Coś przeminęło - Stach Szulist - ebook

Coś przeminęło ebook

Stach Szulist

0,0

Opis

Szkoła, jako pole bitwy? Oczywiście! Jeśli oglądasz szkołę z zewnątrz z przekonaniem, że równie pięknie jest wewnątrz, to najwyższa pora wyjść z tej „bańki” wyobraźni i przyjrzeć się strona po stronie panoszącemu się w środku upadkowi wszelkich zasad. Gorszącym układom z tronem i ołtarzem, zanikowi resztek przyzwoitości, a nade wszystko temu, co w efekcie czyni ucznia niewidzialnym pod zwałem procedur i absurdu. Fabułę powieści stanowią epizody z życia wiejskiej nauczycielki – Miry - związanej uczuciowo z dyrektorem szkoły, zaangażowanej społecznie i towarzysko, zarazem mającej skomplikowane relacje z rodziną i przeszłość naszpikowaną błędami młodości. Poznajemy ją w momencie kolejnego wirażu życiowego, gdy po serii rozczarowań, co do etycznych postaw najbliższych, postanawia diametralnie – mimo pięćdziesiątki w metryce – przewartościować swoje życie. To również koszmarny obraz wnętrza prowincjonalnej szkoły, skąd fala zaniku kręgosłupów moralnych wywiała resztki przyzwoitości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stach Szulist
Coś przeminęło

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Stach Szulist „Coś przeminęło”

Copyright © by Stach Szulist, 2021

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana 

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: Janusz i BożenaSigismundowie

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje na okładce: Cristina Conti – stock.adobe.com

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-731-1

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

W twoim wieku takich rzeczy się nie robi, ostrzegała przed pojawieniem się w tym miejscu, z takimi jak moje zamiarami, tak zwana najlepsza przyjaciółka – INTUICJA.

Mimo to STOJĘ!

I…

Ale po kolei.

Po prostu nie wytrzymałam. Musiałam zdecydowanie się opowiedzieć. Przy tym wydaje mi się, że opowiedziałam się po stronie prawdy. Wprawdzie wiele godzin potem rozważałam, co to jest ta tak zwana prawda? Jak i czym ją zmierzyć? Komu przypisać? W końcu w tej historii – historyjce, incydencie, od którego we wsi aż huczało – każdy z uczestników miał jakby swoją prawdę. Własny punkt widzenia na rozgrywające się zdarzenia. Ja w ich rezultacie stanęłam po stronie Maksa. Nie dopuściłam, by banda idiotów – głównie idiotek! – wywoziła na taczce faceta, którego jedyną winą było to, że chciał być nadgorliwy i obowiązkowy, oczekując tego samego od innych. Wypełniać wszystkie zalecenia władz. Nie wypadało zresztą inaczej, bo jak można kantować w szkole, gdzie dzieciarni od najmłodszych lat wciska się formułki o uczciwości i transparentności działań? W końcu to wprawdzie nie ośrodek wychowawczy – Maks zawsze podkreślał, że szkoła nie wychowuje, ale uczy, co najwyżej czasami wspiera rodziców w wychowywaniu ich rozwydrzonych dzieciaków (prywatnie nazywając je bachorami) – ale jakiś poziom przyzwoitości zachować należy. Tymczasem paru starszym kobietom, wspominającym czasy schyłku Peerelu, przypomniały się akcje wywożenia na taczkach niewygodnych dyrektorów z komunistycznymi papierami, najczęściej z lewicowym rodowodem. Dla Maksa to był szok, bo sam nigdy nie był czerwony. Do partii musiał się zapisać, ale tylko na chwilę, żeby móc zostać dyrektorem szkoły. Takim cudem ogląda i ocenia oświatę z tej właśnie perspektywy od ponad trzydziestu lat. Miał ledwie dwadzieścia siedem lat. Najmłodszy dyrektor w powiecie. Na dodatek cenny, bo wolnego stanu. Dyspozycyjny. Mógł się poświęcać, a władze ówczesne takich uwielbiały. A one ubzdurały sobie, te moje – pożal się Boże – byłe koleżanki, że dokonają rewolucji. Zmienią dyrektora, bo za wiele od każdej z nich wymagał. Rozliczał z efektów nauczania, przestrzegał punktualności, bycia w szkole według potrzeb dzieci i dyspozycyjności dla rodziców. Wreszcie zakazał jednej z drugą angażowania uczniów starszych klas do prac domowych i ogrodowych. Zżymały się, bo twierdziły, że chłopcy i dziewczęta to lubią. Chłopcy uczą się praktycznego bycia w przyszłości głowami rodzin, zarządzania domem, gospodarstwem, a dziewczynki bycia żonami matkami i… na końcu języków miały „kochankami”. Dziwiły się jedna z drugą, że te wiejskie dziewoje za grosz żadnych ambicji naukowych nie przejawiają, po czym same – jedna z drugą – wbijały je w ten trzymany po wiejskich zaułkach stereotyp bycia kobietą. To znaczy w domu, przy mężu, na mężowskim garnuszku, z gromadą bachorów i bez ambicji. Słowo wolność nie wchodziło tu w rachubę. Jedna z drugą – uważając się za wyzwolone, bo z miasta, i nauczycielki – pielęgnowały w miejscu pracy utarty pod strzechami przed wiekami schemat, że kobieta należy do męża, on jej dobroczyńcą, wybawcą od staropanieństwa, więc ma pełne prawo dyktować warunki egzystencji. A Maks odważył się dziesięć lat temu przeciwstawić takiemu schematowi pielęgnowanemu w polskiej szkole na wsi. Szybko zatem zorganizowały panie nauczycielki komitet protestacyjny, zwerbowały rodziców – którym pasowało bratanie się z nauczycielkami, wielkimi paniami z miasta Gdańska, przybyłymi nieść kaganek oświaty, zwany przez miejscowych dowcipnisiów kagańcem, bo to zawsze jakiś przymus – i rozpętały piekło. Zawiadomiły związki zawodowe o nieprawidłowościach, naruszaniu godności osobistej – nauczycielek, żeby wszystko było jasne – łamaniu prawa, rzekomych romansach z uczennicami oraz malwersacjach – jakby w szkole było co do zmalwersowania – niemoralnym prowadzeniu się, biciu żony i dzieci własnych, nie wspominając już o szkolnych. Społecznych, naszych, jakby nie było – pomstowały. W końcu tak się zakręciły w tym kieracie nienawiści, że Maks musiał odejść.

