Co nas (nie) zabije - Jennifer Wright - ebook + audiobook + książka

Co nas (nie) zabije ebook i audiobook

Wright Jennifer

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Z tej książki dowiesz się, że zabić cię może:
• Taniec
• Brudne ręce
• Seks
• W zasadzie wszystko

W 1518 roku kobieta zaczęła tańczyć w centrum Strasburga. Po tygodniu dołączyły do niej 34 osoby, po miesiącu kolejne 400. Wszyscy zmarli z powodu ataków serca, udarów mózgu, wycieńczenia organizmu. Zatańczyli się na śmierć.

Od stuleci ludzkość była nawiedzana przez śmiercionośne plagi. Od czasów Imperium Rzymskiego, przez średniowiecze, aż po XX wiek dżuma, gruźlica, cholera i inne choroby próbowały zabić jak najwięcej osób.

„Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości” pozwala spojrzeć nam na najmroczniejsze chwile w historii. Z lekkością i humorem poznać najtragiczniejsze zarazy oraz bohaterów, którzy z nimi walczyli.

Książki dobre nie tylko w teorii!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 56 min

Lektor: Iwona Milerska

Oceny
4,3 (843 oceny)
395
308
114
18
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jans1961

Dobrze spędzony czas

Książka napisana dowcipnie i błyskotliwie pomimo poruszanych trudnych tematów. Polecam antyszczepionkowcom. Wielkie chapeau bas dla osiągnięć medycyny oraz wszystkim wielkim walczącym w różnych dziejach ludzkości z plagami, zarazami.
10
ArkadiuszKrakowiak47

Całkiem niezła

Książka ciekawa. Dobrze się słucha . Odrobinę słabe żarty autorki przeczytane w beznamiętny sposób.
10
Gabriela123-45-67

Nie polecam

Temat bardzo interesujący, ale bardzo się zawiodłam, gdyż pełno było dziecinnych i kompletnie niepotrzebnych, irytujących wtrąceń autorki
00
gosiajasinska

Dobrze spędzony czas

wspaniała
00
MartaDuch

Dobrze spędzony czas

Ciekawe, nie banalne, dobrze spędzony czas- słuchałam
00

Popularność




Wstęp

Kiedy mówię ludziom, że piszę książkę o plagach ludzkości, ci życzliwi zaraz sugerują, żebym dodała coś nowoczesnego. Zazwyczaj słyszę: „No wiesz, że wszyscy siedzimy cały czas w telefonach”. Albo o selfie. Rozdział o robieniu selfie.

Wtedy odpowiadam: „Nie, nie. Mnie interesuje raczej taki rodzaj plagi, w którym całe ciało pokrywają wybroczyny, a mnóstwo ludzi, których znasz i kochasz, umiera nagle w ciągu kilku miesięcy w kwiecie wieku. I nic nie można na to poradzić, umierają wszyscy, wszędzie jest tylko śmierć, a całą ziemię pokrywają zwłoki, czekaj, czekaj, pokażę ci kilka naprawdę okropnych zdjęć”.

A wtedy ludzie odpowiadają: „Przepraszam bardzo, pójdę po kolejnego drinka”.

Jestem taka szczęśliwa, że wzięliście tę książkę do ręki, bo podczas pogawędek z ludźmi nieustannie się przekonuję, że nikogo nie interesują epidemie z przeszłości. Przypuszczam, że to dlatego, że te zarazy zdają się zarówno bardzo ponure, jak i bardzo odległe. Generalnie selfie są o wiele przyjemniejszym tematem. Myślę, że są bardzo zabawne. Lubię oglądać roześmiane twarze moich przyjaciół. Podoba mi się, jak bardzo są żywi.

Wygląda na to, że w świecie, w którym żyjemy, dla wielu osób słowo „plaga” znaczy szokująco mało. Jeśli ludzie w ogóle myślą o zarazach, to kojarzą je głównie z jakimiś gliniankami, lekturami z szóstej klasy, a jeśli są kinomaniakami, to również z kostuchą z zapałem grającą w szachy. Ludzie w najbogatszych krajach najwyraźniej oczekują, że umrą w wieku dziewięćdziesięciu lat w domu opieki. Mają ku temu dobre powody: jeśli warunki się nie zmienią, 50 procent dzieci urodzonych w roku 2000 dożyje ponad stu lat.

Właśnie – jeśli warunki się nie zmienią.

Żyjemy w bezprecedensowo szczęśliwej epoce. Doświadczyliśmy niemal trzydziestu lat bez choroby, której nie umielibyśmy leczyć, zabijającej tysiące zdrowych młodych ludzi w bogatych krajach. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy to szczęście się kiedyś skończy – mam nadzieję, że nie – ale w przeszłości zawsze w końcu do tego dochodziło. Lubimy zapominać o tym nieprzyjemnym fakcie. Przynosi nam to ukojenie i prawdopodobnie leży po prostu w naszej naturze. A przecież zapominanie o dawnej epidemii – czy jej ignorowanie – sprawia, że stajemy się bardziej, a nie mniej, podatni na ewentualne plagi w przyszłości.

Kiedy wybuchają epidemie, niektórzy ludzie zachowują się zadziwiająco dobrze. Potrafią zminimalizować zasięg śmierci i zniszczenia. Są szlachetni i odważni. Pokazują to, co najlepsze w naszej naturze.

Inni ludzie zaś zachowują się jak przesądni szaleńcy i ostatecznie zwiększają liczbę ofiar śmiertelnych.

Chciałabym dysponować wiedzą naukową, dzięki której mogłabym rozprawiać o tym, jak przygotować szczepionki albo lekarstwa pozwalające zwalczać choroby – nie mam jednak takich kwalifikacji.Ta książka nie jest więc przeznaczona dla przyszłych noblistów, choć podziwiam ich i czerpię od nich pełnymi garściami. Jednakże to, czy poradzimy sobie z jakąś zarazą, nie zależy tylko od ciężkiej pracy lekarzy i naukowców, lecz także od zwykłych ludzi, którzy lubią pospać w weekendy, oglądać filmy, jeść frytki i robić inne zwyczajne rzeczy. Innymi słowy – zależy od nas wszystkich. To, czy jakaś cywilizacja dobrze sobie radzi w czasie kryzysu, w bardzo dużym stopniu wynika z tego, jak zachowują się przeciętni obywatele, niemający nic wspólnego z nauką. Wiele środków przedsiębranych przeciw epidemiom, o których piszę w tej książce, może zdawać się całkiem oczywistych. Nie należy na przykład piętnować chorych jako grzeszników i rzucać ich na metaforyczny albo dosłowny stos, ponieważ jest to moralnie odrażające i całkowicie nieefektywne. Prawdopodobnie wszyscy zgodzą się z tym twierdzeniem, przynajmniej teoretycznie. Potem jednak wybucha epidemia i popełniamy dokładnie te same błędy, które ludzie robili trzysta lat temu.

Ostatnio w jakiejś książce historycznej przeczytałam, że nie powinno się patrzeć na przeszłość przez pryzmat teraźniejszości. Zamiast tego lepiej patrzeć na każdą epokę jako na całkiem oddzielną całość, szczelnie zamkniętą niczym parówka w folii. Pomyślałam wówczas, że autor zupełnie nie rozumie natury czasu. Przeszłość nie jest przecież przykryta szklanym kloszem. Decydujące momenty, idee i tragedie z dawnych epok nadal oddziałują na teraźniejszość. Niestety, nie zawsze najbardziej żywotne idee są też najlepsze. Odkryłam na przykład, że wielu ludzi wciąż usprawiedliwia nienawiść do Żydów, bo przecież to właśnie oni wywołali epidemię dżumy, wrzucając do studni zakażone rzeczy. (Co jest zresztą, jak się przekonamy, niemożliwe). Martwienie się, czy ludzie przygotowujący dla ciebie jedzenie dobrze umyli ręce, ma dużo wspólnego z przypadkiem przenoszącej zakaźne choroby kucharki Mary Mallon, znanej również jako „Tyfusowa Mary”. Skoro fragmenty przeszłości tak łatwo przenikają do teraźniejszości, to być może jakaś część teraźniejszości może nam pomóc opowiedzieć o przeszłości. Ostatecznie przeszłość nie była wcale bardziej niedorzeczna niż teraźniejszość. Obie to bowiem dzieło ludzi.

