Cristiano i Leo. Historia rywalizacji Ronaldo i Messiego - Jimmy Burns - ebook

Cristiano i Leo. Historia rywalizacji Ronaldo i Messiego ebook

Jimmy Burns

3,8

Opis

Wyścig po miano najlepszego piłkarza w historii futbolu.

Przez ostatnią dekadę byliśmy świadkami osobistej rywalizacji, jakiej świat nie widział nigdy wcześniej: Cristiano kontra Leo. Razem zdobyli ponad tysiąc bramek i dziesięć razy wygrali Złotą Piłkę. Ceniony dziennikarz sportowy Jimmy Burns postanowił sprawdzić, na czym polega ich fenomen. I wyjaśnić, dlaczego to właśnie ci piłkarze przedefiniowali współczesny futbol.

Każdy kibic ma swoje zdanie na temat tego, który z nich jest lepszy. Pierwszy to prawdziwy adonis oraz precyzyjna maszyna, która roznosi rywali swoją siłą. Drugi – snujący się po boisku geniusz, zdolny do robienia rzeczy niemożliwych. Różnice między nimi wydają się oczywiste, ale – co zaskakujące – mają ze sobą więcej wspólnego, niż może się wydawać.

Sięgnij po tę fantastyczną książkę i dowiedz się wszystkiego o Cristiano Ronaldo i Leo Messim. Przeczytaj, jak wzajemnie się napędzają oraz co sprawiło, że droga chłopaka z Madery skrzyżowała się z życiową podróżą młodzieńca z Rosario, elektryzując piłkarski świat na długie lata.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 639

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
7
3
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Julii & Miriam

Prolog

Kwiecień 2017 roku. Real Madryt i FC Barcelona mierzą się w najnowszym El Clásico. Do pierwszego gwizdka pozostało kilka minut; na buzującym emocjami stadionie Santiago Bernabéu zgromadziło się ponad 81 tysięcy kibiców, a przed telewizorami, radioodbiornikami i komputerami w 185 krajach, we wszystkich strefach czasowych globu, zasiadła międzynarodowa widownia licząca 600 milionów osób.

W samym centrum tego wydarzenia znajdują się dwaj zawodnicy o ikonicznych inicjałach i numerach na koszulkach: Cristiano Ronaldo i Leo Messi, główne gwiazdy największego klubowego spektaklu piłkarskiego na świecie. Zainteresowanie występem CR7 i LM10 w 234. odcinku najsłynniejszej rywalizacji w historii futbolu jest tak ogromne, że 40 stadionowych kamer i dwa obiektywy nagrywające w technice super slow motion skierowano wyłącznie na nich.

Bitwa między tymi dwoma wybitnie utalentowanymi zawodnikami toczy się oczywiście w określonym kontekście: jako kolejny rozdział jednego z najdłuższych i najbardziej upolitycznionych pojedynków w historii sportu. Naprzeciw siebie stają w nim Kastylia i Katalonia, Franco i bojownicy o wolność, kosztowni galácticos i lokalne gwiazdy. Na sześć kolejek przed końcem sezonu Barcelona traci trzy punkty do prowadzących madrytczyków, którzy ponadto mają do rozegrania jeden mecz więcej. Dzięki zwycięstwu Katalończycy zrównaliby się z rywalem liczbą punktów, przegrana natomiast zapewni Realowi przewagę sześciu oczek na szczycie tabeli.

Jako ostatni z zawodników Madrytu na boisku pojawia się skaczący jak na sprężynie, dumny i wspaniały Cristiano Ronaldo, główna atrakcja wieczoru.

W przeciwieństwie do niego Lionel Messi wychodzi na murawę z pochyloną głową, zgarbionymi ramionami i kamienną, zakrytą zarostem twarzą, jedynie rzuciwszy podbitym okiem na trybuny. W jego przypadku spotkanie wieńczy tydzień pełen spekulacji o braku sił, wręcz wyczerpaniu, które dopadło gwiazdora pod koniec sezonu; porażka Barcelony z Juventusem w półfinale Ligi Mistrzów trzy dni wcześniej pokazała, że zawodnicy znaleźli się u kresu wytrzymałości i nawet ich magiczny talizman nie jest w stanie tchnąć życia w zespół desperacko potrzebujący odrodzenia.

Pojedynek od początku budzi emocje. Dwie minuty po pierwszym gwizdku Ronaldo teatralnym gestem domaga się rzutu karnego po tym, jak interweniujący obrońca FC Barcelony Samuel Umtiti nie cofa nogi w polu karnym. Sędzia nie przerywa spotkania. Dziesięć minut później Ronaldo nieprzyjemnym strzałem testuje bramkarza Katalończyków Marca-André ter Stegena.

Teraz czas na Messiego, który zakłada siatkę Casemiro i swobodnie rusza środkiem pola. Brazylijczyk dogania go jednak i powala na ziemię. Obaj gwiazdorzy szukają okazji do zadania pierwszego ciosu. Ronaldo uderza ponownie, tym razem z większą siłą, tuż po przekroczeniu linii pola karnego, ale golkiper gości wybija jego strzał. Tempo meczu rośnie, w pewnej chwili Messi wymaga interwencji lekarza po tym, jak Marcelo uderza go łokciem w usta, powodując rozlew krwi, który okazuje się mniej poważny, niż to na pierwszy rzut oka wygląda. Gra toczy się dalej, po obu stronach boiska, pośród przytłaczającego ryku tłumów.

W połowie pierwszych 45 minut Gareth Bale naciska na podporę Barçy Gerarda Piqué i uzyskuje rzut rożny. Barcelonie nie udaje się skutecznie wybić futbolówki – trafia ona do Marcelo, który posyła głęboką wrzutkę w pole karne. Wyciąga się do niej Sergio Ramos i czubkiem buta trafia w słupek – odbitą piłkę wpycha do siatki Casemiro. Niechlujny gol, ale madridistom to nie przeszkadza.

Messi wciąż biega z zakrwawionym bandażem w ustach i zdaje się, że to go motywuje. Przyjmuje perfekcyjnie mierzone podanie od Ivana Rakiticia i przyspiesza w stronę pola karnego. Doskonale panuje nad piłką, a jego drobne ciało niemal szczotkuje murawę, gdy piłkarz zmienia kierunek i ostatecznie umieszcza piłkę w siatce precyzyjnym strzałem lewą nogą. Pięć minut przed przerwą jest bliski zdobycia drugiej bramki, gdy dopada do zagubionej futbolówki, podcina ją i nieznacznie pudłuje. Chwilę przed końcem połowy jakimś sposobem znajduje jeszcze okazję, by z rogu uderzyć na bramkę rywali wewnętrzną częścią stopy – tuż obok słupka. Messi nie traci czasu.

Druga połowa spotkania wygląda podobnie. Mocną główkę Benzemy broni ter Stegen, a strzał czubkiem buta Paco Alcácera blokuje stojący w bramce Realu Keylor Navas.

Najwyższy czas, by skupienie odzyskał Ronaldo. W 66. minucie próbuje strzału nożycami, który ostatecznie mija poprzeczkę. Parę chwil później doskonałą sytuację wypracowuje mu Marco Asensio, ale Portugalczyk nie ustawia się odpowiednio do uderzenia i ponownie przestrzela nad bramką.

Liderzy wciąż wymieniają ciosy, nie zamierzając ustępować pola. Wtem, w 73. minucie spotkania, podskakująca piłka trafia do Rakiticia tuż za linią pola karnego. Mając przed sobą sześciu obrońców, reprezentant Chorwacji przekłada futbolówkę na lewą nogę i doskonale podkręconym uderzeniem trafia w sam róg bramki.

2:1 dla Barçy.

Pięć minut później kapitan Realu Sergio Ramos ogląda piątą czerwoną kartkę w historii swoich występów w El Clásico za brutalny wślizg obiema nogami w Messiego. Wydaje się, że jest już po meczu, gdy w 85. minucie rzadko wykorzystywany przez madrytczyków kolumbijski napastnik James Rodríguez jakimś cudem pojawia się w pobliżu bramki zupełnie niepilnowany i wznoszącym się strzałem w krótki róg umieszcza piłkę w siatce. Gdy końca dobiega druga minuta doliczonego czasu gry, to zawodnicy Realu wyglądają na zwycięzców pojedynku.

Wtem doskonałe przyspieszenie daje nieco swobody na środku pola Sergiemu Roberto, który dostrzega André Gomesa. Portugalczyk podaje piłkę obiegającemu go Jordiemu Albie, a jego dośrodkowanie trafia pod nogi – kogóż innego? – Lionela Messiego. Po bezbłędnym płaskim strzale siatka w bramce Realu znów trzepocze – to ostatnie uderzenie tego meczu i 500. gol Argentyńczyka dla Barcelony. Madryccy kibice milkną w osłupieniu, a wyścig po mistrzostwo znów jest otwarty. Messi świętuje bramkę, unosząc w górę zaciśnięte pięści, a potem zdejmuje koszulkę i pokazuje jej tył widzom, zastygając w bezruchu z rozwartymi ramionami, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, kim jest strzelec gola.

Spośród najbardziej pamiętnych obrazów w historii El Clásico mało który dorównuje swoją intensywnością i symboliką gestowi Messiego, wyciągającego swoją koszulkę z numerem 10 w stronę trybun Bernabéu.

Druga kamera slow motion ukazała chwilę później grymas Ronaldo, który wyrzuca ręce ku niebu z wyrazem frustracji i rozczarowania na twarzy. Ostatecznie to siła woli Messiego, jego wytrzymałość i magiczne zdolności zwyciężyły, nawet na wrogim terytorium, gdzie traktuje się go jako wroga numer jeden.

Kibice na Bernabéu są jeszcze bardziej wymagający niż ci z Camp Nou. W stolicy Hiszpanii polityczna i kulturowa tożsamość klubu liczy się chyba mniej niż same zwycięstwa. Podobnie jak na pobliskiej arenie walk z bykami publiczność oczekuje wybitności od najsławniejszych w kraju matadorów, fani Realu żądają od swoich gwiazd jak najlepszej formy – tym bardziej w starciach z historycznym rywalem. To pełna ekscytacji, stronnicza, ekspresyjnie reagująca i ogarnięta plemienną obsesją grupa ludzi, która umie jednak okazać szacunek tym, którzy na to najbardziej zasługują, nawet śmiertelnym wrogom – tak jak widzowie corridy potrafią nagrodzić aplauzem odważnego byka. Messi był najlepszym zawodnikiem El Clásico z kwietnia 2017 roku, niekwestionowanym bohaterem, i kibice mieli tego świadomość.