Poparłam go. Nie miałam wyjścia. Kochaliśmy się. Ja ledwie po trzydziestce z marnymi szansami na zamążpójście w tym grajdole, on na zakręcie życiorysu. Żona mu się znudziła, dziecko zaczynało się buntować na długo przed maturą, więc w końcu machnął na to wszystko ręką i postanowił zostać dyrektorem gimnazjum. Awansował w oczach opinii publicznej. Dał po mózgu tym wszystkim, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej zamierzali go zlinczować. Jedna z buntowniczek prawie zawałem serca przypłaciła wieść o tym, że wygrał rywalizację na dyrektora gimnazjum. Próbowała podważyć konkurs, koleżanki raz jeszcze poderwać do walki przeciwko znienawidzonemu człowiekowi. Poległa. Część przyjaciółek porzuciła po drodze barwy wojenne. Rade, że tyrana nie ma w szkole, że zarządzała nią ich przyjaciółka Marioleczka. Nic to, że byle jak, ale na ich nutę. Została więc bidulka sama, załamała się, musiała się tłumaczyć ze swych postępków przed wójtem i sądem koleżeńskim przy kuratorium. I znikąd nie otrzymała pomocy. Przyjaciółeczki z Marioleczką jakby zapomniały. Poszła na zwolnienie i ledwie zauważyły po pół roku, że umiera.

Zmarła.

Na pogrzebie jedna przez drugą płakały głośniej, niczym płaczki z antycznej tragedii, do mowy się rwały przy ołtarzu, ale co kolejna stanęła za pulpitem zwykle okupowanym przez proboszcza, tym silniejsza struga głupoty spływała do uszu słuchaczy zgromadzonych w kościele. Ostatecznie pogrzeb się odbył. Tylko na Maksa – przyjechał, a jakże, ze mną – zerkały podejrzliwie. Nawet ktoś szepnął – wstydu trzeba nie mieć, żeby tak spokojnie po tym wszystkim…

Myślałam, że odkleję się od niego i oczy jednej z drugą wydrapię. Powstrzymał mnie. Nie szalej, ostrzegł, na pogrzebie jesteśmy i normalnie nie wypada takich rzeczy robić. Miej odrobinę więcej godności od nich. Wytrzymałam. W drodze powrotnej z cmentarza pod kościół, tam stał nasz samochód, nowy chevrolet – widziałam tę zawiść w niejednym oku przyglądających się nam, mnie szczególnie, wiadomo, nowe futro musiało robić wrażenie – czułam obmacujące nas nienawistne spojrzenia i obojętność byłych uczniów. Na nich chyba najmniejsze wrażenie zrobiła ta śmierć, nie znosili lekcji biologii, bo pani drwiła, szydziła, wrzeszczała na uczniów – ich doprowadzając atakami histerii do śmiechu, a siebie do łez i omdleń, a wszystko, co przy każdej okazji podkreślała łzawiąc, z powodu ich nieuctwa – bo dreptali w kondukcie pogrzebowym, gubiąc kierunek marszu, zajęci swoimi komórkami i empetrójkami bądź jeszcze czymś nowocześniejszym, w czym zaczynałam się z wolna gubić. Po trosze żal mi było koleżanki, miała dopiero trochę po pięćdziesiątce, mogła co nieco w życiu jeszcze zwojować, a tu los… Bóg… takiego figla spłatał. Ze wstydem pomyślałam, że takie kalkulowanie to też kara boska, na szczęście w porę przyszło opamiętanie. Żeby za chwilę diabli mnie nie wzięli żywcem z tego chodnika, prosto do piekła z powodu takiego myślenia. Mimo że usiłowałam zająć umysł byle jakimi myślami, tylko nie o śmierci, o przeszłości w tym miejscu, o złych i dobrych uczynkach innych, jednak zawsze jak natrętne muchy wracały obrazki z czasów powoływania się na solidarnościowe ideały w postaci wywożenia na taczkach. Tak intensywne, że musiałam mocniej Maksymiliana ścisnąć za łokieć – aż po jego „coś ci jest?” – przymknąć oczy i nakazać natręctwom umysłu totalne wyciszenie. Udało się dopiero w momencie opuszczania wsi. Nieodległej od naszej. Bo po sąsiedzku. Gminnej. Zaledwie o rzut kamieniem położonej. Tylko dziewięć kilometrów. I aż dziewięć. Dziewięć kilometrów, które dziesięć lat temu okazały się zbawiennymi dla stanu mojego umysłu. Maksa też. Choć nigdy się do tego nie przyznał. Wiadomo. Facet. Zawsze musi udawać twardziela, tylko z prostymi zajęciami w domu rady sobie nie daje. Wszyscy oni jakby tacy sami.