Jednym z moich największych marzeń jest to, by żyjący obecnie zaczęli patrzeć na ludzi z przeszłości jak na przyjaznych (albo irytujących) znajomych, do których można zwrócić się po radę. Łatwo jest zapomnieć, że ludzie z przeszłości wcale nie byli dwuwymiarowymi, czarno-białymi fotografiami ani rycinami, na jakie można się natknąć w nudnych podręcznikach. Nie byli wcale szarymi facetami w cylindrach, lecz żywymi, oddychającymi, żartującymi i bekającymi istotami, które czasem bywały szczęśliwe, a czasem smutne, zabawne albo nudne, wystrzałowe albo obciachowe. Ci ludzie wcale nie uważali, że żyją w przeszłości. Wszyscy byli przekonani, że żyją w teraźniejszości. I tak samo kiedyś, jak i teraz – niektórzy byli bystrymi, uprzejmymi geniuszami w dziedzinie medycyny i zarazem kompletnymi nudziarzami w życiu osobistym. (Z podziwem myślę o niesamowitych zdolnościach dedukcyjnych Johna Snowa, a zarazem jestem absolutnie pewna, że nie chciałabym z nim spędzić więcej niż dziesięć minut). Inni zaś byli charyzmatyczni i uroczy, równocześnie będąc kompletnymi socjopatami. (Gdyby ten opis odnieść do Waltera Jacksona Freemana II, to przesadzilibyśmy nieco w kwestii jego uroku. A jednak ludzie go lubili. Był grubiański, a na szyi nosił dziwaczny pierścień erekcyjny. Ludzie nie powinni za nim przepadać z wielu powodów).

Spróbujcie spojrzeć na wszystkich bohaterów tej książki jak na ludzi, a nie nieruchome postaci historyczne. Wolno nam mieć osobiste zdanie na ich temat; wcale się też od nich tak bardzo nie różnimy. Wbrew temu, w co każą wam wierzyć oszałamiająco głupi intelektualiści, w przeszłości zainteresowania ludzi niekoniecznie były mądrzejsze i poważniejsze od naszych, tak jak i nasze nie są wcale głupsze i bardziej frywolne. Wiedza na temat popkultury nie czyni nikogo głupim. Dowodzi raczej, że mamy do czynienia z osobą interesującą się światem, w którym żyje. Trudno zresztą uwierzyć, że w przeszłości wszyscy byli wybitni i zasługiwali na wielki szacunek, gdy już się dowiemy, że pewien facet uważał, iż chorzy na gruźlicę powinni zająć się polowaniem na aligatory.

Nie odstępuje mnie nadzieja, że im bardziej demistyfikujemy przeszłość, im częściej się z niej śmiejemy i im chętniej wymieniamy o niej informacje – z tym samym entuzjazmem, z którym rozmawiamy o ulubionych serialach – tym lepiej dla nas. Gdyby bowiem miała pojawić się kolejna zaraza, to liczę, że mówiący z pseudobrytyjskim akcentem podstarzali akademicy w tweedowych marynarkach nie będą jedynymi ludźmi, którzy słyszeli o Paracelsusie (lubił rtęć, nienawidził kobiet). Kiedy pojawi się nowa zaraza – a nie mam tyle optymizmu, by wierzyć, że już nigdy do tego nie dojdzie – czekają nas te same wyzwania co przed wiekami. Będziemy mieli o wiele większe szanse, jeśli jak najwięcej ludzi z teraźniejszości czy przyszłości stawi czoło epidemii równie odważnie i z klasą co najlepsi bohaterowie tej książki. I bądźmy szczerzy – facet w tweedowej marynarce z udawanym akcentem umrze jako pierwszy.

Traktuję to studium rozmaitych epidemii jako inwestycję, bo sądzę, że wiedza o tym, jak w przeszłości dawano sobie radę z plagami, może się okazać bardzo pomocna w przyszłości. Jeśli chcecie żyć razem ze mną w tej przyszłości, to mam nadzieję, że też tak uznacie.

I nie martwcie się. Nie musicie pędzić po kolejnego drinka. Okropne zdjęcia ograniczę do minimum. I choć nie jest to łatwe, postaram się, aby czytanie o tych mrocznych czasach w historii ludzkości okazało się dla was dobrą zabawą.

Zaraza Antoninów

Kiedy wstajesz rano, pomyśl, jak cennym przywilejem jest być żywym: oddychać, myśleć, cieszyć się, kochać.

Marek Aureliusz

Bardzo często – zwykle przy okazji doniesień, że jacyś całkiem dorośli ludzie uprawiają seks w sposób, który byłby zabroniony w epoce wiktoriańskiej – komentator telewizyjny kiwa głową i tłumaczy, jak takie zachowanie doprowadziło do upadku starożytnego Rzymu. Na ogół ci mędrcy nie wykazują ani grama życzliwości czy współczucia dla bliźnich i nie rozumieją, że obyczaje się zmieniają. I z całą pewnością możemy powiedzieć, że bardzo niewiele wiedzą na temat „upadku starożytnego Rzymu”.

Żeby było jasne, Cesarstwo Rzymskie nie upadło dlatego, że wszyscy uprawiali seks. Żadna cywilizacja nie upadła z powodu zbyt dużej ilości seksu – może z wyjątkiem Bawarii w roku 1848, ale to już zupełnie inna (choć rozkoszna) historia.

Upadek Rzymu nie rozpoczął się z powodu radujących serce ślubów jednopłciowych. Zaczął się wraz z zarazą, która wybuchła w latach sześćdziesiątych II wieku. W tym momencie Rzymianie znajdowali się u szczytu swojej potęgi, a ich rozległe imperium sięgało od Szkocji po Syrię.

Byli w stanie podbić i utrzymać tak wielki teren, bo legiony rzymskie stanowiły potężną siłę. Około roku 160 armia ta składała się z dwudziestu ośmiu legionów, z których każdy liczył 5120 ludzi. Legioniści zgłaszali się na ochotnika na dwadzieścia pięć lat służby, po upływie której mogli liczyć na hojną odprawę w wysokości mniej więcej czternastoletniego żołdu. A jeśli komuś wydaje się, że 143 360 żołnierzy to niewiele – dla porównania dzisiaj w Stanach Zjednoczonych jest ich w służbie czynnej około 520 tysięcy – to istniały również siły rezerwowe, które zwiększały liczebność armii o 60 procent. Te oddziały składały się głównie z ludzi niebędących obywatelami Rzymu. Jeśli przeżyli przypisany im okres służby, mogli w nagrodę liczyć na obywatelstwo rzymskie.

No dobrze, możecie się zastanawiać, ale czy ktoś miał szansę przeżyć dwadzieścia pięć lat w armii? Jeśli służyło się w armii rzymskiej w latach 135–160, to szanse utrzymania się przy życiu były dość znaczne. Chociaż dokładne statystyki nie są znane, to w tym okresie doszło do relatywnie niewielu bitew. Można było nawet w ogóle nie walczyć. Jak pisze Walter Scheidel, profesor na Uniwersytecie Stanforda:

Z tego, co nam wiadomo, 239 weteranów (czyli tylu, ilu zwolniono około roku 160 w ciągu dwóch lat) z legionu VII Claudia w ogóle nie doświadczyło istotnych walk w czasie dwudziestopięcio- lub dwudziestosześcioletniej służby[2].

Przez dwadzieścia pięć lat żołnierze ci nie widzieli bitwy. Z pewnością byli pośmiewiskiem. Ale ostatecznie wyszło im to na dobre! Nigdy nie musieli stanąć do boju!

Jeśli zaś dochodziło do bitwy, to trzeba przyznać, że żołnierz rzymski był oszałamiająco dobrze – nawet jeśli nieco niepotrzebnie – wyekwipowany. Legioniści mieli na sobie lorica segmentata, niezwykle giętką zbroję z metalowych pasów. Żyjący w I wieku historyk Józef Flawiusz tak opisuje imponujące szeregi rzymskiej armii:

Maszerują naprzód, wszyscy w milczeniu i właściwym porządku, a każdy utrzymuje właściwą dla niego pozycję, tak samo jak w czasie bitwy. Piechurzy wyposażeni są w napierśniki i hełmy, a po obu bokach niosą miecze. Ci, których wybrano do ochrony dowódcy, dzierżą oszczep i dłuższy miecz. Mają przy sobie również piłę, kosz, szpadel i siekierkę, a także skórzany pas, kosę, łańcuch i racje żywnościowe na trzy dni[3].

Legioniści byli więc niczym szwajcarskie scyzoryki.

Rzymska armia mogła zatem poszczycić się znakomitym uzbrojeniem, znakomitą liczebnością i znakomitym wyszkoleniem – a czasem miała przy sobie również jedzenie na co najmniej trzy dni. Wkrótce jednak zaczęła przegrywać bitwy i tracić miasta na rzecz plemion germańskich.