Nawet Messi nie był pewien, co skłoniło go do prowokacyjnego gestu pokazania koszulki. Niezbyt skłonny do okazywania emocji, po meczu twierdził, że chciał złożyć hołd tym kilkuset kibicom Barçy, którzy oglądali mecz na żywo na trybunach Bernabéu. Była to katartyczna chwila. Sugerowała, że w Messim drzemie siła pozwalająca mu prowadzić swój zespół do przekraczania kolejnych granic i usprawiedliwiać wiarę pokładaną w nim przez tych, którzy noszą jego koszulkę.

Ostatecznie oba zespoły wygrały wszystkie pozostałe mecze sezonu, co oznaczało, że Real Madryt triumfował w lidze różnicą zaledwie trzech punktów. Messi wygrał bitwę, ale to Ronaldo zwyciężył w wojnie. Raptem tydzień po przypieczętowaniu krajowego tytułu Portugalczyk leżał na murawie, uradowany po gwizdku kończącym mecz, w którym Real rozbił Juventus 4:1 i zdobył puchar Ligi Mistrzów. Ronaldo strzelił dwa gole – 41. i 42. w tym sezonie. Nie wystarczyło to jednak, by zapewnić mu nagrodę Złotego Buta – trofeum powędrowało do Lionela Messiego.

Cztery miesiące później, podczas pierwszego meczu pojedynku o Superpuchar Hiszpanii, Portugalczyk miał okazję powtórzyć niedawny gest Messiego z Bernabéu na Camp Nou – a przynajmniej przedstawić swój autorski wariant. Po zdobyciu bramki Ronaldo ściągnął koszulkę, by zaprezentować fanom Barçy muskularny tors. Tak jakby chciał powiedzieć, że choć Messiego stać na bardzo wiele, do tego gestu zabrakłoby mu odwagi.

Od ludzi biegłych czy nawet wybitnych w swoim fachu geniuszy odróżnia zdolność do rozwijania się wraz z upływem czasu; to jednostki, które nie tylko potrafią wytrwać na danym polu, ale też dojrzewać, tworzyć coś świeżego i wciąż inspirować, zachować wyraźną przewagę nad konkurencją.

Przed ukończeniem 17. roku życia Wolfgang Amadeusz Mozart zdążył skomponować wiele wspaniałej muzyki: symfonie, sonaty, kwartety smyczkowe, msze, serenady i kilka pomniejszych oper. Rok 1791 – zakończony śmiercią kompozytora w wieku zaledwie 35 lat – był okresem wzmożonej aktywności, a także wynalezienia siebie na nowo. W tym czasie stworzył część swoich najsłynniejszych dzieł, w tym Czarodziejski flet i niedokończone Requiem. Jak ujmuje to jego rywal Antonio Salieri w sztuce Petera Shaffera Amadeusz: „Znów rozległ się głos samego Boga”.

Ta sama zdolność do ciągłego rozwoju cechuje geniuszy sportu. Muhammad Ali miał zaledwie 22 lata i wciąż jeszcze nazywał się Cassius Clay, kiedy został mistrzem świata wagi ciężkiej, ale najlepiej zapamiętano walki, które stoczył po ukończeniu 30 lat: pokonanie George’a Foremana w Zairze, trzy pojedynki z Joe Frazierem oraz zwycięstwo odniesione w wieku 36 lat nad Leonem Spinksem, które uczyniło go pierwszym w historii boksu trzykrotnym zdobywcą tytułu mistrza wagi ciężkiej.

W czerwcu 2017 roku Rafa Nadal otrzymał specjalną replikę Pucharu Muszkieterów, upamiętniającą zdobycie „La Decima” – swojego dziesiątego tytułu w wielkoszlemowym turnieju French Open. Pod względem liczby trofeów Nadal osiągnął na korcie ziemnym dominację porównywalną z panowaniem Usaina Bolta na bieżni, Tigera Woodsa na polu golfowym, Michaela Jordana na boisku koszykarskim czy Michaela Phelpsa na basenie pływackim.

Na najwyższym piłkarskim poziomie, tak jak w każdej innej elitarnej rywalizacji, świadomość destrukcyjnego działania czasu, łatwości, z jaką zawodnik u szczytu formy może zaliczyć jej gwałtowny spadek, z cennego nabytku przeobrazić się w przeterminowany produkt, jest niezwykle dotkliwa i często ma swoje tragiczne konsekwencje.

Spośród wielkich tego sportu najczęściej wyróżnia się George’a Besta i Diego Maradonę jako piłkarzy, których kariery gwałtownie się załamały, gdy na dobre opuściła ich chęć zachowania dyscypliny, kontynuowania samorozwoju, potwierdzania swojego znaczenia, odradzania się na nowo. Boleśnie ulotna intensywność szczytów ich karier stała się częścią legendy tych zawodników. Względnie krótkie lata ich największej doskonałości wyraźnie kontrastują z trwającym już ponad dziesięć sezonów okresem, w którym dzięki regularności i liczbie strzelanych goli Lionel Messi i Cristiano Ronaldo nie tylko ciągle pobijają wszelkie możliwe rekordy, ale też ukształtowali na nowo nasze poglądy na temat tego, czym powinien się odznaczać piłkarz najwyższej klasy. Dokonując tego wszystkiego, dzięki swoim wyjątkowym umiejętnościom obaj zapewniają miłośnikom piłki nożnej na całym świecie niezrównaną rozrywkę i radość. Można powiedzieć, że w jakimś sensie przyzwyczailiśmy się do ich doskonałości. Jeżeli którykolwiek z nich istniałby bez drugiego, uznano by go bez chwili wahania za najważniejszego piłkarza swojego pokolenia.

Zamiast tego jednak miliony fanów wciąż rozgrzewa towarzysząca tym wszystkim osiągnięciom dyskusja: kogo z tej dwójki należy uznać za lepszego zawodnika, i w logicznej konsekwencji – za najwybitniejszego piłkarza wszech czasów.

Gdyby szukać w historii sportu podobnych przykładów rywalizacji kształtującej obraz całej epoki, na myśl przychodzi inne pamiętne zderzenie kultur, symbolizowanych przez dwie wielkie gwiazdy koszykówki, Larry’ego Birda i Magica Johnsona, oraz dwa wybitne zespoły, Boston Celtics i Los Angeles Lakers. Ich pojedynki w latach 80. uczyniły z rozgrywek NBA międzynarodowy hit.

W jednej ze swoich najsłynniejszych wypowiedzi Magic Johnson stwierdził, że dla niego sezon regularny składa się z 80 zwyczajnych spotkań oraz dwóch meczów Lakers – Celtics. Bird natomiast przyznał, że pierwszą rzeczą, którą sprawdzał każdego ranka, były statystyki Johnsona z ostatniego występu. Nie tylko wspaniałe umiejętności zawodników czyniły z rywalizacji Johnsona i Birda tak wielkie widowisko; chodziło także o pojedynek dwóch typów osobowości i dwóch odmiennych kultur – hollywoodzkiego wykwintu i robotniczej twardości rodem z Bostonu w Indianie. Mniej chlubną praktyką było nadawanie koszykarskim zmaganiom dodatkowego kontekstu rasowego.

Podobnie jak koszykówka lat 80. ubiegłego wieku, współczesna piłka nożna stworzyła dwie diametralnie od siebie różne megagwiazdy, reprezentujące barwy dwóch wybitnych drużyn, których osobne tożsamości zostały uformowane przez historię i politykę i których walka od wielu lat stanowi zderzeniu dwóch kultur.

Nie chodzi tutaj o sportowe starcie w klasycznym sensie: indywidualny pojedynek dwóch przeciwników stających ze sobą oko w oko; ścieżki obu tych piłkarzy zbiegają się jednak w czasie i przestrzeni, a oni sami występują jako główne postaci międzynarodowej sceny piłkarskiej, noszące na barkach ciężar odpowiedzialności za dziedzictwo swoich klubów i krajów, inspirujące siebie nawzajem do kolejnych osiągnięć. Rzadko kiedy mecze, w których występują obydwaj, przynoszą rozczarowanie, a spora część najbardziej pamiętnych momentów Clásicos przypomina pojedynek dwóch herosów, dla których pozostali piłkarze na boisku stanowią jedynie tło.

Dla niektórych fanów piłki nożnej kwestia, kto z nich jest lepszy, staje się w istocie pytaniem natury niemal moralnej: o istotę samej dyscypliny i o to, jak powinno się ją uprawiać. Siła czy przebiegłość, triumfalna brawura czy pokorna skromność, imponujący wyskok czy sztukmistrzowska praca nóg? Odnosi się wrażenie, że oni po prostu powinni się nienawidzić.

Nie ma znaczenia fakt, że publicznie obaj zawsze okazują sobie wzajemny szacunek i nigdy nie przyznali, że traktują siebie jak wrogów. Dodaje to jeszcze smaczku wszystkim spekulacjom na ten temat. Mnożą się pogłoski o tym, że istnieje między nimi napięcie. Obserwując ich interakcję w trakcie ceremonii wręczenia Złotej Piłki w 2013 roku, jeden z legendarnych holenderskich piłkarzy, Ruud Gullit, nazwał ich relacje „dziwacznymi”, chociaż rok wcześniej Fernando Torres relacjonował, że „ściskali się jak dzieci”. Gdy hiszpański znawca piłki nożnej Guillem Balagué ujawnił w biografii Messiego, że Ronaldo prywatnie nazywa Argentyńczyka „skurwysynem”, gwiazdor Realu wystosował na swoim Facebooku oświadczenie: „Darzę ogromnym szacunkiem wszystkich moich kolegów z boiska i Messi, naturalnie, nie jest tutaj żadnym wyjątkiem”. Kiedy indziej przyznał, że porównywanie ich do siebie jest bezcelowe: „Messi i ja różnimy się od siebie niczym Ferrari i Porsche”.

Obydwu piłkarzy wciąż jednak postrzega się przez pryzmat sukcesów i porażek rywala. Wyobraźnia zbiorowa traktuje każdego z nich jako nemezis tego drugiego, chociaż ich pojedynki odbywają się w o wiele szerszym kontekście trwającego dziewięć miesięcy sezonu klubowego oraz międzynarodowych turniejów reprezentacyjnych. Dzięki tej utrwalonej perspektywie ich walka tworzy jedną z najbardziej dramatycznych i zarazem dochodowych narracji współczesnego sportu.

Kulturowe i społeczne zaplecza Ronaldo i Messiego są diametralnie odmienne, podobnie jak drogi ich karier, ale obaj stawali przed wyzwaniami właściwie od urodzenia. To właśnie te różnice i przeszkody, które musieli pokonywać, wzbogacają ich biografie i czynią ich porównanie fascynującym. Ich historie, zestawione ze sobą, dostarczają niepowtarzalnego wglądu w świat nowoczesnego futbolu.

Zakrawa na ironię, że chociaż prywatnie obaj od zawsze traktują siebie nawzajem z dystansem, prawdopodobnie nikt nie rozumie presji i wymogów ich karier lepiej niż oni sami.

