Chwile, które nigdy się nie wydarzą - Klaudia Muniak - ebook + książka

Chwile, które nigdy się nie wydarzą ebook

Muniak Klaudia

4,0

Opis

Znasz to uczucie, gdy praca jest twoją pasją i poświęcasz jej całą siebie? Gdy przedkładasz nad nią wszystko inne, tracąc z oczu szansę na pełnię szczęścia?

 

Londyn – miasto tysiąca herbaciarni, światowej sławy muzeów i wielkich możliwości. Miejsce, gdzie najbardziej wygórowane ambicje stają się rzeczywistością. To tutaj od kilku lat mieszka Anita i spełnia się jako biotechnolożka. Uwielbia swoją pracę w laboratorium i z przyjemnością spędza w nim  długie nadgodziny, aż do dnia, kiedy na jej drodze staje Róża – Polka, której wynajęła pokój w swoim mieszkaniu. Od tamtej chwili do Anity powoli zaczyna docierać, że pomimo sukcesu zawodowego, nie jest w pełni szczęśliwa.

 

Anita decyduje się ograniczyć pracę, aby móc bardziej skupić się na życiu prywatnym. Zaczyna spędzać więcej czasu z Różą, odnawia kontakt z Harper – dawną koleżanką z pracy i otwiera się na znajomość z Danielem – sąsiadem, który od dawna jest nią zainteresowany. A kiedy wszystko pozornie zaczyna się układać, dziewczyna znów otrzymuje… niepozorną przesyłkę. Jej pojawienie się to pierwszy krok do tego, aby wywrócić życie Anity do góry nogami.

 

Przejdź się londyńskimi ulicami, odwiedź zabytki znane z pocztówek i przejrzyj się w szklanych fasadach drapaczy chmur, delektując się świeżutkim scone’em  – innymi słowy poczuj rytm wielkiego miasta bez wychodzenia z domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (61 ocen)
23
22
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
VESSANYI

Z braku laku…

Końcówka rozczarowuje..
00
magdaglowienka

Dobrze spędzony czas

naprawdę nie takiej historii się spodziewałam. jestem mile zaskoczona
00
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Chwile, które nigdy się nie wydarzą to druga część sagi londyńskiej, czyli obyczajowej odsłony Klaudii Muniak. To seria książek pokazująca prawdziwe życie, bez cukierkowej wersji, tak aby każda z nas mogła poczuć się jak jedna z bohaterek. Bo to podobno życie pisze najciekawsze i wyjątkowe scenariusze. Zacznij żyć. Anita jest pracoholiczką, to jej ucieczka od przeszłości i niezałatwionych spraw. Postanawia zwolnić, zadbać o własne życie, relacje z innymi. To gorzka nauka spędzania wolnego czasu i nieskupiania się na badaniach naukowych. Wolna głowa sprawia, że coraz częściej wracają wspomnienia oraz pragnienia, których Anita bała się zawsze nazwać. Walka o własne szczęście szybko okazuje się wyjątkowo trudna, a główna bohaterka nie raz i nie dwa będzie musiała zmierzyć się z demonami przeszłości, otrzymując tajemniczą przesyłkę. Jakie sekrety skrywa Anita? Czy znajdzie swoją drogę do szczęścia? „Ten widok dławi mnie w gardle, ucieleśnia wszystko to, czego nie będzie mi dane przeżyć. ...
00
Zaczytanakas89

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z lepszych jakie ostatnio czytalam
00

Popularność




Copyright © 2022 by Klaudia Kloc-Muniak. All Rights Reserved.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Published by Agreement with Book/lab Literary Agency, Poland

www.literatura.com.pl

Redaktor prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Magdalena Owczarzak, Damian Pawłowski

Skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Konwersja do e-booka: Wojciech Bryda / WB Design

Opracowanie mapy: Izabella Lachowicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografie na okładce: © Natalia_Grabovskaya/Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67324-06-9

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Naszej księżniczce

Spis treści

Prolog

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

12.

13.

14.

15.