Wróciwszy do domu, milczeliśmy. Czułam, że każde z nas ma ochotę ruszyć temat śmierci koleżanki. Byłej już koleżanki, ale żadne z nas nie miało odwagi. Nieźle dała nam się we znaki. Dopiero wieczorem, przy oglądaniu wiadomości i sączeniu dżinu z tonikiem Maks zaczął coś o znieczulicy, o potrzebie wybaczania, że niby wszyscy tacy katoliccy, pobożni, co niedzielę po ciało Chrystusa, zamknięte oczęta, pokora na pokaz, rekolekcje, męczeństwo w pochodzie przez wieś w procesji Bożego Ciała, a nikomu nie przyszło do łba, że koleżanka po fachu, z barykady walk o stan w ruinę popadającej narodowej edukacji, w milczeniu kona. Umiera w męczarniach. Samotna. Bo jedyna córka prysnęła z jakimś fagasem do stolicy i o matce do reszty zapomniała. Dopiero jak lekarz pierwszego kontaktu dał do szkoły cynk, że koleżanka w hospicjum, że chora terminalnie, a nie opiekuje się chorymi – jak ktoś w pierwszym momencie żartobliwie zauważył – wtedy przyszło opamiętanie. Lecz gdy kolejna z bojowniczek o sprawiedliwość dziesięć lat temu zdecydowała się wybrać do hospicjum, koleżanka akurat oddawała ducha Bogu. Bowiem bardzo religijna tuż przed śmiercią się stała. Wcześniej inaczej bywało. Droga do kościoła była dla niej nieznana, jakby ostów szturm na tej ścieżce nie pozwalał jej na nią wkroczyć. Nawet ze mnie swego czasu się naigrawała, że co drogę krzyżową, w piątek, garnę się do plebana i kolana zdzieram do krwi na mediolańskich marmurach, którymi poprzedni proboszcz wymościł świątynną posadzkę. Nie do kościoła, a do plebana. Ubzdurała sobie, biedaczka, że uganiam się za proboszczem. Owszem. Młody i przystojny był. Ale zarozumialec i bufon. Jak niejeden polityk. Poza tym cel takiego mówienia miała jeden. Od dawna byłam zorientowana, że Maks jej się podobał. W jednym wieku byli. Przy winie się kiedyś wygadała, ty to masz szczęście, taki facet. Żonaty, powiedziałam w tonie rezygnacji. To nic, odparła, balastu w postaci żony zawsze można się pozbyć. I nadziwić się w ogóle facetom nie mogła, że potrafią tak jednych żon się trzymać. Może mówiła to z goryczy, bowiem nigdy nie było jej dane zasilić orszaku żon. Młoda, ładna, wykształcona, skóra bez zmarszczek, jak u hollywoodzkiej gwiazdy po botoksach, a mężczyzn raczej odpychała. A taka Irenka, ruda, gruba i brzydka jak noc – jak mawiali odrażający, brudni i źli mężczyźni – dwukrotnie wychodziła za mąż i za każdym razem tyle szczęścia miała, że wdową zostawała. Słyszałam niedawno, że trzeci raz rozważa propozycję zamążpójścia za jakiegoś spawacza gazowego z Norwegii. Polaka, ale tam pracującego i niezłe pieniądze zarabiającego. Ta to ma szczęście, pomyślałam. Nie mogłam powiedzieć, bo Maks mógłby się wściec. W ogóle był przeczulony na punkcie rozmawiania o pieniądzach. Szczególnie, gdy mu przypadkiem wytknąć, że w porównaniu z innymi mężczyznami niewiele zarabia. Wprawdzie nie ma najniższego uposażenia, ratuje go najwyższy w gminie dodatek dyrektorski, funkcyjny, ale i tak nie jest usatysfakcjonowany. Gdybym, powiada co jakiś czas, miał takie stanowisko we Francji, albo tej upadającej Grecji czy na Cyprze, to miałbym kilkakrotnie więcej kasy, niż mam.

– Ale masz i tak sporo – starałam się go pocieszać.

– Co kot napłakał. – W tego rodzaju odpowiedziach zawsze wyczuwałam pewna dozę kokieterii.

– Inni ciężej harują, a zarabiają tylko minimum socjalne.

– Dla mnie to żadna pociecha. Ale w tym kraju – tłumaczył – jest tak od lat, oni udają, że nam płacą, a my udajemy, że pracujemy.

– Dziesięć lat temu tak samo mówiłeś.

– Nie przypominam sobie. – Nie umiał przyznać się nawet do tak drobnych błędów.

– A tak w ogóle – nie powiem, ubodło mnie to stwierdzenie o udawanej pracy – nie zgadzam się, że moja praca jest udawaniem. Staram się z siebie dawać wszystko.

– Bo jesteś naiwna.

– Nie pozwoliłbyś na nic innego. – Usiłowałam robić aluzję do jego wymagań jako dyrektora.

– Przesadzasz.

– Zbyt dobrze cię znam.

– Nikt mnie dobrze nie zna. Człowiek sam siebie dobrze nie zna, więc jakim cudem inni mogą mówić, że kogoś dobrze znają.

– Ty za każdym razem tak mówisz.

– Kiedy?

– Na przykład, jak Anka nie przychodziła dwa tygodnie do pracy, bo mały miał ospę, czy szkarlatynę, to głośno na radzie wygarnąłeś jej, że to było udawanie, więc ma się nie tłumaczyć i udawać skrzywdzonej, bo zbyt dobrze znasz się na ludziach.

Zrobiło mu się głupio. Ale wiedziałam, że nie odpuści. Wolał stać się kamieniem, niż komukolwiek przyznać rację. Iść w zaparte, szukać krańcowych, ekstremalnych, interpretacji, byle tylko adwersarzowi racji nie przyznać. Lękałam się, że z wiekiem ten proces w jego umyśle ulegał pogłębieniu.

– Mam wrażenie – zaczął po chwili – że chcesz się ze mną z jakiegoś powodu pokłócić.

– To tylko wrażenie. – Mówiłam prawdę. Tak odczuwałam. 

I wiem, że on i tak nie uwierzył.

– Bez przerwy się ostatnio czepiasz.

– To też mylne wrażenie. Wydaje mi się, że wiem, skąd ono. 

Wchodzisz po prostu w niebezpieczny męski wiek.

– Odczep się od mojego wieku. – Coraz częściej przyłapywałam go na cierpieniu z powodu starzenia się, tym samym na męskiej próżności i aż korciło mnie wygarnięcie mu tego kompleksu.

– Prawda w oczy kole? – Żartobliwy ton ma rozładować czające się w podtekście napięcie.

– Nie drażnij mnie.

– Coś ty się taki wrażliwy zrobił? Kiedyś taki nie byłeś.

– Zawsze taki byłem. To znaczy, ja się nie zmieniam, w przeciwieństwie do innych.

– Chcesz mi coś zasugerować?

– Tylko tyle, że ostatnio coraz trudniej dogadać się z tobą.

– W jakim sensie?

– Choćby w pracy.

– Nie rozumiem?

– Mam wrażenie, że robisz mi pod górkę.

– Teraz już nie tylko przesadzasz, ale nawet mnie obrażasz.

