Cudzoziemka - Maria Kuncewiczowa - ebook + książka

Cudzoziemka ebook

Maria Kuncewiczowa

4,1

Opis

Unikalny w polskiej literaturze portret psychologiczny nieszczęśliwej kobiety.

Sześćdziesięcioletnia Róża Żabczyńska jako młoda osoba straciła wszystko, co było dla niej ważne – miłość, ojczyznę, karierę muzyczną. Wszędzie czuła się obca. Poczucie zawodu i niespełnienia sprawiło, że przez całe życie pielęgnowała w sobie nienawiść i krzywdziła nawet najbliższych.

Maria Kuncewiczowa kreśli poruszający portret kobiety dążącej do nieosiągalnego, która musi znaleźć sposób na pogodzenie się ze światem. Cudzoziemka została przetłumaczona na szesnaście języków i zdobyła uznanie krytyków w kraju i za granicą. Opublikowana po raz pierwszy w 1936 roku, do dziś pozostaje aktualna.

 

„Mówili o niej: histeryczka, egoistka, niedojrzała. Róża Żabczyńska faktycznie nie jest miła – ale może ma prawo? Czy jako żonie i matce nie wolno jej tęsknić za osobistym spełnieniem? Pragnąć być kimś innym i odczuwać więcej? I czy to, że nie potrafi pokochać córki poczętej w wyniku gwałtu małżeńskiego, naprawdę robi z niej potwora? Cudzoziemka zasługuje na nowe odczytanie w duchu dzisiejszej świadomości feministycznej”.

Małgorzata I. Niemczyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
6
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Warto dać szansę. Dzięki temu odkryjemy powieść uniwersalną i wciąż aktualną.
00
Aldona23

Nie oderwiesz się od lektury

niebywałe dzieło, dlugo pozostaje w myślach i rozważaniach. Róże są wszędzie.
00
marzenaewa

Dobrze spędzony czas

swietna,b.dobra, polecam.
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © Mu­zeum Nad­wi­ślań­skie w Ka­zi­mie­rzu Dol­nym Co­py­ri­ght for the After­word © by Da­nuta Sę­kal­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67790-48-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

...ich sah dich ja im Traum

und sah die Na­cht in de­ines He­rzens Raum,

und sah die Schlang’, die dir am He­rzen frisst,

ich sah, mein lieb, wie sehr du elend bist.

He­ine

I

Róża za­dzwo­niła do drzwi w spo­sób ka­te­go­ryczny i jed­nak ner­wowy: niechże otwie­rają na­tych­miast, chyba wie­dzą, że ona tu stoi z waż­nymi spra­wami. Sa­bina szybko przy­to­czyła, tym ra­zem z kuchni do przed­po­koju, swoje wiel­kie tłu­ste ciało.

– Dzień do­bry star­szej pani – po­wie­działa służ­bi­ście.

Zdej­mo­wała z Róży fu­tro, od­bie­rała mufkę, ka­pe­lusz, cze­kała na roz­kazy, mru­czała coś i po­trzą­sała to jed­nym, to dru­gim ra­mie­niem – wi­dać było, że re­spekt, że ner­wowy strach nie mogą za­głu­szyć w niej sta­rych uraz, a także chro­nicz­nej po­trzeby pro­te­stu prze­ciwko cha­rak­te­rowi przy­by­łej.

Róża roz­bie­rała się po­woli, trak­tu­jąc Sa­binę jak wie­szak albo krze­sło. Wresz­cie, po­pra­wiw­szy włosy, ob­rzu­ciła bły­ska­wicz­nym spoj­rze­niem od­bi­cie swo­jej twa­rzy w lu­strze i po­dą­żyła w stronę po­koju. Na progu już nie­mal spy­tała o córkę:

– Gdzie pani? W ła­zience?

Sa­bina od­parła:

– Wi­dać pani za­po­mniała, że pani star­sza miała przyjść. Wy­szła, nic nie mó­wiła.

Róża nie drgnęła pod cio­sem, prze­ciw­nie: zro­biła coś ta­kiego, że jej po­liczki i oczy wy­dały się na­gle ja­śniej­sze, now­sze – ra­do­sne. Za­nu­ciła me­lo­dyjkę, za­jęła się roz­kła­da­niem pa­czek na to­a­le­cie córki. Sa­bina cią­gle jesz­cze stała koło przed­po­ko­jo­wych sza­ra­gów.

– Ano, po­goda ładna, to pani po­bie­gła se gdzieś z sa­mego rana z pa­nią Mirą w Aleje czy do ja­kiej tam Eu­ropy. Jak to młode pa­nie.

Róża nie wy­chy­liła się w pole wi­dze­nia; z żół­tego po­koju do­le­ciał tylko ten sam co przed­tem wy­soki, kla­rowny głos:

– Pro­szę wra­cać do kuchni. Jak za­dzwo­nię, to Sa­bina poda mi her­baty. A na te­le­fon będę uwa­żała, pani tu bę­dzie do mnie te­le­fo­no­wała, za­po­mnia­łam, że miała dzi­siaj iść do szkoły Zbyszka roz­ma­wiać z wy­cho­wawcą.

Pod­łoga w ja­dalni za­dud­niła, drzwi od ko­ry­ta­rza trza­snęły, po ca­łym miesz­ka­niu po­szedł ło­mot, gdzieś po­mię­dzy ła­zienką a spi­żar­nią z tu­multu siły i wście­kło­ści wy­darła się pio­senka drżąca, ostra, cie­niutka: „Al­le­luja, niech pan nie buja...”. Za drzwiami kuchni ta pio­senka prze­pa­dła.

Te­raz Róża usia­dła i po­zwo­liła swo­jej twa­rzy zmierzch­nąć. Usta zwy­cię­skie wsią­kły w głąb twa­rzy, po­zo­sta­wia­jąc za­le­d­wie ślad, szramę na po­wierzchni skóry, sze­ro­kie źre­nice zwę­ziły się jak u bi­tego psa, nos stał się spi­cza­sty, a czoło brudne, zmięte. For­sow­nie prze­łknęła ślinę – wi­dać gorzką – bo kąty warg za­drgały. Po­ło­żyła dło­nie na po­rę­czach fo­tela i tak za­sty­gła.

Nie­długo wszakże trwał bez­ruch. W Róży nie­ba­wem zbu­dziło się coś na­glą­cego, bo­le­śnie ży­wego, na­pa­stli­wego, z czym nie można za­zna­wać spo­koju. Z po­ciem­niałą twa­rzą wstała i wró­ciła znowu do wej­ścio­wych drzwi. Te­raz – w zu­peł­nej sa­mot­no­ści – po raz drugi wkra­czała do miesz­ka­nia córki. Już nie tym ela­stycz­nym, urą­gli­wym kro­kiem, już nie z tą obo­jętną po­stawą co przy słu­dze. Te­raz wkra­czała ciężko, srogo, cier­pię­tli­wie, jak ob­ra­żona matka, jak stara, nie­po­trzebna ko­bieta. Stuk­nęła zgię­tym pal­cem w blat ma­ho­nio­wego sto­lika.

– O, gdzie to Marta wy­pchnęła pra­dzia­dow­ski sto­lik! W sieni po­nie­wiera, co przez tyle lat sza­no­wa­łam, z miej­sca na miej­sce po­przez całą Ro­sję wo­zi­łam.

Schy­liła się i tro­skli­wie ob­ma­cała wy­giętą em­pi­rową nóżkę. Ja­kiś czas sto­lik stał w dzie­cin­nym po­koju – wnu­czek Zbi­gniew przy­wią­zy­wał do tej nogi ko­nia na bie­gu­nach i nad­ła­mał ją. Próżno za­bra­niała. Córka śmiała się: „Dla niego to jest ka­reta, dziecko musi się ba­wić”.

Róża, zło­wroga, su­nęła w głąb miesz­ka­nia. Przy­sta­wała przy no­wo­cze­snych, nie­dawno na­by­tych sprzę­tach, mru­czała zja­dli­wie nad ni­skim dres­so­irem i nad wi­leń­ską tka­niną. W sto­ło­wym, mię­dzy ze­ga­rem a lu­strem, wi­siał por­tre­cik jej ojca – nie­wielki da­ge­ro­typ w me­da­lio­wa­tej ramce z epoki. Po­ryw­czo ze­rwała ob­ra­zek ze ściany i po­nio­sła do tego miej­sca, gdzie le­żały jej rze­czy: mufka, koł­nierz fu­trzany... Tam go ukryła.

Te­le­fon nie dzwo­nił, w domu była ci­sza, tylko ulica w dole hu­czała i ra­dio z pią­tego pię­tra grało Close your eyes[1]. W an­giel­skim, nie­zro­zu­mia­łym ję­zyku, słowa brzmiały ir­ra­cjo­nal­nie, zwie­rzęco, jak mo­dli­twa dzi­kiego czło­wieka. Zmy­słowa ob­se­sja i strach przed nocą były w tych sło­wach. Coś się przy­po­mi­nało wsty­dli­wego, cze­goś trzeba było się spo­dzie­wać i po czymś pła­kać, kiedy tak śpie­wano. Róża zwie­siła głowę, opu­ściła ręce, me­lo­dia pły­nęła nad su­fi­tem i nad świa­tem, a w sercu Róży po­ru­szała się prze­klęta mło­dość. Cią­gle żywa, cią­gle gry­ząca, jak złe, nie­ro­zumne szcze­nię.