Niniejsza podwójna biografia opisuje dwie osobne i różniące się od siebie życiowe podróże, na które wpływ wywarły zarówno okoliczności osobiste, jak i kultury dwóch narodów – od pełnych napięcia i brzemiennych w skutki dni dzieciństwa aż do wyzwań związanych z występami w najbardziej utytułowanych drużynach piłkarskich globu, przed oszalałymi widowniami Santiago Bernabéu i Camp Nou, w rywalizacji o największe i najbardziej lukratywne klubowe trofea i indywidualne zaszczyty, jakie może zaoferować światowy futbol.

Moja opowieść podkreśla rozmiar zmian, jakim uległ współczesny sport, a zwłaszcza piłka nożna. Opisuje metamorfozę dwóch dziecięcych geniuszy w zarabiających niebotyczne sumy supergwiazdorów otaczanych opieką przez księgowych, agentów i prawników, rywalizujących nie tylko przed tłumami na trybunach, ale także przed globalną widownią, która śledzi ich wielkie pojedynki w telewizji, na billboardach, w mediach społecznościowych i internecie, desperacko pragnąc zebrać dowody przewagi jednego bądź drugiego.

Osobiście nie jestem szczególnym miłośnikiem suchych statystyk – redukują one sport i zawodników do czegoś w rodzaju gry komputerowej, pozbawiając ich życia i duszy. Ignorują fundamentalną istotę piłki nożnej – jej czystą nieprzewidywalność – i chwile magii kreowane przez obydwu bohaterów tej książki. Chociaż osiągają to w bardzo odmienny sposób, obaj posiedli umiejętność pozostawiania swoich rywali daleko w tyle – nie tyle pokonanych, co wręcz pozbawionych celu istnienia. Nie spotkałem się jeszcze ze statystyką, która zdołałaby wziąć coś takiego pod uwagę.

Ponieważ jednak dane statystyczne wywierają w epoce cyfrowej zasadniczy wpływ na opinie wielu kibiców, będę z nich w wielu fragmentach tej książki korzystał. W ostateczności są one bowiem użyteczne dla próby opisu nieprzerwanej doskonałości, jaką obaj ci zawodnicy wykazują się przez większość czasu spędzanego na murawie.

Pytanie o to, kto z tej dwójki jest lepszy, pozostaje otwarte, a wszelkie próby jednoznacznej odpowiedzi są najprawdopodobniej daremne. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że żaden z nich nie przestaje nas zaskakiwać. Za każdym razem, gdy wydaje nam się, że w końcu znaleźliśmy odpowiedź, bo jeden z tych piłkarskich geniuszy zrobił coś tak wyjątkowego, że po prostu musi być najlepszy na świecie, drugi z nich powraca, by uczynić coś równie fenomenalnego. Jedynym niestronniczym podejściem do tej kwestii pozostaje chyba konstatacja, że dopóki Ronaldo i Messi są w stanie grać w piłkę na najwyższym poziomie, powinniśmy po prostu usiąść i się tym cieszyć. Po latach, gdy obaj zakończą kariery, będziemy mogli wrócić pamięcią do tych dni chwały i bezprecedensowej długości ich wspólnych rządów.

Zawdzięczamy to temu, że każdy z nich udowodnił niezwykłą zdolność do zwiększania swojej kreatywności i wciąż przyczynia się do dokonań swojego zespołu, jakby ich wzajemna rywalizacja polegała w głównej mierze na przekraczaniu swoich własnych ograniczeń. Ich nieustanny rozwój sprawia, że młodsi pretendenci do tronu wciąż pozostają daleko w tyle, choć słowa te piszę, gdy obaj powoli wchodzą w okres stopniowej degradacji fizycznej, która prędzej czy później staje się losem każdego wielkiego sportowca.

Na stronach tej książki śledzę kolejne etapy ich jakże odmiennych biografii oraz zbieżną w czasie drogę do statusu niezrównanych gwiazd jednego z najwspanialszych i najdłużej trwających sportowych spektakli naszych czasów. Sukcesy i porażki, blaski i cienie tych historii składają się na niezwykle ludzką opowieść o dwóch dogłębnie współczesnych ikonach.

1. Madera (część PIERWSZA)

Według profilu astrologicznego przeznaczeniem chłopca jest walka z przeciwnościami losu i przezwyciężenie wszystkich przeszkód…

Lubi samotność, a najbardziej ceni sobie niezależność, ale potrafi też cieszyć się z bycia w centrum uwagi, co narazi go na posądzenia o arogancję. Tak naprawdę jest porządnym facetem, choć czasem bywa wybuchowy.

Piątego lutego 1985 roku Dolores Aveiro, 33-letnia doświadczona przez los żona i ciężko pracująca matka trojga dzieci – chłopca i dwóch dziewczynek – wydaje na świat swojego drugiego syna.

W swoich wspomnieniach, opublikowanych po portugalsku w 2015 roku pod tytułem Matka Courage. Życie, siła i wiara wojowniczki, Dolores opowiada przywodzącą na myśl powieści Dickensa historię swojego wczesnego życia. Urodziła się w 1954 roku w wiosce rybackiej Caniçal na położonej na Oceanie Atlantyckim Maderze. Po tym, jak jej matka umarła, a ojciec ją porzucił, wychowywała się w sierocińcu. We wczesnych latach dorosłości musiała się zmagać z biedą, przemocą domową i nowotworem – i wyszła z tej walki zwycięsko.

Mając 18 lat, wyszła za Dinisa, któremu w ciągu czterech pierwszych lat małżeństwa urodziła troje dzieci: Hugo, Elam i Katię. Później zaszła w ciążę po raz czwarty. Udała się do lekarza, by zapytać o możliwość przerwania ciąży, ale specjalista stanowczo jej to odradził – w owym czasie aborcja w Portugalii była niezgodna z prawem.

Dolores wyszła z gabinetu ogromnie przygnębiona. Sąsiad zasugerował jej sposób przerwania ciąży niewymagający pomocy lekarza – jego zdaniem należało wypić zagotowane czarne piwo i biec aż do omdlenia. Kobieta rozważała skorzystanie z tej „porady”, ale ostatecznie przeważyły jej katolickie wychowanie oraz uzyskana od doktora informacja o możliwych medycznych i prawnych konsekwencjach aborcji.

Cristiano Ronaldo Aveiro urodził się o godzinie 10.20 przed południem, w szpitalu Cruz de Carvalho w Funchal, położonej na wybrzeżu stolicy Regionu Autonomicznego Madery. Z wagą cztery kilo i wzrostem 52 centymetry przekraczał przeciętne wymiary noworodka. „Jest taki duży, że na pewno zostanie piłkarzem” – powiedział Dolores ginekolog.

Przodkowie Ronaldo, zarówno ze strony matki, jak i ojca, pochodzili z wysp objętych rządami Portugalii. Prababcia ze strony ojca, Isabel Risa Piedade, urodziła się w mieście Praia, stolicy Wysp Zielonego Przylądka, położonych na zachód od kontynentu afrykańskiego.

Na życiu rodziny Aveiro piętno odcisnęło to, że Dinis był alkoholikiem – zaczął pić, jeszcze zanim urodził się Ronaldo, i niszczył samego siebie, niezdolny do utrzymania jakiejkolwiek stałej posady. Pracować – z dala od domu i dzieci – musiała więc Dolores. Pod jej nieobecność najmłodszym z czworga rodzeństwa Cristiano opiekowała się starsza siostra Katia. Odprowadzała go do szkoły i przyprowadzała po lekcjach do domu, odrabiała z nim także prace domowe.

Imiona, które matka wybrała dla swojego drugiego syna, mają określone znaczenie: pierwsze świadczy o jej katolickiej wierze, a drugie nawiązuje do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana.

Zanim zawrotna kariera w związkach zawodowych wywindowała go do funkcji gubernatora Kalifornii, wywodzący się z rodziny pracowników fizycznych z Illinois Reagan zarabiał na życie jako komentator sportowy i aktor. Potem zaś stał się najważniejszym politykiem na świecie.

W styczniu 1985 roku po triumfalnym zwycięstwie w wyborach Reagan został zaprzysiężony na drugą kadencję prezydenta Stanów Zjednoczonych i był na najlepszej drodze do zapisania się w annałach jako jeden z przywódców odpowiedzialnych za upadek Związku Radzieckiego. W głębi duszy Dolores Aveiro marzyła o własnej wersji historii „od zera do milionera”, która nadałaby głębszy sens trudom jej małżeńskiego życia.

25 kwietnia 1974 roku Dolores Aveiro pracowała we Francji, gdy Portugalia wyzwoliła się od trwającej przez dziesięciolecia prawicowej dyktatury za sprawą wspieranego przez komunistów, populistycznego i w dużej mierze bezkrwawego zamachu stanu. Powszechnie nazywano go rewolucją goździków ze względu na utrwalony obraz żołnierzy maszerujących z kwiatami, umieszczonymi w lufach karabinów przez popierających pucz cywilów.

Do 1985 roku, gdy na świat przyszedł Ronaldo, znaczenie prosowieckiej Portugalskiej Partii Komunistycznej, i radykalnej lewicy w ogóle, wyraźnie zmalało. Ubiegająca się o przyjęcie do Unii Europejskiej Portugalia – podobnie jak Hiszpania po okresie rządów Franco – przeobraziła się w kraj politycznie umiarkowany.

Na Maderze – tradycyjnie bardziej konserwatywnej niż kontynentalna część kraju ze względu na znaczące wpływy właścicieli ziemskich oraz zagranicznych, głównie brytyjskich, inwestorów – lokalną władzę sprawowali katoliccy politycy centroprawicowi, na czele z przedstawicielami antykomunistycznej Partii Socjaldemokratycznej (PSD).

Rewolucyjne obietnice, wedle których w Portugalii zniknie bieda, a wszyscy obywatele staną się równi, szybko okazały się iluzją. Wraz z nimi pierzchły także nadzieje Dolores, marzącej o tym, że pewnego dnia rodzina Aveiro powtórzy osiągnięcie Ronalda Reagana i wzniesie się na sam szczyt prezydenckiej władzy.

Zwykłe zrządzenie losu zadecydowało jednak o przeznaczeniu najmłodszego potomka Dolores, gdy jego ciągle nieobecny tata wyznaczył na ojca chrzestnego chłopca swojego przyjaciela Fernando Sousę. W 1985 roku Sousa był kapitanem lokalnego klubu piłkarskiego Andorinha, w którym Dinis pełnił nieoficjalną funkcję kitmana – przynajmniej w chwilach, gdy jako miejski ogrodnik na służbie nie walczył z pokusami oferowanymi przez najbliższy bar.