– To po co ujęłaś się za tą idiotką?

– Kogo masz na myśli?

– Tę głupią Ankę.

– Bo miała rację.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Dziecko jej zachorowało.

– Każdemu dziecko może zachorować.

– No właśnie. Powinieneś jeszcze to pamiętać. – Tą uwagą miałam nadzieję uzmysłowić mu czasy, kiedy jeszcze w jakimś stopniu oddawał się roli bywania ojcem, bo w całości nigdy nie potrafił się poświęcić. Łatwiej mu przychodziło ocenianie nieudolności wychowawczych innych.

– Do czego pijesz?

– Masz cholernie krótką pamięć.

Chciałam przypomnieć mu sytuację sprzed lat, kiedy jego żona bez przerwy przebywała na zwolnieniach lekarskich, gdyż ich syn ciągle chorował. Wtedy, pamiętam, co złośliwsi też powtarzali, że jako żonie dyrektora więcej jej wolno, bo jak tylko stanie w drzwiach gabinetu lekarskiego – a lekarz to kumpel Maksa, w szachy i pokera razem od czasu do czasu grywają – od razu na el cztery pojawiało się dziesięć dni. I tak w kółko. Pamiętam też, jak wściekał się, gdy przypadkiem – niby, chociaż było to zamierzone – ta wieść dotarła do jego gabinetu. Prawie płakał ze złości na ludzką znieczulicę i podłość. I w przypływie rozgoryczenia życzył tym „życzliwym”, by ich dzieci w przyszłości też sobie pochorowały, a oni zmuszeni byli udać się na zwolnienia lekarskie. Niech wam wtedy, żalił się, też ktoś tak po ludzku wytknie nadużywanie władzy i tak dalej. Tyle tym wskórał, że od tego momentu miał kolejnych wrogów. Nie otwartych, ale szepczących i spiskujących pokątnie. Takich, ostrzegałam niejednokrotnie, trzeba się czasami lękać. Pozornie niewidoczni, a ukąsić mogą w najmniej spodziewanym momencie niczym jadowity skorpion. Na szczęście rozczarowanie skalą ludzkiej bezduszności szybko mu mijało. Za każdym razem tak było. I nadal jest. Osobiście nigdy nie odważyłam się nawet pomyśleć w ten sposób o zwolnieniach jego żony, choć uwagi tego rodzaju słyszałam bardzo często. Raz nawet spróbowałam solidaryzować się z Maksem i Ulą. Tak miała na imię żona Maksymiliana. Jedyna zresztą. Mnie nigdy małżeństwa nie zaproponował. A z Ulą nawet raz na kawę się umówiłyśmy. To było tuż po tych wydarzeniach z próbą wywózki na taczce z dyrektorskiego stołka. Wtedy kiedy ani wójt, ani żaden z czynników odgórnych nie miał odwagi zawitać do wsi i fali bezprawia tamę postawić, bo akurat trwała kampania wyborcza, elektorat był przeciwko Maksowi, zatem ani wójt, ani tym bardziej opętany manią stołka przewodniczący rady gminy nie odważyli się na zadarcie z elektoratem. Nawet proboszcza koniec końców nakłonili do potępienia Maksa. I potępił. Nie wprost. Między słowami. Lecz kto chciał – a chciało wielu, podburzonych szczególnie wielu, niekoniecznie rozumiejących z tych zdarzeń cokolwiek – to po swojemu zrozumiał. Najważniejsze, orzekły potem oszalałe z nienawiści koleżanki, łącznie z tą nieżyjącą, że potępił. Teraz nasz Maksiu będzie musiał brać nogi za pas i wiać, gdzie pieprz rośnie, a świnie za psy robią. Nikt nie pojął, poza nimi chyba tylko, sensu tej siermiężnej – moim zdaniem – metafory.

Kiedy Ula zaprosiła mnie na kawę, nie miała jeszcze pojęcia, co się kroiło między mną a Maksem. Nie obnosiliśmy się z tym przed oczyma tłumów. Co najwyżej raz na jakiś czas podnosiliśmy na siebie niewinne spojrzenia. Przez pół roku nikt nie był w stanie w niczym z naszej sytuacji intymnej się zorientować. Tym bardziej Ula. W myśl powiedzenia, że pod latarnią zawsze najmroczniej. Siedziałam więc z nią w zaciemnionym pokoju, jej pokoju – lubiła takie mroczne klimaty, zakochana w prozie Witkacego i Przybyszewskiego, a Stanisława Przybyszewska ze „Sprawą Dantona” i swoim pokręconym życiorysem to jej autentyczne guru, przynajmniej wtedy tak miała – i udawałam chłonącą każde jej słowo, na dodatek współczującą z powodu sytuacji, w jakiej znalazł się jej mąż. Usiłowała dojść przyczyn ludzkiej nienawiści wobec niego. Także wobec siebie. Nikt nie ma nic przeciwko tobie, zapewniałam, ale ona wiedziała swoje. Przy czym w skrytości ducha musiałam przyznać jej rację, bo baby nienawiść do Maksa przenosiły też na Ulę. Jako jego kobieta, przekonywały, jest tak samo winna. Mogła, cipa głupia, nie wychodzić za takiego kretyna, debila, to teraz miałaby może normalnego chłopa i wśród nas rajski żywot. Jak każda z nas. Jakaś królewna może. Czułam się nieswojo podczas tej rozmowy. Nawet głupio. Już wtedy Maks zwrócił na mnie uwagę baczniejszą niż tylko przez pryzmat spraw zawodowych. Domyślałam się, że nie bez powodu raz w miesiącu przychodzi na moje lekcje, z tak zwaną hospitacją, a potem przetrzymuje w gabinecie na tak zwanym omówieniu lekcji, podczas którego kadził mi aż słodko i nieprzyjemnie, mdło się robiło. Zgadzałam się, więc sama sobie byłam winna. Nie powiem, też mi się spodobał. Choć wiedziałam od początku, że jest żonaty. Zresztą Urszula była pierwszą osobą, jaką miałam okazję poznać, zjawiając się pierwszy raz w szkole. Jedyne, co nas różniło, to różne profile wykształcenia. Na co od razu zwróciła uwagę niby żartem – jestem polonistką, szczebiotała, pokazując dwa szeregi białych zębów, prawie jak u aktorek z Los Angeles – wobec czego czułam się zmobilizowana do odpowiedzenia w podobnym tonie. A ja matematyczką. I skwitowałyśmy rzecz całą, drobiazg, frywolność rzec można, serdecznym śmiechem. Toteż siedząc wraz z Ulą przy filiżance kawy, ze wstydem przypominałam sobie treść tej pierwszej rozmowy.