Róża po­de­szła do lu­stra, ob­cią­gnęła na so­bie swe­ter w pą­sowe i srebrne skrzy­dła. Ku­piła go nie­dawno, jed­no­cze­śnie nie­mal z krótką modną pa­ra­solką o rączce w for­mie pta­siego dzioba, jed­no­cze­śnie z pa­ry­skim gor­se­tem i za ja­snym na zimę pal­tem.

Swe­ter ku­po­wać po­szły z córką Martą. Kiedy na ladę wy­ło­żono całą se­rię try­ko­taży – córka na­tych­miast od­gar­nęła ja­skrawe sztuki i spo­śród dys­kret­nie bar­wio­nych wy­ło­wiła naj­ciem­niej­szy. Ten pod­su­nęła matce, mó­wiąc:

– Może ma­mu­sia przy­mie­rzy.

Róża przy­mie­rzyła. Swe­ter był piękny, czarny, jak gdyby przy­pró­szony szro­nem, z prze­pysz­nym bia­łym koł­nie­rzem i ta­ki­miż man­kie­tami. Za­pi­nał się su­rowo na je­den rząd gu­zi­ków. Marta stała olśniona przed matką.

– Cud­nie, cud­nie ci w tym swe­trze – po­wie­działa. – Wy­glą­dasz jak sen o zi­mie albo jak Pe­tro­nela w swo­jej naj­lep­szej for­mie: po je­dze­niu, kiedy jest udu­cho­wiona.

Pe­tro­nela to była stara kotka an­gora.

Róża po­czuła wtedy coś gor­szego niż śmierć. Po­czuła sta­rość swoją, już do­ko­naną, już nie­odwo­łal­nie za­pa­dłą i wi­doczną każ­demu. Śmierć czuła nie­raz – nie zby­wało temu uczu­ciu na po­wa­bie. Kiedy przy ataku ner­wicy czy w sa­mo­bój­czym za­pa­mię­ta­niu drę­twiały wargi, ciężki pa­ra­li­tyczny chłód pod­no­sił się falą od stóp po­przez uda ku sercu, do­zna­wała obok fi­zycz­nej mę­czarni, obok wstrętu do wła­snej bez­siły – także pew­nej ob­le­śnej roz­ko­szy. Że za­pada tak głę­boko w nie­od­po­wie­dzial­ność, że mści się i że bez­kar­nie trium­fuje nad przy­mu­sami ży­cia; że przy­bliża się tuż-tuż i za­raz osią­gnie – ta­jem­nicę. Bez­wład ogar­niał ją jak nowy wy­miar, jak at­mos­fera in­nego zwy­cię­stwa. Ze śmier­cią, gdy ta ustę­po­wała z jej ciała, roz­sta­wała się z ża­lem; to był rzadki, gorzki nar­ko­tyk, przed­smak nie­zna­jo­mego świata, peł­nego sło­dy­czy. Na­to­miast sta­rość od­czuła te­raz jak prze­wle­kłą jawę, która pod­pełza do czło­wieka, żeby go obe­drzeć z ostat­niej na­dziei, na­zna­czyć pięt­nem ohydy, gwał­tem się z nim sto­wa­rzy­szyć, włó­czyć go – śmieszną, znie­kształ­coną marę – po naj­par­szyw­szych za­uł­kach czło­wie­czeń­stwa. Sen o zi­mie. Pe­tro­nela w naj­lep­szej for­mie – po­wie­działa córka. Jakże urą­gli­wie za­brzmiały kom­ple­menty! Róża ze wzgardą od­wró­ciła się od ich me­lan­cho­lij­nej po­ezji, z nie­na­wi­ścią przy­jęła wer­sję o swoim du­cho­wym, bez­cie­le­snym pięk­nie.

– On ma za dłu­gie rę­kawy – od­burk­nęła wrogo.

Sprze­daw­czyni i Marta za­krząt­nęły się.

– Ależ to dro­biazg, tu pod man­kie­tem zrobi się małą za­kładkę, poza tym swe­ter leży jak ulany.

Róża ścią­gnęła z sie­bie ela­styczną wełnę... Córce łzy sta­nęły w oczach.

– Ależ dla­czego? Mamo, ja pro­szę, to­bie jest w nim ślicz­nie, pew­nie my­ślisz, że jest za drogi, bła­gam cię – (siłą przy­trzy­my­wała ża­kiet na ra­mio­nach matki) – ofia­ruję ci go, no – pro­szę, pro­szę – to bę­dzie pre­zent ode mnie.

Róża bar­dzo źle spoj­rzała na córkę; Marta umil­kła rap­tem, za­trze­po­tała rzę­sami i tak już po­zo­stała do końca byt­no­ści w skle­pie – ogłu­szona.

To i owo jesz­cze przy­mie­rzała Róża, cały czas jed­nak zer­ka­jąc na ob­ci­sły ża­kie­cik w pur­pu­rowe skrzy­dła. Wresz­cie otrzą­snęła się z pro­po­zy­cji su­biektki i się­gnęła po niego. Sprze­daw­czyni z pewną urazą po­mo­gła wło­żyć za cia­sny try­kot, córka od­wró­ciła oczy... Ton mo­no­logu skle­po­wej opadł i schłódł. Bar­dzo chwa­liła ża­kie­cik w czer­wone skrzy­dła:

– I w tym także sza­now­nej pani do twa­rzy. Bo przy si­wych wło­sach ta czer­wień pięk­nie kon­tra­stuje i pani sza­nowna ma piękną cerę.

Marta cią­gle mil­czała, Różę nie chłód śmierci ogar­niał, nie; cie­pły, mdły za­pach spraw uro­jo­nych, bez­na­dziej­nych i żmud­nych. Stała po­nura przed lu­strem, nie ogła­sza­jąc de­cy­zji.

Skle­powa także na chwi­leczkę za­ci­chła, za­raz jed­nak wzmo­gła się na du­chu i z za­pa­łem do­dała:

– Za ten swe­ter ja gwa­ran­tuję, dzie­sięć se­zo­nów no­sze­nia.

I tu do­piero Róża ro­ze­śmiała się gromko. Po­wie­działa:

– Ha, moja pani, dzie­sięć se­zo­nów to za wiele dla mnie, może je­den wy­star­czy? No, niech pani za­pa­kuje ten ża­kiet.

Wy­szły ze sklepu z Martą i roz­stały się zimno; to było mie­siąc temu. Róża za­raz na­stęp­nego dnia po na­by­ciu swe­tra ku­piła świetny pas gu­mowy, który ją wy­szczu­plił, a na wy­prze­daży je­sien­nej ku­piła ja­sne palto z bar­dzo cienką war­stwą wa­to­liny i pa­ra­solkę z dzio­bem.

W ciągu ży­cia Róża nie­zbyt wiele czasu spę­dzała przed lu­strem. Za lat dzie­ciń­stwa nie od­czu­wała sie­bie jako od­ręb­nej od świata istoty, drżała, mie­niła się na róż­nych prze­cią­gach – nic o swoim kształ­cie, o wła­ści­wym swoim ko­lo­rze nie wie­dząc. Kiedy świe­ciło słońce, kiedy w ta­gan­ro­skim parku grzmiała mu­zyka, kiedy sio­stra mamy, we­soła Jula, śmiała się do ofi­ce­rów albo ko­nie gwar­dzi­stów par­skały, albo w ste­pie kwi­tły drobno ró­żowe tu­li­pany, albo dziad Zwar­decki o zmierz­chu wsta­wał na­gle od kar­cia­nego sto­lika, wy­trzą­sał po­piół z fajki, pod­cho­dził do okna, za któ­rym w dali ma­ja­czyły zie­lone ko­pułki so­boru na tle si­nej wstęgi Azow­skiego Mo­rza, chrzą­kał, mil­czał, stro­szył wąsy, wresz­cie schryp­nię­tym gło­sem za­czy­nał śpie­wać: „Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła”, a pan He­ist, zna­ko­mity ze­gar­mistrz war­szaw­ski, kom­pan na ze­sła­niu, wtó­ro­wał bęb­nie­niem pal­ców po szy­bie i wzdy­cha­niem, kiedy Ma­niuta Psa­ru­łaki, có­reczka kupca grec­kiego, szu­miała ha­fto­wa­nymi maj­tecz­kami po ta­ra­sie – Róża czuła się piękna i dum­nie pa­trzyła na lu­dzi.