W przeciwieństwie do swojego przyjaciela Dinisa Sousa cieszył się dobrym zdrowiem i był zadowolony z przebiegu swojej półamatorskiej kariery sportowej. Całkowicie różne postawy życiowe tych dwóch mężczyzn można wytłumaczyć jeszcze jednym zrządzeniem losu. Oszczędził on Fernando doświadczenia, które okazało się traumatyczne dla Dinisa – o czym dowiedziałem się w 2016 roku, gdy po raz drugi odwiedziłem Maderę. Poświęcę teraz chwilę na opowiedzenie tej historii, bo bez niej trudno będzie nam w pełni zrozumieć odkupieńczą naturę życia Cristiano Ronaldo.

Pewnego późnego listopadowego popołudnia w 2016 roku jechałem stromym wzgórzem ku skromnej, cichej dzielnicy miasta Funchal. Cel mojej podróży znajdował się w pobliżu Quinta de Falcão – biednego barrio, gdzie dawne slumsy przekształcono w domki komunalne zbudowane z niepomalowanej cegły i drewna. Właśnie w tamtej okolicy, w trzypokojowym bungalowie swoje dzieciństwo spędził Cristiano Ronaldo.

Moim przewodnikiem był João Marquês de Freitas, emerytowany prokurator publiczny i wpływowy kibic oraz działacz Sporting Clube de Portugal, bardziej znanego na świecie pod nazwą Sporting Lizbona. Organizacji, w której – jak wiemy – Ronaldo rozpoczął swoją zawodową karierę.

W tej chwili jednak dla naszej historii bardziej liczy się funkcja, jaką pełnił de Freitas we wczesnych latach 70., gdy służył jako pułkownik portugalskiej armii w ostatnim okresie jej obecności w Afryce – w trakcie przeciągających się prób utrzymania władzy w koloniach w Angoli, Mozambiku i Gwinei Portugalskiej, gdzie w latach 60. rozpędu nabrały zbrojne działania lokalnych ruchów wyzwoleńczych.

Tak jak wiele innych dawnych potęg kolonialnych, Portugalia poniewczasie pogodziła się z prawdą na temat prowadzonych przez siebie wojen, ale przedłużająca się niechęć do przedyskutowania i przeanalizowania tamtych ponurych dni zaowocowała zlekceważeniem spraw wojennych weteranów. Jak napisał Barry Hatton, autor książki The Portuguese: „Około 9000 Portugalczyków zginęło i co najmniej 12 000 zostało rannych na afrykańskich polach bitew. Podobnie jak członkowie wielu innych armii, żołnierze ci byli opiewani, gdy wyruszali na wojnę, lecz zostali zapomniani, gdy z niej powrócili”.

O tym właśnie rozmyślałem, gdy mój przyjaciel de Freitas zaproponował, że przedstawi mnie swoim towarzyszom broni z klubu weteranów wojennych. Klub umieszczono w XIX-wiecznym przerobionym składzie amunicji położonym nad zatoką Funchal. Okrągły budynek z grubego kamienia oraz otaczający go teren przypominają nie tyle dawny magazyn broni, co raczej jakąś surrealistyczną latynoamerykańską hacjendę – dom, z którego zaraz wyskoczy Zorro, albo w którym kryją się przemytnicy narkotyków.

Wewnątrz budynku znajduje się duże, surowo urządzone pomieszczenie z drewnianymi belkami i ścianami, które ozdabiają sceny heroicznych wyczynów militarnych. Podobnie jak wiele innych miejsc na Maderze, dzięki funduszom unijnym klub poddano renowacji w opóźnionej próbie zaspokojenia potrzeb tysięcy weteranów, którzy przetrwali wojnę, ale powrócili z niej z ranami fizycznymi bądź psychicznymi (bądź takimi i takimi) – a społeczeństwo całkowicie o nich zapomniało.

Ludzie, którzy walczyli w prowadzonych przez Portugalię wojnach kolonialnych – tak jak Amerykanie służący w południowo-wschodniej Azji – zostali skazani na wieloletnie cierpienie spowodowane w dużej mierze bardzo słabą opieką medyczną i psychologiczną.

„Żołnierze biorący udział w wojnie często cudem unikali śmierci, podczas gdy ich towarzyszy broni dosięgały kule albo rozrywały bomby. Nierzadko sami musieli zabijać ludzi, których wskazano im jako wrogów. Dla wielu powrót do kraju wiązał się z poczuciem opuszczenia przez społeczeństwo, którego w swoim przekonaniu bronili, a także z życiem w cieniu koszmarów, które wciąż powracały w najmniej spodziewanych momentach” – mówił mi de Freitas.

Sekretarz związku weteranów, emerytowany podpułkownik Teixeira de Sousa, wyjął w mojej obecności małą kartę katalogową i przeczytał: „Dinis Aveiro. 4910 Batalion, 3 Kompania. Zaciągnięty w lipcu 1974 roku. Angola”.

Weterani, którzy powrócili, oraz członkowie ich rodzin wspominają ostatnie miesiące wojen kolonialnych Portugalii jako przerażające doświadczenie, które pogarszał jeszcze upadek dyscypliny i morale wśród żołnierzy. Gida, 60-letnia kobieta, której nieżyjący starszy brat służył z Dinisem Aveiro w Afryce, wspomina, jak usłyszała od niego opowieść o patrolu, na którym czterech jego najbliższych kolegów zostało dosłownie rozdartych na kawałki przez pociski moździerzowe. „Gdy to zobaczył, upuścił karabin i zaczął biec najszybciej, jak potrafił. Biegł i biegł, aż upadł z wycieńczenia. Później znaleźli go inni portugalscy żołnierze. Po powrocie do kraju za każdym razem, gdy usłyszał dźwięk odkręcanego korka albo sztućców uderzających o talerz, chował się pod stołem. Do śmierci nie wyleczył się z załamania nerwowego”.

Wielu członków armii chorowało też na malarię, z powodu której ledwo mogli się poruszać, trzęsąc się od fal gorąca i zimna związanych z napadami gorączki. Do wojska zaciągnięto całe pokolenie studentów i młodych Portugalczyków z klasy robotniczej – większość wbrew ich woli. Kiedy nie przebywali na patrolu i nie eskortowali ciężarówek na drogach usianych minami, grali w karty, słuchali muzyki rockowej i palili skręty z lokalnej marihuany.

Przede wszystkim jednak pili hektolitry miejscowego piwa, którego w odróżnieniu od napojów bezalkoholowych nigdy nie brakowało. Co więcej, musieli to robić, bo okoliczna woda była zanieczyszczona i używano jej wyłącznie do mycia oraz gotowania.

Zachowało się zdjęcie Dinisa Aveiro z czasów jego służby w Afryce. Siedzi na masce samochodu wraz ze swoim przyjacielem Alberto Martinsem. Krępy Martins, z długimi włosami i w okularach przeciwsłonecznych, ma na sobie rozchełstaną koszulę z szerokim kołnierzem i spodnie dzwony. W przeciwieństwie do niego Dinis nosi krótkie włosy i wojskową odzież. O wiele chudszy, wpatruje się w obiektyw głęboko osadzonymi oczami, bez uśmiechu, z zaciśniętymi ustami, a jego ciało zdaje się jeszcze bardziej napięte niż twarz.

„Młodzi żołnierze w Afryce zaczynali dużo pić – powiedział mi podpułkownik de Sousa. – Czasem z nudów, ale najczęściej ze strachu, w ramach ucieczki i próby wyparcia warunków, których na trzeźwo nie potrafili znieść. To w Afryce rekruci stawali się alkoholikami. Ci, którzy wracali na Maderę, nie byli w stanie przezwyciężyć nałogu, bo wyspa – w latach 70. wciąż zmagająca się z biedą – przeznaczała swoje liczne winnice nie tylko na eksport, ale też lokalną konsumpcję. Gdy młodzi ludzie wracali z wojny, mieli dostęp do dużej ilości alkoholu i niewielu miejsc pracy”.

„Mówiono nam, że jesteśmy tam, by utrzymać pokój, ale znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu rywalizujących Frakcji. Walczyliśmy z coraz to nowymi pożarami, próbując ugasić jeden ogień, gdy drugi wybuchał nam prosto przed oczami” – wspomina inny weteran, Fernando Luís, którego brat służył w tej samej kompanii co Dinis Aveiro.

Po przejściu do cywila Luís sędziował w lokalnej lidze piłkarskiej i spośród wszystkich dni, w których miał do czynienia z ojcem Cristiano Ronaldo, szczególnie zapadł mu w pamięć jeden. Przed rozpoczęciem meczu Luís przebierał się w strój sędziego w ciasnej, obskurnej szatni, którą Andorinha dzieliła z zawodnikami gości. Nagle wszyscy stłoczeni w środku usłyszeli oszalałe walenie w drzwi i ochrypły krzyk: „Wpuśćcie tych ludzi! Wszyscy chcą zobaczyć ten mecz! Wpuśćcie ich!”.

Był to Dinis Aveiro, jak zwykle pijany do nieprzytomności.

Coraz bardziej irracjonalne i dokuczliwe zachowanie Aveiro zniszczyło jego małżeństwo i oddaliło go od tych kilku przyjaciół, których znał z dzieciństwa, a także tych, których znalazł przed wojną bądź w jej trakcie. I chociaż Andorinha przez jakiś czas była dla niego drugim domem, Dinis ostatecznie utracił resztki szacunku, którymi ktokolwiek w klubie mógł go jeszcze obdarzać – nie licząc może faktu, że zdaniem niektórych był pośrednio odpowiedzialny za umieszczenie Cristiano Ronaldo na drodze do sukcesu.

Jeśli w późniejszych latach Ronaldo nigdy nie potrafił się zdobyć na zbagatelizowanie bądź umniejszenie postaci swojego ojca, powodem była jego własna motywacja oraz ambicja, które zawdzięczał porażkom Dinisa. Od najwcześniejszej młodości Cristiano postanowił udowodnić, że nie tylko jest w stanie podjąć walkę z demonami, ale umie także czerpać siłę z tej konfrontacji.

Wysoka dzwonnica kościoła Matki Bożej z Guadalupe góruje nad położoną na zboczu wzgórza dzielnicą San Antonio wraz z przyległym do niej biednym kwartałem Quinta de Falcão, w którym dorastał Cristiano Ronaldo. Do otaczanych największą czcią ikon w kościele należą te przedstawiające Świętego Antoniego, Niepokalane Poczęcie, Maryję Pannę Bolesną, Ukrzyżowanie Chrystusa oraz – w żadnym wypadku nie mniej ważnego od nich – Cristiano Ronaldo, który został ochrzczony w tej świątyni.

Fernando Sousa, ojciec chrzestny, który uniknął powołania do wojska, nigdy nie zapomni wyrazu rozpaczy graniczącej z wściekłością na twarzy księdza z miejscowej parafii, gdy ten dostrzegł Sousę i jego wstawionego przyjaciela Dinisa spóźnionych o pół godziny na chrzest Ronaldo. Mężczyźni spędzili popołudnie na oddalonym o jakieś 30 kilometrów stadionie, gdzie Andorinha rozgrywała mecz z lokalnym rywalem Ribeira Brava. Sousa pełnił oczywiście funkcję kapitana drużyny, a Dinis – kitmana, przynajmniej w chwilach, gdy nie schodził do szatni, by wzmocnić się łykiem mocnego wina.

Wiele lat później Sousa próbuje potraktować lekko to, że wraz z ojcem dziecka niemal zrujnowali całą uroczystość. Mniej cierpliwy kapłan uznałby po prostu chrzest za nieważny. Zamiast winić pijaństwo Dinisa jego przyjaciel, wskazuje na zły stan górskiej drogi, którą musieli pokonać, by dotrzeć do Funchal.

„Mecz skończył się trochę później, niż zakładaliśmy, źle obliczyliśmy, ile czasu zajmie nam podróż. Ksiądz należał, dzięki Bogu, do tych cierpliwych, a co ważniejsze, był kibicem Andorinhi, więc nasza wymówka zyskała ostatecznie jego zrozumienie”.

Tak oto futbol zadecydował o czasie i okolicznościach przyjęcia Cristiano Ronaldo na łono Kościoła katolickiego, a także o jego przeznaczeniu. To właśnie tam, w świątyni z białego kamienia i ciemnego drewna, oczekująca z najmłodszym dzieckiem na rękach Dolores w końcu pogodziła się z tym, że nie może liczyć na swojego męża, chcąc zapewnić dobrobyt synowi.

Swojego pierwszego spotkania z ojcem chrzestnym Cristiano Ronaldo wypatrywałem z pewnymi obawami. Chociaż po osiągnięciu dorosłości zawodnik powierzył kontrolę nad przebiegiem swojej kariery agentowi Jorge Mendesowi, zastanawiałem się, czy w dziejach tej rodziny Sousa nie zapisał się jako ktoś na kształt inspiratora.

Jak się okazało, Sousa miał w sobie niewiele z dona Corleone, a dużo więcej z łagodnego, choć nieco nadętego, emeryta. Na nasze spotkanie przybył grubo po czasie małym autem, winiąc za swoje spóźnienie fakt, że personel hotelu, w którym się zatrzymałem, nie pozwolił mu na skorzystanie z parkingu dla klientów, choć przecież właściciele prowadzą interesy z Ronaldo, jego chrześniakiem.

Chociaż Sousa opowiedział mi, że w ostatnich latach dwukrotnie odwiedził Madryt, by zobaczyć Ronaldo na boisku, wydaje się, że od dawna nie ma ze swoim chrześniakiem stałego kontaktu. Mimo wszystko jednak odegrał ważną rolę w decydującym okresie jego życia: we wczesnych latach niedoli i rodzinnych traum, w opisie których nigdy nie pada słowo „przemoc”, ale za sprawą których dalsze losy piłkarza przybrały postać drogi do odkupienia – drogi, na której żaden mieszkaniec Madery nie zamierzał młodzieńcowi stawać.

„Kiedy rodzisz się w biedzie, każda zabawka, jakakolwiek zabawka, przesiąknięta jest magią” – napisałem w Ręce Boga, mojej biografii Diego Maradony, który pierwszą piłkę otrzymał w wieku trzech lat od swojego wujka Cirilo. W domu rodziny Aveiro w Quinta de Falcão nie było telefonów komórkowych, konsoli, tabletów, maskotek rozpoznających głos ani zestawów do konstruowania robotów. Znalazła się w nim natomiast futbolówka, którą Sousa wręczył swojemu chrześniakowi po tym, jak chłopiec zareagował napadem złości na wcześniejszy prezent – zabawkowy samochodzik.

Ronaldo od małego przejawiał ogromną ambicję, by być najlepszym, chociaż wiedział, że jest właściwie bez szans, w dużej mierze z powodu peryferyjności wyspy, na której się urodził.

Z tego względu ciekawym zagadnieniem staje się dziedzictwo Eusébio da Silvy Ferreiry, urodzonego w Mozambiku reprezentanta Portugalii, uznawanego za jednego z najlepszych piłkarzy XX wieku. Eusébio, jak wkrótce zaczął go nazywać cały świat, przeniósł się z rodzinnego Mozambiku, który wówczas pozostawał jeszcze portugalską kolonią, do Lizbony, gdzie stał się podporą Benfiki oraz reprezentacji Portugalii. Był wybitnym środkowym napastnikiem ze zdumiewająco skuteczną prawą nogą, który umiał kontrolować tempo i gwałtownie przyspieszać, zostawiając swoich obrońców w tyle. Potrafił też dryblować, dobrze grał w powietrzu i został obdarzony niezwykle celną prawą nogą.

Położona bliżej Afryki niż Europy wyspa, oferująca naturalny postój dla podróżujących Atlantykiem, od zawsze cechowała się skomplikowaną tożsamością. Od stuleci stanowiła ważny przystanek dla handlarzy, a jej populacja stała się zróżnicowana i niezwykle kosmopolityczna jak na tak odległe od kontynentu miejsce. Na ożywionym handlu dorobiło się jednak niewielu i przepaść między bogatymi a biednymi rosła od XVII wieku. Zarówno portugalscy właściciele ziemscy, jak i osadnicy innych narodowości stawiali pałace z ogromnymi, wypielęgnowanymi ogrodami pełnymi egzotycznych roślin i kwiatów, wyraźnie kontrastujące z dzielnicami biedoty, w których zamieszkiwano najprostsze chaty, a później robotnicze bungalowy oraz mieszkania kwaterunkowe dotowane przez rząd, jak to, w którym żyła rodzina Ronaldo.

Sukces Ronaldo rozsławił Maderę dla kolejnych pokoleń, a duma, jaką mieszkańcy wyspy czerpią z jego osiągnięć, nie wiąże się tylko z lokalnym patriotyzmem, ale też z postrzeganiem go jako obywatela Portugalii. Piłkarz bowiem wzmocnił poczucie własnej wartości całego kraju, który od stuleci postrzegał siebie jako jednego z europejskich chłopców do bicia.

W swojej książce The Portuguese Barry Hatton pisze: „Wśród Portugalczyków panuje przekonanie, że nie mają żadnych szans na powodzenie, że stoją na przegranej pozycji w walce z losem”. Autor cytuje Fernando Pessoę, jednego z największych portugalskich pisarzy, który w 1928 roku określił swój naród jako „pogrążony w drzemce” od czasów zamorskich zdobyczy znamienitego okresu odkryć geograficznych – odtąd o losie Portugalczyków decydowały inne narody, a kraj skazał sam siebie na drugorzędność.

Płodny grunt dla kogoś, kto postanowił rzucić wyzwanie osobistym i społecznym przeszkodom, jakie postawiło przed nim środowisko, z którego się wywodzi.

W dzieciństwie Cristiano rozgrywał swoje pierwsze mecze na niewybrukowanych ulicach w pobliżu domu; za słupki służyły mu sterty kamieni, a za partnerów z boiska – nierzadko jedynie ściany okolicznych budynków. Ponieważ jego dzielnica znajdowała się na zboczu wzgórza, Cristiano od małego przyzwyczaił się do męczących wędrówek do szkoły i z powrotem. Wciąż musiał testować siłę swoich nóg i stóp oraz zmysł równowagi, gdy kroczył nierównymi, wąskimi ścieżkami ze stromymi spadkami po obu stronach. Rozwinął w sobie uliczne cwaniactwo i fizyczną odporność.

„Ulica uczy cię pewności siebie. Jeśli rodzisz się w biednej okolicy, musisz wyjść przed szereg albo inni cię zadepczą. Cristiano miał tego świadomość, niemal odkąd zaczął chodzić” – wspominał przyjaciel rodziny Rui Santos, który pełnił funkcję prezydenta Andorinhi, pierwszego klubu Ronaldo.

Wśród „oficjalnych” rodzinnych wspomnień znalazł się obrazek młodego Cristiano, który podąża śladami swojego ojca – kitmana – taszcząc ogromną siatkę piłek, a Sousa obdarowuje go jedną z nich, za przyzwoleniem Dinisa.

„Dinis był bardzo dumny ze swojego najmłodszego syna, odkąd tylko przyszedł na świat” – powiedział mi Sousa, gdy usiedliśmy w kawiarni największej galerii handlowej na Maderze, ignorowani przez przechadzające się tłumy. Ojciec chrzestny piłkarza kurczowo trzyma się tych wczesnych wspomnień z dzieciństwa Ronaldo, gdy miał swoje pięć minut w życiu przyszłej supergwiazdy.

„Jako mały chłopak, gdy grał w Andorinhi, Cristiano przypominał swojego ojca – był szczupły i bardzo zwinny. Oczywiście nie pił, ale też niewiele jadł, a kiedy grał w piłkę, był bardzo szybki i kapryśny. Jego ojciec nazywał go »małym szczurkiem« ze względu na lekkość, z jaką dryblował wśród pozostałych chłopców. Cristiano zawsze chciał wygrywać! Kłócił się ze swoimi kolegami z boiska i płakał, gdy nie trafił do bramki albo gdy jego zespół przegrał”.

Ronaldo trenował w Andorinhi przez dwa lata, gdy miał siedem i osiem lat. Jeden z lokalnych dzieciaków, które z nim grały, Ricardo Santos, syn Ruiego Santosa, prezydenta klubu, wspomina, że Cristiano nie był szczególnie silny ani najwyższy w swojej grupie – choć z pewnością nie należał też do niskich: „Był dobry, umiał strzelać gole i zawsze chciał wygrywać, i owszem, miał temperament i potrafił się rozpłakać, gdy przegrywał”.

Obecnie Ricardo trenuje młodych zawodników, przynajmniej w chwilach, gdy nie zajmuje się klubowym barem umieszczonym na zdolnej przetrwać każdą pogodę, pokrytej darnią murawie, którą Andorinha położyła już po tym, jak Ronaldo opuścił szeregi zespołu. W jego czasach okoliczni chłopcy musieli się zadowolić mniej równą, pozbawioną darni powierzchnią, którą klub dzielił ze szkołą. Podczas gdy Ronaldo stał się sławną na całym świecie sportową ikoną, Ricardo Santos pozostał mniej więcej tam, gdzie po raz pierwszy kopnął piłkę. Trudno powiedzieć, czy jego niechęć do rozwodzenia się nad kolegą z dzieciństwa wynika z ledwie tłumionego rozgoryczenia spowodowanego własnym niepowodzeniem w życiowej loterii, czy też lojalnością wobec dawnego partnera z boiska.

W odróżnieniu od niego jego ojciec Rui przypomina mały dynamit. Spotkałem się z nim u stóp głównych schodów siedziby władz samorządowych w Santo António w Funchal, gdzie jest szefem rady gminnej. Poprosił mnie o chwilę cierpliwości, ponieważ musiał rozstrzygnąć spór dwóch pracowników społecznych, którzy zarezerwowali w tym samym czasie jedno pomieszczenie. Potem zaprosił mnie do swojego spartańsko urządzonego biura.

Gdy w 1974 roku w Portugalii wybuchła rewolucja, Rui Santos miał zaledwie 13 lat – „miałem wrażenie, że młodsi ludzie są szczęśliwi, ale starsi już nie tak bardzo” – więc także uniknął poboru i późniejszej traumy, którą przeżył Dinis. Zaprzyjaźnił się jednak z rodzicami Ronaldo i swego czasu zaproponował obojgu posadę w fabryce wyrobów wiklinowych prowadzonej przez jego wujka. Miał również okazję obserwować z bliska stopniowy rozpad ich małżeństwa spowodowany pogłębiającym się nałogiem Dinisa, który uniemożliwiał mu podjęcie stałej pracy.

Tymczasem jako prezydent klubu Rui spędził wiele weekendów, oglądając pierwsze występy Cristiano w barwach Andorinhi. „Kiedy był dzieckiem, jego umiejętności techniczne odróżniały go od pozostałych. Nauczył się kiwać, był szybki i miał parcie na bramkę, choć skłamałbym, gdybym stwierdził, że już wówczas wiedziałem, kim stanie się w przyszłości” – wspominał Rui.

Nawet jeśli Cristiano Ronaldo musiał dopiero wypracować warunki fizyczne i umiejętności, które uczynią go światową gwiazdą, pozostawało kwestią czasu, aż ktoś dostrzeże jego potencjał – i tą osobą okazał się jego ojciec chrzestny.

W porównaniu z kontynentalną Europą piłka nożna jako popularna forma rozrywki dotarła na Maderę z opóźnieniem. Jedna z najlepiej rozwiniętych gałęzi handlu na wyspie – eksport wina – była kontrolowana przez zamożnych Brytyjczyków pobierających nauki w angielskich szkołach publicznych, którzy dorastali, grając w rugby i golfa. W odróżnieniu od swoich rodaków na Półwyspie Iberyjskim oraz w Ameryce Południowej w XIX i na początku XX wieku Brytyjczycy nie wykazywali zainteresowania importem futbolu na Maderze. Rozwijał się on więc wolniej, a postępy dodatkowo utrudniał górzysty teren i słaba łączność oraz infrastruktura, które skazywały wiele fragmentów wyspy na izolację.

Brak zagranicznych wpływów nadrabiano jednak silnym poczuciem lokalnej tożsamości, podkreślanym przez tradycyjne zamknięcie na to, co z zewnątrz. Oba najstarsze, wciąż działające kluby – Club Sport Marítimo i Nacional – założono na wyspie w 1910 roku, gdy Madera odczuwała konsekwencje wstrząsów politycznych w kontynentalnej Portugalii. W tamtym roku zniesiono w kraju monarchię i proklamowano republikę, ale portugalski futbol nie nadążał za tempem zmian społecznych i przez kilka dziesięcioleci reprezentował niski poziom – nie inaczej było na samej Maderze.

Kiedy Cristiano Ronaldo przyszedł na świat w 1985 roku, Madera nie mogła się pochwalić zbyt wieloma osiągnięciami w piłce nożnej. Z grona wyspiarskich klubów tylko Marítimo zdołało zdobyć mistrzostwo Portugalii – stało się to w 1926 roku – a od wczesnych lat 70. jako jedyna drużyna z Madery regularnie występowało w profesjonalnej lidze portugalskiej.

W przeciwieństwie do lokalnego rywala Nacional zdobył wczesną reputację nie dzięki futbolowi, ale swojemu kulturowemu eklektyzmowi oraz rozszerzaniu działalności na liczne popularne w okolicy dyscypliny, takie jak siatkówka, hokej i pływanie. Jedną z największych legend klubu był atletyczny i oszałamiająco przystojny pływak José da Silva, znany jako Saca, który w późnych latach 40. ustalił krajowe rekordy na 1500 i 1000 metrów stylem dowolnym, a potem zdobył jeszcze większą popularność na długich dystansach, przepływając nawet z powodzeniem kanał La Manche.

W oficjalnej ilustrowanej historii Nacionalu, opublikowanej w 2010 roku dla uczczenia stulecia organizacji, Saca należy do wąskiego grona dwóch legend klubu, którym poświęcono znaczącą ilość tekstu. Drugą jest Cristiano Ronaldo, który grał w młodzieżowych drużynach Nacionalu przez dwa sezony w połowie lat 90. i który raptem parę tygodni po dołączeniu do zespołu pojawił się w samym środku klubowej fotografii jako jego kapitan.

Zdjęcie ukazuje wyprężonego Ronaldo z rękoma trzymanymi za plecami w pozie wojskowego kadeta oraz intensywnym spojrzeniem sugerującym pewność siebie nieobecną u innych chłopców, od których Cristiano widocznie się dystansuje. Już na tym obrazku wydaje się stawiać samego siebie w pozycji lidera, ponieważ wierzy, że nim jest, a także w pozycji kogoś, kto znajduje się na drodze prowadzącej na sam szczyt. Swoje wczesne występy w Nacionalu wspominał w wywiadzie z 2010 roku: „Czułem, że jestem inny. Dlaczego? Nie wiem, może dlatego, że byłem ambitniejszy”.

Prawda jest taka, że równie dobrze mógł na zawsze pozostać na Maderze i stopniowo skazywać się na zapomnienie, gdyby jego ojciec chrzestny wraz z matką nie zdecydowali w pewnym momencie, że najwłaściwszym krokiem do przodu po okresie spędzonym w Andorinhi będą treningi w klubie, któremu oboje kibicowali, Nacionalu – a nie w mającym na koncie więcej sukcesów i dysponującym większymi środkami Marítimo, którego fanem był Dinis.

Wieloletnia przepaść między Marítimo a Nacionalem od dawna już się zmniejszała, w dużej mierze dzięki pracy nauczyciela przedmiotów ścisłych, który postanowił zostać trenerem piłkarskim – António Lourenço, od 1978 roku zajmującego się w tym drugim klubie rozwijaniem młodych talentów.

Korzystając z doświadczenia, jakie zdobył, gdy prowadził krajowe zespoły, takie jak Benfica czy Sporting, Lourenço przekonał włodarzy klubu oraz sponsorów, żeby pomogli mu zainwestować pieniądze w nowy program treningowy i żywieniowy oraz opiekę medyczną. Plan zakładał, że klub rozszerzy swoje poszukiwania na system szkolnictwa na całej wyspie, by w ramach przemyślanych działań zgromadzić jak największy zasób potencjalnych talentów – ostatecznym celem miało być stworzenie w Nacionalu składu seniorskiego zdolnego do rywalizacji na najwyższych szczeblach portugalskiej ligi.

Dzięki pracy Lourenço do wczesnych lat 90., kiedy przyszedł czas na decyzję dotyczącą przyszłości Cristiano Ronaldo, wszelkie różnice między Marítimo a Nacionalem zostały praktycznie zniwelowane. To, że Dinis był kibicem tego pierwszego, również miało niewielki wpływ na ostateczny wybór – jeśli już, to upewnił Dolores, że powinna pójść za radą Fernando Sousy i trzymać się Nacionalu.

Nieco farsowa wersja opowieści o tym, co się wówczas wydarzyło, głosi, że Bernardino Rosa, główny łowca talentów w szkółce Marítimo, z powodu pomyłki w kalendarzu nie dotarł na rzekomo decydujące spotkanie w sprawie Ronaldo, zorganizowane przez Andorinhę. Pojawił się na nim natomiast przedstawiciel Nacionalu i rozmowy odbyły się bez udziału Rosy.

Zdaniem Ruiego Santosa, ówczesnego prezydenta Andorinhi, przejście do Nacionalu było jednak postanowione, niezależnie od tego, czy spotkanie z Marítimo doszłoby do skutku. Zadecydowały o tym przyjazne relacje Fernando Sousy z władzami Nacionalu oraz personelem klubu, między innymi z António Mendoçą, który zajmował się wynajdywaniem młodych talentów i wyrażał podziw dla Cristiano.

Kiedy ponad 20 lat później spotkałem się z Santosem, zachował filozoficzne podejście do okoliczności, w których utracił swoją przyszłą gwiazdę. „Nacional miał po prostu lepsze warunki, by pokierować jego rozwojem i pozwolić mu uczynić kolejny krok” – powiedział. W rzeczywistości Santos nie tylko miał niewiele do powiedzenia w kwestii dalszych losów piłkarza, ale jego przejście do innego klubu nie miało dla niego wówczas szczególnego znaczenia – twierdzi, że nikt na wyspie nie przewidywał, jak wielką gwiazdą stanie się ostatecznie Ronaldo. „Transfer” przyniósł Andorinhi skromny zysk w postaci gotówki wypłaconej w portugalskich eskudach (odpowiednik mniej więcej 1500 funtów) i dwóch niepełnych kompletów używanych strojów – spodenki, skarpety i buty, ale bez koszulek, których kolor nie pasował do klubowych barw.

„Ostateczny głos miała Dolores – powiedział mi Fernando Sousa – ponieważ wyjawiła mi, że chce, by Cristiano trafił do Nacionalu, i potraktowała mnie jak kogoś, komu zależy na jak najlepszej przyszłości dla chłopca, kogoś, kto będzie go chronił. To był mój obowiązek jako ojca chrzestnego”.

Po przybyciu do Nacionalu w wieku dziesięciu lat Ronaldo od razu ujawnił swój potencjał, biorąc udział w grach siedmiu na siedmiu i potem w pełnych składach, często rywalizując z chłopcami starszymi od siebie. Pedro Talinhas, jeden z trenerów młodzieży pracujących w tamtym czasie w klubie, wspominał: „Był bardzo dobry technicznie, świetnie grał obiema nogami. Jego celem było zdobywanie pięknych bramek. Był szybki, znakomicie strzelał, już wówczas dysponował dużą siłą”.

Młodzieżowy sztab szkoleniowy od razu dostrzegł nie tylko jego wyjątkową szybkość, umiejętność dryblingu i strzelania, ale także wytrzymałość fizyczną. Jak wspomina Mendoça: „Uliczny futbol nauczył go, jak nie dać się sfaulować, omijać rywali i stawiać czoło dzieciakom o wiele większym od niego. Wyrobił mu również charakter – Ronaldo już wtedy był niezwykle odważny”.

Przed ukończeniem 11. roku życia Cristiano zdradzał już także niestabilność emocjonalną, którą później będzie się postrzegać jako charakterystyczny element jego występów. „Kiedy Nacional przegrywał, grał i płakał jednocześnie” – opowiada Talinhas.

Według trenera „kłopotliwy charakter” młodego zawodnika objawiał się między innymi brakiem chęci do współpracy z kolegami. Od pierwszych chwil w Nacionalu, gdy tylko przejął piłkę, Ronaldo zdradzał tendencję do biegu przed siebie – i zamiast podać, biegł dalej, myśląc tylko o jednym: zdobyciu bramki. Sztab szkoleniowy postawił sobie za zadanie przede wszystkim wpoić zawodnikowi, że piłka nożna to sport zespołowy, w którym każdy gracz, nie tylko on, ma swoją rolę do odegrania.

Trenerzy zorientowali się jednak od razu, że wiara w siebie jest kluczowym elementem charakteru Ronaldo. Była samodzielnie wypracowaną reakcją na przeciwności losu, które prześladowały go od urodzenia. Nie chodziło tylko o to, że nauczył się grać w piłkę na nierównych brukach rodzinnej okolicy, a także nabrał kondycji i siły, wędrując w górę i w dół stromymi zboczami. Fakt, że jego ojciec regularnie pojawiał się na jego meczach w Nacionalu, a jednocześnie wydawał się zupełnie oderwany od tego, co widział, stanowił jednocześnie źródło wstydu oraz motywację, by grać jeszcze lepiej.

W swojej analizie dynamicznych sił wewnętrznych, które decydują o kreatywności wybitnych osób, ceniony angielski psychiatra Anthony Storr zauważa, że ambicja potrafi podtrzymać poczucie własnej wartości i przerodzić się w źródło motywacji, stając się odpowiedzią na brak rodzicielskiego ciepła w dzieciństwie.

Trudno zaprzeczyć, że na wczesnym okresie życia Cristiano cieniem położył się alkoholizm ojca, któremu postępująca choroba uniemożliwiała okazywanie wsparcia i zachęty, jakich potrzebowało jego utalentowane dziecko.

W Ronaldo, autoryzowanym filmie dokumentalnym z 2015 roku w reżyserii Anthony’ego Wonke, który powstał przy wsparciu piłkarza i jego agenta Jorge Mendesa, pojawiają się dwa uderzające wizerunki Dinisa: jeden to fotografia wychudłego, nieogolonego mężczyzny o nieobecnym wzroku, powieszona w ramce na pustej poza tym białej ścianie w madryckim domu Cristiano; drugi to fragment filmu wideo, przedstawiający podobnie zniszczoną i wyobcowaną, sprawiającą dziwne wrażenie postać, która zdobywa się na uśmiech i zdawkowy pokaz uczuć do swojego syna – to rzadki przykład rodzinnego szczęścia z czasów, gdy Ronaldo wciąż mieszkał na Maderze.

Rodzinne życie, którego Cristiano doświadczył na Maderze, znacznie odbiegało od normalności. Jak sam wspomina w filmie: „Mój ojciec był pijany niemal codziennie. Bardzo trudno było go poznać. Nigdy nie nawiązałem z nim prawdziwego kontaktu. Czuję się sfrustrowany, że nie było go przy mnie”.

Cristiano Ronaldo nie tylko przetrwał początkowe trudności, ale czerpał z nich dodatkową siłę. Jego wiara w siebie, którą opierał na zaufaniu do swoich umiejętności i owoców ciężkiej pracy, napędzała jego pragnienie, by zdobyć „rozgłos i uznanie, potęgowane kolejnymi wymiernymi osiągnięciami”. To słowa, którymi Anthony Storr opisał psychikę Winstona Churchilla.

Dolores lubi opowiadać historię o tym, jak Ronaldo zachorował na grypę przed finałem jakichś lokalnych rozgrywek. Chciała, żeby syn został w łóżku, ale on upierał się, by zagrać. „Jeśli będę się źle czuł, zawsze mogą mnie zmienić” – powiedział matce. Do zmiany jednak nie doszło. Chłopak zagrał i pomógł swojej drużynie zwyciężyć w turnieju.

W Nacionalu Cristiano Ronaldo miał skłonności do kłócenia się z kolegami. Pozostali chłopcy tolerowali to zachowanie, bo udowodnił, że jest bramkostrzelnym zawodnikiem, i odegrał kluczową rolę w sukcesach swojego klubu w rozgrywkach juniorskich. Jego zespół często wygrywał z rywalami różnicą dziewięciu albo dziesięciu goli. Cristiano spędził tutaj dwa sezony, zdobywając coraz większe uznanie na wyspie, i w końcu zwrócił na siebie uwagę skautów z kontynentalnej Portugalii.

2. Rosario (część pierwsza)

Jeśli Bilbo Baggins istniałby w prawdziwym świecie, być może wykazywałby uderzające podobieństwo do młodego Lionela Messiego. W powieści J.R.R. Tolkiena Bilbo jest bowiem najbardziej bohaterskim z hobbitów, drobnej, nieśmiałej rasy istot, zdolnej wszak, gdy zachodzi konieczność, do wielkiej odwagi oraz niezwykłych wyczynów. Rytuał przejścia Bilbo również miał miejsce na wygnaniu, po opuszczeniu jednego mitycznego królestwa i przybyciu do innego w poszukiwaniu swojego przeznaczenia.

Legenda Messiego miała niezbyt obiecujący początek. W odróżnieniu od innego przysadzistego Argentyńczyka, którego postać odciśnie piętno na dużej części jego kariery zawodowej, narodzinom Lionela Andrésa Messiego 24 czerwca 1987 roku, kilka minut przed szóstą rano, nie towarzyszyły żadne mityczne okoliczności. Na półkuli południowej nie zaświeciła żadna nowa gwiazda, której blask rzekomo towarzyszył przyjściu na świat Maradony. Messi nie wydostał się też z brzucha swojej rodzicielki, kopiąc jak Diego, który zmusił swoją matkę do krzyku powielanego potem przez komentatorów sportowych z całego świata. GOOOOOOOL!

W dniu narodzin Messiego wielu Argentyńczyków obchodziło trzy rocznice związane z narodowymi ikonami: urodziny kierowcy rajdowego Juana Manuela Fangio i giganta literatury Ernesto Sábato oraz śmierć Carlosa Gardela, legendarnego śpiewaka tang. Wbrew tym jakże istotnym precedensom narodziny Lionela były przyziemnym wydarzeniem, bez szczególnie ekscytujących zwrotów. Lekarze orzekli w pewnym momencie, że płód może być zagrożony, i planowali przeprowadzenie porodu kleszczowego. Okazało się to niepotrzebne. Trzeci syn Celii Cuccittini i jej męża Jorge urodził się bez komplikacji w Hospital Garibaldi w Rosario. Mały Lionel był drobnej budowy – ważył 3,6 kilograma i mierzył 47 centymetrów, a jego przodkowie wywodzili się gdzieś ze Śródziemia pomiędzy Italią a Hiszpanią. Miał starszych braci: Rodriga i Matíasa. Później miała do nich dołączyć siostra, María.

Choć kolonizacji Argentyny dokonali Hiszpanie, naród zamieszkujący współcześnie ten kraj tworzyli głównie europejscy imigranci różnych nacji, pod przewodnictwem Włochów. Pod koniec lat 20. XX wieku przybysze z Italii stanowili 42 procent ludności napływowej zamieszkałej w Argentynie. Imigrancka populacja Rosario, nadrzecznego miasta położonego pośród żyznych prerii o umiarkowanym klimacie oraz pamp, gdzie osiedliła się rodzina Messich, rosła jak grzyby po deszczu od połowy XIX wieku, dzięki płodności otaczających to miejsce ziem i handlowi regulowanemu przez tutejszy port, a także za sprawą rozrastającej się sieci kolejowej, której brytyjscy inżynierzy i budowniczowie zakładali pierwsze w kraju kluby piłkarskie.

Mieszkańcy Rosario mówili po hiszpańsku z włoskim akcentem i stworzyli polityczną, społeczną oraz religijną kulturę, która w swojej skłonności do intryg, korupcji i przesądów była równie włoska, co hiszpańska. Najpopularniejszy sport w tej okolicy miał jednak korzenie wyraźnie brytyjskie. Dwa najważniejsze kluby piłkarskie w mieście, Rosario Central oraz Newell’s Old Boys, zostały założone odpowiednio w 1889 i 1903 roku – pierwszy przez angielskich pracowników kolei, a drugi przez nauczyciela pochodzącego z hrabstwa Kent, Isaaca Newella.

Drzewo genealogiczne Messiego ma natomiast swoje korzenie zarówno we Włoszech, jak i w Katalonii. Jego prababka ze strony ojca urodziła się w Tragó de Noguera, małej miejscowości, która w czasach Franco została celowo zatopiona w ramach planu wprowadzenia elektrowni wodnych. Przodków Messiego od dawna już tam jednak nie było – Rosa Gese wyemigrowała do Argentyny w latach 20. XX wieku. Przetrwały też inne ślady antenatów Messiego w Katalonii. Pokazała mi je emerytowana nauczycielka i skrzętna badaczka lokalnej historii, Ana Miralles, z którą spotkałem się w oddalonej o jakąś godzinę jazdy od zrujnowanej Noguery wiosce Bellcaire d’Urgell. Tam właśnie urodził się w XIX wieku kolejny z pradziadków piłkarza od strony ojca, José Pérez Solé.

Bellcaire to nieco podupadła wioska – większość młodych ludzi po osiągnięciu dojrzałości wyjeżdża z niej do północnej Europy w poszukiwaniu pracy. W dniu mojego przyjazdu okoliczny bar okupowali stali, bezrobotni bywalcy oraz emeryci grający w karty bądź powaleni winem. Niezbyt romantycznie jak na więź łączącą Messiego z krajem przodków. To w ukrytym archiwum tutejszego zabytkowego kościoła Ana Miralles odnalazła kluczowy akt urodzenia, który pozwolił jej podążyć śladami przodków Messiego przez różne pokolenia, aż dwie linie przodków połączyły się na pokładzie transatlantyku nazwanego, stosownie do okoliczności, El Catala – Katalończyk. To tam Rosa Mateu I Gesé poznała José Péreza de Solé. Osiedlili się w Rosario i mieli troje dzieci, w tym córkę Rosę Maríę Pérez, która poślubiła włoskiego imigranta Eusébio Messiego, dziadka Lionela.

Katalońskie i włoskie korzenie splotły się jeszcze bardziej, gdy ojciec Lionela, Jorge, ożenił się z Celią Cuccittini, córką kolejnych włoskich imigrantów. Celia otrzymała imię po swojej matce, ukochanej babci Messiego, której piłkarz składa hołd za każdym razem, gdy strzela gola i wskazuje palcem niebo (kobieta zmarła w 1998 roku).

To babcia Celia wspierała Messiego, gdy ledwo odrósł od ziemi i bawił się swoją pierwszą piłką, zachęcając go, by nie przejmował się swoją drobną figurą i dalej marzył o zostaniu najlepszym piłkarzem na świecie – tak dobrym, jak Diego Maradona, który rok przed narodzinami Messiego olśnił cały świat na mundialu w Meksyku.

Wspomnienia kolegów z dzieciństwa i ziarniste filmy wideo nie pozostawiają wątpliwości, że od pierwszych lat życia Lionela Messiego cechowała niespotykana witalność i wrodzony talent do piłki. Był też, oczywiście, bardzo mały.

Właściwie odkąd tylko nauczył się chodzić i biegać, Lionel był zainteresowany improwizowanymi gierkami i meczami, które odbywały się na ulicach i placu w pobliżu rodzinnego domu pod adresem Estado de Israel 525 – nierzucającego się w oczy, średniej wielkości betonowego budynku w dzielnicy zamieszkanej głównie przez niższą klasę średnią. Okolica, w której urodził się Messi, odróżniała się od tych najobskurniejszych rejonów Zona Sur na południu miasta, ale większość Rosario – miasta wszechobecnych skrajności – przypomina patchwork składający się z osiedli powstałych w czasach boomu mieszkaniowego i zachodzących na siebie dzielnic, w których podziały społeczne nie zawsze są odzwierciedlane przez granice geograficzne.

Lionel wchodził w skład zamkniętej grupy tworzonej przez jego braci Rodriga (siedem lat starszy) i Matíasa (pięć lat starszy) oraz kuzynów Maxiego (trzy lata starszy) i Emanuela (rok młodszy) Biancucchich, z których obaj zostali później zawodowymi piłkarzami. Lionel i reszta wykorzystywali patio Messich jako przestrzeń treningową, a ściany sąsiednich domów służyły im do ćwiczenia podań i uderzeń na bramkę. Zamknięte grono braci i kuzynów zapewniało Messiemu ochronę; choć Lionel od zawsze miał świadomość, że jest mniejszy od innych, pozostali chłopcy dostrzegli w nim odwagę i umiejętności, które nie opierały się na wrodzonej, fizycznej przewadze, tylko na determinacji, by okazać twardość niezależnie od niskiego wzrostu i braku mięśni.

Ojciec braci Messich, Jorge, przyglądał się ich grze, gdy tylko pozwalała mu na to praca, i chodził na wszystkie występy swoich synów w zorganizowanych rozgrywkach, od początku zwracając szczególnie baczną uwagę na Lionela, trenującego w lokalnym zespole młodzików. Bardzo szybko okazało się bowiem, że chłopak przejawia szczególny talent do piłki.

Między piątym a siódmym rokiem życia Messi grał w Grandoli Football Club, położonym niemal u brzegu rzeki Paraná, w niespokojnej dzielnicy zamieszkanej przez klasę robotniczą na obrzeżach Rosario. Wspierany finansowo przez rodziców klub powstał z inicjatywy Salvadora Aparicio, emerytowanego pracownika kolei, który uznał, że zorganizowane zajęcia piłkarskie – treningi, mecze i udział w lokalnym pucharze ligowym – mogą się okazać dobrym sposobem na uchronienie okolicznych dzieciaków przed kłopotami.

Grandoli znajdowało się w odległości spaceru od rodzinnego domu Messiego. Piłka nożna przyczyniała się tam do niwelowania nierówności społecznych – Lionel poznał dzieci z uboższych dzielnic, które często nie dojadały i mieszkały w prowizorycznych chatach ze złomu, luźnych cegieł i kartonów – domach podobnych do tego, w którym wychował się Maradona w Villa Fiorito, na przedmieściach Buenos Aires.

Wiele bramek padło w czasach, gdy Messi trenował w Grandoli, a potem w Newell’s Old Boys, do których dołączył jeszcze jako sześciolatek. Wczesne materiały wideo ukazują chłopca w trakcie pierwszego roku w Newell’s, dryblującego pośród graczy w jego wieku, ale dwukrotnie od niego większych. W ciągu sześciu lat występów w tym klubie Messi strzelił niemal 500 goli jako zawodnik składu, który przeszedł do legendy jako La Máquina (Maszyna).

Zdawało się, że od samego urodzenia Messiemu przysługuje prawo bycia niezwyciężonym. La Máquina miażdżyła wszystkich na swojej drodze, przez trzy lata nie przegrywając żadnego meczu w rozgrywkach siedmiu na siedmiu, a gdy w wieku 11 lat jej zawodnicy rozpoczęli rywalizację w pełnych składach, wygrywali turnieje zarówno w Argentynie, jak i w Peru. Koledzy pamiętają, że powściągliwy na ogół Messi tracił cierpliwość, gdy nie wykorzystał okazji do zdobycia bramki albo gdy ktoś nie podał mu piłki. Ale nawet jeśli chłopak wydawał się nienasycony w swoim pragnieniu strzelania goli, jego waleczność i umiejętności same w sobie nie wystarczały, by mógł spełnić swoje ambicje i – jak życzyła mu ukochana babcia – stać się piłkarzem tak dobrym, jak Maradona.

Wojna o Falklandy w 1982 roku przyniosła mieszkańcom Rosario silne poczucie zbiorowego upokorzenia, bo ich związki z tą operacją nie należały do szczególnie bohaterskich. Generał Leopoldo Galtieri, prezydent Argentyny, który wywołał wspomnianą wojnę, przygotowując inwazję na wyspy i stając na jej czele, kierował wcześniej niesławnym oddziałem wojskowym, znanym jako 121 Batalion, z siedzibą właśnie w Rosario. Była to jedna z grup militarnych, które po zamachu stanu w 1976 roku stosowały tortury i przyczyniły się do zaginięcia tysięcy obywateli.

Ojciec Lionela Jorge Messi odbył służbę wojskową jako nastolatek, w czasach krwawych rządów junty. Następnie wystarał się o posadę w hali produkcyjnej Acindar, huty stali założonej w trakcie drugiej wojny światowej, która w latach powojennych stała się jednym z czołowych przedsiębiorstw państwowych, zarządzanych przez argentyńską armię oraz zależnych od niej cywilów.

Po zakończeniu wojny o Falklandy i upadku reżimu wojskowego generał Galtieri znalazł się wśród kilku dowódców skazanych na wieloletni pobyt w więzieniu za łamanie praw człowieka. Zebrane przez oskarżycieli publicznych dowody wskazywały między innymi na represje wobec działaczy związkowych w części fabryk należących do Acindar, a także na nielegalne przetrzymywanie, tortury i egzekucje bez procesów licznych dysydentów, przeprowadzane przez jednostki takie jak 121 Batalion z Rosario.

Weterani służący w czasach represji twierdzili, że rekruci odbywający służbę wojskową słuchali po prostu rozkazów, a tortury i zbiorowe egzekucje były domeną o wiele mniejszej liczby specjalnie wyszkolonych żołnierzy. Nic nie wskazuje na to, że należał do nich Messi.

Najważniejsze fabryki wojskowego kompleksu przemysłowego, łącznie z tymi należącymi do przedsiębiorstwa Acindar, zostały odebrane argentyńskiej armii i sprywatyzowane po przywróceniu demokracji w 1984 roku. Do tego czasu Jorge Messi awansował w firmowej hierarchii i z hali produkcyjnej przeniósł się na nieźle płatną posadę kierownika. Okolica, w której żył wraz ze swoją rodziną, przez lata rozwijała się w cieniu 121 Batalionu – budynki i boiska terenu wojskowego przyćmiewały swoim ogromem szkołę podstawową, do której uczęszczały dzieci Messich.

Podobnie jak dzisiaj, Rosario było wówczas miastem, gdzie należało zachować ostrożność, i to nie tylko na nierównych boiskach piłkarskich. W czasach współczesnych rozrastający się port nadrzeczny zyskał opinię miejsca niebezpiecznego do życia. Określany jako „Chicago Południa”, stał się centrum współczesnego handlu ludźmi i międzynarodowego przemytu narkotyków, w określonych momentach historii bywał też scenerią protestów politycznych i brutalnych państwowych represji.

Było to zarazem miasto mimo wszystko dumne ze swojego kulturowego dziedzictwa oraz ogromnej pasji do futbolu. Stąd wywodzą się trzej sławni śpiewacy argentyńscy: Fito Páez, Litto Nebbia oraz Juan Carlos Baglietto, a także jeden z najbardziej utalentowanych literatów w kraju, rysownik i pisarz Roberto Fontanarrosa, który stworzył postać szlachetnego, lecz pechowego gaucza Inodoro Pereyry, a także w liryczny sposób pisał o futbolu.

W gronie piłkarzy, którzy rozpoczynali swoją karierę w Rosario, znajduje się mistrz świata i późniejszy dyrektor sportowy Realu Madryt Jorge Valdano. Z tego miasta pochodzą również dwaj spośród najsłynniejszych trenerów w historii argentyńskiej piłki: César Menotti i Marcelo Bielsa. „Istnieją miejsca o bogatszej kulturze – zauważył raz Menotti – ale to w Rosario futbol znaczy więcej niż cokolwiek innego. Rosario kocha futbol”.

Zarówno Menotti, jak i Bielsa, każdy na swój sposób, wynieśli piłkę nożną do rangi wyrafinowanej sztuki – za sprawą licznych wypowiedzi o tej dyscyplinie, a także dzięki starannie opracowanej myśli taktycznej i wsparciu, jakie okazywali kreatywnemu indywidualizmowi. Swoim intelektualnym podejściem do piłki, a także skłonnością do ekscentryzmu Bielsa zasłużył sobie na przydomek El Profesor. Do jego uczniów należał Pep Guardiola, który chwilę przed objęciem FC Barcelony udał się z Bielsą na słynny trzydniowy „urlop” w Argentynie, spędzony w całości na piciu, jedzeniu i nieprzerwanych rozmowach o futbolu.

W Rosario pasja do futbolu stworzyła idealne warunki do rozwinięcia się jednej z najbardziej zażartych lokalnych rywalizacji klubowych na świecie – między Rosario Central a Newell’s Old Boys. W okresie dojrzewania Messiego, który dorastał w rodzinie jednogłośnie deklarującej poparcie dla Newell’s, piłka nożna zawdzięczała swoją reputację w równej mierze temu, co działo się na boisku, jak i poza nim – współczesne dzieje tej dyscypliny były splamione korupcją i przemocą, tymi samymi, które niszczyły gospodarkę oraz politykę lokalną i krajową.

Historyczna rywalizacja między Newell’s i Rosario Central często zamieniała się w brutalną walkę między kibicami obu drużyn, zwanymi odpowiednio Leprosos (Trędowaci) oraz Canallas (Kanalie). Przydomki mają swoje źródło w zdarzeniu z lat 20., gdy Newell’s Old Boys zaprosili Rosario Central do udziału w meczu charytatywnym, z którego zyski miały zostać przeznaczone na walkę z trądem – chorobą wciąż pojawiającą się wówczas w północnych rejonach Argentyny i innych państwach Ameryki Południowej. Rosario Central odrzucili zaproszenie, spodziewając się, że zebrane środki ulegną defraudacji. Newell’s uznali jednak decyzję przeciwników za przejaw czystej perfidii.