– Za co teraz tak nienawidzą Maksa? – dociekała.

– Pojęcia nie mam – odpowiadałam, bo rzeczywiście pojęcia nie miałam.

– Od początku mu powtarzałam, żeby poskromił swoją nadgorliwość. Tu jest wieś, powtarzałam – cały czas pochlipywała – ale on swoje. Że trzeba tych ludzi nauczyć nowych porządków, bo za chwilę przyjdą takie czasy, że tylko pracowici wytrwają. Bez końca to podkreślał. No i się doigrał.

Nie podzielałam tej opinii, ale przytakiwałam skinieniem głową. Nie wiem, czy brała to za dobrą monetę, czy tylko była to z jej strony zwyczajna kurtuazja – ot, zaprosiłam sobie babę do wyżalania, to teraz muszę trzymać fason.

– Dlaczego opowiedziałaś się po jego stronie? – Zaskoczyła mnie pytaniem. Chwilę trwało, nawet bardzo długą chwilę, przynajmniej tak to odebrałam, zanim zebrałam w myślach odpowiedni zasób słów układających się w sensowną odpowiedź.

– Nie wiem.

– To się nie wysiliłaś.

– Może dlatego, że też uważam go za prawego człowieka.

– Ale ja nie powiedziałam, że Maks jest prawym człowiekiem.

– A nie jest? – Nie kryłam zaskoczenia.

– W pracy może tak, ale prywatnie to tyran.

– Nie wiedziałam, przepraszam.

– Nikt nie wiedział. Zatem nie ma za co przepraszać. – Chwilę się zastanawiała. Wlepiła we mnie swe oczęta, czarnawe jak u Arabki lub Afganki. Zaczęłam się bać, że wypali z grubej rury całą swoją wiedzę na mój i Maksa temat, że najzwyczajniej w świecie od dawna o nas wie i celowo taki moment na wygarnięcie prawdy wybrała. – No co tak patrzysz? Facetów nie znasz? – Po chwili refleksji. – Racja. Co ty możesz wiedzieć o facetach.

– Coś tam wiem. – Przez moment miałam ochotę wyżalić się przed nią, tak po babsku.

– Nigdy nie byłaś mężatką. – Tym sposobem ostudziła moje wcześniejsze zamiary zagrania dobrej koleżanki od pogaduszek o trudach bycia z mężczyznami i bez nich.

– Ale byłam…Nie dała skończyć.

– Kochana, być z facetem przez chwilę, lub nawet w partnerskim związku, to nie to samo, co być trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.

– Rzeczywiście. Takich doświadczeń nie mam.

– Nikomu nie życzę. – Po czym jakby się zreflektowała. – Przepraszam. Niepotrzebnie ci tyle o nim opowiadam. Wiedz jednak, że czasami babie trzeba trochę szczerości. Z facetem tego nie osiągniesz. No, ale nie ma co biadolić.

Nie wiem, jak to się stało, lecz wówczas poczułam w sobie, może w sercu, taki przypływ wylewności, że przez następną godzinę opowiedziałam jej całe swoje przedszkolne życie. Przedszkolne, znaczy takie, które zdarzyło się przed przybyciem do tego przybytku w celu podjęcia pracy. Słuchała. Paliła papierosa za papierosem, też jeszcze wtedy popalałam, wypiła ze trzy lampki bułgarskiego wina – kwaśnego, bo takie lubiłyśmy – i na koniec prawie się rozpłakała. To nawet cholernie ciężkie życie miałaś. A na pierwszy rzut okiem wyglądasz na taką wypindrzoną lalę z miasta, co to nigdy palca w zimną wodę nie wsadziła, której do teraz mamusia tyłek najdelikatniejszym papierem toaletowym podciera. Sorry, rozbujałam się, ale wiesz, to wino tak ma. Wybaczyłam, bo sama czułam, że świat zaczyna ze mną wirować, że raz jestem na podłodze w jej pokoju, to znowu jakby fotel przykleił się do sufitu. W końcu do reszty się zapomniałam, a kiedy wreszcie przyszło opamiętanie, stał nad nami Maks. Zdenerwowany. Ledwie oczy otwierałam. Głowę rozsadzał siarczysty ból, a Ula spała jeszcze w fotelu na dobre. Obudził nas obie głośnym:

– A co tu się, do jasnej ciasnej, dzieje?!