Kiedy na­to­miast długi, gę­sty, nie­chlujny deszcz pa­dał, kiedy że­brak w cze­lad­nej babki Ana­sta­zji bił wszy na ku­dła­tym ka­fta­nie, kiedy pach­niało nie­świe­żym ma­słem, kiedy oj­ciec mó­wił do matki: „Mie­rzawka![2], ja do­brze wi­dział w klu­bie, ja­kie u was ze sztab­ska­pi­ta­nem Bo­rej­ki­nem szli sztuki pod sto­łem. Nad sto­łem bu­zia i rączki, i karty, a pod sto­łem – pfuj, ta suczka z prze­ciwka, i to u niej wstydu gdzie! Wię­cej” – wtedy Róża czuła się szka­radna, prze­pa­dała po ką­tach, rzu­cała na wszyst­kich pełne winy spoj­rze­nia, za skarby świata nie zer­k­nę­łaby w lu­stro.

Do­piero w szes­na­stym roku ży­cia był taki wie­czór – już w War­sza­wie u Bąd­skich. Już w epoce tante Lo­uise, tej, „która nie ugięła się i prze­trwała”...

Róża stała pod pie­cem w miesz­ka­niu pana dy­rek­tora, zna­ko­mi­tego skrzypka, bo­skiego Ja­nu­arego, który „roz­no­sił po świe­cie sławę pol­skiego imie­nia”. Bo­ski Ja­nu­ary był nie­obecny. Jego głowa, ozdo­biona parą wą­sów ostrych jak szy­dła – ko­ły­sała się za­pewne nad skrzyp­cami, cza­ru­jąc damy, gdzieś może na reu­nio­nie przy ulicy Wiej­skiej albo w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej ster­czała dum­nie nad kar­cia­nym sto­li­kiem. A może i na ja­kichś we­bo­wych, wa­lan­sjeną roz­szy­wa­nych po­dusz­kach ta­rzała się ta ar­ty­styczna głowa w czu­łym tête-à-tête z kę­dzie­rzawą główką ko­ry­fejki ba­letu.

Pan dy­rek­tor był nie­obecny, a Róża stała pod pie­cem, cze­ka­jąc, kiedy panna Aniela Bąd­ska ukoń­czy gamy i ze­chce ła­ska­wie za­akom­pa­nio­wać je­dy­nej uczen­nicy papy Mo­ment mu­si­cal Szu­berta. Je­dy­nej uczen­nicy – pierw­szej „adeptce” skrzy­piec War­szaw­skiego Kon­ser­wa­to­rium na Tamce. Czar­nej, chu­dej dziew­czy­nie z ru­mień­cami la­ta­ją­cymi jak pło­mień po śnia­dych po­licz­kach, z lśnią­cym dłu­gim war­ko­czem, z ka­cap­ską wy­mową i z nie­mod­nym me­da­lio­nem na szyi.

Lampa ćmiła za mlecz­nym klo­szem, czer­wone plu­szowe fo­tele ja­rzyły się po ką­tach, panna Aniela wy­bi­jała takt nogą: „raz i dwa, i raz, i dwa...”, do­rożki tur­ko­tały po ko­cich łbach Or­dy­nac­kiej, gdzieś w głębi gma­chu woźni – sprzą­ta­jąc – ci­skali ław­kami i chór Lut­nia od­wrza­ski­wał: „Nie masz pana nad ułana”; ja­kieś ni­gdy daw­niej nie­wą­chane za­pa­chy, ja­kieś nie­po­jęte sprawy, nie­ma­rzone na­stroje cią­gnęły sza­rówką od ob­cego mia­sta, od cu­dzych miesz­kań i za­mia­rów. Od tej ca­łej „nie­szczę­śli­wej, bo­ha­ter­skiej” War­szawy. Róża za­my­kała się w so­bie i pra­gnęła, śniła, mo­dliła się, żeby z da­leka, z da­leka pod­chwy­cić noz­drzami nie­rze­czy­wi­sty, już umarły za­pach Ta­gan­rogu.

Wtedy to skrzyp­nęły drzwi, pod pie­cem sta­nął Mi­chał Bąd­ski, naj­młod­szy syn mi­strza. Róża po­we­se­lała, już chciała ro­ze­śmiać się gło­śno, dy­gnąć, trząch­nąć war­ko­czami i dużo na­ga­dać swoim śpiew­nym ka­cap­skim ak­cen­tem, ale Mi­chał po­ło­żył pa­lec na ustach. Przy­su­nął się bli­żej, za­czął niby dłońmi szu­kać po piecu naj­cie­plej­szego ka­fla i tak za­gar­nął, otu­lił, roz­grzał całą Różę. Póź­niej wśli­znął się ra­mie­niem pod ra­mię, po­li­czek przy­bli­żył do po­liczka i po­wie­dział ci­cho:

– Nie trzeba. Niech ona so­bie gra. A my – tak.

Uści­snął lekko, pa­trzył. Róża po­czuła się senna. Nie­bie­skie, blade, w zło­tych rzę­sach spoj­rze­nie Mi­chała spły­wało na nią jak rzeka – po­wolna, nie­unik­niona, groźna. Róża czuła, że wszyst­kie trze­poty i słowa, wszystko, co było do­tąd do­brze wia­dome – tu­taj, te­raz nie nada się do tego spoj­rze­nia. Była bez­radna, upo­ko­rzona, ale bała się drgnąć, żeby spoj­rze­nia nie spło­szyć.

Po chwili Aniela prze­stała grać. Fi­lu­ter­nym wzro­kiem ogar­nęła parę spod pieca.

– Boże, ja­każ to śmieszna ta mała – rze­kła.

Róży nie do­tknął okrzyk, nie miała siły czuć nic in­nego poza cie­płem Mi­cha­ło­wego ra­mie­nia. Na­to­miast Mi­chał ob­ru­szył się, za­ma­chał dło­nią w kie­runku for­te­pianu, po­tem nie od­ry­wa­jąc wzroku od czar­nia­wych po­licz­ków, ob­ró­cił Różę de­li­kat­nie pod świa­tło lampy i wy­szep­tał mo­dli­tew­nym to­nem:

– Sieh mal, sieh mal – diese, diese Nase...[3]

Ro­dzeń­stwo Bąd­skich w chwi­lach wiel­kiej po­uf­no­ści mó­wiło do sie­bie po nie­miecku. Dla­tego że i pol­ska, i fran­cu­ska mowa były zbyt wy­tarte, zbyt zgru­białe w uży­ciu, by wy­ra­żać wy­jąt­kowe, na wpół uświa­do­mione uczu­cia. Aniela od­po­wie­działa:

– Ja, ja, das hat sie schon – eine wun­der­schöne Nase[4]. No co, Ró­życzko – do­dała ofi­cjal­nym gło­sem – za­gramy na­szego Szu­berta?

Tego wie­czoru – wró­ciw­szy od Bąd­skich do domu – Róża z wielką ostroż­no­ścią za­mknęła drzwi na klucz przed ciotką Lu­dwiką, za­sia­dła przed lu­strem i nie wstała, aż świeca spły­nęła w świecz­niku. Od­kryła swoją twarz.

Twarz od­tąd stała się dla Róży na długo przed­mio­tem wy­tę­żo­nej uwagi, wiel­kiej tro­skli­wo­ści. Z nie­po­ko­jem stu­dio­wała cerę, ścią­gała wargi i roz­cią­gała w uśmie­chu, mru­żyła, to znów roz­sze­rzała oczy, wkła­da­jąc ka­pe­lusz przed lu­strem. Diese, diese Nase, to było już prze­są­dzone, tu nie było stra­pie­nia, skoro Mi­chał chwa­lił, i to po nie­miecku. Tym sroż­sze wąt­pli­wo­ści wy­bu­chały na te­mat reszty fi­zjo­no­mii. Cze­muż Mi­chał zu­peł­nie po­mi­nął resztę? Czyż tylko diese Nase?

Róża lę­kli­wie po­rów­ny­wała ze swoją po­wierz­chow­no­ścią urodę ko­le­ża­nek, ob­razy, cha­rak­te­ry­styki książ­ko­wych he­roin. To wszystko było tak nie­uchwytne, wie­lo­znaczne: cu­dze rysy, wier­sze, wła­sna twarz... Róża mę­czyła się, mio­tana z fali na falę od py­chy, od sa­mo­uwiel­bie­nia do kom­plet­nej roz­pa­czy.

I tak: Roza We­neda An­driol­lego – czar­no­oka, bar­dzo do Róży po­dobna, tylko star­sza (nos zu­peł­nie taki sam) – ucho­dziła za pięk­ność w War­sza­wie. Ale ko­muż się po­do­bała? Sło­wac­kiemu, An­driol­lemu, ciotce Lu­dwice, panu Czar­noc­kiemu z Ku­jaw i sztu­ba­kom z I gim­na­zjum. Ale Mi­cha­łowi? Tego nie można było wie­dzieć, czy Mi­cha­łowi po­do­bała się Roza We­neda. Kie­dyś znowu Ko­stek Re­le­jew­ski, rudy, dumny, cho­ciaż obe­rwany, na lek­cji har­mo­nii przy­słał kar­teczkę: M-lle Rose belle comme une rose[5]. Serce na chwilę za­biło i za­raz usnęło w bło­go­ści, na­resz­cie bę­dzie można spo­cząć, oprzeć się na sło­wach Kostka, który aż na Wo­łyń jeź­dził kon­cer­to­wać, więc dużo ko­biet wi­dział, dużo wie­dział. Otóż nie – nie można było spo­cząć; bo Ko­stek to nie Mi­chał, i Mi­chał nie wia­domo, czy lu­bił róże, i Ko­stu­sia pan dy­rek­tor za­mknął na trzy dni w piw­nicy o chle­bie i wo­dzie. Czy taki mówi kiedy po­waż­nie, i to z panną przy­byłą z Ta­gan­rogu?

Nie­ba­wem do udręk z po­wodu twa­rzy przy­była nowa mę­czar­nia, nowa ta­jem­nica: ciało.

Mi­chał no­sił za Różą skrzypce do domu. Mi­chał za­wsze był w przed­po­koju, ile razy Róża wkła­dała sa­lopkę, wy­cho­dząc z lek­cji od pana dy­rek­tora. Mi­chał pod­kre­ślił i za­opa­trzył w dwa wy­krzyk­niki ty­tuł pie­śni Griega: Je t’aime, hélas[6], i te nuty sam po­ło­żył na pul­pi­cie przed Różą.

W po­godne wie­czory ktoś cho­dził na­prze­ciwko okna po chod­niku ulicy Ma­zo­wiec­kiej. Ktoś taki cho­dził – wy­soki, szczu­pły, sza­le­nie wzru­sza­jący, z głową za­dartą w stronę okna. Śpie­wał, ręką da­wał znaki... Róża bała się wie­dzieć, kto to jest, nie sta­wała w sa­mym oknie, tylko opo­dal za fi­ranką, a na oknie sta­wiała świece. Stała nie­raz długo, fi­ranki drżały, pło­mień świecy kładł się pod wes­tchnie­niami, po ścia­nie błą­dził cień, oczy ucie­kały w ciem­ność uliczną i tro­piły, tro­piły wy­so­kiego prze­chod­nia. Tante wo­łała z dru­giego po­koju:

– Co tam ro­bisz, moje dziecko? Czemu nie eg­zer­cy­tu­jesz się?

Róża od­po­wia­dała na­tych­miast:

– Nie mogę dzi­siaj, pro­szę cioci, ma­estro za­bro­nił, mó­wił, że kiść sfor­so­wana.

Aż wresz­cie kie­dyś – to już była wio­sna i per­skie bzy, ta­kie same jak w Ta­gan­rogu, kwi­tły w bo­ta­nicz­nym ogro­dzie – Mi­chał wie­czo­rem za­stą­pił Róży drogę. Po­wie­dział:

– Ró­życzko, skar­bie mo­jej du­szy, aniele prze­śliczny, moje do­bre dziecko... Po­patrz, noc jaka piękna! Pta­szyno, ja wy­na­ją­łem ka­retę. Nie bój się mnie, nie drżyj. To nic złego, przy­się­gam na matkę. Ale gdzież pój­dziemy? Po­wiesz cioci, że papo za­trzy­mał cię na wie­czór i ka­zał grać z Aniel­cią. Prze­cież po­pis nie­długo.

Zgo­dziła się. Po­je­chali.

Tak gdzieś przed sie­bie, ogrody pach­niały, wi­dać – za mia­sto. Mię­dzy sobą a Mi­cha­łem Róża po­sta­wiła skrzypce. Trzy­mali się za ręce, nic nie mó­wili. Mi­chał gła­skał dłoń. Póź­niej szep­tał i przy­cią­gał do sie­bie. Ale Róża sie­działa sztywno. Na­gle wy­raź­nie po­wie­dział:

– Jaki piękny masz me­da­lion – uchwy­cił me­da­lion z lo­kiem zmar­łego bra­ciszka, jego ręka wy­dała się nad wy­raz ciężka, go­rąca, gdy spo­częła na piersi. Róża ka­zała za­raz wra­cać, pła­kała ża­ło­śnie, nie strą­cała jed­nak upar­tej, roz­go­rza­łej ręki. Mi­chał ca­ło­wał po pier­siach, po ra­mio­nach, żeby prze­stała pła­kać. Wró­cili szybko i nic już okrop­niej­szego niż ta ręka nie stało się tego wie­czora. Stało się jed­nak dru­gie straszne od­kry­cie: ciało. Ożyły piersi, bio­dra, ko­lana – wszystko, czego do­ty­kały po­przez suk­nię dło­nie Mi­chała.

Póź­niej, w do­brych kilka lat po wiel­kim bólu roz­sta­nia, kiedy Mi­chał sie­dział już w Wierch­nieu­din­sku jako in­ży­nier po­wia­towy, mąż mo­skiew­skiej kur­sistki, uwie­dzio­nej przez sie­bie, so­bie na wstyd, Róży na wie­czy­ste ko­na­nie, kiedy już tam sie­dział, zgnę­biony, prze­klęty – Róża uwie­rzyła Kost­kowi Re­le­jew­skiemu, Sło­wac­kiemu, panu Sta­ni­sła­wowi, Al­bi­nowi, tylu, tylu in­nym. Uwie­rzyła w swoją twarz, w swoje ciało i ofia­ro­wała sie­bie z ła­ski sy­nowi bur­mi­strza No­wego Mia­sta, mru­kli­wemu Ada­mowi.

Zro­biła się za­ro­zu­miała, nie­przy­stępna. „Zimna pięk­ność” – mó­wiono. Matka, biedna, lek­ko­myślna So­phie (oboje z oj­cem przy­wle­kli się po dwóch la­tach za córką, Lu­iza obie­cała złote góry, oj­ciec wy­że­brał trans­lo­katę, sprze­dał dom, ko­nie – skoń­czyło się na nędz­nym by­cie w dro­giej, nie­przy­chyl­nej dla ro­syj­skich ofi­ce­rów sto­licy) – So­phie bła­gała:

– Córko naj­droż­sza, nie gub ty nas, patrz, pa­poczka już osi­wiał od tych pa­trio­ty­zmów, co ta wa­riatka z nami wy­pra­wia. Kiedy tam? Co tam ze skrzypki tej wyj­dzie? Pluń i wy­chodź za mąż, kra­sa­wica ty moja...

Róża po­sta­no­wiła się ze­mścić. Na Pol­sce, gdzie ją nie­szczę­ście spo­tkało, i na męż­czy­znach. Uroda błysz­czała na niej wtedy jak ksią­żęcy strój, wszy­scy na ulicy od­wra­cali głowy. Nie chciała ład­nych pa­ni­czy­ków ani po­tęż­nych star­ców – ta­kiego wła­śnie chciała: ci­chego, nic nie­zna­czą­cego Adama, żeby na niego zwa­lić swoją pięk­ność jak miaż­dżący głaz. Żeby nic jej nie mógł ofia­ro­wać w za­mian za dar okrutny – ani roz­ko­szy, ani bo­gac­twa – żeby za nic nie mu­siała być wdzięczna. Chciała ta­kiego wła­śnie bez­wol­nego pe­ters­bur­skiego stu­denta z Dar­wi­nem pod pa­chą, z ob­raz­kiem Czę­sto­chow­skiej w kie­szeni, z ka­cap­ską brodą i ro­man­tycz­nym, nad­wi­ślań­skim ser­cem.

Świeżo upie­czony kan­dy­dat nauk ma­te­ma­tycz­nych przy­je­chał po dy­plo­mie do kraju, ro­dzina no­wenny od­pra­wiała, sio­stry na mszę da­wały, żeby zo­stał czymś mniej­szym – cho­ciażby po­sadką na po­czcie się ukon­ten­to­wał – a do pra­wo­sław­nej Ro­sji nie wra­cał. Sio­stry upa­trzyły Różę. Coś trzeba było dać bratu jako okup za górne am­bi­cje. Niech ma żonę nie­zwy­kłą, niech ożeni się z piękną skrzy­paczką. Czymże wo­bec tego będą po­sażne klępy ku­zy­nów? Róża umie­jęt­nie bły­skała źre­ni­cami, spusz­czała dłu­gie rzęsy, ob­ci­skała bio­dra w kasz­mi­rowe prin­cesse’y i od­dała Ada­mowi mściwą rękę.

Ślub wzięli u Panny Ma­rii w Lesz­nie. Róża w bia­łych tiu­lach po­zwa­lała mieszcz­kom, drob­nym, łza­wym szlach­cian­kom i za­ta­ba­czo­nym wu­jom ca­ło­wać swoje bursz­ty­nowe azow­skie po­liczki. Po­chy­lała głowę i uśmie­chała się tkli­wie, gdy mó­wiono, śli­niąc się z unie­sie­nia:

– Wi­taj nam w skrom­nej, lecz – Bóg świad­kiem – po­czci­wej ro­dzi­nie, panno za­cna, na­dobna córo mę­czen­ni­ków za pol­ską świętą sprawę. W rę­kach two­ich los Adama. Przy­wiążże mał­żonka do tej na­szej nie­szczę­śli­wej ziemi. Tu pra­cuj­cie, tu dziatki cho­waj­cie.

Sio­stry wraz z oj­czul­kiem bur­mi­strzem od­je­chały – szczę­śliwe – do No­wego Mia­sta, a w mie­siąc póź­niej Róża wio­zła Adama do Sa­ra­towa, gdzie w gim­na­zjum „re­al­nym” otwo­rzył się wa­kans dla mło­dego ma­te­ma­tyka.

O, jakże wy­soko no­siła po Sa­ra­to­wie diese, diese – o ja – wun­der­schöne Nase! Ubie­rała się czarno. Na to jedno jesz­cze po­zwa­lała Mi­cha­łowi: na swoją ża­łobę po nim. Cho­dziła wy­stro­jona w długą ro­tundę ze stu­ar­tow­skim koł­nie­rzem i w ma­leńki, na czoło zsu­nięty ka­pe­lu­sik, który zdo­biło kru­cze skrzy­dło. Suk­nie no­siła opięte, z ko­ron­ko­wymi ża­bo­tami, cze­sała się gła­dziutko, z roz­dzia­łem po­środku głowy, tylko kilka pu­szy­stych lo­ków nad kar­kiem. Ręce bez pier­ścieni, ner­wowe i cięż­kie. Kiedy po­da­wała dłoń, czuło się w uści­sku mar­twy, jed­nak pa­lący przed­miot.

Dwoje dzieci przy­szło na świat, spło­dzo­nych naj­ciem­niej­szą nocą. W ciągu dnia Adam nie miał do żony przy­stępu, krzą­tała się po domu – sto­sow­nie do pory ubrana – obca, żad­nej po­ufa­ło­ści nie­ro­zu­mie­jąca. Ko­kie­to­wała każ­dym ru­chem, każ­dym zim­nym sło­wem. Po­bu­dzała do szału za­zdro­ści, bo tak samo ozdob­nie i draż­niąco po­ru­szała się wo­bec wszyst­kich męż­czyzn.

W nocy le­żała nie­ru­choma. Czyż miała uła­twić Ada­mowi po­sia­da­nie? Czyż nie dość było gład­kie i ró­żowe jej ciało, by sam jego wi­dok sta­no­wił zdo­bycz bez ceny?

Raz Adam – w dwie go­dziny po wyj­ściu do gim­na­zjum – wró­cił znie­nacka do domu. W sa­lo­nie przy pia­ni­nie sie­dział znany w mie­ście me­lo­man, pre­zes sądu okrę­go­wego, go­spo­din Kry­lenko, Ma­ło­rus sza­fi­ro­wo­oki. Róża stała opo­dal. Ręka ze smycz­kiem w dłoni spły­wała bez­wład­nie mię­dzy fał­dami czar­nej sukni – bez­wstyd­nie bli­sko od apo­plek­tycz­nego torsu Kry­lenki. Róża cała ja­śniała swoim nie­do­brym pięk­nem. Ach, to wtedy Adam po­peł­nił sza­leń­stwo, pod­niósł w górę la­skę, za­chry­piał: – Won, won, po­szoł won – i ra­mie­niem, ska­czą­cym kon­wul­syj­nie, wska­zy­wał drzwi pre­ze­sowi sądu. I to wtedy także Róża po raz pierw­szy w mał­żeń­stwie po­zwo­liła w peł­nym świe­tle zo­ba­czyć swoją twarz, skur­czoną od na­mięt­nych uczuć.

– Głupi, głupi! – krzy­czała. – Po ty­siąc­kroć głupi! Czego się bo­isz, czego się wście­kasz? Ni­kogo nie po­ko­cham ni­gdy – wszystko, świat cały za mną za­trza­śnięty na wieki!!! Nędzna ja, nie­szczę­śnica, w złą chwilę uro­dzona.

Szły dłu­gie lata do­brego zdro­wia, kwit­ną­cego wy­glądu, szu­mią­cych ka­nau­so­wych ha­lek, czę­stych, ła­twych trium­fów Róży nad mę­skimi żą­dzami. Po­lu­biła tę grę – cier­pie­nia męż­czyzn pod­trzy­my­wały ją jak al­ko­hol.

Urodą ope­ro­wała mi­strzow­sko. Po­nie­waż w ero­tycz­nych oko­licz­no­ściach nie by­wała wzru­szona, nie zbra­kło jej ni­gdy oka­zji, by za­ob­ser­wo­wać w lu­strze, który uśmiech, wy­raz, jaka poza są naj­bar­dziej ko­rzystne. Za­uwa­żyła, że przy uśmie­chu nie­zbyt sze­ro­kim mię­śnie twa­rzy ukła­dają się nie­sfor­nie, kry­jąc oczy, co nie jest oku­pione bły­skiem zę­bów. Za­tem ile­kroć wy­pa­dało mdło się ro­ze­śmiać, opusz­czała głowę i dło­nią prze­sła­niała twarz – wtedy nie kom­pro­mi­to­wała oczu i nada­wała śmie­chowi po­zory ład­nej me­lan­cho­lii. Taka była mą­dra.

Pie­lę­gno­wała się tro­skli­wie. Na noc wcie­rała w po­liczki maść ogór­kową, ręce na­masz­czała cold­cre­amem, sy­piała w rę­ka­wicz­kach, nie no­siła ra­nią­cych bry­klami gor­se­tów, ciało utrzy­my­wała w pe­dan­tycz­nej schlud­no­ści. Wiele w tym znaj­do­wała po­cie­chy, że tak pro­stymi środ­kami można było osią­gnąć ze­mstę nad ro­dem mę­skim, nad Pol­ską, nad Ro­sją i nad wła­snym ży­ciem. Nie my­ślała tak – zda­wała so­bie sprawę z pro­por­cji ludz­kich spraw. Z tego, że je­den czło­wiek nie może prze­sło­nić sobą świata, ani świata czy na­rodu re­pre­zen­to­wać; a także że ze­msta ni­czego nie ule­czy, że jest za­da­niem śmiesz­nym, bo wi­no­wajca za­wsze po­zo­staje nie­znany, mści­ciel zaś ostrze kary sam prze­ciw so­bie ob­raca. Róża to wie­działa – nie­życz­liwe pod­boje, zło­śliwe ro­manse nie da­wały jej na­dziei na po­prawę losu. Róża wie­działa, ale czuła ina­czej. Dla niej – wbrew wszel­kiemu sen­sowi – je­den czło­wiek prze­sło­nił świat, je­den czło­wiek re­pre­zen­to­wał na­ród i jedna tylko nie­do­rzeczna ze­msta była uczu­ciem, któ­rym od­dy­chało serce. Taka Róża była głu­pia.

Ile­kroć Adam chudł z na­mięt­no­ści i wo­dził wzro­kiem za jej bio­drami, ra­do­wała się: do­brze mu tak, ko­złowi prze­klę­temu, na pewno zro­bił tak nie­jed­nej pan­nie jak Mi­chał mnie.

Ile razy Adam – otrzy­maw­szy list z No­wego Mia­sta – wy­cho­dził do ko­la­cji oso­wiały, zrzu­cał ze stołu ro­syj­skie ga­zety i krzy­czał na synka: „Jak ty mó­wisz? Jaka to­bie ma­moczka? «Ma­mu­siu» masz mó­wić!” – ra­do­wała się: do­brze ci, Po­laczku; Po­lacz­ko­wie, sko­rzy je­ste­ście lu­dzi na dur­niów wy­sta­wiać, zdradą czło­wieka żyw­cem do grobu kłaść; więc sam po­cierp te­raz i Pol­ska twoja niech prze­pad­nie, zdra­dliwa.

Ile razy udało się Róży osią­gnąć roz­pacz czy upo­ko­rze­nie Ro­sja­nina, że go­spo­din pał­kow­nik czystat­skij so­wiet­nik[7], czy cho­ciażby nie­for­tunny, z mi­ło­ści ogłu­piały pra­porsz­czyk[8] – ją­kał się, bladł, jak zba­wie­nia du­szy wy­glą­dał do­brego słowa – od­trą­cała z ra­do­ścią: po­szedł won, Mo­chu. Po­cierp za tę twoją sio­strzyczkę kur­sistkę, kotkę bez­wstydną, mo­skiewkę, co pod­łymi spo­so­bami zgu­biła Mi­chała.

Ile razy, po­wró­ciw­szy z mia­sta, za­my­kała się w swoim po­koju, pa­dała na ko­lana, tu­liła głowę do kra­wę­dzi łóżka, biła pię­ścią o pod­łogę, du­siła się w łka­niu i sy­nek Ka­zio stu­kał drobną rączką do drzwi, a ona wci­skała szal do ust, żeby nie krzy­czeć gło­śno, kiedy po­tem sta­wała na nogi, drę­twa, zimna, z nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem – ra­do­wała się wten­czas zja­dli­wie: do­brze ci, „Ró­życzka”, do­brze, na cóż było za­prze­da­wać się du­szą i cia­łem temu bla­demu fran­towi? Te­raz cierp, cierp i zęby za­ci­skaj...