Początkowo myślałam, że te germańskie plemiona musiałyby mieć naprawdę dobry ekwipunek, by z sukcesami walczyć z armią rzymską. Całe szczęście Tacyt wyprowadził mnie z błędu. Tak pisał o pewnym germańskim plemieniu:

Są albo nadzy, albo okryci cienką opończą, jeśli chodzi o ekwipunek, nie mają się czym pochwalić: ich tarcze są zdobione najprostszymi barwami. Nieliczni mają kolczugi, a bardzo rzadko trafia się ktoś w szyszaku albo hełmie[4].

Najbardziej podoba mi się to, że Tacyt znalazł czas, by skrytykować germańskie tarcze z powodów estetycznych. Encyclopedia Britannica w haśle, które charakteryzuje się niezwykle pomocną szczegółowością, zgadza się z Tacytem, wyjaśniając, że plemiona germańskie aż do VI wieku były zawsze bardzo źle wyposażone:

Ich główną bronią była długa lanca, nieliczni nosili miecze. Hełmy i napierśniki były im w zasadzie nieznane. Za jedyny pancerz służyła im lekka drewniana albo wiklinowa tarcza, niekiedy wykończona żelaznym okuciem, czasem wzmacniana skórą. Ten brak odpowiedniego ekwipunku tłumaczy gorączkowy pośpiech, z jakim Germanie rzucali się na oddziały ciężkozbrojnych Rzymian. Gdyby wdawali się w przedłużoną walkę wręcz, w której ich lekkie tarcze i włócznie musiałyby mierzyć się z rzymskimi mieczami i zbrojami, nie mieliby wielkich szans na sukces[5].

Pomimo słabego uzbrojenia Germanie byli niewyobrażalnie odważni. Kobiety walczyły u boku mężczyzn, czasem zabierając ze sobą również dzieci. Dla wielu największym marzeniem było zginąć chwalebną śmiercią na polu bitwy. Dziewiętnastowieczny historyk John George Sheppard tak opisuje germańskie plemiona: „Chociaż wielokrotnie pokonane, to nigdy nie zostały podbite; fala cofała się, ale przypływ powracał; trzymali się uparcie swojego celu, póki go nie osiągnęli. Wyrwali berło z rąk Rzymian i trzymają je do dziś”[6]. Plemiona germańskie nieustannie atakowały Cesarstwo Rzymskie, chociaż były dziesiątkowane, miały gorsze uzbrojenie i pancerze. Zawsze w gotowości, żyły, by walczyć. Od czasu, gdy w roku 101 p.n.e. barbarzyńców pokonał rzymski wódz Gajusz Mariusz, nieustannie zagrażali granicom imperium, choć nie potrafili ich zdobyć. Nie zaskakuje mnie to, że wciąż atakowali. Tyle że nie powinni byli wygrać. Logicznie rzecz biorąc, najlepsza armia świata nie powinna zostać pokonana przez zbieraninę półnagich ludzi z brzydko pomalowanymi tarczami.

Germanie mieli jednak po swojej stronie najpotężniejszego sojusznika na świecie. I nie mówię tu o ludziach, tylko o zarazie Antoninów.

Rozmiary terytorium zajętego przez rzymskie oddziały miały przynieść im zgubę. Zaraza przyszła do Rzymu z Mezopotamii około roku 165–166 n.e. Przynieśli ją do domu rzymscy legioniści, którzy walczyli w tamtym regionie. A kiedy zaraza dotarła do Rzymu, rozpoczął się prawdziwy koszmar, i to nawet jak na standardy ludzi przyzwyczajonych do epidemii.

Chociaż możemy się zachwycać, jak technologicznie zaawansowany był Rzym w porównaniu z epoką średniowiecza, która nastała po upadku rzymskiej cywilizacji, to z pewnością wiele brakowało mu do ideału. Owszem, istniały publiczne latryny, ale tylko nieliczne prywatne domy były podłączone do publicznej sieci ściekowej; wielu ludzi wyrzucało nieczystości prosto na ulicę. Tyber od czasu do czasu wylewał, co oznaczało (wybaczcie mi to sformułowanie, ale nie da się tego inaczej opisać), że niekiedy ulicami płynęła rzeka gówna. A chociaż ludzie chodzili do łaźni, to woda, w której się kąpali, nie była dezynfekowana i często zawierała bakterie. Nic więc dziwnego, że w owych czasach doskonale się miały malaria, tyfus, dezynteria, żółtaczka i cholera, co nie przeszkadza historykowi Edwardowi Gibbonowi twierdzić, że „ludzkość cieszyła się [wtedy] największą szczęśliwością i dobrobytem”[7]. Nie powinno się traktować Gibbona zbyt surowo – Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego opublikował w roku 1776 – aczkolwiek udawanie, że jakakolwiek epoka historyczna sprzed upowszechnienia kanalizacji domowej była wspaniała, to niedorzeczność i złudzenie. Frank McLynn, współczesny historyk, pisze w książce Marcus Aurelius, A Life (Życie Marka Aureliusza):

Chociaż malaria i inne śmiertelne choroby zbierały straszliwe żniwo, to Rzymianie traktowali je jako zwyczajną część codzienności; niewolnicy i biedacy i tak wiedli życie, które nie zasługiwało na miano prawdziwego, więc pewnie nieprzesadnie przejmowali się nadchodzącą Kostuchą. A jednak zaraza, która spadła na Rzym za rządów Marka Aureliusza, była czymś zupełnie innym, zarówno pod względem zasięgu, jak i rodzaju. Niczego podobnego Rzymianie nigdy wcześniej nie doświadczyli[8].

Wiele z tego, co nam wiadomo na temat tej epidemii, pochodzi z pism Galena, lekarza Marka Aureliusza – do tego stopnia, że zarazę Antoninów nieraz nazywa się zarazą Galena.

Chociaż Galen był wspaniałym lekarzem, to nie należał do ludzi szczególnie odważnych. Ponad wszystko dbał o autopromocję. Wedle McLynna nieustannie podkreślał, że do wszystkiego doszedł sam, pomijając fakt, że pochodził z niezwykle zamożnej rodziny, po której odziedziczył liczne nieruchomości i gęstą sieć kontaktów społecznych. Uciekał się do podstępów, by zwyciężać w debatach, i nieustannie wyolbrzymiał swoje osiągnięcia. Pod względem osobowości można by uznać go za kogoś w rodzaju Donalda Trumpa starożytnego Rzymu. Nie był też zbyt mężny, gdy w grę wchodziły choroby. Żeby było jasne, nie uważam tchórzostwa za nienormalną reakcję w sytuacji zagrożenia życia; tchórzostwo bywa blisko spokrewnione z inteligencją i dążeniem do zachowania życia. Sama w czasie zarazy z pewnością okazałabym się słaba i tchórzliwa. Tyle tylko, że nie są to cechy pożądane akurat u lekarza.

Drobne rączki nie zmieściły się na portrecie

Niewiele brakowało, a Galen w ogóle nie odnotowałby tej zarazy. Kiedy w roku 166 epidemia wybuchła, umknął z Rzymu na wieś, gdzie było mniejsze ryzyko złapania infekcji. Twierdził, że opuszcza miasto nie z powodu całkiem zrozumiałego strachu, ale dlatego, iż inni lekarze tak bardzo zazdroszczą mu jego niezwykłych umiejętności, że Rzym przestał być dla niego miłym miejscem do życia. Nie wiemy dokładnie, gdzie przebywał między rokiem 166 a 168, dysponujemy tylko informacją, że w 168 roku Marek Aureliusz wezwał go do siebie do Akwilei (miasta nad Adriatykiem w dzisiejszych północnych Włoszech). Rok później, kiedy w tym regionie epidemia wybuchła ze wzmożoną siłą, Galen powiedział Markowi Aureliuszowi, że Eskulap, rzymski bóg medycyny, przyszedł do niego we śnie i nakazał mu wracać do domu, do Rzymu. Galen twierdził, że Eskulap regularnie gawędził z nim we śnie i dawał mu rady w wielu kwestiach medycznych. Cesarski medyk z pewnością byłby zdolny do wykorzystania wymówki „bóg mi tak kazał”, aby umknąć przed niebezpieczeństwem, ale możliwe, że naprawdę wierzył w te wiadomości. Marek Aureliusz litościwie pozwolił Galenowi wrócić do Rzymu, gdzie ten spędził resztę życia jako prywatny lekarz przyszłego cesarza, Kommodusa. Żył, przypuszczalnie bardzo szczęśliwie, ponad osiemdziesiąt lat – co należy uznać za spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że długość życia była wtedy generalnie znacznie krótsza.

Na szczęście dla nas Galen nie zdołał, mimo swych wytężonych starań, całkiem uniknąć choroby. Dzięki temu mógł zbadać i napisać dogłębne studium na temat zarazy Antoninów. Za sprawą jego zapisków znamy szczegóły dotyczące symptomów i rozwoju choroby. Wiemy, że plaga sprawiała, iż całe ciało w błyskawicznym tempie pokrywało się małymi czerwonymi plamami, które po dniu lub dwóch zmieniały się w wysypkę. Przez kolejne dwa tygodnie występowały nabrzmiałe pęcherze, które następnie pokrywały się strupami i pękały, pozostawiając blade ślady na całym ciele. Wiemy też, że chorzy cierpieli z powodu gorączki, chociaż nie bardzo wyraźnej. Galen pisał: „Dla tych, którzy ich dotykali, chorzy nie sprawiali wrażenia szczególnie rozpalonych, a jednak wewnątrz toczy ich gorączka, tak jak to opisywał Tukidydes”[9].

Uwaga Galena na temat opisu Tukidydesa najprawdopodobniej odnosi się do kroniki zabójczej zarazy ateńskiej z roku 430 p.n.e., która zmiotła dwie trzecie populacji miasta. Galen mógł uważać, że oba miasta dotknęła ta sama plaga. Bardzo mi się podoba, że tak doskonale znał tekst napisany dobre sześćset lat wcześniej! Czytanie książek historycznych to wspaniała sprawa! Obie zarazy miały jednak ze sobą niewiele wspólnego, jeśli nie liczyć zapadających na wysoką gorączkę i rychło umierających ofiar. Dzisiaj uważa się, iż zaraza ateńska była najprawdopodobniej dżumą albo wirusem ebola, podczas gdy zarazą Antoninów nazywano ospę.

Mimo to interesująco jest przywołać Tukidydesa, ponieważ zarazę ateńską postrzegano jako prawdziwą apokalipsę:

[Ludzie] umierali w zupełnym chaosie; trupy leżały stosami, chorzy tarzali się po ulicach i wokół źródeł na pół żywi z pragnienia. Także świątynie, gdzie mieszkali, pełne były trupów; ludzie umierali tam na miejscu. Kiedy zaś zło szalało z ogromną siłą, a nikt nie wiedział, co będzie dalej, zaczęto lekceważyć na równi prawa boskie i ludzkie[10].

Kiedy porównuje się opisy Tukidydesa i Galena, zaraza Antoninów sprawia wrażenie znacznie potężniejszej – chyba że autor mocno przesadza. Biorąc pod uwagę, jakim był człowiekiem, bez wątpienia jego opisy mogą budzić nieufność. Chociaż jednak Galen uwielbiał się chwalić, to raczej nie zdarzało mu się celowo pisać nieprawdy, chyba że w kwestii swoich niesamowitych umiejętności.

Galen mniej niż Tukidydes interesuje się historycznym i społecznym znaczeniem „swojej” zarazy. Jego pisma skupiają się raczej na tym, jak rozwijały się konkretne objawy i jakie czynniki miały wpływ na przeżycie pacjenta:

Czarne ekskrementy były u chorych objawem mogącym wskazać, czy przeżyją, czy nie (…). Jeśli stolec był czarny, zawsze pojawiała się wysypka. Wszyscy, którzy mieli czarny stolec, zmarli od choroby[11].

Jakże wspaniale napisane! Po raz pierwszy w dziejach ktoś pisze o chorobie raczej jako lekarz niż jako kronikarz. Bez wątpienia takie informacje były niezwykle ważne dla każdego, kto doglądał ukochanej osoby. Jeśli stolec robił się czarny, to oznaczało, że trzeba przygotowywać się do pogrzebu.

Dzisiaj eksperci sięgają do pism Galena, by odkryć dokładną naturę plagi. Dzięki precyzji jego opisów wiemy, że dwa tygodnie po pierwszych objawach zarazy Antoninów (pęcherzach) wysypka zaczynała pokrywać język i gardło zakażonego. Galen odnotował też, że wielu chorych kaszlało krwią. Opisywał również mężczyznę wymiotującego strupami, co jest pewnie najobrzydliwszym obrazem, jaki mogę tu przywołać.

Chociaż opisy mogą brzmieć strasznie, to jednak nie wszyscy chorzy umarli. Jeśli miało się to, co Galen nazwał „czarną wysypką” (czyli pękające albo rozsypane po całym ciele pęcherze), szansa przeżycia była spora. Galen z radością opisuje nawet człowieka wstającego z łóżka w dwunastym dniu choroby:

U ocalonych, którzy wcześniej mieli biegunkę, na całym ciele pojawiała się czarna wysypka. Pozostałości krwi, które zgniły w pęcherzach, przypominały popiół, jakim natura obsypała ciało. U ludzi z owrzodzeniem część powierzchniowa zwana strupem odpadała, a pobliska tkanka była już zdrowa i w ciągu dnia lub dwóch się zabliźniała. Tam, gdzie nie doszło do owrzodzenia, wysypka była nierówna i świerzbiąca, po czym spadała jak łuska, a ciało zdrowiało[12].

Obecnie toczy się debata, czy do upadku Rzymu doprowadził tyfus, odra czy ospa. Ja głosuję na ospę!

Niezależnie od tego, jak było naprawdę, cała dyskusja nie miała znaczenia dla ówczesnych ludzi. Nie istniały wówczas lekarstwa, które pozwalałyby w jakimkolwiek stopniu leczyć te choroby. Przed rokiem 1600 ludzie mieli trudności w odróżnianiu jednej przypadłości od drugiej; każdą szybko rozprzestrzeniającą się epidemię nazywano zwyczajnie zarazą.

Uczeni nadal spierają się również o liczbę ofiar zarazy Antoninów. Frank McLynn pisze: „Nawet jeśli weźmie się pod uwagę różnice między najlepszymi badaniami naukowymi, to i tak nie zejdziemy poniżej 10 milionów ofiar śmiertelnych”[13]. A prawdopodobnie było ich więcej! Sam McLynn skłania się ku 18 milionom. U szczytu epidemii, nieco później, w roku 189, Kasjusz Dion twierdził, że choroba pochłania w Rzymie dziennie około dwóch tysięcy ofiar. Tak czy inaczej, żniwo, jakie zebrała ta epidemia, jest przytłaczające.

Chciałabym wam opowiedzieć o tym, jak zarazę powstrzymywano i leczono, czy chociaż w jakikolwiek sposób jej zapobiegano. A jednak nie mogę! Mamy rok 166 i epoka optymizmu jest zarezerwowana dla przyszłych rozdziałów w historii ludzkości. Rzymianie mogli się modlić o uzdrowienie, ale prawda była taka, że w najlepszym razie mogli liczyć na kogoś, kto byłby w stanie sprawić, że społeczeństwo będzie funkcjonować na podstawowym poziomie. Niezależnie bowiem od tego, w jakich czasach żyjesz, z pewnością nie chcesz powtórki z zarazy ateńskiej, kiedy to ciała piętrzyły się w stosach po świątyniach. W czasie niemal każdej epidemii w dziejach ludzkości potrzeba było wyjątkowo silnego przywódcy, by na ulicach nie ścieliły się zwłoki.

Rzym miał pod tym względem szczęście. Rządził wówczas Marek Aureliusz, ostatni z wymienianych przez Machiavellego pięciu dobrych władców. Marek Aureliusz był nie tylko cesarzem, który zatrudnił Galena, ale również filozofem, przedstawicielem szkoły, o której pewnie słyszeliście – stoicyzmu. Jeśli jeszcze wam się to nie obiło o uszy, to z pewnością tak się stanie i pewnego dnia dowiecie się o nim od jakiegoś podekscytowanego studenta pierwszego roku, który zaczytuje się leksykonem filozofów. Uprzedzę go i powiem, że stoicyzm skupiał się na ćwiczeniu rozumu i zalecał powściągliwość wobec emocji, szczególnie tych negatywnych, jak złość czy chciwość. Wedle stoików człowiek powinien próbować postępować w zgodzie z naturą, akceptując i będąc przygotowanym na nieuniknione aspekty naszej egzystencji, takie jak śmierć. Całą tę filozofię Marek Aureliusz pięknie podsumowuje w Rozmyślaniach:

Zaczynając dzień, powiedz sobie: Zetknę się z człowiekiem natrętnym, niewdzięcznym, zuchwałym, podstępnym, złośliwym, niespołecznym. Wszystkie te wady powstały u nich z powodu braku rozeznania złego i dobrego. Mnie zaś, którym zbadał naturę dobra, że jest piękna, i zła, że jest brzydkie, i naturę człowieka grzeszącego, że jest mi pokrewnym, nie dlatego, że ma w sobie krew i pochodzenie to samo, ale że ma i rozum, i boski pierwiastek, nikt nie może wyrządzić nic złego. Nikt mnie bowiem nie uwikła w brzydotę. Nie mogę też czuć gniewu wobec krewnego ani go nienawidzić. Zrodziliśmy się bowiem do wspólnej pracy[14].

Stoicy pragnęli, by prowadziły ich logika i rozum, i nie chcieli gonić za rozkoszami tego świata. Praktykowanie stoicyzmu miało umożliwiać ludziom spokojniejsze i bardziej racjonalne życie. Niektórzy uważali filozofię Marka Aureliusza za trudną do zastosowania, generalnie jednak stoicyzm jest prostolinijny i rozsądny, i dlatego zyskał popularność. Z pewnością sprawia wrażenie filozofii wyjątkowo użytecznej w sytuacjach kryzysowych.

Lubię sobie wyobrażać, jak Rzymianie z różnych generacji dogłębnie rozważają przyjęcie filozofii stoickiej, po czym kręcą głowami i odpowiadają: „Nie”. Kiedy tylko wybuchła zaraza, cała populacja Rzymu natychmiast porzuciła spokojny i racjonalny stoicyzm na rzecz wiary w magię i mordowanie chrześcijan.

Cwaniacy tacy jak mistyk Aleksander z Abonuteichos zaczęli sprzedawać bezużyteczne amulety, które każdy mógł sobie powiesić w progu domu. Umieszczano na nich prosty ochronny napis, na przykład: „Długowłosy Apollinie, wyganiaj morowe chmury”[15]. Aleksander stał się sławny i bogaty. No jasne. Szarlatani żerujący w czasach zarazy na fałszywej nadziei często się wzbogacają. (Ta książka może też służyć za poradnik dla socjopatów).

Oprócz kupowania talizmanów ludzie zajmowali się również obwinianiem chrześcijan o to, że rozgniewali olimpijskich bogów i w ten sposób sprowadzili zarazę. To oczywiście absurdalne, bo każdy, kto czytał Mitologię grecką, wie, że bogowie olimpijscy wyrażali gniew, „zmieniając kobiety w pająki za zbytnie podkreślanie swojej urody” albo „chwytając ludzi w sieć podczas spółkowania”, a nie przez „spuszczanie zabójczej zarazy na ludzkie krainy”. Chrześcijanie byli jednak poręcznymi kozłami ofiarnymi. Sam Marek Aureliusz pogardzał nimi za ich głupią skłonność do męczeństwa. W rezultacie za jego rządów traktowano chrześcijan tak źle, że w Księdze męczenników Foxe’a ten okres nazywa się „Czwartym Prześladowaniem”:

Marek Aureliusz objął tron około roku Pańskiego 161: był człowiekiem z natury srogim i surowym, a chociaż w sprawach filozofii i rządzenia postępował chwalebnie, to wobec chrześcijan był ostry i zajadły… Okrucieństwa jego prześladowań okazały się tak liczne i straszliwe, że naoczni świadkowie wzdragali się z przerażenia, zarazem zdumiewając się męstwem prześladowanych. Niektórych męczenników zmuszano do przejścia poranionymi już stopami przez ciernie, gwoździe, ostre skorupy etc., innych chłostano, aż ukazywały się ścięgna i żyły, a gdy przetrzymali najbardziej nieznośne tortury, jakie można wymyślić, zabijano ich na najstraszliwsze sposoby[16].

Prześladowanie jakiejkolwiek mniejszości religijnej, niezależnie od epoki, jest nierozsądne. W czasie moich badań nigdy nie spotkałam się z przypadkiem, żeby jakikolwiek historyk napisał: „No, mieliśmy wtedy historyczną rację, torturując przedstawicieli grupy X”. Marek Aureliusz powinien był pewnie zrobić coś, by ochronić tych bezbronnych ludzi. Ale nie zrobił. Sam ich nie lubił, a poza tym miał pilniejsze sprawy do załatwienia.

Poza ukrytym – albo i jawnym – wspieraniem prześladowania pewnej sekty religijnej Marek Aureliusz zareagował na zarazę ze spokojem, o jakim wielu z nas mogłoby tylko marzyć, kiedy na przykład dzwonimy na jakąś infolinię. Natychmiast zajął się wprowadzaniem nowych praw, które umożliwiały dalsze życie w mieście. Zabronił robienia z willi gigantycznych grobowców. Zwolnił od stawiennictwa przed sądem osoby mające pogrzeb w rodzinie, a prostych ludzi zmarłych w czasie zarazy kazał chować na koszt państwa. Uchwalono prawo zabraniające wykopywania ciał, by wykorzystać groby dla własnych zmarłych, co najwyraźniej było praktyką na tyle powszechną, że domagała się regulacji prawnej. Wszystkie te ustawy były bardzo ważne, jako że grabarze, korzystając ze zwiększonego zapotrzebowania na ich usługi, narzucali horrendalne ceny. Powtórzmy: główne zadanie władcy w czasie zarazy polega na tym, by zapobiec sytuacji, gdy ciała zalegają stosami na ulicach. (Bo po pierwsze jest to niehigieniczne, a po drugie wywołuje u ludzi panikę).

Jeszcze bardziej przerażający od zgonów w miastach był fakt, że zaraza dotknęła również armię i legioniści zaczęli umierać. Żołnierze przebywający na przepustkach w domu sprowadzali chorobę do obozów wojskowych, sprawiając, że i tam się rozprzestrzeniła. Z tego powodu armia zaczęła cierpieć na znaczący niedobór sił ludzkich w szczególnie niefortunnym momencie: plemiona germańskie stały się bowiem jeszcze bardziej niespokojne i próbowały przekroczyć Dunaj.

Od roku 167 germańskie plemiona prowadzone przez Markomanów zaczęły przekraczać rzymskie granice. Po raz pierwszy od ponad 250 lat plemiona barbarzyńców zdołały wedrzeć się na Półwysep Apeniński. Germanie zrównali z ziemią Oderzo i zaczęli oblegać Akwileję, wówczas jedno z największych miast na świecie.

Marek Aureliusz udał się na pogranicze. Znajdując się pod przymusem i pragnąc zastąpić żołnierzy zabitych przez zarazę, przyjmował do armii właściwie wszystkich, którzy byli w stanie dźwigać miecz.

Pociągnęło to za sobą również rekrutowanie gladiatorów, co może wydawać się oczywistym i znakomitym pomysłem. Gladiatorzy wiedzieli przecież, jak się walczy! Byli w tym naprawdę dobrzy. Niestety, taka polityka rozwścieczyła mieszkańców Rzymu. Uwielbiali walki gladiatorów, a teraz, jakby nie dość było, że ich współobywatele umierali jak muchy, to jeszcze Marek Aureliusz wysyłał ich ulubieńców na daleki front. Ponieważ w mieście zostało niewielu gladiatorów, ich walki stały się rzadsze, a bilety znacznie droższe. Społeczeństwo pragnie „chleba i igrzysk” – i ta zasada nie ulega zawieszeniu w czasie zarazy. Prawdę mówiąc, w niepewnych i straszliwych czasach ludzie tym bardziej pragną rozrywki, bo pomaga im ona uciec od rzeczywistości. Marek Aureliusz radził sobie z niezadowoleniem poddanych, skłaniając władze, by zmuszały skazanych na śmierć kryminalistów do walki na arenie ku uciesze widzów. Obiecał również, że władze pokryją koszt organizacji takich spektakli. Cesarz zorganizował też rozrywkę, w której głównej roli nie odgrywali ludzie – strzelanie z łuków do setek lwów. Sytuacja chrześcijan nie poprawiła się wskutek tych pokazów. Tertulian, uczony żyjący w II wieku, wspomina powszechny okrzyk: „Christianos ad leonem”, co luźno można przetłumaczyć jako: „Rzucić chrześcijan lwom!”. Coś strasznego. Dzięki zabiegom Marka Aureliusza ludzka żądza krwi została zaspokojona, a wyszkoleni gladiatorzy mogli dalej bronić granic.

Cesarz rekrutował także bandytów, oferując im hojne nagrody za wstąpienie do armii. Zaciągał do legionów uwolnionych niewolników, a nawet przedstawicieli rywalizujących ze sobą germańskich plemion. Wiadomo, jakich problemów można się spodziewać po bandytach: wyjęci spod prawa mogą nie najlepiej przystosowywać się do ścisłych reguł wojskowych. Problem z przyjmowaniem Teutonów do armii dotyczył raczej tego, jak zareagują na nich żołnierze rzymscy. Sięganie po uwolnionych niewolników może się zdawać najmniej problematyczne, trzeba jednak pamiętać, że wielu z nich zyskało wolność z racji wieku – ich właściciele nie chcieli już dłużej łożyć na ich utrzymanie. Marek Aureliusz zwyczajnie zamienił niegdyś potężną rzymską armię w Nocną Straż z serialu Gra o tron.

Biorąc pod uwagę, że wojsko zostało zdziesiątkowane przez zarazę, wszystkie te środki należy uznać za konieczne i rozsądne. Jeśli jednak byłeś kimś, kto przez ostatnich dwadzieścia lat walczył w najwspanialszej armii na świecie, a teraz widziałeś, jak twoich dawnych kamratów zastępują podstarzali eksniewolnicy albo koniokrady, to mogłeś odnieść wrażenie, że pozycja armii w świecie rzymskim dramatycznie się zmieniła.

Na horyzoncie pojawiły się również problemy ekonomiczne. Zaraza sprawiła, że koszty utrzymania armii wzrosły; niektóre jednostki potrzebowały dwa razy więcej rekrutów niż w przeszłości. Równocześnie plaga sprawiła, że zmniejszyły się dochody państwa z prywatnych posiadłości – bo kiedy zaraza dziesiątkuje ludność, nikt nie martwi się przede wszystkim tym, żeby jego winnica nadal dobrze prosperowała. Imperium popadło w długi.

Marek Aureliusz wykonał zaskakujący ruch i zaczął wyprzedawać swój cesarski dobytek na Forum Trajana. Wedle Eutropiusza, historyka żyjącego w IV wieku, cesarz

zorganizował aukcję w Forum Boskiego Trajana, gdzie sprzedawał cesarskie meble, złoto, kryształy, naczynia stołowe, a nawet królewskie wazy, jedwabie i wyszywane złotem ubrania swojej żony, a także niektóre klejnoty (…). Wyprzedaż trwała dwa miesiące i zebrano taką sumę w złocie, że cesarz, po tym jak zdołał dokończyć kampanię przeciw Markomanom zgodnie ze swoimi planami, pozwolił kupującym zwrócić zakupione przedmioty i odzyskać pieniądze, gdyby sobie tego życzyli. Nie robił problemów nikomu, czy ktoś zdecydował się na zwrot, czy też nie[17].

Trudno uwierzyć, że jakiś władca miałby finansować wojnę dzięki szalonej wyprzedaży garażowej, a jednak starożytny Rzym jest pod wieloma względami zaskakujący.

Wyprzedaż pomogła, przynajmniej na jakiś czas. Marek Aureliusz zrekonstruował system obrony, a żeby poradzić sobie z sytuacją na pograniczu, powstała Praetentura Italiae et Alpium. Nie wszystko poszło gładko – na przykład w roku 170 Markomanowie pod wodzą Ballomara wybili 20 tysięcy rzymskich żołnierzy pod Carnuntum – a jednak do roku 172 plemię Markomanów zostało pokonane. W roku 175 podpisano pokój z innymi wojującymi plemionami (Kwadami i Sarmatami), na mocy którego germańskie plemiona zgodziły się zwolnić około 160 tysięcy wziętych do niewoli rzymskich żołnierzy[18]. (Przypis do ostatniego zdania dałam nie tylko dla czytelników, ale i dla samej siebie, bo przywołana liczba jest tak wielka, że wciąż wracam do źródła, by sprawdzić, czy dobrze ją odczytałam).

Kolumna była wówczas najwyższą formą uhonorowania kogoś

W wojnie z Markomanami Rzym ostatecznie zwyciężył. Jeśli wybierzecie się pod kolumnę Marka Aureliusza – i będziecie mieć przy sobie bardzo wysoką drabinę albo znakomitą lornetkę – to przeczytacie wyryte tam imiona barbarzyńskich książąt pobitych przez cesarza.

Czyli Rzymianie w końcu wygrali. Jednakże plemiona germańskie, biorąc do niewoli setki tysięcy Rzymian i przekraczając Dunaj, pogrzebały przekonanie o nietykalności Rzymu, które dla jego mieszkańców było absolutnie kluczowe. Zacytuję teraz fragment serialu Prezydencki poker (1999–2006). Historycznie trafne było to, co powiedział w nim prezydent Josiah Bartlet:

Dwa tysiące lat temu obywatel rzymski mógł przechadzać się po całym znanym świecie, nie obawiając się żadnej krzywdy. Mógł bezpiecznie przemierzyć świat, uzbrojony jedynie w słowa civis romanus sum [jestem obywatelem rzymskim]. Tak nieunikniona była odpłata Rzymu, gdyby któremukolwiek z jego obywateli stała się jakaś krzywda.

Możecie teraz powiedzieć: „To nie jest fakt historyczny, Jennifer. To tylko błyskotliwy, ale nie zawsze dokładny scenarzysta Aaron Sorkin napisał, co mu się podobało, a i tobie zwyczajnie pasuje, kiedy prezydent Bartlet mówi takie rzeczy”. A jednak rzymski prawnik Cyceron jakieś dwieście lat przed upadkiem Akwilei też pisał o podobnym poczuciu pewności. Oskarżając wodza imieniem Werres o torturowanie obywatela rzymskiego, Cyceron pisze:

Nie słyszano żadnego jęku, nie dobył się żaden dźwięk z ust tego umęczonego człowieka, mimo całego bólu. Lecz między odgłosami ciosów dało się słyszeć tylko te słowa: „Jestem obywatelem Rzymu”. Sądził, że tymi słowami powstrzyma wszystkie ciosy (…), a ty, Werresie, przyznajesz, żeś słyszał, jak mówi, że jest rzymskim obywatelem (…), podejrzewałeś, że jest szpiegiem. Nie pytam, jakie miałeś podstawy dla takich podejrzeń. Oskarżam cię twymi własnymi słowami. Powiedział, że jest obywatelem rzymskim[19].

Społeczeństwo rzymskie miało też swoje koszmarne strony. Rzymianie zabijali się nawzajem właściwie cały czas. Odchody płynęły ulicami. A jednak żadne inne imperium nie przebiło Rzymu w kwestii zapewnienia swoim obywatelom poczucia, że dopóki są Rzymianami, to na tyle, na ile to możliwe na tym pełnym zagrożeń świecie, pozostają bezpieczni. Czy jakikolwiek Rzymianin mógł dalej w to wierzyć po oblężeniu Akwilei? Około 160 tysięcy Rzymian wzięto wtedy do niewoli. Granice zostały naruszone. Rzymska armia już nigdy nie miała być taka jak dawniej. Zmienił się nawet jej wygląd: to podczas wojny z Markomanami legioniści po raz ostatni używali lorica segmentata i prostokątnych tarcz. Jak pisze McLynn: „Legiony straciły zarówno swój dawny status społeczny, jak i charakterystyczny wygląd”[20].

Gdyby Marek Aureliusz żył dłużej, imperium mogłoby stanąć na nogi, jeśli nawet nie w kwestii liczby ludności, to chociaż pozycji rzymskiego obywatela. Dziewiętnastowieczny historyk Barthold Georg Niebuhr pisał: „Nie ma wątpliwości, że w ostatnich latach wojny Rzymianie wygrywali, choć kosztem wielu skrajnych wysiłków. Gdyby Marek Aureliusz żył dłużej, zamieniłby Markomanię i Sarmację w prowincje rzymskie”[21]. Ostatnie zdanie to czysta spekulacja, ale w sumie czemu nie? Z pewnością rozsądni władcy, tacy jak Marek Aureliusz, są prawdziwym darem w czasie zarazy. Rzym miał szczęście, że na jego czele stał człowiek, który na każdy kryzys potrafił zareagować spokojnie i racjonalnie – nawet jeśli nieraz w dość zaskakujący sposób. Ludzie często mówią o geniuszu filozoficznym Marka Aureliusza, jego zmyśle moralnym i ogólnej wielkości, a ja jestem pewna, że wszystko to prawda – ale warto też zauważyć, że na poziomie czysto praktycznym Marek Aureliusz był mistrzem rozwiązywania problemów. Zupełnie jak grana przez Matta Damona postać z filmu Marsjanin (2015). A w czasie kryzysów, takich jak zaraza Antoninów, mistrz rozwiązywania problemów to najlepsze, czego można sobie życzyć. Kiedy wybieramy ludzi na jakieś urzędy państwowe, niegłupio jest zadać sobie pytanie: Jeśli wybuchnie epidemia, czy ta osoba będzie potrafiła przeprowadzić przez nią kraj, tak w wymiarze duchowym, jak i w sensie czysto praktycznym? Czy będzie potrafiła spokojnie rozwiązywać problem za problemem? Czy może raczej ciała będą zalegać w stosach na ulicach? To z pewnością lepsza strategia niż pytanie siebie, czy chciałoby się z tą osobą pójść na piwo.

Niestety, pomimo pełnych nadziei spekulacji Niebuhra, Markowi Aureliuszowi nie było dane żyć dłużej. Zmarł w roku 180, najprawdopodobniej z powodu zarazy. Chociaż nadal wierzył, że nieśmiertelność byłaby gorsza od każdej możliwej choroby, to do końca myślał o epidemii. Jego ostatnie słowa miały brzmieć: „Nie płaczcie nade mną, ale pomyślcie o tak wielu innych zarażonych i zmarłych”[22]. Gibbon pisał: „Świat starożytny nigdy nie podniósł się po ciosie, jaki spadł na niego pod postacią zarazy za rządów Marka Aureliusza”[23].

Miał rację. Niezależnie od tego, czy za początek upadku Rzymu uznamy osłabienie jego wojska, wzrost pewności siebie i agresywności plemion przygranicznych, rysy na narodowej dumie Rzymian, sprawy ekonomiczne czy też przedwczesną śmierć Marka Aureliusza – to każde z tych zjawisk powiązane było bezpośrednio z zarazą. Pierwszym morałem płynącym z tej książki jest spostrzeżenie, że plaga nie wpływa tylko na zdrowie całej populacji. Jeśli medycyna nie utnie szybko łba chorobie, to poważny wybuch epidemii zadaje straszliwe rany w każdej sferze życia społecznego.

Wkrótce po zarazie Antoninów Rzym rozpoczął zjazd po równi pochyłej.

Imperium nie mogło odzyskać sił pod rządami Kommodusa, dziewiętnastoletniego następcy Marka Aureliusza. Sterowanie państwem stale podmywanym przez zarazę jest jak dowodzenie okrętem z dziurą w kadłubie. Trzeba nie tylko umieć sterować, ale również poświęcać niewiarygodnie dużo czasu i włożyć mnóstwo wysiłku, by przeciwdziałać kolejnym kryzysom. Tymczasem Kommodus był człowiekiem, który nawet w spokojnych czasach nie mógłby dowodzić dmuchanym materacem w dziecięcym basenie. Kasjusz Dion pisze, że wkrótce po śmierci Marka Aureliusza „Kommodus mógł z łatwością zniszczyć [Markomanów], ale wolał się z nimi układać, nie znosił bowiem jakiegokolwiek wysiłku i wolał wygodne wielkomiejskie życie”[24]. Główną cechą charakteru Kommodusa z filmu Gladiator, granego przez Joaquina Phoenixa, jest pragnienie uprawiania seksu ze swą siostrą, Lucillą. (To jednak kwestia dyskusyjna – bardziej prawdopodobne, że uprawiał seks nie z nią, lecz z innymi swoimi siostrami). Filmowi można zarzucić jednak przede wszystkim to, że przemilczał całe mnóstwo straszliwych cech Kommodusa. Kasjusz Dion twierdzi, że

nie był zły z natury, lecz (…) prostactwo wraz z tchórzostwem uczyniło go niewolnikiem swych kompanów (…), [którzy] sprawili, że miał lubieżne i okrutne zwyczaje – wkrótce stały się one jego drugą naturą[25].

Czas swoich rządów roztrwonił na dziwactwa. Według Diona miał na przykład zmienić imię na „Lucjusz Aeliusz Aureliusz Kommodus Augustus Herkules Romanus Exsuperatoriusz Amazoniusz Invictus Felix Pius”, a potem żądać, by miesiące ponazywać tak, aby korespondowały z jego wymyślonym imieniem. Pewnie teraz myślicie: „To tak jak z artystą znanym wcześniej jako Prince”. Nie. Prince zmienił imię z powodu sporów dotyczących kontraktu. Kommodus zmienił imię, bo głowę wypełniało mu mnóstwo idiotycznych pomysłów i zachowywał się tak, jak mu zagrali. Resztę życia spędził, trując potencjalnych przeciwników politycznych i mordując całkowicie niegroźne zwierzęta w czasie igrzysk gladiatorów. Dion wspomina, że pewnego razu zabił strusia i paradował z nim dumnie przed senatorami, którzy musieli powstrzymywać się od śmiechu.

Kommodus był tchórzliwym i zdziecinniałym potworem, którego ostatecznie zamordowano, ale sama zaraza Antoninów doczekała się godnego następcy w postaci zarazy Cypriana i trwała aż do roku 270. Inaczej niż w czasach Marka Aureliusza, władcy nie dokładali starań, by rozwiązać niezliczone problemy wywołane przez pomór. Zanim nastał rok 270, świat zobaczył, jak Persowie biorą do niewoli cesarza Waleriana, więc przekonanie o nietykalności obywateli rzymskich odeszło do lamusa. Plemiona barbarzyńskie stały się jeszcze bardziej agresywne, a chociaż część z nich weszła w skład społeczeństwa rzymskiego, to imperium traciło coraz większe fragmenty terytorium. W roku 410 Rzym – sam Rzym, który w czasie rządów Marka Aureliusza liczył milion mieszkańców! – miał zostać złupiony przez Wizygotów. Miasto zostało ponownie splądrowane przez Wandalów w roku 440 i raz jeszcze przez Ostrogotów w 547. Kiedy ci ostatni odeszli, w Rzymie pozostało tylko kilkuset ludzi. W ten sposób nastały Wieki Ciemne, obecnie eufemistycznie nazywane „wczesnym średniowieczem” (to trochę tak, jakby masowy anonimowy grób nazywać „wczesnym ogrodem kwiatowym”).

Gdyby zaś dzisiaj ktoś chciał krzyczeć: „Jestem obywatelem Rzymu!”, to w ten sposób nie doprowadziłby nawet do anulacji mandatu drogowego.

Morał z tej historii jest taki, że w sprawie zagłady cywilizacji wszyscy powinniśmy bać się tylko jednej rzeczy. I nie jest to lubieżny tryb życia. Jeśli największym problemem twojej cywilizacji jest fakt, że ludzie uprawiają seks, to znaczy, że radzi sobie ona fantastycznie. Żeby upadła, nie muszą zaatakować cię inne kraje, które nienawidzą twojej cywilizacji i jej wartości. Jeśli masz wystarczająco dużą armię, możesz sobie z tym poradzić. Prawdziwym zagrożeniem jest zaraza, która gdzieś tam czeka, pod lodem albo w dżungli. A jeśli uderzy i nie uda się jej skutecznie przeciwstawić, może zmieść całe imperium.

Dżuma

Muszę widocznie być Czarną Śmiercią – rzekł powoli. – Chyba już nie przynoszę ludziom szczęścia.

F. S. Fitzgerald, Czuła jest noc[26]

W mediach społecznościowych funkcjonuje pewien doprowadzający mnie do szału trik. Chodzi o wszystkie te wyskakujące reklamy, wedle których jakiś lekarz właśnie odkrył lekarstwo na chorobę Alzheimera. Wściekam się, bo dobrze wiem, że zawsze w nie kliknę. Nic nie mogę na to poradzić. A klikam, bo panicznie się boję, że dostanę alzheimera. Zawsze – za każdym razem – klikam w te reklamy.

Na ogół linki prowadzą do długiego nagrania wideo, na którym jakiś facet mówi, że przez lata badał alzheimera, a ty powinieneś kupić jego książkę. Nie kupię jej, ponieważ w tej chwili nie ma lekarstwa na tę chorobę. Gdyby istniało, media powszechnie by o nim informowały, a ten facet nie musiałby robić domowego wideo, by podzielić się swoim „odkryciem”. No tak, ale… jestem pewna, że gdybym po kliknięciu w tę reklamę przeczytała tam jedno proste zdanie, napisane pogrubionym drukiem i pozbawione jakichkolwiek uzasadnień medycznych – Jedz więcej bananów – to zaczęłabym jeść więcej bananów.

Zrobiłabym to, mimo że żyję w XXI wieku i wiem, że przed podjęciem leczenia powinno się najpierw poszukać jakichś wiarygodnych dowodów na skuteczność terapii. Ludzie – nawet dość rozsądni – najwyraźniej mają irracjonalną skłonność do rzucania się na „lekarstwa” na wzbudzające lęk choroby, nawet jeśli nie ma żadnego dowodu, że te środki rzeczywiście mogą pomóc. Kiedy człowiek jest przerażony, trudno mu po prostu „zachować spokój i żyć dalej”.

To może tłumaczyć, dlaczego w 1347 roku, kiedy dżuma zaczęła rozprzestrzeniać się w Europie, zwyczajni ludzie rzucili się na metody kuracji, które były jednoznacznym i całkowitym wariactwem.

W XIV wieku, kiedy dżuma zbierała najobfitsze żniwo, 90 procent zachodnich Europejczyków żyło z ziemi, głównie jako rolnicy. Inteligencja była wówczas bardzo nieliczna (pewnie nie uważano jej za „prawdziwych zachodnich Europejczyków”). Jeśli zaś było się czternastowiecznym chłopem i ktoś ci powiedział: „Zamieszkaj w rynsztoku, a dżuma cię nie zabije”, to nie odpowiadało się: „Ciekawy jestem, jakie to ma uzasadnienie naukowe”, tylko raczej: „Prowadź mnie do najbliższego rynsztoka”. Przerażenie śmiertelną chorobą i brak wiedzy naukowej, jak również straszliwa skłonność pewnych ludzi do żerowania na cudzych lękach doprowadziły do stosowania środków zaradczych, które dziś wydają się niedorzeczne.

Poniżej w przypadkowej kolejności podaję kilka czternastowiecznych metod, które uznawano za skuteczne w walce z dżumą.

Pij dobre wino w umiarkowanych ilościach

Czternastowieczny kronikarz Gilles Li Muisis twierdził, że w Tournai przeżyli wszyscy ludzie, którzy pili wino. No pewnie! To naprawdę wspaniałe lekarstwo. Nadaje się na wszystko, od drobnego przeziębienia po stany terminalne. A jeśli się nie nadaje (a nie nadaje się), to przynajmniej zapewnia dobrą zabawę. Chciałam zacząć od jakiegoś przyjemnego lekarstwa[27].

Zamieszkaj w rynsztoku

Rozumowanie stojące za tym zaleceniem jest najwyraźniej takie, że ciało tak bardzo przyzwyczai się do brudu i niewypowiedzianych obrzydliwości, iż żadna zaraza już mu nie zaszkodzi. To nie najlepsza rada, biorąc pod uwagę, że pomór najprawdopodobniej przenosiły pchły żyjące na szczurach, a te z kolei mieszkały właśnie w rynsztokach. Słuchając jej, zwiększalibyście prawdopodobieństwa zarażenia, a w dodatku spędzilibyście swoje ostatnie chwile w naprawdę okropnym miejscu[28].

Jedz pokruszone szmaragdy

Tak, to brzmi naprawdę fajnie. Jedzenie szmaragdów wydaje się metodą, którą mógłby zastosować jakiś bogacz z mitologii greckiej. Ale z pewnością nie jest to dobry pomysł. Szmaragdy nie mają żadnej wartości, jeśli pominąć przypisywaną im przez człowieka wartość materialną. To tylko zwykłe kamienie. Ludzie dobrowolnie połykali garście ostrych jak szkło kamieni, które mogły ich zabić, rozrywając im drogi pokarmowe i wywołując krwotoki wewnętrzne. Chyba że szmaragdy były bardzo dokładnie zmielone – wówczas nie wywołałyby żadnego efektu. (Ciekawostka: nie można nikogo zabić, dodając potłuczone szkło do jedzenia. Albo jedzący od razu to wyczuje, albo szkło będzie zbyt zmielone, aby zrobić mu jakąkolwiek krzywdę. Za sprytna jestem dla was, potencjalni mordercy czyhający na fortunę, jaką przyniosło mi pisanie książek historycznych)[29].

Jedz jajka, owoce i warzywa

Czy to jakiś przebłysk nowoczesności? Jedzenie tych produktów wydaje się bardzo rozsądne, bo mają mnóstwo wartości odżywczych! A jednak nie z tego względu je zalecano. Chodziło raczej o unikanie jedzenia takiego jak mleko, sery, mięso i wszystko inne, co pozostawione na słońcu zacznie śmierdzieć. A działo się tak dlatego, że wierzono, iż to właśnie smród wywołuje zarazę. To przekonanie, znane jako teoria miazmatów, czyli morowego powietrza, miało przetrwać aż do XIX wieku. Ci, którzy stosowali się do tego zalecenia, zupełnie przypadkowo przeszli więc na zdrową dietę[30].

Nie patrz na chorych

Jeden z lekarzy wierzył, że „duch powietrzny” może przelecieć z oczu chorej osoby do ciała innego człowieka, zwłaszcza jeśli patrzyło się na chorego w chwili, gdy umierał. To nieprawda, ale w sumie można zacząć unikać patrzenia na kogokolwiek, tak na wszelki wypadek. Niektóre gwiazdy rocka tak właśnie robią[31].

Posiekaj surową cebulę i rozłóż plastry w całym domu

Ponieważ wielu ludzi wierzyło, że zaraza bierze się ze smrodu, niektórzy mieli nadzieję, że rozłożenie cebul w całym domu oczyści powietrze. Nie oczyszczało. A jednak mit dotyczący posiekanej cebuli i jej właściwości leczniczych okazał się szokująco trwały. Nawet dzisiaj Narodowe Stowarzyszenie Cebuli musi tłumaczyć w rubryce „Często zadawane pytania”, że rozkładanie pokrojonych cebul w domu nie zapobiega chorobom. Trzeba przyznać, że w ten sposób wspomniana organizacja postępuje dość zaskakująco i niezgodnie z własnym interesem. Chorym na dżumę niekiedy dawano do picia wywar z cebuli. Po pierwsze dlatego, że ludzie w XIV wieku powszechnie przeceniali zdrowotne właściwości cebuli, ale może również z tego względu, że – jak dowiedziałam się ze strony Narodowego Stowarzyszenia Cebuli – taki wywar jest przepyszny i urzeka „wielowarstwowym smakiem”[32].

Pij mocz/ropę z wrzodów dymieniczych

Chcąc zahartować ciało przez wystawienie go na kontakt z chorobą, niektórzy pili ropę z pękniętych wrzodów albo własny mocz (dwa razy dziennie!). Nie trzeba mówić, że ta metoda nie zadziałała. Picie wina albo bulionu cebulowego brzmi teraz jak naprawdę kusząca terapia[33].

• • •

Informacja dla tych, którzy po przeczytaniu o wszystkich powyższych „kuracjach” chcieliby dowiedzieć się, jak zaraza wyglądała od strony medycznej. Generalnie rozprzestrzeniała się przez ugryzienia pcheł. Niektóre szczury – bez szkody dla siebie – są nosicielami bakterii zwanej Yersinia pestis. Pchły żyją na szczurach i kiedy wypijają ich krew, wchłaniają bakterię, a ta mnoży się w żołądkach pcheł. Następnie szczury przenoszą pchły na tereny zamieszkane przez ludzi. Kiedy szczur umiera, pchła przeskakuje na nowego żywiciela, na przykład człowieka. Pchły gryzą ludzi i zostawiają bakterie w ranie. Niektórzy drapią albo pocierają okolicę ugryzienia, tym samym wpychając bakterie głębiej w ranę (chociaż, mówiąc szczerze, powstrzymywanie się od drapania nie robi specjalnej różnicy). Wówczas bakterie dostają się do systemu limfatycznego. W rezultacie na całym ciele pojawiają się dymienice. Stąd nazwa „dżuma dymienicza”, chociaż współcześni określali ją raczej jako Wielki Pomór, a we Francji zyskała miano Le charbon, czyli węgiel, prawdopodobnie z powodu bryłowatego, ciemnego wyglądu wrzodów dymieniczych. Najbardziej popularne określenie to jednak Czarna Śmierć.

Ci goście mieli szczęście – mogli korzystać z poduszek i domowych wizyt czarodzieja

Dymienice to napuchnięte węzły chłonne, które zazwyczaj pojawiają się pod pachami, przy genitaliach lub na szyi. Choroba zaczynała się więc od dość odrażających opuchlizn wielkości piłeczki golfowej pod pachami albo w kroczu. Jeuan Gethin, Walijczyk żyjący w roku 1349, napisał: