Cienie północy - Katarzyna Clio Gucewicz - ebook

Cienie północy ebook

Katarzyna Clio Gucewicz

0,0
17,01 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja "Księżycowych blizn".

Dziewięcioletni Date Masamune zdążył już poznać mroczne strony bycia dziedzicem daimyō, a jego kalectwo sprawia, że odsuwają się od niego najbliższe osoby... W młodym chłopcu zaczynają rodzić się talenty i ambicje, które w przyszłości doprowadzą go do pozycji jednego z czołowych dowódców okresu jednoczenia Japonii (1568-1603). Tymczasem jednak wygląda na to, że w jego najbliższym otoczeniu kryje się zdrajca, a porwanie chłopca to tylko początek dramatycznych wydarzeń. Czy jego wierny towarzysz i opiekun Kagetsuna zdoła ochronić go przed najgorszym?

Oparta na faktach powieść rozgrywająca się w XVI-wiecznej Japonii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 479

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne i elekroniczne:

Krzysztof Wosiński

Ilustracja na okładce:

©Fotokvadrat/Shutterstock

Ilustracje w książce:

©Katarzyna Wasylak

Copyright © for Polish edition by Katarzyna Gucewicz

© for Polish edition by Wydawnictwo Kirin

Wydawca, sprzedaż hurtowa i wysyłkowa:

Wydawnictwo Kirin

tel. 51 636 78 55

www.kirin.pl

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa:

www.sklep.kirin.pl

www.ksiegarniajaponska.pl

Wydanie I elektroniczne

Bydgoszcz 2019

ISBN 978-83-62945-86-3

Oczarowanym północą

Nawałnica

Dzień był naprawdę piękny. Ósmy miesiąc był najcieplejszy w całym roku, choć wciąż bywał wilgotny. Im bardziej zbliżała się jesień, tym mniej padało, jednak ulewy mogły zaskoczyć praktycznie zawsze i trzeba było to mieć na uwadze, planując dłuższy wyjazd za miasto. Oczywiście Bontenmaru nigdy nie narzekał, jednak nikt nie chciał go – bądź co bądź dziewięciolatka – narażać na przemoczenie. Dlatego też kiedykolwiek postanawiali wyruszyć z nim na objazd okolicy, dowiadywali się o prognozę u starej Aimi, której w podzięce za całe życie oddanej służby kolejnym pokoleniom władców Date pozwolono ostatnie lata spędzić w Yonezawa-jō. Jeśli szanse opadów były bliskie zera, a Bontenmaru nie miał w planach poważnych zajęć – czyli nauki – za zgodą pana Terumune zabierali go na przejażdżkę po rodowych włościach. Dzisiaj Aimi wspominała o niebezpieczeństwie burzy, ponieważ ponownie zapowiadał się upalny dzień, jeśli jednak wcześnie wrócą, powinni przed nią zdążyć.

Przyjemnie było w powolnym tempie przemierzać puszczę i cieszyć ducha panującym w niej spokojem. Natura orzeźwiała; przebywanie na jej łonie po zamknięciu w zamku zawsze dostarczało radości. Choć wyruszyli wcześnie, powietrze już było nagrzane i pachniało mchem oraz żywicą. Mimo upału cień drzew dawał miły chłód. Ptaki ćwierkały w koronach, czasem dobiegał szum strumienia. Było cicho i pięknie – jednak Kagetsuna[1] nigdy nie pozwalał sobie na rozluźnienie.

Jechali w znajomej formacji: Endō Munenobu na czele, za nim Katakura Kagetsuna, Date Bontenmaru jako trzeci, zaś pochód zamykał Oniniwa Tsunamoto. Ten układ, choć oczywisty, każdorazowo wzbudzał w Kagetsunie sprzeczne uczucia. Nie było niczym chwalebnym jechać w środku – w środku jechali najsłabsi, których trzeba było chronić. Z drugiej strony taka była rzeczywistość, z którą zupełnym bezsensem byłoby się spierać. Munenobu i Tsunamoto byli od niego starsi i mieli nieporównywalnie więcej doświadczenia, więc to naturalne, że znajdowali się w strategicznych punktach drużyny. Kagetsuna mógł tylko wierzyć, że kiedyś jeśli nie dorówna, to przynajmniej zbliży się do ich poziomu i będzie mu można powierzyć bardziej odpowiedzialną rolę. Pozycja nastręczała mu problemów z jeszcze jednego powodu: czuł się niezręcznie, jadąc przed swoim władcą i miał wrażenie, że to po prostu nie wypada. Przy pierwszym razie zaprotestował, jednak Tsunamoto tylko na niego spojrzał, po czym powtórzył rozkład. Był ich kapitanem i wymagał bezwzględnego posłuszeństwa – a przecież na uwadze miał bezpieczeństwo Bontenmaru. Kagetsuna zdawał sobie sprawę, że taka formacja była najrozsądniejsza – a w duchu pocieszał się wizją przyszłości, w której będzie strzegł pleców Masamune-sama.

Pod rządami ojca Bontenmaru, pana Terumune, w regionie panował pokój i nawet dobrobyt. Yonezawę omijały poważniejsze klęski żywiołowe, zimy były tak łagodne, jak tylko mogły być w tym północnym terenie, a ryż rodził obficie. Rody Date i Mogami wspierały się nawzajem i dwa razy zastanowiłby się ten, kto chciałby zmierzyć się z sojuszem Yonezawa–Yamagata. Jedyny godny uwagi rywal, Uesugi w Echigo, był nie bez powodu zajęty Odą Nobunagą. Ten wybitny dowódca militarny prowadził zakrojoną na szeroką skalę kampanię i podbijał kolejne księstwa, coraz to rozszerzając swoje panowanie, a jego sława wciąż rosła, sięgając nawet dalekiej północy. Nie dalej jak przed dwoma miesiącami rozgromił siły Takedów, co praktycznie doprowadziło do anihilacji rodu wojowników z Kai, który jeszcze nie tak dawno dyktował warunki we wschodniej Japonii. Uesugi, którzy spędzili ponad dekadę na wojnach z Takedami, musieli teraz skupić całą uwagę na Nobunadze, wobec czego neutralne stosunki z północnymi rejonami całkowicie im odpowiadały. Sytuacja w Yonezawie i księstwach ościennych była więc stabilna i następca rodu nie mógłby sobie wyobrazić lepszego okresu na dorastanie: miał czas, by w spokoju zdobywać wiedzę, trenować umiejętności oraz poznawać swoje przyszłe dominium, nie martwiąc się, że wróg zwali mu zamek na głowę czy coś podobnego. Gdyby w księstwie panowała wojna, przejażdżki takie jak ta byłyby wykluczone.

Kagetsuna, jak zawsze przy tych okazjach, pogrążył się w zadumie nad swoim władcą – co czynił zresztą nader chętnie. Bontenmaru był spokojnym i skupionym chłopcem. Niezbyt przepadał za naukami teoretycznymi, jednak posłusznie w nich uczestniczył. Znacznie bardziej odpowiadały mu ćwiczenia praktyczne, a więc trening z mieczem. Zdając sobie sprawę z własnego kalectwa – choć na co dzień w ogóle mu ono nie przeszkadzało – od samego początku starał się poznać, a potem zminimalizować wynikające z niego ryzyko. Mając zaledwie dziewięć lat świetnie posługiwał się dwoma mieczami – do tego stopnia, iż nie można było już powiedzieć, że w którejś ręce jest lepszy. Każdy samuraj potrafił walczyć dwoma ostrzami, zwłaszcza że przy boku każdego wisiały zawsze w parze, jednak generalnie nacisk kładło się na oburęczne trzymanie katany, wakizashi[2] zaś służył jedynie jako wyjście awaryjne. Bontenmaru prawdopodobnie planował w walce używać obu mieczy jednocześnie, co rzeczywiście miało w jego przypadku sens. Jeśli jednak od niego by to zależało, Kagetsuna zamierzał być jego prawym okiem i tym samym mieć w polu widzenia wszystko to, co mogło umknąć jego władcy.

Na razie jednak Bontenmaru miał do dyspozycji trzy dodatkowe pary oczu, którym mógł w pełni zaufać. Kagetsuna spojrzał na proste plecy jadącego przed nim Endō Munenobu, którego spięte na czubku głowy długie włosy kołysały się w rytm kroków konia. Mimo młodego wieku Munenobu cieszył się uznaniem pana Terumune i nie było w tym nic dziwnego, ponieważ wyróżniał się niezwykle pogodną osobowością oraz wielkim talentem szermierczym. Był szybki i zwinny – i taki też był jego umysł, dzięki któremu prędko potrafił zorientować się w każdej sytuacji. Bardzo pomyliłby się ten, kto uznałby, że może go podejść, wykorzystując jego pozorną beztroskę. W gruncie rzeczy nazwanie Munenobu parą oczu było nieporozumieniem, ponieważ ów wydawał się mieć oczy dookoła głowy. Kagetsunie kojarzył się z sokołem, który szybuje ponad głowami innych i jest w stanie dostrzec nawet najmniejszy szczegół daleko w dole.

Oniniwa Tsunamoto zdawał się całkowitym jego przeciwieństwem. O ile Munenobu dworska gadka i żarty przychodziły równie łatwo jak wymachiwanie kataną, o tyle Tsunamoto odzywał się bardzo rzadko. Ktoś bardziej szczery mógłby powiedzieć, że Munenobu mówił za nich dwóch – i była to prawda. Różniło ich bardzo wiele. Munenobu zawsze był w ruchu, zawsze pełen energii, natomiast Tsunamoto był wcieleniem spokoju i opanowania, zaś jego sposób bycia cechowała oszczędność gestów. Był jak zaszyty w zaroślach tygrys, który nie rzuca się w oczy, ale kiedy rusza do ataku, nikt nie jest w stanie go pokonać. Umiejętności bitewne oraz siła fizyczna Tsunamoto były szeroko znane i komentowane na dworze, nie było więc niczym dziwnym, że pan Terumune tego właśnie samuraja ustanowił jednym z opiekunów swojego pierworodnego. Przy Tsunamoto Bontenmaru był równie bezpieczny jak w Yonezawa-jō.

Kagetsuna wrócił myślami do swojego władcy, którego tymczasem miał za swoimi plecami. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, jak chłopiec w tej chwili wygląda. Kiedykolwiek przebywał z innymi, Bontenmaru miał na twarzy dostojny i poważny wyraz przyszłego daimyō[3]. Nigdy nie był zarozumiały czy zapatrzony w siebie, wielce szanował starszych – w pierwszej kolejności swoich poddanych. Zdawał sobie jednak sprawę z własnej pozycji, która wykluczała jakąkolwiek spontaniczność. W wieku dziewięciu lat potrafił po mistrzowsku panować nad swoimi emocjami, otaczającym go ludziom pokazując niewzruszoną maskę. Tego uczono wszystkie dzieci samurajskie, zaś w rodzinie panującej kładziono na to szczególny nacisk. Ktoś, kto go nie znał, mógłby sądzić, że Bontenmaru jest zupełnie pozbawiony uczuć – tak umiejętnie potrafił je ukrywać – Kagetsuna wiedział jednak, że chłopiec posiada ich równie wiele, co każde dziecko w jego wieku, a może nawet więcej. Wiedział to lepiej niż ktokolwiek inny, bo kiedy zostawali sami, Bontenmaru porzucał dostojną pozę i stawał się zupełnie innym człowiekiem. Może nie dało się go nazwać najbardziej żywiołową osobą na świecie, jednak dużo mówił, sporo się śmiał, był otwarty i szczery.

Kilka lat temu, kiedy dopiero się poznali, Bontenmaru podzielił się z nim obawami, że ludziom na dworze zależy tylko na jego łaskach. Nie potrafił nikomu zaufać i był niezwykle samotny. Jego stosunki z rodziną były skomplikowane: ojciec często przebywał poza domem, matka faworyzowała jego młodszego brata, a ten był bardzo mały, poza tym relacja rodzeństwa nie była łatwa – z uwagi właśnie na nierówny stosunek do chłopców ze strony Yoshihime. Pozycja Bontenmaru na dworze sprawiała, że czuł się wyobcowany przez inne dzieci – kuzynów i kuzynki – które nie potrafiły odnosić się do niego naturalnie, zaś służba i podwładni bili mu pokłony na każdym kroku. Potrzeba było tragedii, by znalazł kogoś, w czyją dobrą wolę był w stanie uwierzyć. Choroba sprowadziła na niego kalectwo, ale także obdarzyła go więzią przyjaźni i oddania, jaka przytrafia się raz w życiu, i to tylko wtedy, gdy ma się szczęście. Kagetsunę aż przerażało uczucie, które Bontenmaru mu okazywał – i zawsze wydawało mu się, że wcale na nie nie zasłużył – choć odwzajemniał je z całych sił. Przy nim chłopiec nie miał żadnych oporów, dzielił się z nim wszystkimi myślami i odczuciami, marzeniami i planami. Kagetsunę czasem o ból głowy przyprawiała złożoność ich relacji, bo choć zajmowali pozycję władcy i podwładnego, jednocześnie byli sobie bliscy niczym bracia czy najlepsi przyjaciele. Kagetsuna dbał o chłopca, jakby troszczył się o swoje młodsze rodzeństwo, gdyby takowe posiadał, a chłopiec pozwalał na to. Jednocześnie łączyło ich pewnego rodzaju porozumienie umysłów, które nie zważało na różnice w wieku czy pochodzeniu, usuwało bariery i pozwalało im traktować się nawzajem jak partnerów. Przy Kagetsunie Bontenmaru był po prostu sobą – i ten pierwszy czasem prawie zapominał, jak powinien się do niego odnosić.

Cztery lata minęły od choroby, która niemal sprowadziła klęskę na ród Date oraz kalectwo na jego następcę. Bontenmaru nigdy nie miał wyrosnąć na przystojnego mężczyznę jak jego ojciec, jednak zdawał się tym zupełnie nie przejmować – tak samo jak większość podwładnych przyzwyczaiła się do jego specyficznego wyglądu. Nikt już nie zwracał uwagi na blizny na jego twarzy, a o tym, że stracił wzrok w prawym oku, też jakby zapomniano. Choroba oszpeciła go zewnętrznie, jednak oszlifowała jego charakter, który przecież od samego początku był wyjątkowy. Było jasne, przynajmniej dla Kagetsuny, że kiedy Bontenmaru stanie się Masamune, będzie twardym mężczyzną obdarzonym wolą życia. To też był pewien paradoks. Chociaż dzieciom samurajskim wpajano, że zawsze muszą pamiętać o śmierci, to Bontenmaru był w stanie odnieść się do tej koncepcji przez pryzmat własnych doświadczeń – przecież faktycznie się ze śmiercią zetknął, a w dodatku bardzo wcześnie. Miało to niebagatelny wpływ na jego sposób bycia i myślenia: zdając sobie sprawę, że życie jest kruche i nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi jego koniec, pragnął przeżyć i doświadczyć jak najwięcej. Świadomość, że śmierć może się czaić za rogiem, przeważnie powodowała, że samuraje przestawali się czemukolwiek oddawać, zaś ich jedyną namiętnością stawały się walka i służba władcy, ewentualnie jakieś rozkosze cielesne. U Bontenmaru było zupełnie odwrotnie: zawsze był żądny wiedzy – choć niekoniecznie tej książkowej – lubił słuchać i poznawać nowe rzeczy, interesował się światem wokół, jednak choroba sprawiła, że po dwakroć się do wszystkiego zapalał i rzucał naprzód – w granicach, rzecz jasna, możliwości. Można by go wręcz określić pełnym pasji, gdyby pasja nie była uważana za coś, czego samuraj nie potrzebuje. On jednak miał pewnego dnia zostać władcą, więc zapewne można to było mu wybaczyć.

I kto by pomyślał, że to właśnie ten żywiołowy chłopiec siedział teraz wyprostowany w siodle, ze wzrokiem utkwionym przed siebie i całkowicie skoncentrowany na jeździe, wzór cnót i opanowania…? W sumie jedno nie wykluczało drugiego, skonstatował Kagetsuna, po raz kolejny świadom uczucia, które wezbrało w jego piersi. Nie wyobrażał sobie, by mógł go nie kochać. Był pewien, że Masamune-sama kochać będą jego wszyscy poddani.

Zmarszczył czoło, kiedy myśl ta przywiodła na jego pamięć osobę, o której wolał nie myśleć – i przez większość czasu udawało mu się to wyśmienicie. Pani Yoshihime nigdy nie zaakceptowała kalectwa syna. Zawsze odnosiła się do pierworodnego z niewytłumaczalną niechęcią, faworyzując jego młodszego brata, jednak po przejściu zarazy traktowała Bontenmaru jak obcego. Nie, gorzej! – traktowała go jak powietrze. Chłopiec przestał się wreszcie dopraszać o jej uwagę i miłość i nigdy nie wyrażał się o matce inaczej, jak tylko z chłodnym szacunkiem, jednak Kagetsuna podejrzewał, że wywołane jej obojętnością rany zostawią blizny znacznie głębsze niż te po hōsō[4]. On sam robił wszystko co w jego mocy, by je leczyć – własnym uczuciem, oddaniem i troską – jednak wiedział, że matki chłopcu nikt nie zastąpi. Dlatego starał się o tym nie myśleć, skoro nic nie mógł na to poradzić, a złość i frustracja nie miały najmniejszego sensu. Lepiej było poświęcić energię na wspieranie Bontenmaru – co zresztą robił na najróżniejsze sposoby.

Te cztery lata, które spędził w Yonezawa-jō, wypełnił mu – oprócz zajmowania się chłopcem – intensywny trening. Kiedy wstępował w wiek męski, jego zdolności szermiercze były bardzo podstawowe. W Zuigan-ji, gdzie spędził wcześniejsze pięć lat, nie uczono go przecież fechtunku, tylko medytacji. Odkąd jednak ponownie zamieszkał na dworze Date, nie było dnia, żeby nie ćwiczył z mieczem. Poświęcił życie służbie Masamune-sama, miał się stać jego prawym okiem i prawą ręką, a to zakładało bycie najlepszym. Przy obecnych umiejętnościach nie byłby w stanie go przed niczym ochronić, oczywiste więc było, że musiał włożyć wiele pracy, by osiągnąć przyzwoity poziom. Pobierał nauki u pałacowego instruktora; wielką pomocą byli mu także Munenobu i Tsunamoto, którzy zgodzili się pomagać mu w treningu. Był im za to ogromnie wdzięczny.

Można było powiedzieć, że jego życie na zamku płynęło spokojnie. Nawet nie oczekiwał, że dorosłość będzie tak… przyjemna. Gdyby chciał, mógłby spędzać czas, upajając się swoistym luksusem, który przysługiwał członkom dworu – część samurajów tak właśnie robiła: paradowali z mieczami, pili sake od rana do nocy i zupełnie nie przejmowali się przykazaniami honoru. Jeszcze gorsi byli ci, którzy wdawali się w pałacowe intrygi, szukali każdej sposobności, by powiększyć swoją władzę oraz dbali tylko o własną wygodę. Kagetsuna patrzył na nich ze wstrętem i zamierzał dołożyć wszelkich starań, by nigdy nie stać się takim jak oni. Dla niego życie oznaczało nieustanne doskonalenie się, by jak najlepiej przysłużyć się władcy – a ponieważ w jego przypadku owym władcą był Masamune-sama, nie chodziło o żadną z góry narzuconą powinność, tylko o żarliwe oddanie i wynikające z niego pragnienie, by zrobić dla chłopca wszystko. Poza tym nie wychowano go na obiboka – wiedział, czym jest ciężka praca, a za niedościgniony wzór miał ojca, którego życie zawierało tak wiele: służbę na dworze, doświadczenie wojenne, obowiązki kapłana shintō… Jeśli Kagetsunie uda się z choć jednej życiowej drogi wywiązać w połowie tak dobrze, jak Kagenaga zdołał ze wszystkich, będzie miał w istocie powody do zadowolenia.

Na szczęście większość samurajów na dworze Date nosiła tytuł wojownika z godnością, jak choćby Munenobu i Tsunamoto, na których miał najwięcej okazji się napatrzeć, gdyż spędzał z nimi czas praktycznie codziennie. Kagetsuna darzył ich ogromnym szacunkiem i cieszył się niezmiernie z ich towarzystwa, uważając ich za prawdziwie wyjątkowych ludzi. Byli dla niego wzorem do naśladowania i sama myśl o nich wprawiała go w uniesienie oraz dodawała motywacji. Po prostu podziwiał ich całym sercem. Już dawno przestał się dziwić temu, że dwie tak różne od siebie osoby zdołała połączyć taka więź. Ci dwaj rozumieli się bez słów i czasem wręcz wydawali się jednym – w bardzo wielu aspektach.

Kiedyś pan Terumune zorganizował w Yonezawa-jō pokaz szermierki w wykonaniu swoich najlepszych wojowników i ktoś niejako żartem zaproponował, by Munenobu i Tsunamoto zmierzyli się we dwóch z grupą pięciu. Propozycja została przyjęta… tyle że wyzwani zasugerowali, by naprzeciw nich stanęło nie pięciu, lecz dziesięciu samurajów. A to, co pokazali później, było sztuką najwyższych lotów. O ile już w pojedynkę każdy z nich miał się czym pochwalić, o tyle jako duet byli niepokonani. Nie trzeba nawet wspominać o tym, że nie dali swoim przeciwnikom szans – jednak znacznie bardziej istotne było to, jak doskonale się w walce uzupełniali. Podkreślało to jedynie łączącą ich zażyłość – albo wynikało z niej. Kagetsuna dopiero po jakimś czasie zorientował się, jak głęboka była ich relacja – i na jak wielu płaszczyznach istniała. Nie obnosili się z nią, dla postronnych byli po prostu towarzyszami broni i przyjaciółmi, jednak czasem Kagetsunie udało się dostrzec spojrzenia, które wymieniali: pełne bezwzględnej lojalności… i czegoś jeszcze więcej. Pod tymi spojrzeniami Munenobu – który przecież był wcieleniem ruchu i energii – jakby się uspokajał, a Tsunamoto – który na co dzień był niewzruszoną skałą – zdawał się zapalać. Każdorazowo wywoływały one u Kagetsuny rumieniec oraz jakąś tęsknotę za podobną więzią, za takim porozumieniem, jakie łączyło tych dwóch… dopóki nie przypomniał sobie, że więź, jaką on sam posiada – więź z Masamune-sama – jest jeszcze cenniejsza i nie zamieniłby jej na żadną inną.

Drzewa się przerzedziły, droga biegła teraz skrajem lasu. Na zachód otworzyło się pole ryżu, którego pełne kłosy kołysały się na lekkim wietrze. Prawdopodobnie za wzgórzem napotkają wieś. I rzeczywiście, wkrótce ich oczom ukazało się nieduże skupisko domów. Chłopi okopywali zagony rzepy, kobiety pracowały na polu benibany[5]. Małe dzieci bawiły się, starsze pomagały dorosłym. Do ich grupy podbiegł pies, zaciekawiony przybyszami. Odpowiedzieli na pozdrowienia mieszkańców, ale przejechali przez osadę bez zatrzymywania się, by za chwilę znów zanurzyć się w las. Im bliżej byli gór, tym teren coraz bardziej falował. Pośród drzew pojawiały się skały, gdzieniegdzie tworzące małe urwiska. Tutaj przebiegała granica królestwa ludzi i zwierząt. Możliwe, że nawet teraz ich jazdę śledziły oczy jenota albo lisa, zaś głębiej w lesie mogły kryć się dziki i niedźwiedzie, nie zamierzając pokazywać się obcym. Słychać było tylko stukot dzięcioła i śpiew cykad.

Nie ujechali daleko od wioski, kiedy otwierający kolumnę Munenobu nagle zatrzymał swojego karego wierzchowca, jakby coś go zaniepokoiło, i dał pozostałym znak, by zrobili to samo. Na wszystko było jednak za późno, gdyż w tej samej chwili zza skał i drzew wypadła grupa czy wręcz oddział ludzi, którzy rzucili się na nich z podniesionymi mieczami i bitewnym okrzykiem na ustach.

– Chronić Bontenmaru-sama! – ryknął Tsunamoto, sięgając po miecz.

Kagetsuna wyciągnął broń, jednocześnie usiłując uspokoić Kasztana, którego spłoszył nagły harmider. Munenobu już trzymał katanę w dłoni, już zamierzał się na pierwszego napastnika pędzącego w jego kierunku, jednak wróg miał przytłaczającą przewagę. Atakowało ich przynajmniej dwudziestu ludzi, próbując ich okrążyć. Tsunamoto krzyknął, by skupili się wokół Bontenmaru, jednak napastnicy biegali już pomiędzy wierzchowcami, które przestały słuchać swoich panów. Munenobu położył trupem jednego z bandytów, Tsunamoto dwóch, Kagetsuna także zamachnął się i poczuł, jak miecz wbija się głęboko w ludzkie ciało, przecinając kości i mięśnie. Nagle jednak został ściągnięty z konia i znalazł się na ziemi. Szybko wstał i już unosił miecz do kolejnego ataku, gdy coś go tknęło. Odwrócił się, by spojrzeć na Bontenmaru, który nagle zachwiał się, kiedy jego koń wierzgnął. Zaczął tracić równowagę i wyglądało na to, że jeszcze chwila i spadnie, podczas gdy napastnicy byli coraz bliżej…

– Masamune-sama!!!

Kagetsuna rzucił się w jego kierunku, odwracając się plecami do wroga. Widział tylko zsuwającego się z siodła chłopca… Wtem poczuł ostry ból w prawym ramieniu, kiedy miecz spadł na jego bark. Machnął na oślep, częściowo blokując kolejny cios, ale zaraz spadł następny – napastnik celował w jego głowę. Także to uderzenie udało mu się odbić; czubek miecza przesunął się po jego policzku. Nawet nie czuł bólu, słyszał tylko huk krwi w uszach i przebijający nad nim rozpaczliwy okrzyk:

– Kojūrō!!!

A w następnej chwili zapadła ciemność.

* * *

Świat nie był przyjaznym miejscem. Od jakiegoś czasu usiłował wydobyć się ze spowijającej jego umysł mgły i odzyskać świadomość. Dobrą chwilę zajęło mu przypomnienie sobie, kim jest. Wokół panował mrok. Jego czaszka pulsowała tępym bólem, który nie pozwalał zebrać myśli, wszystko się rozmywało, wymykało percepcji… Zdawało mu się, że zaraz ponownie odpłynie w błogą nieświadomość, a do tego nie mógł dopuścić, musiał pozostać przytomny… Próbował skupić się na czymś, choćby na bólu w prawym ramieniu, które miał owinięte jakimś materiałem. Na szczęście był w stanie ruszać ręką, kość nie była złamana, nawet jeśli ramię bolało jak diabli. Pieczenie na twarzy było znacznie mniej dotkliwe i poczuł je dopiero teraz. Sięgnął drugą dłonią – jego lewy policzek pokrywała wilgotna skrzeplina. Palce zahaczyły o prowizoryczny opatrunek; ktoś zabandażował mu także głowę.

Nie miał pojęcia gdzie jest ani jak się tu znalazł. Był ranny, ktoś go opatrzył – ale dlaczego? Tak trudno było mu zebrać myśli, że postanowił skoncentrować się na doznaniach fizycznych, a myślenie zostawić na później.

Usiłował się podnieść, wspierając na lewym łokciu, ale świat zaczął na nowo wirować. Odpoczywał przez chwilę, czekając, aż przyzwyczai się do dziwnego uczucia, że wszystkie punkty odniesienia przestały istnieć. Potem spróbował jeszcze raz, i jeszcze, aż wreszcie mu się udało i dał radę usiąść. W głowie mu huczało, wokół było ciemno, chociaż… Wydawało mu się, że dostrzega coś jasnego, jakby smugi światła… Nawet one były rozmazane; wszystko rozmywało mu się przed oczami. Oceniając po zapachu, znajdował się w jakiejś szopie, a światło mogło napływać przez szpary.

Głowa mu opadła, nie miał siły dłużej trzymać jej w górze. Podciągnął kolana; nogi wydawały się jak ze skały. Kiedy nie ruszał ręką, prawie nie czuł bólu; także o ranie na policzku był w stanie zapomnieć. Miał niejasne wrażenie, że powinien się martwić czymś więcej niż tymi zranieniami. Żył, jedynie to się liczyło, reszta nie miała znaczenia. Przeszedł hōsō, był o krok od śmierci – wyjdzie i z tego. Prawdę powiedziawszy, i tak czuł się lepiej niż wtedy – wówczas bywało, że przez całe dni nie odzyskiwał przytomności, tylko majaczył w gorączce. Jednak przeżył zarazę, podobnie jak…

Masamune-sama.

Jego serce, które od momentu przebudzenia biło szybko, teraz prawie się zatrzymało. Ostry ból ponownie przeszył jego ramię, kiedy całe ciało przeszedł dreszcz.

Masamune-sama… Gdzie był Masamune-sama? Gdzie był on, nie było ważne – ale co z Masamune-sama?

Zacisnął powieki, usiłując się skupić. Jego serce podjęło znajomy rytm… Nagle poczuł, że musi sobie przypomnieć, nawet jeśli jego umysł bardzo domagał się odpoczynku i robił wszystko, by pozostać w tym miłym otępieniu.

Co się stało? Co się wydarzyło? Byli… Byli na objeździe wschodnich terenów… Masamune-sama, Tsunamoto i Munenobu, i on… Dzień był spokojny… aż nagle… zostali zaatakowani…!

Poderwał głowę, co wywołało uczucie mdłości i kolejne wrażenie, jakby miał się zaraz przewrócić, choć przecież siedział.

Napadła ich zgraja bandytów, zupełnie niespodziewanie… Dużo, może nawet ze trzydziestu. Nie mieli koni, za to posiadali znaczną przewagę liczebną. Nawet tacy wojownicy jak Tsunamoto i Munenobu nie mogli im dać rady…

Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy i wydawało mi się, że za moment znów straci przytomność, kiedy strach ścisnął mu gardło.

Ściągnięto go z konia na ziemię, a potem… Masamune-sama także zaczął spadać… To było ostatnie, co widział.

Podniósł się i od razu zatoczył na ścianę. Udało mu się ochronić zranione ramię, ale w ogóle o tym nie myślał. Przesuwając rękę po szorstkich deskach, zmierzał w kierunku, gdzie – jak sądził – były drzwi. Musiał się stąd wydostać. Musiał wracać do Masamune-sama. Musiał się dowiedzieć, co się stało.

W głowie mu się kręciło, rana na policzku zaczęła pulsować, jednak krok po kroku szedł przed siebie, potykając się o jakieś skrzynie i narzędzia. Nie zważał na to, starał się jedynie utrzymać się na nogach. Musiał zacisnąć zęby, by powstrzymać krzyk. A potem także wargi, aż poczuł słony smak krwi na języku. Serce waliło mu w piersi, jakby miało ją zaraz rozerwać.

Są drzwi. Wyraźnie zatrzęsły się, kiedy na nie naparł i próbował przesunąć – jednak się nie otworzyły; musiały być zablokowane od zewnątrz. Pot spływał z niego od dawna, wywołując pieczenie w ranie, jednak teraz zrobiło mu się zupełnie zimno. Naparł na drzwi jeszcze raz i znowu, usiłując je poluzować albo wypchnąć blokujący je kołek. W rękach prawie nie miał czucia, nie mówiąc o sile. Jego palce drżały, kiedy starał się je wepchnąć między drzwi i framugę. Szybko pokaleczył je do krwi.

– Wypuśćcie mnie stąd…

Strach nie pozwalał mu myśleć, rzucił się całym ciałem na drzwi i prawie krzyknął, kiedy fala bólu rozeszła się od jego ramienia.

– Wypuśćcie mnie stąd…!

Nie zważał na ból. Musiał się stąd wydostać. Przez chwilę był już w stanie widzieć, rozróżniał zarysy kształtów w szopie, wydawało mi się nawet, że dostrzega pnie drzew na zewnątrz, ale teraz wszystko znikło, a przed oczami miał tylko pobladłą twarz Bontenmaru, jego zdrowe oko rozszerzone obawą… To, jak traci równowagę i zsuwa się z konia, coraz niżej, niżej…

– Wypuśćcie mnie stąd! – krzyknął i krzyczał dłużej, nie mogąc powstrzymać wrzasku, który wydobywał się z jakiegoś miejsca w jego wnętrzu, z którego istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy. – Wypuśćcie mnie stąd!!!

Nie mógł tutaj zostać. Nie wtedy, kiedy jego władca, jego brat, najważniejsza osoba w jego życiu… Kiedy nie wiedział, co się z nim stało… Musiał być przy jego boku, musiał do niego wrócić, zobaczyć go, upewnić się, że nic mu nie jest, odpędzić ten strach, który rozsadzał mu pierś i czaszkę i krzyczał w jego głowie. Że może być za późno, że wszystko już się stało, że nigdy więcej go nie…

– WYPUŚĆCIE MNIE STĄD!!!

– Otworzę drzwi, jeśli się odsuniesz – usłyszał cichy, chrypliwy głos.

W pierwszej chwili nie zwrócił na niego uwagi, traktując go jak omam albo echo własnego krzyku, własnych myśli, wtedy jednak zdał sobie sprawę, że ktoś stoi po drugiej stronie drzwi. Kręciło mu się w głowie, kiedy zrobił krok w tył, ciężko dysząc – i próbując się opanować. Zdawało mu się, że wystarczy najlżejszy bodziec, by rzucił się na tę osobę, bo wszyscy nagle wydali mu się wrogami. Zacisnął pięści, przypominając sobie, kim jest i ponownie skupiając się na otoczeniu.

Drzwi odsunęły się na bok i stanęła w nich zgarbiona postać. Kobieta. Za nią ukazało się zaniedbane podwórze, polana w lesie, a na jej skraju pochylony dom. Wszędzie wokół widać było drzewa, słyszał też śpiew ptaków, a ziemia pachniała po niedawnym deszczu. Spokój. Żadnego niebezpieczeństwa.

– Jestem itako, na imię mi Katsue – powiedziała kobieta beznamiętnym tonem, a potem dodała: – Przyniosłam ci trochę jedzenia.

Cofnęła się i podniosła z ziemi miskę. Przez chwilę stali po obu stronach drzwi, dwoje zupełnie obcych ludzi, jakby nie wiedząc co robić. Kagetsuna zachwiał się, a potem nogi przestały go nieść i usiadł tam, gdzie stał. Pochylił głowę, nagle zupełnie pewny, że za chwilę znów straci przytomność.

– Gdzie ja jestem? – wychrypiał, chowając twarz w dłonie i usiłując zapanować nad wirowaniem świata, w którym się znalazł.

– W moim domu – padła odpowiedź po chwili zastanowienia.

Uniósł wzrok, całkiem pewny, że kobieta z niego żartuje, ale najwyraźniej mówiła poważnie. Zmrużył oczy, starając się dostrzec jej twarz, jednak w mroku szopy ciężko było wyłowić takie szczegóły. Sprawiała wrażenie dość starej i nie w pełni sprawnej – jej ruchy były powolne i ostrożne. Ach tak, powiedziała przecież, że jest itako, przypomniał sobie; wciąż czuł, że ciężko mu zebrać myśli. Była zatem niewidoma.

Kiedy nic nie odpowiedział, kobieta usiadła na klepisku naprzeciw niego i postawiła przed nim miskę z przyjemnie pachnącą strawą. Zdawało mu się, że nie przełknie ani kęsa, ale wtedy zorientował się, że ucisk w jego gardle i piersi zelżał.

Kobieta wyciągnęła z fałd ubrania butelkę i postawiła obok miski. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Drżącą ręką sięgnął po wodę i bez wahania upił kilka łyków. Gdyby kobieta chciała go zabić, zrobiłaby to wcześniej. Ale była itako, szamanką, mógł jej zaufać, to jedno było dla niego jasne. Uspokajało. Jego serce przestało tłuc jak oszalałe i był w stanie już głębiej oddychać. W głowie mu się rozjaśniło. Nie było żadnego zagrożenia, nie w tej chwili. Był w świecie, który znał. Woda smakowała dobrze.

Wypił prawie całą butelkę, a potem sięgnął po jedzenie. Musiał szybko nabrać sił, a poza tym skupienie się na tak podstawowych sprawach pomagało mu odzyskać panowanie nad sobą. Przełykając prostą strawę i zerkając na kobietę, usiłował przypomnieć sobie, co wiedział o itako. Nigdy żadnej nie spotkał, jednak słyszał o nich od ojca. Były niewidome, ale ślepota czyniła je otwartymi na świat duchowy, dawała im możliwość komunikowania się z bóstwami i duchami zmarłych. Przeważnie mieszkały poza wsią i trzymano się od nich z daleka ze względu na ich związek ze śmiercią, jednak przychodzono do nich po poradę, bo zajmowały się też wróżbiarstwem. Niektórzy powątpiewali w ich zdolności, jednak Kagenaga zawsze wypowiadał się o nich z szacunkiem.

Kagetsuna odstawił opróżnioną miskę, dziękując za posiłek. Szamanka kiwnęła głową.

– Apetyt ci służy, to dobrze – powiedziała z większym ciepłem w głosie. – Modliłam się do bogów o twoje życie, bo te rany nie wyglądały dobrze.

– To ty mnie opatrzyłaś? – spytał i zdziwił się, że był w stanie wypowiedzieć całe zdanie.

Kiwnęła głową.

– Tak, ale opatrunki są prowizoryczne – powiedziała, po czym przysunęła się bliżej. – Pozwól, że się nimi zajmę.

Zamiast jednak sięgnąć po bandaże, Katsue wydobyła spod ubrania sznur z paciorkami, który przyłożyła do jego twarzy, a potem także w miejsce pozostałych ran. Mruczała przy tym pod nosem coś, co przypominało sutrę. Kagetsunie wydawało się, że kilka razy usłyszał w jej monotonnym śpiewie imię Fudō, ale nie mógł być pewien. Kiedy skończyła, miał wrażenie, że czuje się lepiej – może jej modlitwa rzeczywiście odniosła skutek. Myślało mu się w każdym razie jaśniej.

Katsue cofnęła się tam, gdzie wcześniej siedziała.

– Fudō-sama wysłuchał moich modlitw – powiedziała z radością w głosie.

– Niech będą mu dzięki – zawtórował jej Kagetsuna cicho, ale z przekonaniem.

Dopiero teraz przypomniał sobie, że itako związane były z Fudō Myō-ō. Przeszedł go dreszcz. Wyglądało na to, że także jego chroniło bóstwo, które tak uwielbiał Masamune-sama…

Masamune-sama…!

Myśl o chłopcu – na chwilę zapomniana – uderzyła w niego niczym grom. Trzeba wracać do Yonezawa-jō, nie mógł marnować tutaj więcej czasu. Zranienia wyleczy na zamku, a do Fudō zdąży się jeszcze pomodlić…

– Muszę wracać – stwierdził. Teraz trzeba było skupić się na tym, jak wrócić do domu. Musiał odzyskać miecze… i wystarać się o konia, by dotrzeć do Yonezawy przed zmrokiem. Poczuł niepokój o Kasztana. Nie wiedział, co się stało z dzielnym kucem, ale… Najpierw trzeba było zorientować się, gdzie on sam się znajdował. Usiłował pozbierać myśli, które znów chaotycznie kręciły się w jego głowie.

Ponownie skoncentrował spojrzenie na Katsue.

– Naprawdę czuję się lepiej – powiedział, jakby chciał ją przekonać… A może samego siebie?

Kiwnęła głową.

– Fudō-sama cię ocalił – powtórzyła ze spokojnym przekonaniem. – Myślałam, że już po tobie. Nie wyglądałeś dobrze, kiedy cię tu przynieśli.

Mrugnął.

– Przynieśli? Kto…?

– No, ci bandyci.

Patrzył na nią, nie wierząc własnym uszom. Bandyci przynieśli go tutaj? Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz coś go tak zaskoczyło. Zapomniał na chwilę o swoich planach. Dobrze było dowiedzieć się czegoś więcej.

– Znasz tych ludzi?

– Nie, byli zupełnie obcy – odpowiedziała od razu i z pełnym przekonaniem. – W tych okolicach od dawna nie było rabusiów, Terumune-sama zadbał o to. Musieli przyjść zza wzgórz, ze wschodu. Nie wiem, czego chcieli. Mam nadzieję, że tu nie wrócą.

Jego ręka mimowolnie poszukała butelki. Złapał ją i wypił resztkę wody. Znów wezbrał w nim niepokój.

– Oni… napadli na nas – szepnął. – Jechaliśmy od zamku… od Yonezawy, minęliśmy wieś i znów wjechaliśmy w las – mówił dalej, bardziej do siebie niż do niej. – Nagle wypadli zza drzew i skał… Musieli się tutaj czaić.

– To się stało niedaleko stąd.

– Byłaś tam? – spytał.

– Wiedziałam, że coś się dzisiaj wydarzy – odparła takim tonem, jakby mówiła o pogodzie. – Duchy były niespokojne, kierowały mnie w tamto miejsce. Potem już sama słyszałam krzyki i odgłosy walki, ale kiedy tam dotarłam, było już po bitwie. Stali nad tobą i wykłócali się, czy cię zabić, czy nie – powiedziała beznamiętnie. – Większość chciała cię uśmiercić, ale kiedy zaczęli cię oglądać, któryś zauważył twój mon[6].

– Przecież… musieli się zorientować, że jesteśmy samurajami...? – odparł z niedowierzaniem Kagetsuna.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Możliwe, że dopiero potem zaczęło to do nich docierać. Sprawiali wrażenie nieszczególnie bystrych – zauważyła. – Zwłaszcza kiedy wróciła tamta druga grupa.

– Druga grupa?

– Sądzę, że większość z nich rzuciła się w pościg za twoimi towarzyszami, kimkolwiek byli. Oczywiście nikogo nie udało im się złapać, bo tamci mieli konie.

Kagetsuna poczuł, że z ulgi zrobiło mu się słabo, i zawstydził się wcześniejszych myśli. Jak mógł w ogóle przypuszczać… zakładać, że… że Bontenmaru coś mogło się stać? Nie po to miał przy boku takich wojowników jak Tsunamoto i Munenobu. Oni potrafili zadbać o jego bezpieczeństwo.

– W każdym razie słyszałam, jak rozmawiają między sobą, bo byli tak zaaferowani, że nawet mnie nie zauważyli – kontynuowała kobieta. – Jeden czy dwóch było bardziej rozgarniętych od reszty, a któryś nawet rozpoznał herb Date. Chyba się przestraszyli… No, na pewno się przestraszyli – dodała z przekonaniem. – Wcześniejsza idea, by cię zabić, to znaczy jedynego świadka, przestała być sensowna. Nie mogli być tacy głupi, wiedzieli, że samuraje najpewniej wrócą ci na pomoc. Z całym oddziałem nie mieliby szans. Już i tak postarali się o wyrok na swoje głowy, napadając wasali pana Terumune, więc to, żebyś przeżył, leżało także w ich interesie.

– Myśleli, że jeśli mnie puszczą wolno, to Terumune-sama będzie miał wobec nich litość? – spytał Kagetsuna, marszcząc brwi na taką logikę… Choć po prawdzie chyba właśnie ta naiwność ze strony bandytów ocaliła mu życie.

– Najwyraźniej – potwierdziła Katsue. – Kiedy uznałam, że nie ma co się tam czaić i się im pokazałam, byli bardzo uradowani. Przynieśli cię tutaj, żebym się tobą zajęła, a potem jak najszybciej uciekli. Nawet twoje miecze zostawili, leżą w chacie. Chcieli, bym ci powtórzyła, żebyś przekazał to wszystko panu Terumune. Banda durniów – zakończyła z niesmakiem.

Kagetsuna złożył ręce i raz jeszcze podziękował Fudō Myō-ō – tym razem bardziej szczerze. Jego towarzysze wrócili do Yonezawa-jō, chłopcu nic nie groziło... Ulga była ogromna. Jego zranienia wciąż bolały, a w głowie łupało tępym bólem, jednak zupełnie nie zwracał na to uwagi.

– Czyli to nie był atak na Date… – myślał na głos.

– Taka banda rzezimieszków? – wtrąciła Katsue. – Myślę, że to byli jacyś rozbójnicy, którzy za dużo czasu spędzili w górach i stracili resztki rozumu. Pewnie chcieli napaść na wieś albo kupców i w końcu zaatakowali byle kogo. To znaczy – poprawiła się szybko – pierwszych, którzy się przed nimi pojawili.

Kagetsuna powoli skinął głową; to miało sens… i zdecydowanie bardziej mu odpowiadało. Gdyby ten rozbój był wymierzony w Date – a wówczas z pewnością zostałby znacznie lepiej przygotowany – byłaby to o wiele poważniejsza sprawa. Przynajmniej dla Date, bo los bandytów był przypieczętowany niezależnie od tego, czy byli świadomi, przeciw komu wystąpili, czy nie. Nie napadało się na wasali daimyō na jego własnych ziemiach. Kagetsuna nie zamierzał się nimi przejmować i skłonny był zapomnieć o całym tym wydarzeniu, choć oczywiście będzie musiał złożyć panu Terumune szczegółowy raport.

– Naprawdę jesteś samurajem Date? – głos kobiety przerwał jego rozmyślania i tym razem zabrzmiała w nim jakaś ciekawość.

– Tak. Nazywam się Katakura Kojūrō, służę… – Zawahał się. – Służę rodowi Date – odparł.

Lepiej było nie wyjawiać za wiele, nawet jeśli staruszka zdawała się żywić oddanie dla daimyō, co zresztą potwierdziły jej następne słowa.

– Kiedyś… dawno temu byłam w Yonezawie – powiedziała z jakimś rozmarzeniem, o które by jej nie podejrzewał. – Wybrałam się tam z okazji zaślubin pana Terumune i pani Yoshihime. Pięknie wyglądali, choć wiem to tylko od duchów. Ponoć mają wspaniałych synów. Oby powodzenie im zawsze sprzyjało, a bogowie mieli ich w opiece – dodała.

– Oby im sprzyjało – odpowiedział machinalnie Kagetsuna, a potem znów skupił na niej spojrzenie. – Daleko stąd do wioski? – zapytał.

Kobieta wyrwała się z zamyślenia – najwyraźniej wciąż wspominała pana i panią Yonezawa-jō – i zwróciła głowę w jego stronę, marszcząc brwi.

– Niedaleko, najwyżej jedno ri[7] – odparła. – Nie powinieneś jednak wyprawiać się w podróż, lada chwila zapadnie zmrok. Możesz tu przenocować.

Pokręcił głową, choć nie mogła tego widzieć.

– Muszę wracać do Yonezawy – powiedział. – Dziękuję za opiekę – dodał, przypominając sobie, że ta kobieta prawdopodobnie uratowała mu życie. – Nie zostanie ci to zapomniane, Katsue-dono.

Szamanka drgnęła.

– Nie ma potrzeby zwracać się do mnie jak do wielkiej pani – rzekła zmieszana. – Jestem tylko prostą kobietą.

– Odwdzięczę ci się – Kagetsuna nie zwracał uwagi na jej protesty. – Inaczej byłbym nie lepszy od bandyty. Czego ci potrzeba?

Katsue jednak potrząsnęła głową.

– Fudō-sama daje mi wszystko, czego potrzebuję – odparła krótko.

Jej upór prawie go oburzył, ale powściągnął wzburzenie i uznał, że nie potrzebuje jej zgody, by się odwdzięczyć.

– Naprawdę powinieneś zostać na noc – dodała tymczasem Katsue. – W takim stanie daleko nie zajdziesz.

Kagetsuna nie słuchał jej. Powoli stanął na nogi, usiłując zapanować nad zawrotami głowy, które natychmiast się pojawiły.

– Muszę wracać do Yonezawa-jō, do Masa… do mojego pana – odparł z zamkniętymi oczami. Dopiero po chwili odważył się je otworzyć.

Katsue także wstała.

– Nie mam tu ani konia, ani wozu. Mogę pom… Mogę pójść z tobą do wioski – powiedziała w końcu. – Tam będą cię mogli lepiej wesprzeć.

Kagetsuna kiwnął głową. Kiedy już stał, był boleśnie pewien tego, że sam rzeczywiście daleko nie ujdzie. Przyjął jej ofertę z wdzięcznością – i ze wstydem. Najważniejsze było jednak wrócić do Masamune-sama, a w takim wypadku jego honor mógł trochę ucierpieć. Wyszli na podwórze, na którym zalegał wieczorny cień – słońce skryło się już za wzgórza, a poza tym na tej małej polanie pewnie rzadko bywało widoczne. Nawet w coraz słabszym świetle mógł dostrzec, że obejście było zaniedbane – w ogrodzeniu brakowało sztachet, a dach chaty wymagał naprawy. Tam, gdzie kiedyś musiały być grządki z warzywami, rosła bujna trawa. Miejsce nie wyglądało na odpowiednie dla starej kobiety, nawet jeśli radziła sobie ze ślepotą.

Katsue zniknęła we wnętrzu domu z miską i butelką, a potem wróciła z jego dwoma mieczami. Wsunął je za pas – będzie musiał pamiętać, żeby zająć się nimi po powrocie do zamku. Kobieta podsunęła mu ramię i weszli na niemal niewidoczną między paprociami ścieżkę.

– Mieszkasz tu zupełnie sama? – zapytał Kagetsuna, kiedy powoli posuwali się przed siebie. On był zbyt słaby, by iść szybciej, jej na to nie pozwalał wiek i, jak podejrzewał, choroba stawów.

– Tak. Itako zawsze mieszkają w pewnym oddaleniu – odparła. – Jestem jednak zupełnie zadowolona z towarzystwa duchów i bogów. Kilka razy w roku odwiedzam okoliczne wsie, żeby odprawiać rytuały albo jestem wzywana do chorych. Swego czasu uprawiałam zioła, ale obecnie plecy nie pozwalają mi się schylać, a w palcach mam siłę tylko na to, by czasem obrać trochę warzyw do obiadu – powiedziała sucho.

– Ale mówiłaś, że do najbliższej wsi jest całe ri…? Nie myślałaś o tym, żeby się przenieść trochę bliżej innych? – dopytywał, jednocześnie starając się przenieść ciężar ciała na drugą stronę, by nie obarczać staruszki za bardzo.

– Przyzwyczaiłam się do tego miejsca – odrzekła. – Jest moje i jest mi tu naprawdę dobrze. Dostaję zapas prosa, strumień przepływa zaraz za chatą, a z lasu mam owoce. Ludzie przychodzą po poradę i zostawiają dary. Wnuki mojej siostry czasem przyniosą mi trochę jedzenia i pomogą w domu. Od czasu do czasu przyjdzie siostrzeniec, żeby zreperować dach czy narąbać drzew na zimę. Do niedawna zachodził nawet sołtys. Teraz jednak, w porze żniw, nie mają czasu.

Oceniając po wyglądzie domostwa, Katsue odwiedzano rzadziej, niż wynikałoby z jej opowieści, jednak Kagetsuna postanowił tego nie komentować. Kobieta zdawała się radzić sobie i najwyraźniej mieszkanie na odludziu naprawdę było jej wyborem. Sprawiała wrażenie osoby, która umie postawić na swoim i wie, czego chce. Z pewnością jednak jakaś pomoc by się jej przydała… Żywienie się prosem, wodą i jagodami nie brzmiało jak szczególny zbytek.

Wyszli z zarośli i stanęli na leśnej drodze, niedaleko od miejsca, w którym ich mały oddział został zaatakowany. Mimo zapadającego zmroku wciąż można było dostrzec zrytą kopytami ziemię, lecz był to jedyny ślad walki, która się tutaj rozegrała w południe. Rozbójnicy zabrali ciała tych, którzy mieli pecha unieść miecze przeciw Tsunamoto i Munenobu...

Zmarszczył czoło, a potem zacisnął wargi. Jeśli się nie mylił, on także dzisiaj przerwał istnienie ludzkie. Pamiętał, jak jego katana spadła na jednego z bandytów – po takim ciosie przeciwnik nie miał prawa się już podnieść… Kagetsuna uświadomił sobie, że po raz pierwszy zabił człowieka. W innych okolicznościach z pewnością byłby bardziej wstrząśnięty, jednak teraz przyjął to z zupełną obojętnością. Walczył o życie – w pierwszej kolejności życie Masamune-sama, ale swoje też. Dawno temu obiecał swojemu władcy, że zawsze będzie przy jego boku. Że nigdy nie zniknie, a nawet jeśli, to zawsze będzie do niego wracał. Wiedział, że musi szanować swoje życie, bo jest potrzebny Masamune-sama – właśnie żywy, nie martwy. Prawdę powiedziawszy… dzisiaj bardzo głupio postąpił, dając się tak złapać pospolitym rzezimieszkom. Zmarszczył czoło jeszcze bardziej, nagle niezadowolony z samego siebie. Najwyraźniej spokojna egzystencja w Yonezawa-jō za bardzo go rozleniwiła – choćby wydawało mu się coś innego. Miał doprawdy szczęście, że wyszedł cało z tej opresji. Od dzisiaj będzie bardziej uważny i stale czujny, postanowił. Miał być prawym okiem Bontenmaru, więc najwyższa pora, by się do tego przyłożył.

Kiedy ruszyli w dalszą drogę, ponownie pogrążył się w myślach. Przypomniał sobie swoją panikę sprzed chwili, kiedy za wszelką cenę chciał się wydostać z zamknięcia i wrócić do swojego władcy. Biorąc wszystko pod uwagę, wydawało mu się właściwie naturalne, że tak zareagował. Odkąd się poznali, byli praktycznie nierozłączni – w zdrowiu i chorobie, w trudzie i w odpoczynku. Kagetsuna miał nawet kwaterę obok pokoju Bontenmaru, bo chłopiec szybko zaczął wykorzystywać fakt, że Katakura Kojūrō jest jego podwładnym, nie jego ojca – i po prostu oznajmił, że życzy sobie mieć go zawsze blisko. To zamknęło usta wszystkim, którzy mieli coś przeciwko – choć nie powinni, skoro Kagetsuna był jego przybocznym – ale na pewno nie należał do nich pan Terumune, do którego i tak należało ostatnie słowo. Kagetsuna cieszył się uznaniem daimyō, który z kolei bardzo kochał swojego syna. Gdyby nie było to zbytnim brakiem szacunku, mógłby powiedzieć, że między ich trójką panowało pełne porozumienie…

Tak więc zawsze będzie wracał do Bontenmaru – dlatego, że jego władca tego pragnął, i dlatego, że chłopiec się o niego niepokoił. To wciąż go zadziwiało. Wciąż nie wiedział, czym zasłużył sobie na to, co otrzymał od losu. Nie wyobrażał sobie, by życie mogło mu zaoferować coś większego. W tym świecie, w tym czasie, gdy uczono, że uczucia należy skrywać głęboko i panować nad nimi, nie okazywać ich i nigdy nie ulegać namiętnościom, on miał szczęście spotkać człowieka, który po prostu kochał go bez zastrzeżeń – i dawał mu to do zrozumienia. Człowieka, którego twarz rozjaśniała się, kiedy go widział. Człowieka, który każdego dnia pragnął jego towarzystwa. Człowieka, który go potrzebował – w tak wielu sprawach i okolicznościach. Kagetsuna był zupełnie pewien, że coś takiego nie przydarza się każdemu, i uważał się za wyróżnionego, uprzywilejowanego. Nawet jeśli kiedyś Masamune-sama dojrzeje, przestanie być dzieckiem i zacznie postępować jak dorosły, Kagetsuna zawsze będzie pamiętał te lata wypełnione obustronną troską i oddaniem. Kiedy patrzył na życie z tej perspektywy, wydawało się jeszcze wspanialsze.

– Dlaczego mnie zamknęłaś? – zapytał swoją towarzyszkę, wracając myślą do ciemnej szopy, w której się ocknął.

– Przecież cię nie znałam – padła odpowiedź w tonie oczywistości. – Myślisz, że oni mi cokolwiek powiedzieli? Banda rabusiów kazała mi zająć się rannym człowiekiem. Musiałam być ostrożna.

– Wcześniej mówiłaś coś innego – zauważył. – Że rozmawiali między sobą o Date…

– Bystry jesteś – mruknęła z udawaną niechęcią, choć wcale go to nie oburzyło. – No dobrze, nie chciałam, żeby włazili mi do domu, a miało padać, więc nie mogłeś zostać na zewnątrz. Dlatego położyli cię w komórce. Tam cię opatrzyłam, a drzwi zamknęłam, żeby wiedzieć, kiedy się ockniesz.

To miało sens.

– Jak długo byłem nieprzytomny?

– Kiedy cię przynieśli, było koło południa, a obudziłeś się, kiedy słońce już zachodziło.

Przeleżał bez czucia pół dnia. Tym prędzej musi wracać do zamku – jednak z każdą chwilą jego entuzjazm malał, kiedy zdawał sobie sprawę z własnej sytuacji. Do wioski musiał być jeszcze spory kawałek. W lesie szybko się ściemniało, niedługo w ogóle przestanie być cokolwiek widać – na szczęście Katsue zabrała lampę, by nie szli w zupełnych ciemnościach – choć przecież sama jej nie potrzebowała. Nie musieli też już brnąć po pas w paprociach, w których mogły leżeć żmije, więc łatwiej było stawiać kroki – mimo to oddychał ciężko, a Katsue również zdawała się opadać z sił. Nie podobało mu się, że musi się wspierać na starej kobiecie, jednak zranienia i przede wszystkim uderzenie w głowę bardzo go osłabiły. W uszach mu dudniło, a przed oczami wirowały plamy. W takim tempie nie dotrą szybko do celu – o ile w ogóle. Znów poczuł złość na samego siebie, że tak łatwo uległ napastnikom. Rozsądek mówił mu, że wobec przewagi liczebnej nie mieli szans – nawet tacy wojownicy jak Tsunamoto i Munenobu musieli zrezygnować ze starcia, więc co dopiero on – jednak niewiele go to pocieszało. Był samurajem, dorosłym mężczyzną, powinien był sobie poradzić, a nie paść od trzeciego uderzenia. Będzie musiał przeprosić swojego władcę za własną nieudolność i…

Masamune-sama z pewnością odpowie, że ma przestać gadać głupoty.

Myśl ta była tak niespodziewana, że prawie się zatrzymał. A kiedy na nowo podjął krok, uśmiech rozciągał jego wargi. Zrobiło mu się lżej na sercu – gdyby tak jeszcze było mu lżej również na ciele, to w ogóle miałby powody do zadowolenia. Nie było jednak co narzekać. Musiał iść przed siebie, a nie użalać się nad samym sobą. Przecież przeżył, zaś jego zranienia nie były groźne. Z Masamune-sama też wszystko było w porządku, a to przecież najważniejsze. Nawet jeśli zawiódł, ulegając przeciwnikowi, to teraz musi po prostu zrobić co w jego mocy, by doprowadzić sprawę do końca. Nie może przerywać w pół drogi. Będzie szedł do Yonezawy choćby całą noc – ale w końcu zajdzie. Nic było innej opcji.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ktoś zbliża się do nich z naprzeciwka – jeden jeździec, oceniając po odgłosie. Zeszli na bok, żeby nie zostać stratowanymi w półmroku, bo lampa nie dawała wiele światła. Ach, może będą mogli go zapytać, czy daleko jeszcze do osady – nie żeby to jakoś zmieniało ich położenie, ale dobrze byłoby wiedzieć. Kagetsuna zmrużył oczy, usiłując wydobyć z mroku sylwetkę jeźdźca, jednak to oni zostali dostrzeżeni jako pierwsi.

– Kojūrō? Czy to ty?! – rozległ się znajomy głos, w którym tym razem pobrzmiewała nuta niepokoju. – Oczom nie wierzę! Bogowie mieli nas w opiece.

Munenobu zeskoczył z konia i wszedł w krąg światła. Kagetsuna poczuł, że ciężar spada mu z serca. Wyglądało na to, że szanse na powrót do domu jeszcze dzisiaj znacznie się zwiększyły.

– Munenobu-dono! Jakże się cieszę, że cię widzę! – zawołał.

– Jak… Co się z tobą działo? – zapytał samuraj, a potem potrząsnął głową, aż zafalowały jego długie włosy. – Ach, to nie miejsce i czas na to. Opowiesz wszystko później. Musimy wracać do Yonezawa-jō – zadecydował, podchodząc bliżej i prowadząc swojego wierzchowca, a potem spojrzał na kobietę.

– Munenobu-dono, to jest Katsue-dono, itako, która mi pomogła. – Kagetsuna wskazał na swoją towarzyszkę, która niezgrabnie skłoniła się wojownikowi. – Szliśmy do wioski, kiedy zrobiło się ciemno.

– To już niedaleko, ale… – Munenobu zawahał się.

– Ja mogę wrócić do domu – zaproponowała Katsue, kiedy spojrzeli na nią zafrasowani. – Znam ten las jak własne podwórko.

– To zbyt niebezpieczne – odpowiedzieli jednocześnie.

Munenobu uśmiechnął się.

– Do wioski już bardzo blisko – powtórzył. – Nie ma sensu, byś wracała po nocy. Kojūrō, ujdziesz jeszcze kawałek? Twoje zranienia nie wyglądają bardzo poważnie…

– Nic mi nie jest – uspokoił go szybko Kagetsuna. – Mogę iść, jeśli tylko będę się mógł przytrzymać konia.

– W takim razie…

Munenobu bez ostrzeżenia pochwycił staruszkę i posadził w siodle. Katsue pisnęła, ale już było po wszystkim. Miała na tyle przytomności, by nie wypuścić lampy, choć gest samuraja musiał ją zaskoczyć.

– Trzymaj się łęku – powiedział Munenobu.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli ty weźmiesz światło – odparła, podając mu latarnię.

– Racja – zgodził się, a potem obejrzał na Kagetsunę, który złapał się strzemienia. – To ruszamy.

Kagetsuna kiwnął głową. Świadomość, że za chwilę znajdzie się w wiosce – jak również to, że był przy nim Munenobu – dodawała mu sił. Mógł też swobodnie oprzeć ciężar ciała na koniu, znacznie mocniejszym niż stara kobieta. Był bezpieczny i wszystko już będzie dobrze. Las wokół nich był mroczny, jednak teraz ciemność ta wydawała się znacznie bardziej przyjazna niż jeszcze chwilę temu. Odezwały się wieczorne ptaki, dobiegało granie świerszczy. Powietrze wciąż było ciepłe i pachniało lasem. Kagetsuna próbował się uspokoić i skupić na pozytywach.

– Munenobu-dono, co tu w ogóle robisz? – zapytał, choć tak naprawdę chciał się dowiedzieć czegoś innego.

– Wróciliśmy ci na pomoc – padła odpowiedź. – Kiedy upewniliśmy się, że nas nie dogonią, rozdzieliliśmy się. Tsunamoto pojechał z Bontenmaru-sama do zamku i obiecał przysłać oddział, a ja wróciłem tutaj. Wiedzieliśmy przecież, że jesteś ranny… – Samuraj odwrócił się i popatrzył na Kagetsunę poważnie. – Wybacz, że cię zostawiliśmy – powiedział i było widać, że naprawdę tak myśli.

Munenobu rzadko bywał sfrustrowany, więc tym większe wrażenie jego postawa robiła teraz – musiał bardzo wyrzucać sobie pozostawienie towarzysza na pastwę zbójców. Kagetsuna potrząsnął lekko głową.

– Liczyło się tylko bezpieczeństwo Bontenmaru-sama – odparł spokojnie, stwierdzając oczywistość. Zawsze liczył się tylko Bontenmaru. – Nie mam do was żalu.

Munenobu wciąż patrzył na niego ze zmarszczonym czołem, a potem odwrócił się i wznowił krok.

– Mimo wszystko czuję się podle. Tsunamoto też – dodał. – To się w ogóle nie powinno było zdarzyć i…

– Munenobu-dono – Kagetsuna wiedział, że postępuje niegrzecznie, przerywając starszemu samurajowi, jednak zdawało się, że ów zamierza pogrążać się w samooskarżeniach, zamiast przejść do ważniejszych rzeczy. Nie mógł dłużej pozostawać w niepewności. – Munenobu-dono, czy z Bontenmaru-sama wszystko w porządku?

– Oczywiście – padła szybka odpowiedź. – Jest tylko trochę… No, martwi się o ciebie.

Ciepło wypełniło serce Kagetsuny na te słowa.

– Musimy szybko wracać – stwierdził. Nie chciał niepokoić chłopca bardziej, niż już to zrobił. – Nic mi nie jest – dodał, jakby chciał o tym zapewnić.

Munenobu zerknął na niego przez ramię, a potem ponownie popatrzył na drogę.

– Co się w ogóle wydarzyło? – zapytał. – Kiedy wróciłem na miejsce, nie było po was śladu… Mam na myśli ciebie oraz tych bandytów. Zostały tylko ciała zabitych.

– Ciała? – zdziwił się Kagetsuna. – Żadnych nie widziałem, myślałem, że zabrali je ze sobą.

– Przenieśliśmy je bliżej wsi, żeby się im przyjrzeć, ale na próżno – wyjaśnił Munenobu. – Nie znaleźliśmy przy nich nic, co dostarczyłoby nam jakichkolwiek informacji. Ubrani byli jak nędzarze, a ich broń z pewnością widziała lepsze czasy. Górscy rozbójnicy, nie ma co do tego wątpliwości. Ale opowiadaj, Kojūrō, jak się uratowałeś?

– Według Katsue-dono spierali się, czy powinni mnie zabić czy nie – odparł Kagetsuna sucho. Chyba jeszcze do niego nie dotarło, jak bliski był śmierci. – Ktoś jednak rozpoznał mon Date i uznali, że lepiej będzie dla nich, jeśli zostawią mnie przy życiu. Nawet zanieśli mnie do Katsue-dono, uważasz, żeby opatrzyła moje rany i zajęła się mną – dodał z ironią.

– Lepiej dla nich? Och, bardzo w to wątpię – stwierdził Munenobu chłodno. – Podejrzewam, że w Yonezawa-jō nie ma w tej chwili jednej duszy, która nie chciałaby ich oskórować. Miałeś prawdziwe szczęście, Kojūrō. Byliśmy bardzo nieostrożni, dając się tak zaskoczyć. Ale kto mógł się spodziewać napaści tak blisko zamku? Czy w ogóle wiadomo, kto to był? Katsue-dono? – zwrócił się do kobiety.

– Nie znam ich. Nigdy wcześniej też o nich nie słyszałam – powtórzyła to, co wcześniej mówiła Kagetsunie. – To jest spokojna okolica, dzięki Terumune-sama. Musieli przyjść zza wschodniej granicy. Możliwe, że tam też uciekli z powrotem. Jeśli sobie życzycie, mogę tej nocy zapytać bogów, kim dokładnie są. Miejmy nadzieję, że nie postawią tutaj więcej nogi – dodała z naciskiem. – Będę o to prosić bogów.

– Podejrzewam, że Terumune-sama zostawi tutaj oddział, tak na wszelki wypadek – uspokoił ją samuraj z roztargnieniem, jakby coś innego zaprzątało mu myśl. – Ale, Kojūrō… Dlaczego nie mogliśmy cię znaleźć? Przeszukałem tamtą okolicę dokładnie. Byłem pewny, że zabrali cię ze sobą…

– Katsue-dono mieszka na uboczu – pospieszył z wyjaśnieniem Kagetsuna. – Ścieżka jest prawie niewidoczna w zaroślach. Dobrze mówię, Katsue-dono?

– Mhm – mruknęła kobieta, zaciskając palce na łęku.

Z pewnością rzadko zdarzało się jej dosiadać konia, a już na pewno nie robiła tego w ostatnich latach. Wydawała się bardzo drobna i krucha i Kagetsuna pomyślał, że okrucieństwem z jego strony było narażać ją na tak męczącą wyprawę. Co prawda ona sama to zaproponowała, ale mógł był przecież zaprotestować… Chociaż wówczas nie miałby szans dostać się do osady… Tyle że we dwójkę też daleko nie dotarli.

– Munenobu-dono, cieszę się, że nas znalazłeś – powiedział z wdzięcznością. – Nie wiem, co by się stało, gdybyś tędy akurat nie przejeżdżał.

– Spędzilibyśmy noc w lesie, ot co – dobiegło od strony Katsue, a tym razem w jej głosie zabrzmiała irytacja.

Munenobu zerknął na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a potem popatrzył na Kagetsunę, zanim znów spojrzał przed siebie.

– Nie dawało mi to spokoju. Chciałem jeszcze raz tam pojechać, choć już się ściemniało. Chyba bym oszalał, gdybym miał spędzić noc w tej wiosce i martwić się o ciebie – odparł z szokującą szczerością. – Ach, jesteśmy.

Wyszli z lasu między pola i rzeczywiście – nieopodal przed sobą dostrzegli światła domostw oraz ognisk.

– Heeej! Znalazłem Katakurę-dono! – zawołał Munenobu do żołnierzy, którzy podnieśli głowy znad ognia.

W wiosce zrobiło się małe zamieszanie, kiedy także mieszkańcy – mimo późnej pory – wylegli z domów, by popatrzeć. Choć do miasta daimyō nie było daleko, to przecież nie co dzień zdarzało się, by panowie z zamku zjawiali się w ich skromnych progach – nawet jeśli okoliczności były tak nieprzyjemne.

Munenobu wszedł na plac, a potem pomógł staruszce zejść z wierzchowca.

– Katsue! – rozległ się zdziwiony męski głos.

– Dobry wieczór, sołtysie – odparła z uśmiechem Katsue, która najwyraźniej odzyskała pewność siebie, kiedy tylko poczuła ziemię pod nogami. Nie wydawała się niezadowolona z takiej atencji. – Mam nadzieję, że znajdzie się dla mnie miejsce na jedną noc, bo mili samuraje koniecznie chcieli mnie tu przywieźć.

– Ciocia? – Kobieta w średnim wieku przecisnęła się przez tłum. – Co ciocia robi z tymi ludźmi?

– Kiedy mówisz to takim tonem, Akane, brzmi to niemal nieprzyzwoicie – odcięła się staruszka, co wywołało chichoty wśród zgromadzonych.

– Katsue-dono bardzo mi pomogła – wtrącił Kagetsuna. – Raz jeszcze dziękuję – zwrócił się do kobiety, która witała się z siostrzenicą. – Odwdzięczę się.

– Już mówiłam, że nic mi nie potrzeba – odmruknęła, choć miał wrażenie, że sprawił jej radość.

– Nie będziemy zwlekać, tylko jedziemy prosto do Yonezawa-jō – zarządził Munenobu, kiedy już wydał dyspozycję żołnierzom. – Konia dla Katakury-dono.

Przyprowadzono mu zupełnie obcego wierzchowca i Kagetsuna znów zafrasował się o Kasztana. Przez cały ten czas nie poświęcił mu wiele myśli i teraz czuł wstyd. Koncentrował się na Bontenmaru, a zapomniał o swoim czworonożnym przyjacielu.

– Munenobu-dono – zapytał cicho, wspinając się na siodło. – Co się stało z… moim koniem?

– Co? – Samuraj odwrócił się do niego z grzbietu własnego rumaka. – Ach, Kasztan. Pobiegł za nami. Tsunamoto zabrał go do zamku.

Ulga, którą poczuł Kagetsuna, była nie do opisania. Kiedy już kłusowali w stronę Yonezawy – na przedzie jechał jeden z żołnierzy z latarnią, oświetlając drogę – Kagetsuna pomyślał, że naprawdę miał szczęście. Ta wycieczka mogła się skończyć znacznie gorzej, jednak nikomu nic się nie stało. Nikomu. Będzie musiał zapamiętać ten dzień i to poczucie ulgi, które napełniało go dzisiaj raz po raz. Od tej pory jednak nie powinien już więcej kusić losu.

___

[1] Nazywam głównego bohatera jego wcześniejszym imieniem (w chwili, gdy rozgrywa się akcja, nosił już oficjalnie imię Kojūrō), ponieważ azana (字), dorosłe imię nadawane podczas ceremonii wejścia w dorosłość (genpuku), jest używane przez innych ludzi, natomiast w odniesieniu do samej siebie dana osoba używa swojego pierwszego imienia. Podobnie rzecz ma się z Bontenmaru / Masamune, choć w tym wypadku chłopiec jeszcze genpuku nie przeszedł.

[2] Katana – długi miecz; wakizashi – krótki miecz; samuraje nosili je w parze.

[3] Daimyō – władca feudalny w Japonii. Niekiedy tytuł ten tłumaczy się jako „książę”.

[4] Hōsō – ospa lub odra. Dawniej Japończycy uważali te choroby za dzieło jednego i tego samego demona (hōsōgami).

[5] Benibana, krokosz barwierski – uprawiana w prowincji Dewa (której teren częściowo obejmuje obecną prefekturę Yamagata) roślina, z której kwiatów wykonuje się barwnik do tkanin i kosmetyków.

[6] Mon – herb rodowy.

[7] Ri – dawna jednostka odległości; 1 ri wynosi ok. 4 km.

Powrót do domu

Kiedy wjechali na dziedziniec zamku, nad Yonezawą wschodził księżyc. Stajenni zajęli się ich końmi. W pałacu nikt jeszcze nie spał i Kagetsuna powitał to z mieszanymi uczuciami. Nie lubił być w centrum uwagi, a obawiał się, że tak właśnie się stanie. Na szczęście Munenobu poprowadził go prosto do nadwornego lekarza, nie zważając na pytania, które padały ze wszech stron od zgromadzonych na placu ludzi.

– Muszę złożyć raport Terumune-sama – oznajmił głośno, by uspokoić wzburzony tłumek, a potem odwrócił się do Tsunamoto, który zjawił się przy nich.

– Dobrze cię widzieć, Kojūrō – powiedział wysoki samuraj i choć jego twarz jak zawsze nie wyrażała żadnych emocji, Kagetsuna wiedział, że może ufać w szczerość jego słów.

Z Munenobu przed sobą i Tsunamoto za plecami czuł się znacznie pewniej, krocząc przez korytarze zamku. Wciąż śledziło go wiele par oczu, jednak już nie zwracał na nie uwagi. Tak naprawdę nie musiał się przecież nikomu tłumaczyć, tylko daimyō i Bontenmaru.

– Nie powinniśmy iść do Terumune-sama? – zapytał swoich towarzyszy.

– Najpierw niech obejrzy cię sensei. Jestem pewien, że Terumune-sama też uważa za priorytet twoje zdrowie – odparł Munenobu, nie zwalniając kroku.

Kagetsuna stłumił westchnienie. Miał nadzieję, że dzięki daimyō uda mu się zobaczyć z Bontenmaru… A tak chłopiec pewnie pójdzie spać – albo już poszedł. Trudno, spotkają się rano. Wiedział przecież, że jego władca jest bezpieczny – nic innego nie miało znaczenia.

W pracowni nadwornego lekarza Yonezawa-jō było jasno od licznych lamp, a on sam wyglądał, jakby w ogóle nie zamierzał udawać się na spoczynek. Kagetsuna został przywitany ciepło.