Kiedy dzieci pod­ro­sły, Róża nie tak już okrut­nie prze­śla­do­wała lu­dzi swoją urodą, za­wsze jed­nak pil­nie o nią dbała.

Z bie­giem lat co­raz skrzęt­niej zwra­cała na to uwagę, jak lu­dzie na nią pa­trzą, ja­kim to­nem, w ja­kich sło­wach wy­ra­żają kom­ple­menty.

Je­żeli spo­strze­gła, że ja­kiś szcze­gół po­wierz­chow­no­ści ze­sta­rzał czy ze­szpet­niał – w pierw­szej chwili prze­ra­żała się nie­mal do omdle­nia. Żółta plama na szyi czy obe­schnię­cie na­skórka na bro­dzie wy­da­wały się zło­wro­gim sy­gna­łem, pa­trzyła w lu­stro roz­sze­rzo­nymi ze stra­chu źre­ni­cami. Ale nie śmierci się bała – bała się me­ta­mor­fozy. Że kiedy to przyj­dzie wresz­cie, a wła­ści­wie kiedy to wróci, Róży już nie bę­dzie wolno tego przy­jąć. Że to sta­nie przed nią i wcale jej nie po­zna, bo Róża bę­dzie zmie­niona.

Nie­ustan­nie – wbrew wszyst­kiemu – cze­ka­nie na po­wrót tego było czymś tak na­tu­ral­nym i nie­do­strze­gal­nym jak krwio­bieg. Róża na­wet nie ro­zu­miała, o co jej cho­dzi, gdy pa­trzyła ze śmier­tel­nym lę­kiem na zmarszczkę czy na inny ślad prze­mi­ja­nia. Nie ro­zu­miała także, czemu w lęku i w roz­pa­czy go­dził ją z ży­ciem, za­chę­cał do wy­trwa­nia wi­dok owego wun­der­schöne Nase, kla­sycz­nego w isto­cie nosa, który nie ule­gał wpły­wowi czasu. Sama nie wie­działa czemu, gdy – osta­tecz­nie przy­gnę­biona – re­zy­gno­wała z gład­ko­ści skroni, z ży­wo­ści cery, prze­sta­wała trosz­czyć się o blask oczu – nie­po­szla­ko­wana li­nia nosa, cały diese, diese Nase po­zo­sta­wał przed­mio­tem uwagi, py­chy i na­dziei. Aż wresz­cie dwa mie­siące temu w Kró­lewcu...

Mie­siąc temu córka Marta po­wie­działa: „Wy­glą­dasz jak sen o zi­mie, jak Pe­tro­nela w naj­lep­szej for­mie”. I Róża prze­ra­ziła się do szpiku ko­ści. Czyżby? Czyżby ją w Kró­lewcu oszu­kano? Wy­drwiono? Na progu śmierci nie­mal ob­ja­wione ży­cie czyżby miało oka­zać się zmorą? Córka z po­dzi­wem pa­trzyła na nią w skle­pie, nie po­wie­działa jed­nak żad­nej z tych rze­czy, które się mówi ży­wej, praw­dzi­wej ko­bie­cie.

„Zdrada, znowu zdrada...” – za­ko­ły­sało się, za­ko­tło­wało, za­szu­miało w Róży od prze­czuć, od ob­ja­wień, od bo­le­snych świa­teł. Więc może nie zro­zu­miała w Kró­lewcu? Więc tamto zna­czyło co in­nego! To ona sama – osza­lała z cze­ka­nia i z krzywdy – na­peł­niła krwią obo­jętne słowa, roz­pa­liła w so­bie te wspa­niałe ognie! A jed­nak nie mo­gła chyba po­my­lić się tak wa­riacko? Gdyby oczy Ger­hardta, dło­nie Ger­hardta były oczami i dłońmi upiora, ja­każ by­łaby przy­czyna, jaki sens okrutny prze­bu­dze­nia Róży?

Zlek­ce­wa­żyła córkę. Ku­piła czer­wony ża­kiet i za ja­sne palto. To zi­ściło się – od­rzu­ciła czerń. Nie do­sto­jeń­stwo, jak chciała Marta: czerń w stroju Róży ozna­czała cze­ka­nie.

II

Ra­dio gra Close your eyes. Róża – wzbu­rzona po­mi­nię­ciem przez córkę swo­jej wi­zyty, zi­ry­to­wana bra­kiem sza­cunku tu­taj, w tym zię­ciow­skim domu, dla em­pi­ro­wego sto­lika, zmę­czona gnie­wem – usły­szała pieśń i pra­gnęła za­po­mnieć, jaki jest dzień, jaka sy­tu­acja.

Zer­k­nęła w lu­stro, ob­cią­gnęła na so­bie swe­ter w czer­wone skrzy­dła...

Sia­dła, wy­jęła z mufki czarny ga­masz włócz­kowy z jesz­cze nie­wy­cią­gnię­tymi dru­tami i drugi – już zu­peł­nie go­towy. Ga­ma­sze zro­biła dla Adama. Na­le­żało wy­cią­gnąć druty, wy­koń­czyć szy­deł­kiem pierw­szy. Za­brała się do pracy.

Tym­cza­sem ra­dio cią­gle grało. Zmęt­niałe oczy unio­sła w górę, serce po­wo­lutku, po­wo­lutku, jak za­cza­jone zwie­rzę, od­wró­ciło się na bok, krew go­rącą falą chlu­snęła do twa­rzy, gar­dło za­ci­snęło się, po no­gach od krzyża w dół zbie­gły mrówki... Róża odło­żyła ro­botę i ni stąd, ni zo­wąd roz­pła­kała się.

Szybko jed­nak za­pa­no­wała nad czu­ło­ścią, wstała, prze­szła do sa­lonu. Nad sta­ro­świecką ka­napą roz­pięty był szal wschodni jej babki, ze­sła­nej wraz z mę­żem ongi, w 31 roku, na Kau­kaz. Babka Zwar­decka „wodę z Te­reku na ko­ro­my­słach no­siła...”.

Szal – obok li­stu księ­cia Jó­zefa do dziada Żab­czyń­skiego, ka­pi­tana le­gio­nów, obok po­żół­kłego „stanu służby” te­goż ka­pi­tana, który był ranny w rękę pod Santo Leo, w nogę pod So­mo­sierrą, w głowę pod Ho­hen­lin­den, prze­trwał San Do­mingo i w „nad­grodę czy­nów wa­lecz­nych” otrzy­mał „pen­sję re­tre­tową w Kor­pu­sie We­te­ra­nów”, obok li­ściku na­ba­zgra­nego dzie­cin­nymi ku­la­sami przez ojca, je­dy­naka tam­tego Na­po­le­onidy, do ja­kie­goś w gę­stwi­nie za­mierz­chłych ro­dzin­nych po­wi­kłań uta­jo­nego wuja Ec­kerta, li­ściku skro­pio­nego łzami dwu­na­sto­let­niego ka­deta sie­roty: „Wielce czci­godny, sercu memu miły Wuju do­bro­dzieju, mnie się zdaje, i ja w tym pro­szę ra­tunku, że ja tu w Pe­ters­bur­gie za­czy­nam za­po­mi­nać mój ro­dzinny ję­zyk”, obok Matki-Spar­tanki Kniaź­nina, prze­pi­sa­nej en pat­tes de mo­uche[9], ob­ry­so­wa­nej w em­ble­maty na­ro­dowe na pa­nień­skim se­kret­nym sztam­bu­chu przez ciotkę Lu­izę, uczen­nicę Ja­cho­wi­cza – szal babki Zwar­dec­kiej był do­ku­men­tem, któ­rym Róża dum­nie le­gi­ty­mo­wała się w ży­ciu. Był jak gdyby po­kwi­to­wa­niem hi­sto­rii ze świad­czeń pu­blicz­nych rodu.

Róża, wy­po­sa­żona w wy­żej wzmian­ko­wane przed­mioty, czuła się w pra­wie gar­dzić pa­trio­tycz­nym spo­łecz­ni­ko­wa­niem męża, ba – gar­dzić w ogóle ubo­żuchną, łap­ser­dacką, nie­wol­ni­czą Pol­ską.

„Przod­ko­wie moi po mie­czu i po ką­dzieli krew swoją prze­le­wali dla kraju” – ma­wiała. Kiedy ge­ne­rał-gu­ber­na­tor, graf Bren­cza­ni­now, zo­bo­wią­zany za współ­udział Róży w kon­cer­cie na In­sty­tut Śle­pych, pro­te­go­wany przez Ma­rię Teo­do­równę (jakże pięk­nie grała wtedy Róża Le­gendę Wie­niaw­skiego, przy­ci­ska­jąc do skrzy­piec ak­sa­mitny pod­bró­dek i mru­żąc czarne oczy) – przy­szedł z wi­zytą, po­chy­lił się nad ko­ły­ską tak samo czar­no­okiego nie­mow­lę­cia i za­py­tał: „Jakże na imię temu mi­łemu, prze­cud­nemu dziecku?” – Róża od­po­wie­działa wy­zy­wa­jąco: „Ca­si­mir. To jest pol­skie, kró­lew­skie imię – Ka­zi­mierz. Jego eks­ce­len­cja może już za­po­mniał, że w Pol­sce daw­niej pa­no­wali kró­lo­wie?”. Tak po­wie­działa, zra­ża­jąc – ku roz­pa­czy męża – do sie­bie i do sprawy ka­to­lic­kiej ka­plicy li­be­ral­nego do­stoj­nika w Sa­ra­to­wie.

Szal babki Zwar­dec­kiej – to był rok 31. Wtedy po­wstań­cze woj­sko biło się w mun­du­rach, wtedy ce­sarz Wszech­ro­sji ty­tu­ło­wał się kró­lem Pol­ski, wtedy ma­trony nie cho­dziły jesz­cze w czerni, z krzy­żami na he­ba­no­wych ró­żań­cach, nie od­da­wały klej­no­tów na że­bracki skarb na­ro­dowy, wtedy Pol­ska nie na­zy­wała się cette mal­heu­reuse et sub­lime mar­tyre[10], nie skam­lała po emi­gra­cjach, nie ple­niła się po szczu­rzemu w nie­woli, tylko gry­zła wę­dzi­dło jak świeżo osio­dłana klacz. Dla Róży Pol­ska skoń­czyła się w roku 1831.

Tego Kniaź­nina tante Lo­uise, córki le­gio­ni­sty, wcze­śnie osie­ro­co­nej wraz z kil­kor­giem młod­szego ro­dzeń­stwa przez ojca, po­kłu­tego wszyst­kimi ga­tun­kami an­ty­bo­na­par­ty­stow­skich kul, i przez matkę – pół­krwi Hisz­pankę, pół-Mu­latkę, łup z tru­ją­cej wy­spy, tak nie­trwały w zim­nym kli­ma­cie – sztam­buch ciotki Lo­uise, panny z mu­rzyń­skimi war­gami i z neo­ficką sro­go­ścią w sercu dla wszyst­kiego, co nie­cno­tliwe, nie­wznio­słe, nie dość Bogu, znę­ka­nemu kra­jowi i bra­ciom w Chry­stu­sie od­dane – Matkę-Spar­tankę w wieńcu spę­ta­nych or­łów, ten do­ku­ment Róża prze­cho­wy­wała z roz­sądku. Bły­snąw­szy w roz­mo­wie na­zwami ze „stanu służby” – Lom­bar­dia, So­mo­sierra, Be­re­zyna, Wa­ter­loo – otu­liw­szy się w sze­lesz­czący bo­gac­twem i le­gendą szal babki Zwar­dec­kiej, uro­niw­szy łzę nad skargą ka­deta w mi­ko­ła­jew­skich ak­sel­ban­tach – Róża miała zwy­czaj z wes­tchnie­niem i ze zmarszczką na czole przed­kła­dać roz­mówcy sztam­buch. Sztam­buch także. Że oto prze­trwali, nie wy­na­ro­do­wili się, nie zmo­ska­lili. O... słaba dziew­czynka – sie­rota, na nędz­nym we­te­rań­skim chle­bie, nie ugięła się. I w tej swo­jej bie­dzie i sie­roc­twie wa­ro­wała, oszu­ki­wała, przy­cza­jała się przed wła­dzą, póki nie po­ro­sła w pie­rze i nie ucie­kła wro­gom. A po­tem – tak, pra­co­wała dla kraju. Całe ży­cie pra­co­wała dla kraju. Owo „pra­co­wała” Róża wy­ma­wiała z pa­to­sem, który miał prze­sła­niać jej obrzy­dze­nie do kre­cich, łach­ma­niar­skich „prac”, tak prze­cież sza­no­wa­nych przez pre­le­gen­tów, au­to­rów i do­brze my­ślącą opi­nię.

Róża wspięła się na palce, szarp­nęła sza­lem. Oka­zało się wszakże, że nie plu­skiew­kami był przy­bity, lecz gwoź­dziami. Wiel­kimi, or­dy­nar­nymi gwoź­dziami. Zle­żała tka­nina pę­kła i roz­la­zła się tępo bez je­dwab­nego sze­le­stu – jak prze­gniły łach. Róża wy­dała okrzyk, otarła palce o suk­nię, ścier­pła, jak gdyby do­tknęła trupa. Przez chwilę stała – zmro­żona. Nie­ba­wem jed­nak ochło­nęła i złość roz­pa­liła jej na po­licz­kach wy­pieki.

– Pol­skie po­rządki – syk­nęła. – Tylko w pol­skim domu moż­liwa jest taka bar­ba­ria.

No tak, bo w pa­łacu ba­ro­no­stwa Ki­ti­cyn Róża wi­działa, jak cze­piec frej­liny dworu Ka­ta­rzyny Wiel­kiej wy­le­gi­wał się w wa­to­wa­nej ga­blo­cie. Chwy­ciła no­życzki, po­częła za­cie­kle wy­dzio­by­wać nimi wiel­kie gwoź­dzie, ka­le­czące chu­stę znad Te­reku. Zmę­czyło ją to za­raz i nie było sku­teczne. Ro­zej­rzała się po po­koju. Na biurku zię­cia w wiel­kim po­sza­no­wa­niu pod klo­si­kiem stał kru­cy­fiks z chleba, ule­piony w ka­tor­dze przez zię­ciow­skiego wuja. Za kru­cy­fik­sem le­żał nóż do roz­ci­na­nia kart w kształ­cie kro­ko­dyla z roz­wartą pasz­czą. Ten kro­ko­dyl mógł się nadać do wy­do­by­wa­nia gwoź­dzi. Wy­cią­gnęła rękę i się­ga­jąc po nóż, strą­ciła na zie­mię kru­cy­fiks wraz z klo­szem. Roz­legł się brzęk, a twarz Róży wy­po­god­niała jak po mi­nio­nym bólu.

– Pew­nie mę­żu­lek ka­zał Mar­cie tak ze mną po­stą­pić! – szep­tała. – Aku­rat dzi­siaj tak ze mną po­stą­pić, dzi­siaj!... Więc ma­szże, nie­go­dziwy.

Pra­wie we­soła – do­koń­czyła przy po­mocy kro­ko­dyla zdej­mo­wa­nia chu­sty. Strzep­nęła ją, zło­żyła, od­nio­sła tamże, gdzie por­tre­cik ojca.

Te­le­fon za­dzwo­nił, upu­dro­wała się go­rącz­kowo, przy­brała oschły wy­raz twa­rzy – może Marta? – i po­de­szła do apa­ratu. Le­d­wie zdjęła słu­chawkę, Sa­bina przy­cwa­ło­wała sło­nio­wym truch­tem przez ko­ry­tarz.

– Czego? – spy­tała Róża. – Mó­wi­łam, że sama od­biorę.

– Nie, ja tak tylko przy­szłam, że może pani star­sza prosi her­baty.

Umyśl­nie po­wie­działa „prosi”, jak do ma­łego Zbi­gniewa. Róża, sły­sząc wy­raź­nie w tu­bie nie­cier­pliwe i nie­śmiałe „halo, halo” Adama – rzu­ciła prze­cież w stronę kuchni:

– Pro­szę nie prze­szka­dzać. Pani wła­śnie prze­pra­sza, że się spóź­nia, musi cze­kać na tego wy­cho­wawcę.

Sa­bina z pa­sją za­wró­ciła z drogi.

„Halo, halo” Adama stało się już roz­pacz­liwe, kiedy Róża mruk­nęła:

– No do­brze, „halo”, czego chcesz? Jej nie ma...

Adam wi­dać stro­pił się, bo na­pa­dła na niego po­dejrz­li­wie:

– Tak, ja: więc cóż z tego? Nie­miła nie­spo­dzianka? Wo­lał­byś przed có­reczką skargi na mnie roz­ta­czać? Wy wszy­scy do­brzy je­ste­ście – za­cie­trze­wiła się, nie da­wała przyjść do słowa. – Wy­zy­skać czło­wieka, ostat­nią skórę ze­drzeć z tej matki, niech pra­cuje dla was, jak czer­no­ra­bo­czaja[11], ale zro­zu­mie­nia od was nie cze­kaj. – Głos jej ro­bił się nie­na­tu­ral­nie ja­sny, zdy­szany. – Nic nie wi­dzą, ni­czego nie za­uważą, nie oce­nią... Milcz, milcz, ja do­brze wiem, jaki je­steś – stłu­miła głos w oba­wie przed Sa­biną – przyjdź tu za­raz; nie, nie na obiad, tylko wła­śnie za­raz – ga­ma­sze go­towe!

Trza­snęła słu­chawką, cała drżąca wró­ciła do sa­lonu.

Mi­ja­jąc wiel­kie lu­stro, spoj­rzała na ja­skrawy swe­ter i twarz jej wy­po­god­niała znowu. Close your eyes – nie, w sa­lo­nie nie było sły­chać ra­dia są­sia­dów, a może skoń­czyła się już ta płyta.

Róża po­de­szła do for­te­pianu, za­częła prze­rzu­cać nuty. Po chwili roz­ło­żyła na pul­pi­cie Żal Cho­pina, etiudę za­adap­to­waną do śpiewu. Sia­dła, za­grała parę tak­tów... Ogrom­nie lu­biła śpie­wać, wiecz­nie zło­rze­czyła ciotce Lu­izie za skrzypce.

Tante zdo­łała wy­ła­mać się z pe­ters­bur­skiego In­sti­tuta Bła­go­rod­nych Die­wic[12], ukoń­czyć pen­sję w War­sza­wie i Hôtel Lam­bert w Pa­ryżu. Zdo­łała także od­rzu­cić mi­łość opie­kuna z urzędu we­te­rań­skiej córki, go­spo­dina Sziszkę, ziem­skawo-pri­stawa[13], na­to­miast wy­uczyć się prze­cu­dow­nie ję­zy­ków, prze­pi­sać do sztam­bu­cha – oprócz Matki-Spar­tanki – ca­łego Kon­rada Wal­len­roda oraz po­zy­skać przy­jaźń zna­ko­mi­tych zie­miań­skich ro­dzin na Ku­ja­wach.

Dłu­gie lata zmie­niała dwory co szkolne po­ko­le­nie, ćwi­czyła pa­nięta w wy­mo­wie pięk­nego fran­cu­skiego rrr i w nie­na­wi­ści do „dzi­kiego na­jeźdźcy ze wschodu”. Aż wresz­cie, ze­braw­szy ka­pi­ta­lik i ko­lek­cję zło­tych ze­gar­ków z ema­lią – so­uve­niry[14] po wdzięcz­nych pu­pi­lach – zja­wiła się któ­rejś je­sieni w Ta­gan­rogu, by ob­rzu­cić wzgar­dli­wym spoj­rze­niem lek­ko­myślną So­phie, która nie­po­mna krzywdy swego ojca pa­trioty, nie­świa­doma jak gdyby owego no­sze­nia na ko­ro­my­słach wody z Te­reku przez ro­dzoną matkę Ana­sta­zję, nie­świa­doma bo­daj na­wet tra­ge­dii męża – sie­roty po na­po­le­oń­czyku zmu­szo­nego do służby ca­rowi, nie­świa­doma ni­czego chyba, co „po­czciwe i ho­no­rowi na­leżne”, sza­stała się po ofi­cer­skich klu­bach.

Elle l’a fo­udroyée du re­gard, cette mal­heu­reuse So­phie[15]. I za­mknęła się z oj­cem w ga­bi­ne­cie.

Przed wie­czo­rem we­zwano Różę. Oj­ciec wy­glą­dał chory. Może pła­kał? Miał żółte po­liczki, czer­wone oczy. Ciotka od­dy­chała szybko, nad jej brwiami błysz­czały kro­ple potu, prę­dziutko prze­su­wała złote ser­duszko – klamrę na łań­cu­chu od face-à-main. Róży oznaj­miono, że tante Lo­uise w wiel­kiej swo­jej do­broci, chcąc ucho­wać ją od zmo­ska­le­nia w dzi­kim kraju, za­biera ją do War­szawy, gdzie Róża bę­dzie uczęsz­czała na pry­watną pen­sję, a także do kon­ser­wa­to­rium ce­lem na­uki skrzy­piec. Od­jazd na­stąpi za dwa dni, ko­leją że­la­zną. Ta la­wina wro­go­ści: obca ciotka, War­szawa, skrzypce i ko­lej że­la­zna – ru­nęły na Różę o paź­dzier­ni­ko­wym zmroku, kiedy matka z Julą stro­iły się do klubu, wszę­dzie w domu pach­niało per­fu­mami i świe­żym wa­ni­lio­wym cia­stem, sty­gną­cym na kre­den­sie, kiedy Ma­niuta Psa­ru­łaki, wpadł­szy do­wie­dzieć się, co jest na ju­tro za­dane z otie­cze­stwien­noj isto­rii[16], sia­dła do for­te­pianu grać Ka­za­czju ko­ły­biel­nuju pie­sniu[17], a jej ku­czer[18] hu­czał w kuchni we­so­łym ma­ło­ru­skim ba­sem.

„Skrzypce to po­czą­tek ca­łego mego nie­szczę­ścia – ma­wiała póź­niej Róża. – Cóż za głu­pia śmia­łość, co za pod­łość znisz­czyć ko­muś ży­cie, wy­rwać z domu, z gim­na­zjum! (Ja­kie ja mia­łam stop­nie! Żeby nie aryt­me­tyka, na pewno skoń­czy­ła­bym z cy­frą, u nas w Ta­gan­rogu gim­na­zjum było pod pro­tek­to­ra­tem im­pe­ra­to­ro­wej). Od przy­ja­ciół ode­rwać! Z do­brego usta­lo­nego bytu! I dla­czego? Dla­tego że sta­rej pan­nie, że Lu­izie, tej od sied­miu bo­le­ści, za­chciało się «pol­skie dzie­cię ra­to­wać». A także swój sła­wetny ród gwiazdą ar­ty­styczną ozdo­bić. Oj­ciec, zna­czy się, był bo­ha­ter na­ro­dowy, kam­rat Na­po­le­ona, a bra­ta­nica, ot, pierw­szą pol­ską skrzy­paczką bę­dzie! Trze­baż nie­szczę­ścia, że na krótko przed przy­jaz­dem tej zmory do Ta­gan­rogu by­łam ja na jed­nym kon­cer­cie... Jula, jak wy­szła za mąż za bo­ga­cza Cze­re­pa­china, tasz­czyła mnie wszę­dzie ze sobą po lo­żach... Po­wró­ci­łam z kon­certu, gdzie ofi­ce­ro­wie mało na ka­wałki nie roz­szar­pali z za­chwytu jed­nej czer­no­ma­zej[19] Włoszki – skrzy­paczki. (Przy­je­chało cudo z za­gra­nicy, sznur pe­reł, war­ko­cze do ziemi, ra­miona gołe jak z mar­muru i coś tam, ro­manse ja­kieś gra na skrzyp­cach. Wten­czas une vio­lo­ni­ste – to była rzad­kość!) Ofi­ce­ro­wie po­wście­kali się; Jula, wa­riatka, bie­rze pe­le­rynę so­bo­lową i rzuca na scenę (kon­cert był w ope­rze). A ja pa­trzę. No cóż? Na­tu­ralna rzecz – osza­la­łam także samo. Po­wró­ci­łam... «Pàpoczka, kup mnie skrzypkę, nic ja ro­bić nie chcę, tylko być une vio­lo­ni­ste célèbre[20], a nie, to umrę». Oj­ciec, bie­da­czy­sko, opo­wie­dział wszystko sio­struni... No? Ale czyż to jest po­wód dla ro­zum­nych lu­dzi? Ach, co oni ze mną zro­bili! A głos za­wsze mia­łam jak złoto”.

Po­ga­słych zórz

Nie za­tlisz już

I noc, ciemna noc

W du­szy mej...

Za­śpie­wała nie­śmiało, ata­ku­jąc górne g, ko­ły­sząc się sło­dy­czą smut­nych wy­znań, dzię­ku­jąc w du­szy – komu? – za me­lo­dię do­daną do ludz­kich bo­le­ści­wych słów. Sły­szała z dez­apro­batą drże­nie so­pranu („star­cze tre­mo­lando” – po­my­ślała), dzi­wiła się, że mi­nione ży­cie tak sze­ro­kimi fa­lami na­pływa do mó­zgu, do serca, że z tak za­mierz­chłego czasu przy­cho­dzą te fale, niosą ob­razy tak wy­raźne, cie­płe, brzmiące tylu praw­dzi­wymi gło­sami... I że serce top­nieje jak zra­niony owoc. Aż w uszach szu­miało od fal, od bólu serca, wła­sny głos w pie­śni brzmiał obco, a obce – we wspo­mnie­niach – brzmiało naj­bliż­szą swoj­sko­ścią.

III

Na­gle Róża drgnęła – za­dzwo­niono do drzwi wej­ścio­wych. Spiesz­nie po­rwała się (może Marta?), nie chciała, żeby Sa­bina asy­sto­wała przy spo­tka­niu z córką. Nogi ugi­nały się pod nią, kiedy szła. („Za­nadto mnie mu­zyka wzru­sza, nie mam już sił na mu­zykę” – my­ślała). Zdą­żyła jesz­cze za­wró­cić Sa­binę:

– Nie trzeba, nie trzeba! Ja idę.

Otwo­rzyła – przed drzwiami stał Adam.

– A ty czego tu? – spy­tała.

Aż głową pod­rzu­cił ze zdu­mie­nia, biała broda wy­su­nęła się na­przód.

– Jak to czego? A któż ka­zał mi na­tych­miast przy­cho­dzić? Czyż to nie ty krzy­cza­łaś na mnie przez te­le­fon?

Nie­przy­tom­nie pa­trzyła na męża... Rap­tem ro­ze­śmiała się, za­wsty­dzona.

– No, cze­góż ty za­raz? Nie można za­żar­to­wać? Chodź już, chodź – ga­ma­sze go­towe.