Niby żartem, lecz czułam, może byłam przeczulona, irytację i nerwowość w tym zapytaniu. Wpierw zamierzałam odburknąć, ale potem zdałam sobie sprawę, że w takiej sytuacji podobnie bym zareagowała, może nawet bardziej zdecydowanie. Trwało sporą chwilę, zanim wreszcie udało mi się stanąć na nogi, chociaż świat wciąż nie przestawał kręcić się wokół mnie, co rusz usiłując wessać mnie w to wirowanie. Tak, że w końcu usiadłam i czułam, jak zimny pot pojawia się na mym czole, a na ciele jakieś dreszcze, jakby zimno, choć za oknem dwadzieścia kilka stopni w plusie, lato za pasem. Miałam cholernego kaca. Po raz pierwszy od lat. Nie chciałam nawet pamiętać ilu. No i ten sterczący nad nami Maks. Wciąż nerwowy. Usiłujący mocą spojrzenia – silnego, takiego męskiego, mroczne myśli o konaniu w cierpieniach przywołującego – wyprowadzić mnie ze swojego i Uli mieszkania. Już miałam wychodzić, gdy powoli do siebie dochodziła Ula. Całkiem spokojna. Widocznie sytuacja nie była precedensem, skonstatowałam. Przeciągnęła się niczym kotka wygrzewająca się na gorącym, blaszanym dachu, pomrukiwała, ziewnęła kilka razy jak lwica lub tygrysica – a umiała taką udawać, wabiła mężczyzn, często dla samej prowokacji, co było powodem niejednego spięcia z Maksem, nieuznającym takiego zachowania nawet w formie żartu babskiego – i spod półprzymkniętych powiek – okalanych rozmazanym czarnym tuszem – wydała głosem à la napalona Kalina Jędrusik z „Ziemi obiecanej” coś w rodzaju polecenia: kochanie, wstaw ekspres i zrób nam po małej czarnej. Byłam w szoku. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Raczej tego, że w tym momencie Maks się wścieknie, opieprzy wpierw Ulę, a potem – jako jeszcze czuły kochanek – ujmie mnie pod rękę i wyprowadzi – niby zirytowany – z mieszkania i dopiero za drzwiami zamkniętymi na dobre – wpierw jeszcze się upewni – wypali do mnie łomotem słownym, że nie opamiętam się do końca życia. Tymczasem Maks podkulił ogon i zniknął w kuchni, a my, dochodzące do siebie po wypiciu kilka godzin wcześniej dwóch butelek wina, gapiłyśmy się na siebie nieprzytomnymi spojrzeniami, świdrowałyśmy nimi jedna drugą, jakbyśmy wzajemnie chciały rzucić sobie w twarz: co ty tutaj robisz? Ostatecznie parsknęłyśmy tylko śmiechem, bo każda z nas zdała sobie sprawę z niezręczności sytuacji. Trzeba było się ratować. Tylko jak? Pozostawał jedynie śmiech. Taki sobie, pusty po prostu. Zanim Maks wrócił z dwiema filiżankami kawy, Ula zdążyła się nieco ogarnąć, przede wszystkim zetrzeć rozmazany makijaż. Przesadzała zwykle z makijażem. Lubiła przerysowania, zbyt ostre kolory, trochę bez gustu, ale nikt nie zdobył się na odwagę zwrócenia dyrektorowej w tej kwestii uwagi. W ogóle w stylu ubierania się też gustem nie grzeszyła. Chciała wkładać na siebie wszystko i to robiła. Tyle tylko, że jedna rzecz kłóciła się kolorystycznie z drugą. Wychodziła pstrokacizna i w tej pstrokaciźnie bliżej jej było do cyrkowego klauna niż do stylowej kobiety. Kiedyś nawet któraś ze złośliwych modniś skwitowała to krótko, no cóż, nie ma się czemu dziwić, skoro w cyrku pracujemy. Przyniesioną przez Maksa kawę sączyłyśmy – bo trudno to nazwać piciem – w totalnym milczeniu. Wpatrzone w martwe punkty podłogi. Ledwie trzymając filiżanki trzęsącymi się rękoma. Po mniej więcej pół godzinie oznajmiłam, że muszę spadać, bo na jutro mam jeszcze sterty kartkówek do sprawdzenia, a przecież koniec roku za pasem i trzeba tym matołom jakieś oceny powystawiać. Zgodziła się ze mną, bo jako polonistka też miała co robić. Tyle tylko, że każdy z nas wiedział, że to bujda, bo Ula sprawdziany i kartkówki trzymała w biurku tygodniami i niejednokrotnie rodzice w tej sprawie zjawiali się w szkole z pretensjami. Po prostu zadawała, robiła prace klasowe, a już sił nie wystarczało – lenistwo zwyczajne – na dokończenie sprawy. I z tego, co wiedziałam, niejeden raz Maks delikatnie usiłował przywołać żonę do porządku. Bezskutecznie. Nawet podczas posiedzeń rad pedagogicznych czynił ogólne uwagi na temat punktualności i procedur, ale Ula jakby nie brała tego do siebie. Mało, potrafiła – pewnie jako lojalna małżonka – iść mu w sukurs i potwierdzać jego spostrzeżenia i pretensje, dodając przy okazji jakieś dosadne sformułowanie w kwestii szeroko rozumianej niesystematyczności, że w ten sposób uczymy niechlujstwa i niesolidności także młodzież, a przecież nie po to spełniamy w szkole jakąś misję. Jakąś! Ładnie to ujmowała. Bo niby jaką? Tego chyba ona sama nie wiedziała. Jedno tylko zauważyłam. Ula żyła ideałami wprost z pozytywizmu, jakiejś siłaczki i próbowała mieć za przewodników dobre panie z literatury Orzeszkowej, ale nie potrafiła zastosować tego w realu. Zresztą, nie dawało się, bo czasy się zmieniły.

Zanim ostatecznie się tamtego dnia pożegnałyśmy, przywołała kolejny raz męża z oświadczeniem: odwieziesz Mirkę do domu. Byłam zaskoczona. Tym bardziej że Maks był jeszcze mocniej zaskoczony. Jestem po piwie, powiedział. Na co Ula, po jednym i tak w razie czego nic bądź niewiele ci wykaże, a poza tym nie żartuj, Kajtuś nic ci nie zrobi. Kajtuś, były uczeń, wtedy już kumpel Maksa, rządził w miejscowym posterunku policji. Niejednokrotnie miejscowego ważnego obywatela – wójta, proboszcza, nauczyciela, lekarza, dyrektora oddziału banku spółdzielczego – z opresji wybawiał, jeśli przypadkiem balonik, alkomat, wykazał nadmiar spożycia.

Przez kilka minut jazdy samochodem Maks nie odzywał się. Przypominał balon, z którego uchodzi nadmiar powietrza. U niego tym nadmiarem był lęk. Strach, że w pijackiej szczerości z jego Ulą coś mogłam wygadać, chlapnąć jęzorem, jak to po swojemu ujął. Zapewniłam, możesz być spokojny. Jedyne, co jej powiedziałam, raczej wyspowiadałam się, to ze swojego młodzieńczego szaleństwa. A i tak, pomyślałam, nie powiedziałam wszystkiego. Choćby o Piotrze. Mimo szumu wina w głowie, starałam się kontrolować, co mówiłam. Jednak w pewnym momencie urwał mi się film, więc nie miałam pewności, co powiedziałam, czy aby nie za wiele? Liczyłam jednak na to, że skoro mnie urwał się kontakt z rzeczywistością, to Uli tym bardziej. Wcześniej ode mnie wykazywała oznaki rozbawienia alkoholowego, plotła bzdety, nawet o niedoskonałości Maksa w łóżku i o tym, pamiętałam ledwie, jak z oddalenia jakiegoś głos dochodzący, że nie pamięta ich ostatniego wspólnego spania. Bo, po pierwsze, była za bardzo wstawiona – bo wiesz, to po jakiejś zabawie było – a po drugie, to już tak dawno, że ludzka pamięć takich czasów nie ogarnia. Potem zrobiło jej się smutno, a mnie odwrotnie. Cieszyłam się, że ze sobą nie sypiają. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że Maks jednak nie kłamał, zaklinając się, że od dawna nic w sferze seksu nie łączy go z żoną, są w pewnym sensie białym małżeństwem. Do tej pory byłam przeświadczona, że to tylko takie sobie mówienie, bym się odczepiła i uspokoiła, jemu głowy takimi duperelami nie zawracała. W tym momencie miałam okazję przekonać się, że czasami jednak mężczyźni nie kłamią. Zaczęłam też nabierać wiary, że się rozwiedzie, jak obiecywał tonem jednego z tych filmowych kochanków utkanych ze schematów przypisanych gatunkowi sztuki wizualnej. Następnie ożeni się ze mną. Szczerze pragnęłam jakiejś stabilizacji. Tym bardziej że status starej panny w tym środowisku nie uśmiechał mi się zanadto. Irytowały co rusz zadawane, niby z troski, serdeczności – bo wiesz, samotna kobieta to… tamto… i tak wiele razy – pytania o sprawy sercowe. A tak naprawdę ci zadający je – najczęściej kobiety – w sercu budowały piramidę radości, że oto kolejna zarozumiała, której się nie udało i dobrze jej tak. Może byłam niesprawiedliwa, ale trochę na babskiej logice się poznałam. Po kilku minutach Maks się wreszcie odezwał. Ale nie jakoś konkretnie. Raczej sondażowo – o czym plotkowałyście?

– O wszystkim.

– To znaczy? – Domyślałam się aż zanadto intencji kryjących się w pytaniu, lecz nie chciało mi się odpowiadać z powodu silnego kaca.

– Nie jestem ci w stanie tak konkretnie powiedzieć.

– Uchlałyście się.

– Owszem.

– Skąd się u nas wzięłaś? – Buzował narastającym niepokojem.

– Ula mnie zaprosiła.

– Po co?

– Poużalać się nad twoim strasznym losem.

– Nie rozumiem?

– Boi się o ciebie. – Nie potrafiłam określić, czy mówiłam prawdę, czy konfabulowałam?

– Kpina. – Zauważyłam głęboką niewiarę w szczerość intencji jeszcze żony.

– Nie wierzysz żonie?

– Nie ironizuj. – Z trudem kamuflował irytację, a mnie, w tym stanie jakby jeszcze upojenia, bawiło drażnienie w nim lwa.

– Odpowiedz. Nie wierzysz jej?

– Nie wierzę. – Dziwne uczucie ckliwości poczułam w całym ciele.

– Dlaczego?

– Nie znasz jej.

– Kobiety nie zawsze są takie, jakimi się wam wydają. – Poświęcałam się, udając coś w rodzaju babskiej solidarności, doskonale wiedząc, że coś takiego nie istnieje.

– Ona jest. Nie umie udawać. Suka.

– Nie mów tak.

– Dlaczego?

– Jest twoją żoną. – Raczej miałam na względzie to, że źle świadczy o mężczyźnie mówienie tej kategorii negatywami o kobietach.

– Na razie.

– Skoro tak – uczepiłam się tych słów, jak przysłowiowy rzep psiego ogona – to dlaczego tak zwlekasz z powiedzeniem jej prawdy o nas?

– Ty znowu swoje! To byłby najgorszy moment.

– A kiedy będzie dobry?

– Już przecież o tym rozmawialiśmy.

– Raczej ty monologowałeś.

– Strasznie cię to wińsko trzyma.

– Nie rozumiem. – Tego w nim od początku nie znosiłam, udawania, że nie rozumie, gdy tymczasem aż nadto dobrze rozumiał.

– Jeszcze nie wytrzeźwiałaś.

– Przeciwnie. Jestem trzeźwa jak świnia.

– Pleciesz od rzeczy.

– Domagam się tylko swego.

– Wcześniej ci to nie przeszkadzało.

– Co masz na myśli?

– Dobrze wiesz.

– Masz na myśli seks?

– Nie trywializuj. – I aż się nadziwić sobie nie mogłam z powodu budzącej się we mnie woli walki o swoją pozycję jako partnerki u boku…nie wiadomo jeszcze kogo.

– A ty nie graj świętoszka.

– Nie krzycz!

– Skup się na prowadzeniu. A do rozmowy na nasz temat wrócimy później.

Nie chciałam się z nim kłócić. Wysiadłam, trzaskając drzwiami i poszłam do siebie, choć Maks miał ochotę wejść ze mną. Nawet się upierał. Na szczęście dla mnie i dla ostudzenia jego zapalczywości na horyzoncie pojawiła się Danusia, woźna, straszliwa plotkara, tonąca w uśmiechach – na pewno fałszywych, pomyślałam z mety – i zapał Maksa został ostudzony.

Od pogrzebu naszej byłej koleżanki coś się zaczęło psuć. Właściwie od chwili wyprowadzenia się tutaj nie układało się najlepiej. Maks chyba źle zniósł aurę skandalu, jaką wytworzyła Ula po naszym odejściu. Bez przerwy bombardowała go telefonami, że nie da rozwodu, z torbami puści, opinię mu wyrobi taką, że co najwyżej w konkursie na drwala niewykwalifikowanego w lasach bieszczadzkich będzie mógł startować, aż po groźby, że jak się wkurwi, to samochód mu w powietrze wysadzi razem z tą wywłoką. Tą wywloką miałam być niby ja. Powinnam się w tym momencie zdenerwować, poczuć obrażona. Ale poczucie winy – chyba, bo inaczej nie umiałam tego sobie wytłumaczyć – kazało mi przyjmować wszystko na siebie, ze spokojem. Nie powiem, że stoickim, bo w środku, mimo wszystko, coś się gotowało, wrzało, lecz postanowiłam to jakoś przetrzymać. W końcu, obwiniałam siebie, to ja skradłam serce dotychczasowego ukochanego Uli. Jednak zaraz dorabiałam kolejne wytłumaczenie; ostatecznie ona go nie kocha od lat! Przy wspólnym piciu wina mi to wyznała; wiesz, tak naprawdę te sprawy mam na boku, za stówkę masz takiego gostka, że głowa mała, a z Maksiem jestem dla jego kasy, bo potrafi chłop się postarać, tu i tam dorobi i tak dalej, to wiesz. Bełkotała, ale z tego bełkotu zapamiętałam, zakodowałam dokładnie, prawie wszystko. Na chwilę przestawałam mieć wyrzuty sumienia. Marzyło mi się jednak całkowite wyklarowanie sytuacji. Nie chciałam być znienawidzona przez Ulę. Bałam się opinii, jaką mi wyrobi w środowisku bliższych i dalszych znajomych. Tym bardziej że mnie nie znała tak dobrze, jak jej się wydawało i jak to po okolicy, różnym, zupełnie przypadkowym, ludziom opowiadała. Nawet księdzu powtarzała brednie na mój temat. Do tego stopnia, że któregoś wieczoru zatelefonował z prośbą o rozmowę.

Byłam przekonana, że chodzi o jednego z tych trudnych uczniów, z jakimi wieczorami pracowaliśmy w salce katechetycznej przy parafii, przygotowując przedstawienia teatralne. Proboszczowi Stefanowi wpadł do głowy pomysł resocjalizowania trudnej młodzieży za sprawą terapii teatralnej, a mnie to zafascynowało. Bo matma matmą, moja wielka miłość intelektualna, ale w teatr bawiłam się od dziecka, a jako dorosła stałam się też teatralną edukatorką, instruktorką. Teatr był odtrutką na stres wywołany zanieczyszczeniem nauczania śmieciami zarządzeń i absurdami co rusz dopisywanymi do szkolnego statutu. Tymczasem Stefanowi zamarzyło się zrobienie przedstawienia na Dzień Kobiet, z chłopcami i dziewczętami osiągającymi najgorsze wyniki w nauce i sprawiającymi co rusz kłopoty wychowawcze. Wszyscy stukali się w czoła – proboszcz całkiem oszalał, bandyterkę wpuszcza do salki, demolkę mu zrobią i taką cenę zapłaci za naiwność. Ktoś nawet dodał, że nie ma się czemu dziwić, ponieważ nastała teraz taka moda u księży, żeby do motłochu wychodzić, chcą być takimi nowoczesnymi świętymi Franciszkami, Matkę Teresę z Kalkuty naśladować, Janowi Pawłowi Drugiemu w niebie się podlizywać, ale Stefan był stanowczy. Tytuł księcia niezłomnego nawet sobie zaskarbił, choć mało kto wiedział, dlaczego akurat taki. Nie zważając na cokolwiek i kogokolwiek, do mnie uderzył z tym pomysłem. Zgodziłam się od zaraz. Dopiero po wypiciu wspólnej kawy i omówieniu problemu – przedsięwzięcia, jak to po swojemu określał – przyszedł czas na refleksję. Czy sobie poradzę? Przecież taka Sylwia, czy Robert z Mateuszem, to nic, tylko zakląć, papierosa pociągnąć, z przypadkowymi pijusami flaszkę wina obalić, czasem udać się z którymś z nich na seks za kolejną butelkę wina, piwa bądź za doładowanie do telefonu za dziesięć złotych. I z taką młodzieżą mam robić przedstawienie dla kobiet?! Seniorek w przeważającej części? Już trzymałam komórkę w garści, żeby zadzwonić do proboszcza z odmową, gdy nagle przyszła kolejna refleksja – nie możesz, głupia kobieto – uwielbiałam ten tekst René z „Allo, allo”, mojego ulubionego serialu, choć ekstremalnie głupiego – bo skoro raz się dało słowo, to… No właśnie. Komórka wylądowała więc na dnie bałaganu w torebce, a ja wzięłam się do szukania odpowiednich tekstów. Proboszcz Stefan i tym mnie obarczył; bo wiesz, najlepiej zrobiłaby to polonistka, ale sama wiesz, że Urszula tylko romantyzm uwielbia, Mickiewiczem katuje, a tu raczej ludzie po prostsze słowo przyjdą. Może być poezja, ale najwyżej jakaś Szymborska, coś z Gałczyńskiego, może Zarycki, bo śmieszny, albo Brzechwa dla dorosłych. Bo przaśny, sama rozumiesz. Przytaknęłam. Po czym zabrałam się do szperania w stertach tomiszczy z poezją, w „Zielonej Gęsi” tudzież w Bałuckim, Rittnerze i Zapolskiej. Całą noc składałam kawałki do programu i wyszedł kogelmogel, gdzie nawet dla Majakowskiego i Jesienina miejsce się znalazło, dla pojedynczych wersów ich nietuzinkowej twórczości. Musiałam tych rosyjskich, bo miłość do tej literatury brała często górę nad matematyką. A gdy już program skleciłam, to do rana, dla relaksu, z niemożności zaśnięcia, krzyżówki i rebusy matematyczne rozwiązywałam. Następnego dnia już siedzieliśmy wieczorem ze Stefanem w salce i usiłowaliśmy okiełznać żywioł dotychczas nieokiełznany.

Już na samym wstępie Stefan mnie zaskoczył oświadczeniem, że ci młodzi ludzie sami zgłosili się do przedstawienia. Musiałam mieć na twarzy i w oczach wielkimi literami wypisane: PO CO? Bo natychmiast zaczął wyjaśniać, jakby się usprawiedliwiając, że dla zatarcia złego wrażenia. Toteż gdy tak mówił – potoczyście i soczyście –

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok