powagi. To, co go urzekło, gdy byli jeszcze w Europie, zaczęło mu ciążyć, a potem go drażnić. Mathilde była kapryśna i frywolna. Amin miał jej za złe, że nie umie być twardsza, bardziej odporna. Nie miał czasu ani zdolności, by ją pocieszać. Jej łzy! Ileż łez wylała od przyjazdu do Maroka! Płakała przy najmniejszej przykrości, ciągle wybuchała płaczem i to go irytowało. „Przestań płakać. Moja matka straciła dzieci, owdowiała w wieku czterdziestu lat, a płakała w swoim życiu mniej niż ty przez ostatni tydzień. Przestań już, przestań!” Kobiety z Europy, myślał, nie chcą pogodzić się z rzeczywistością.

Za często płakała, za często lub nie w porę się śmiała. Kiedy się poznali, spędzali popołudnia, leżąc w trawie nad Renem. Mathilde opowiadała mu o swoich marzeniach, a on ją zachęcał, nie myśląc o konsekwencjach, nie oceniając jej próżności. Bawiła go, a on nie umiał się śmiać z odsłoniętymi zębami, zawsze zakrywał ręką usta, jakby uważał, że radość jest ze wszystkich uczuć najbardziej wstydliwa i wyuzdana. Potem, w Meknesie, wszystko się zmieniło, a przy rzadkich okazjach, gdy szli razem do kina Empire, wychodził z seansu w złym humorze, obrażony na żonę, która chichotała i próbowała zasypać go pocałunkami.

Mathilde pragnęła chodzić do teatru, słuchać muzyki na cały regulator, tańczyć w saloniku. Marzyła o pięknych sukniach, bankietach, podwieczorkach tanecznych, przyjęciach pod palmami. Chciała iść w sobotę na bal w Café de France, w niedzielę jechać do doliny Heureuse i zapraszać przyjaciół na herbatę. Z czułą nostalgią wspominała organizowane przez jej rodziców przyjęcia. Bała się, że czas płynie zbyt szybko, że bieda i ciężka praca będą trwały, a gdy nadejdzie odpoczynek, będzie za stara na suknie i cień palm.

Pewnego wieczoru, kiedy dopiero od niedawna mieszkali na wsi, Amin przeszedł przez kuchnię w niedzielnym ubraniu, mijając Mathilde, która gotowała kolację dla A’iszy. Spojrzała na męża zdumiona, wahając się, czy ma się cieszyć, czy złościć.

– Wychodzę – oświadczył. – Starzy kumple z garnizonu są w mieście. – Pochylił się nad A’iszą, by pocałować ją w czoło.

Mathilde się wyprostowała. Zawołała Tamo, która sprzątała podwórko, i włożyła jej dziecko w ramiona. Pewnym głosem zapytała:

– Mam się przebrać czy to nie jest konieczne?

Amin zaniemówił. Wybąkał coś o spotkaniu w męskim gronie i że nie jest to odpowiednie miejsce dla kobiet.

– Jeśli nie jest odpowiednie dla mnie, nie sądzę, by było odpowiednie dla ciebie.

I Amin, nie rozumiejąc, co się dzieje, nie zaprotestował, gdy Mathilde rzuciła fartuch na krzesło w kuchni i szczypała się w policzki, żeby ożywić cerę.

W samochodzie nie odezwał się ani słowem, siedział z ponurą miną skupiony na drodze, wściekły na Mathilde i na własną słabość. A ona mówiła, uśmiechała się, udawała, że nie widzi, iż narzuca mu swoją obecność. Przekonywała samą siebie, że lekkością uda jej się rozładować atmosferę, była łagodna, buntownicza i swobodna. Dotarli do miasta, a on nie otwarł ust. Zaparkował, pospiesznie wysiadł z samochodu i skierował się bardzo szybkim krokiem w stronę kawiarnianego ogródka. Jakby miał płonną nadzieję, że zgubi ją na ulicach europejskiego miasta, albo jakby po prostu nie chciał poczuć upokorzenia, przybywając pod ramię z żoną.

Dogoniła go tak szybko, że nie zdążył niczego wyjaśnić czekającym na niego kolegom. Mężczyźni wstali i przywitali się z Mathilde z nieśmiałością i szacunkiem. Jej szwagier Umar wskazał jej sąsiednie krzesło. Wszyscy mężczyźni byli eleganccy, włożyli marynarki, wypomadowali włosy. Zamówili coś do picia u jowialnego Greka prowadzącego tę kawiarnię niemal od dwudziestu lat. Jedną z niewielu w mieście, gdzie nie było segregacji, gdzie Arabowie pili alkohol przy stoliku z Europejczykami, gdzie kobiety, które nie były prostytutkami, przychodziły umilać wieczory. Ogródek na rogu dwóch ulic zasłaniały wysokie rozłożyste drzewka pomarańczowe. Człowiek czuł się tam odgrodzony od świata i bezpieczny. Amin i jego koledzy pili, ale odzywali się rzadko. Długie chwile ciszy przeplatały się z cichym śmiechem lub jakąś anegdotą. Tak było zawsze, ale Mathilde o tym nie wiedziała. Nie mogła uwierzyć, że tak właśnie wyglądają wieczory Amina w męskim gronie, wieczory, których tak bardzo mu zazdrościła i które tak bardzo zaprzątały jej myśli. Sądziła, że to z jej winy impreza się nie udała. Chciała coś powiedzieć. Piwo dodało jej odwagi i nieśmiałym głosem przywołała wspomnienie z rodzinnej Alzacji. Lekko drżała, z trudem znajdowała słowa, a jej opowieść okazała się nieciekawa i nikogo nie rozśmieszyła. Amin spojrzał na nią z pogardą, która złamała jej serce. Nigdy wcześniej nie czuła się do tego stopnia intruzem.

Na chodniku naprzeciwko latarnia uliczna zaczęła migotać, po czym zgasła. Ogródek, słabo oświetlony kilkoma świecami, nabrał nowego uroku, a ciemność uspokoiła Mathilde, która miała teraz wrażenie, że o niej zapomniano. Obawiała się chwili, kiedy Amin postanowi skrócić wieczór, zakończyć tę niezręczną sytuację, i powie do niej: „Chodźmy”. Była pewna, że czeka ją scena, krzyki, policzek, czoło przyciśnięte do szyby. Korzystała więc z cichego gwaru miasta, przysłuchiwała się rozmowom przy stoliku i zamknęła oczy, by lepiej słyszeć muzykę w tle. Chciała, żeby to trwało trochę dłużej, nie miała ochoty wracać do domu.

Atmosfera