16.

17.

18.

19.

20.

21.

22.

23.

24.

25.

26.

27.

28.

29.

30.

31.

32.

33.

34.

35.

36.

37.

38.

39.

40.

41.

42.

43.

44.

45.

Epilog

Prolog

Budzę się nagle, dookoła panuje ciemność, więc musi być środek nocy. Mimo to jestem pobudzona, jakbym właśnie wypiła filiżankę mocnego espresso. Oczy mam szeroko otwarte, a serce w szaleńczym tempie pompuje krew do moich narządów. Aż łupie mnie w głowie od jej ciśnienia. Nie do końca wiem, co mnie wyrwało ze snu. Na zewnątrz pada, słyszę krople deszczu rozbijające się o parapet. Może nadciąga kolejna z nawałnic, które ostatnio nawiedzają miasto z niespotykaną do tej pory częstotliwością. Gwałtowność pogody to jeden z namacalnych dowodów zmian klimatycznych, przerażają mnie artykuły wysuwające wnioski, że to zwiastun nieuchronnej klęski planety, na której żyjemy.

Deszcz jednak się nie nasila, nie słyszę też wzmożonych podmuchów wiatru, więc to raczej nie aura za oknem mnie zbudziła. Przekręcam się na drugi bok, ale sen nie przychodzi. Zamiast błogiego spokoju w mojej głowie pojawiają się nowe myśli. Wirują po niej chaotycznie. Zaciskam mocniej powieki, nie chcę ulec żadnej z nich. Namolnie jednak wwiercają mi się głębiej w czaszkę. Powinnam była wysłać tego maila.

Wiadomość od szefa przyszła wczoraj dwie minuty po szesnastej. Zgodnie z nowymi założeniami nie odpowiedziałam na nią. Zostawiłam ją na kolejny dzień.

Sięgam po leżącą na stoliku nocnym komórkę i sprawdzam godzinę. Jest druga piętnaście, więc właściwie już nastało jutro. Odkładam telefon, usiłując wybić sobie z głowy pomysł, aby odpalić laptopa. Powtarzam sobie, że Richard i tak odczyta mojego maila nie wcześniej niż o dziesiątej rano, nie zwykł zaczynać pracy przed tą godziną.

Układam się wygodniej, ale mój umysł jest tak rozbudzony, że nie zamierza poddać się mojej woli. Mnoży problemy, akurat teraz, w środku nocy, chce analizować, czy nie popełniłam błędu. Prycham pod nosem, bo w moim przypadku ograniczenie pracy jest niekwestionowanym przymusem. Jestem pracoholiczką. Długo nie zdawałam sobie z tego sprawy. Więcej, w nadgodzinach i dodatkowych projektach widziałam swoją drogę, swoje światełko w tunelu, które miało zapewnić mi ucieczkę przed dawnym życiem. Tak się nie stało. Bo niezałatwione sprawy nigdy same nie znikają, nie da się ich też przykryć pracą, zabieganiem, brakiem czasu. One zawsze pozostają i cierpliwie czekają na moment, kiedy będą mogły nas pożreć.

Uzmysłowiłam sobie to w pełni. I wiem, że chcę przestać. Ale to trudne. Zrywanie z utartymi schematami zawsze jest skomplikowane. Wolałabym teraz odpisać na tego pieprzonego maila i ze spokojną głową wrócić do spania. Tyle że to rozwiązanie doraźne, nakarmienie wygłodniałego potwora. Teraz już wiem, jak czują się ludzie walczący z nałogiem.

Kiedy już myślę, że nie uda mi się zasnąć, powieki wreszcie robią się ciężkie i opadają, zanim mój rozgorączkowany umysł zdąży się zbuntować. Noc okazuje się jednak długa i niespokojna. Budzę się jeszcze kilka razy, zwykle przerażona wizją, że nie wywiązałam się z obowiązków służbowych. Czasem jednak myślę także… o nim. O tym, czego nas pozbawiono, i o tym, czego już nigdy nie zrobimy razem.

1.

Przeglądam poranną gazetę, popijając kawę. Sama nie wiem, dlaczego ją kupiłam, wszystkie zawarte w niej informacje z łatwością znajdę przecież w internecie. Mogę nawet odpalić jej elektroniczną wersję w smartfonie. Zobaczyłam ją jednak w pobliskim sklepie, do którego tuż po przebudzeniu wyskoczyłam, aby kupić mleko, i wydawała mi się warta nabycia. Omamiła mnie złudzeniem, że skutecznie wypełni mój poranek. Tymczasem z każdą kolejną stroną czuję się coraz bardziej rozczarowana zakupem. Z trudem docieram do końca i właściwie nie czytając żadnego artykułu, odkładam ją na bok. Wreszcie wybiła ósma. A to oznacza, że bez najmniejszych wyrzutów sumienia mogę sięgnąć po laptopa.

Loguję się i od razu otwieram skrzyknę mailową. Mam kilka nieodczytanych wiadomości. Czuję coś na kształt satysfakcji, bo wczoraj po południu do nich nie zajrzałam. Zauważam, że ostatnia z nich przyszła grubo po dwudziestej drugiej, w normalnych okolicznościach zajęłabym się nią jeszcze poprzedniego dnia. W pierwszej kolejności zabieram się jednak do maila od Richarda, to jego treść najbardziej rozpala moje poczucie obowiązku.

Szef prosi o przesłanie sekwencji zaprojektowanych przeze mnie starterów do PCR-u. Biologia molekularna to mój konik, a reakcja łańcuchowa polimerazy, na której opiera się znaczna część technik stosowanych w tej dziedzinie, nie ma przede mną tajemnic. Richard doskonale o tym wie i to zwykle na moich barkach spoczywa zamawianie reagentów do tego typu analiz. Nawet jeśli nie dotyczą stricte prowadzonego przeze mnie projektu. Często zdarza się jednak, że jestem proszona o pomoc. Chętnie jej udzielam.

Przełączam się do chmury elektronicznej, gdzie przechowuję całą dokumentację. Jest naszpikowana folderami ułożonymi w skrupulatnym porządku. Odnajduję potrzebne mi sekwencje starterów i kopiuję je do skrzynki mailowej. Dołączam dodatkowe informacje: stężenie, potrzebna objętość, cena i nazwa firmy, która mogłaby się zająć syntezą wybranych przeze mnie odczynników. Nie są one dla mnie, gdyby tak było, Richarda nie interesowałyby takie szczegóły. To startery dla jednego z jego studentów.

Wysyłam wiadomość i już mam zabrać się do odczytania kolejnej, kiedy wreszcie dociera do mnie, że dziś… sobota. Zaciskam usta w wąską kreskę, wręcz nie dowierzając, że to się wydarzyło. Całą noc ze sobą walczyłam, a poległam zaraz o poranku. Szukam usprawiedliwienia. Jeszcze kilka tygodni temu sobota była dla mnie kolejnym dniem roboczym, trudno się tak od razu przestawić na inny schemat działania. Nic wielkiego się zatem nie stało. Wystarczy, że zamknę teraz komputer i odłożę go w jak najmniej widoczne miejsce, tak żeby dłużej już mnie nie kusił, i wszystko będzie w porządku. Tyle że wciąż siedzę przed ekranem z dłonią na myszce i toczę ze sobą zacięty bój. Trwa on i trwa.

Ale wreszcie zostawiam pozostałe wiadomości nieodczytane i zamykam laptopa. Podnoszę się z miejsca, podchodzę do kuchennego blatu i upycham komputer do jednej z szuflad. Wygrałam, ale wcale nie czuję się zwycięzcą.

Wracam do stołu i mój wzrok pada na ciągle leżącą na nim gazetę. Nie mam ochoty się do niej ponownie zabierać. Sięgam po kubek, ale nie znajduję w nim już ani kropli kawy. Wstawiam go więc do zlewu i kieruję się do łazienki.

Przeglądam się w lustrze, odrobinę dłuższą niż zwykle grzywkę zakładam za prawe ucho. Nie noszę w nim żadnego kolczyka, za to w drugim dynda kilka srebrnych koluszek. Reszta włosów jest bardzo krótka. Boki tuż za uszami noszę wygolone na zaledwie kilka milimetrów. To znaczy teraz są nieco dłuższe, bo od mojej ostatniej wizyty w salonie fryzjerskim minęło już trochę czasu. Przekręcam głowę w jedną i drugą stronę – zarosłam, niebawem muszę pomyśleć o strzyżeniu.

Porzuciłam moje długie włosy dawno temu. Zainspirowała mnie Miley Cyrus. Nie jestem fanką twórczości amerykańskiej artystki, ale zakochałam się w jej krótkich włosach od pierwszego wejrzenia. Bardzo polubiłam tę chłopięcą fryzurę. Moja blond czupryna układa się niemal sama, należę do tych kobiet, którym krótkie włosy zwyczajnie pasują.

Robię makijaż, nie za mocny. Wygładzam jedynie cerę kremem BB i podkreślam oczy. Czarny tusz do rzęs nadaje głębię moim szarym tęczówkom, dzięki niemu nabierają niebieskawego odcienia. Szczotkuję jeszcze brwi, a potem wracam do kuchni bez żadnego konkretnego celu. Dochodzę do wniosku, że potrzebuję drugiej kawy. Włączam ekspres, zastanawiając się, czym wypełnię sobie dzisiejszy dzień. Muszę coś wymyślić, żeby nie zwariować.

Wczoraj planowałam, że po prostu spędzę go leniwie w mieszkaniu, ale już wiem, że to nie wypali. Może gdybym miała się do kogo odezwać, byłoby inaczej. Wprawdzie nie mieszkam sama, ale na współlokatorkę nie mam co liczyć. Nie dogadujemy się z Moniką. Zresztą dziewczyna najczęściej pracuje właśnie pod koniec tygodnia.

Parząc kawę, próbuję sobie przypomnieć, kiedy sama miałam ostatnio wolny weekend. Zwykle mój grafik obejmował sześć dni roboczych, od poniedziałku do soboty. Zdarzało mi się też odwiedzać laboratoria w niedzielę. Właściwie to zdarzały mi się niedziele, kiedy ich nie odwiedzałam. Pracuję na uniwersytecie Queen Mary we wschodnim Londynie, jednocześnie jestem zatrudniona w firmie biotechnologicznej, która działa przy uczelni.

Rozglądam się po mieszkaniu z kubkiem świeżej kawy w ręku. Z poruszeniem stwierdzam, że ono także kojarzy mi się z… pracą. Do tej pory niemal każdy wieczór spędzałam przed komputerem, nadrabiając zaległości, których w rzeczywistości nigdy nie miałam. Tak naprawdę wykonując zadania spoza zakresu swoich obowiązków, wyświadczając dziesiątki przysług i będąc na każde zawołanie Richarda. Często zdarzało mi się także zabierać papierkową robotę do domu i przesiadywać nad nią do późnych godzin nocnych. W efekcie teraz moje cztery ściany wcale nie pomagają mi się odciąć od pracy, którą wreszcie zdecydowałam się ograniczyć.

To nie jest tak, że nie czerpałam z niej satysfakcji. Przeciwnie – zawsze była dla mnie źródłem zadowolenia i poczucia samorealizacji. Chyba właśnie dlatego wpadłam w jej niebezpieczne sidła, uzależniłam się od niej. Dawała mi złudne przekonanie, że rzucając się w jej wir, rozwiązuję swoje problemy, gdy tak naprawdę jedynie chowałam je pod ładną zasłoną. Czasem pod nią zaglądałam i zawsze byłam przerażona tym, co tam widziałam. Szybko zaciągałam ją z powrotem. Jednocześnie im dłużej trzymałam swoje problemy w ukryciu, tym bardziej bałam się rzeczywiście z nimi rozprawić. Chyba nawet o tym nie myślałam. Wolałam udawać, że mam wszystko, czego mi trzeba – stabilną, spełniającą moje oczekiwania zawodowe pracę, do tego dobrze płatną. Dopiero kiedy poznałam Różę, dotarło do mnie, że się oszukuję. Wtedy też po raz pierwszy poczułam fizyczne zmęczenie prowadzonym przeze mnie trybem życia.

Sięgam po komórkę, aby zadzwonić właśnie do Róży. Zjawiła się w Londynie w zeszłym roku. Już kiedy stanęła w progu mojego mieszkania, poczułam do niej jakąś niezrozumiałą sympatię. Nie znałam jej, a opowieści o kursach językowych, które rzekomo przywiodły ją do Anglii, wcale mnie nie przekonywały, ale jednak wzbudziła we mnie coś, co kazało mi wynająć jej pokój. Nie potrzebowałam wtedy lokatorki, pracowałam tak dużo, że z łatwością starczało mi na bieżące życie i opłaty, w tym na spłatę kredytu hipotecznego. Ale jeden z pokoi stał pusty i żal było nie zrobić z niego użytku. Nieoczekiwanie zyskałam wtedy coś jeszcze, poczułam się bezpieczniej. Świadomość, że jednak nie wracam do pustego mieszkania, stała się czymś, z czego nie chciałam rezygnować. Choć szybko zorientowałam się, że wcale nie chodziło o obecność kogokolwiek, tylko właśnie tej tajemniczej dziewczyny, wynajmuję ten pokój do dziś.

Szybko znalazłyśmy z Różą wspólny język, niemniej nie obyło się bez napięć – do dziś nie wiem, co mi odbiło, aby zaraz na progu naszej znajomości czytać jej SMS-y i jeszcze na nie odpisywać! Zrzuciłam to na karb wypitego wtedy alkoholu, ale po czasie myślę, że to nic innego jak przeznaczenie. Gdybym tego nie zrobiła, możliwe, że nie spotkałaby się z chłopakiem z metra i tym samym rozminęła z człowiekiem, który z czułością otulił jej potłuczoną duszę własnym uczuciem. Myślę, że serce Róży wciąż niespokojnie łomocze, kiedy myśli o Emilu, ale dzięki trosce Łukasza przyjaciółka już się tak nie obija o twarde ściany codzienności. Mój los także nie skręciłby na ścieżkę, na której teraz jestem. To nasza stale zacieśniająca się przyjaźń otworzyła mi oczy. Pokazała, że nawet największe trudności można pokonać, że jednak lepszym wyjściem jest stanąć z nimi twarzą w twarz, niż konsekwentnie unikać konfrontacji.

– Cześć, Anit! – wita mnie Róża.

Mimowolnie uśmiecham się pod nosem na dźwięk używanego przez nią skrótu. Ciągle się do niego przyzwyczajam. Choć mieszkam w Londynie od kilku dobrych lat, nikt wcześniej się tak do mnie nie zwracał, nawet Anglicy mówią do mnie po prostu Anita. Róża przejęła tę niecodzienną manierę od Łukasza, który nie tylko skraca imiona na potęgę, ale także lubi używać ich angielskich odpowiedników.

– Fajnie, że dzwonisz! Sama miałam się dziś do ciebie odezwać. Wiesz, że za cztery tygodnie Ed Sheeran gra w O2 Arenie?

– A tak, coś tam obiło mi się o uszy – odpowiadam.

– Mam bilety na koncert!!! – wykrzykuje podekscytowana.

– Ooo, a skąd? Z tego, co wiem, takie wejściówki rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, nie sądziłam, że jeszcze są dostępne.

– Bo pewnie nie są – oznajmia Róża tym samym rozgorączkowanym tonem. – Ale kolega z kancelarii Łukasza właśnie rozstał się z dziewczyną, a mieli iść na ten koncert razem… Nie żeby było mi z tego powodu wesoło, ale Paul oddał Łukaszowi bilety na ten koncert! No i mamy to!

– Serio?! – Sama zaczynam się ekscytować. Fanką Eda Sheerana też nie jestem, ale muszę przyznać, że kilka piosenek ma naprawdę dobrych, a koncert w O2 Arenie musi być świetnym wydarzeniem.

– Tak! – piszczy Róża. – Idziesz z nami, prawda?

– To ile masz tych biletów?

– Aż cztery!

– Wow, ale super!

– Prawda? Zapisz sobie datę w kalendarzu już dziś, ustaw przypomnienie i koniecznie załatw wolne, najlepiej od razu!

Róża nie ma pojęcia, że ograniczyłam aktywność zawodową, jeszcze jej o tym nie powiedziałam. Chyba przede wszystkim dlatego, że nie wiem, jak tę decyzję wiarygodnie uargumentować. Zupełnie jakby chroniczne zmęczenie pracą ponad miarę było niewystarczającym powodem do tego, by o siebie zadbać. Zwyczajnie nie chcę się przyznać, że wpadłam w sidła pracoholizmu, i to po same uszy.

– Musimy tam pójść! – emocjonuje się dalej Róża. – Łukasz też już nie może się doczekać.

– A kto idzie jako czwarty?

– No właśnie! Pomyśleliśmy z Łukaszem, że może ty byś chciała kogoś zabrać?

– Ja? Niby kogo?

– No nie wiem… Może jakiegoś kolegę z pracy?

– Daj spokój – prycham z rozbawieniem.

– Może być koleżanka.

– A wy nie macie kogo zabrać?

– Pewnie ktoś by się znalazł, fajny event się szykuje. Ale stwierdziliśmy, że podarujemy te bilety tobie, więc możesz zabrać, kogo zechcesz.

– A kto pokrywa ich koszt? – Dzielę się refleksją, która nagle wpada mi do głowy.

– Paul nie chciał od Łukasza za te bilety ani pensa. Przykra sprawa, ale jest tak rozgoryczony, że rzucił mu je na biurko i powiedział, żeby je sobie wziął. A jak ich nie chce, to niech wyrzuci do kosza. Łukasz obiecał, że w ramach rekompensaty zabierze kolegę na jakiś porządny lunch.

– Aha – mruczę w zamyśleniu. Jakaś część mnie chce wiedzieć, co się wydarzyło. Nie znam Paula, ale gdy w głowie próbuję ocenić zachowanie, które opisuje Róża, dochodzę do wniosku, że dla chłopaka musiało to być bardzo trudne, niemal traumatyczne doświadczenie. Wzdycham bezgłośnie na myśl o brutalności tego świata.

– Więc możesz zabrać, kogo tylko zechcesz – powtarza Róża.

– Dobrze, pomyślę o tym – obiecuję, lecz w gruncie rzeczy nie mam pojęcia, komu mogłabym zaproponować podobną atrakcję. Z goryczą uświadamiam sobie, że praca tak bardzo mnie pochłonęła, że nie mam tutaj, w Londynie, żadnego życia towarzyskiego. Pojawienie się Róży w moim mieszkaniu wydaje mi się w tej chwili podwójnym darem od losu.

– A poza tym co słychać? – dopytuje przyjaciółka.

– Właściwie to dzwoniłam, aby zapytać, czy nie masz ochoty się spotkać? Choćby na kawę.

– O chętnie! Kiedy?

– Hmm… może… dziś?

– Dziś? – dziwi się Róża.

– Za godzinę, dwie? – proponuję.

Na linii zapada cisza.

– Hej, Róża jesteś tam? – pytam, kiedy milczenie się przedłuża.

– Tak, tak, jestem, tylko…

– Mam dziś wolne – rzucam.

– Naprawdę? – Ton przyjaciółki jest przesiąknięty takim niedowierzaniem, że aż muszę się roześmiać.

– Tak, naprawdę – potwierdzam.

– Cóż, jestem zaskoczona, ale bardzo się cieszę! – wykrzykuje radośnie, po czym dodaje już bardziej stonowanym głosem: – Mam nadzieję, że wszystko w porządku, co…?

– No pewnie, że tak. Po prostu mam dzień wolny i pomyślałam, że do ciebie wpadnę.

– Zapraszam! – Róża na nowo reaguje wesołością, od której robi mi się cieplej na sercu.

– Nie będę ci przeszkadzać? – upewniam się jeszcze, bo wiem, że ta ambitna dziewczyna się nie obija.

Przyjaciółka podjęła pracę w firmie farmaceutycznej, swoją drogą jest ona zaprzyjaźniona z tą, w której sama pracuję. Po tym, jak Róża zdecydowała się zostać w Londynie na dłużej, potrzebowała jakiegoś zatrudnienia. Nie chciałam, aby traciła czas na pracę niezwiązaną z jej wykształceniem, i podpytałam Richarda, czy nie słyszał o jakiejś posadzie dla biotechnolożki. Ograniczeniem był język, który dziewczyna musiała podszkolić, ale udało nam się znaleźć ciekawe stanowisko. Przypadło ono do gustu mojej przyjaciółce bardziej, niż początkowo sądziłam, bo kiedy tylko nabrała płynności językowej, przeskoczyła na etat laborantki i pracuje tam do dziś. Wiem, że zdarza jej się poświęcać swój wolny czas projektom badawczym – to dość specyficzna przypadłość naukowców. W głównej mierze dzieje się tak dlatego, że praca badawcza wymaga elastyczności, w tej profesji po prostu nie da się pracować standardowych ośmiu godzin, i to jeszcze o stałych porach dnia. Ale naukowcy to przede wszystkim pasjonaci i zwyczajowo chętnie zostają w pracy po godzinach.

Róża przypomina mi mnie samą, kiedy stawiałam swoje pierwsze kroki w Londynie. Tyle że w przeciwieństwie do mnie wydaje się znać granice, których nie należy przekraczać, nawet jeśli dąży się do osiągnięcia sukcesu zawodowego.

– Nie, przecież mamy weekend – oznajmia przyjaciółka, jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń. Czuję ukłucie żalu, że dla mnie ta granica przestała istnieć. – A poza tym dawno się już nie widziałyśmy! Miałaś wpaść w zeszły weekend, pamiętasz?

– Coś mi wtedy wypadło – wzdycham i nie chcąc, aby Róża skomentowała to odwiecznym: „Jak zwykle”, mówię: – W takim razie będę u ciebie za jakieś dwie godzinki.

– Fantastycznie! Czekam!

Rozłączam się, zadowolona, że przyjaciółka znalazła dla mnie czas, i ponownie rozglądam się po mieszkaniu. Wydaje mi się osobliwie puste i obce, mimo że mieszkam w nim już kilka lat i dzielę je z Moniką. Nagle okazuje się, że czegoś mi w nim brakuje. Dopiero po chwili orientuję się, że wcale nie nagle. Że zawsze w nim tego brakowało, tylko nie chciałam tego widzieć.

2.

Wychodzę z mieszkania kilka minut po dziewiątej. Mam na sobie szorty i popielaty T-shirt z białym napisem Metallica. Zapowiada się kolejny bardzo ciepły dzień. Lato na Wyspach jest do bólu irytujące: albo leje jak z cebra, albo słońce przygrzewa tak mocno, że trudno normalnie funkcjonować. Fale upałów, które zwykle pojawiają się w lipcu, jeszcze nie nadeszły, ale zdążyłam się już nabawić niewielkiego oparzenia słonecznego na przedramieniu, kiedy skuszona pierwszym gorącym dniem usiadłam na balkonie, aby dla odmiany popracować przy laptopie na świeżym powietrzu.

Winda stoi akurat na moim piętrze, ale z niej nie korzystam. Trzecia kondygnacja to znowu nie tak wysoko, więc podobnie jak każdego ranka kieruję się w stronę klatki schodowej. Jest oddzielona od korytarza, przechodzę przez wahadłowe drzwi.

Na wysokości drugiego piętra słyszę odgłos kroków, najwyraźniej ktoś jeszcze postanowił skorzystać ze schodów. Dźwięk jest tłumiony przez grafitową wykładzinę, którą wyłożone są stopnie, ale ewidentnie pochodzi z góry.

– Cześć, Anita! – rozlega się za mną dokładnie w tym samym momencie, kiedy zerkam przez ramię, aby sprawdzić, kto za mną podąża. – Fajnie cię widzieć. Jak się masz? – pyta Daniel miękką angielszczyzną z typowo brytyjskim akcentem.

To sąsiad z piętra tuż nade mną. Rysy jego twarzy sugerują, że ma wschodnie korzenie, a jeśli nic nie pomieszałam, to jego matka jest Litwinką. Wiem natomiast, że urodził się w Anglii i tutaj chodził do szkoły. Stąd pewnie brak twardej wschodniej naleciałości w jego wymowie.

Sama też bardzo dobrze mówię po angielsku, porozumiewam się z otoczeniem bez żadnych problemów. Ale w przeciwieństwie do sąsiada w moim głosie wyraźnie słychać wschodni akcent. Nauczyłam się nie przejmować, funkcjonowanie w obcym języku samo w sobie jest trudne i radzenie sobie z tym faktem jest powodem do dumy, a nie kompleksów.

– Cześć! Wszystko dobrze, dzięki – odpowiadam, a Dan, bo tak mi się przedstawił, kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy, tuż po tym, jak wprowadziłam się do swojego mieszkania, uśmiecha się szeroko. Jego białe zęby są równe jak od linijki. Wiele razy zastanawiałam się, czy to geny, czy aparat ortodontyczny zrobił tak dobrą robotę, ale nigdy nie miałam śmiałości go o to zapytać. Podobnie jak o jego prawe przedramię, na które trudno nie zwrócić uwagi. Zresztą ja mało kiedy go o cokolwiek pytam.

– Co u ciebie? – pada wyświechtana fraza, która w tutejszym mieście uchodzi za podstawę dobrego wychowania, jednak z ust Dana wcale nie brzmi szablonowo. Może dlatego, że zwykle sąsiad dokłada do niej powłóczyste spojrzenie i ten swój ładny uśmiech. Nie inaczej jest i tym razem.

– Też w porządku. Dzięki! – odpowiadam zakłopotana jak nigdy wcześniej.

Zainteresowanie Dana uderza mnie całą mocą tych wszystkich zignorowanych razy. Ten dzień rozpoczął się inaczej niż dotychczas i wygląda na to, że taki będzie już do końca – niestandardowy. Zamiast gnać do pracy, lecę na ploteczki z przyjaciółką. Zamiast jak zwykle olać sąsiada, pytam:

– Nie pracujesz dziś?

– Nie. – Dan musi być zaskoczy pytaniem, ale nie daje niczego po sobie poznać. To on zwykle usiłuje wciągnąć mnie w rozmowę, a ja jedynie bąkam półsłówka pod nosem. – Mam ruchomy grafik – mówi – i owszem, często pracuję w weekendy…

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, jak bardzo moje pytanie było dziwaczne. Ciągle zapominam, że mamy weekend! Końcówkę tygodnia, która rządzi się swoimi prawami. Prawami, które na własne życzenie bardzo długo mnie nie dotyczyły.

– Ale zwykle mam wtedy wolne w tygodniu – dodaje Dan. – A ty?

– Ja też mam dziś wolne – odpowiadam, zerkając ukradkiem na jego włosy. Są koloru wysuszonej słomy, chyba zaledwie o ton ciemniejsze od moich. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. Zwracam uwagę, że oczy również ma podobne do moich. Tego także wcześniej nie dostrzegałam.

– O, to fajnie! – komentuje. Jesteśmy już na zewnątrz i Dan posyła mi pytające spojrzenie.

– Idę do metra – mówię, z łatwością je odczytując.

– Ja też! – Sąsiad szeroko się uśmiecha.

Odpowiadam mu tym samym i ruszamy we właściwym kierunku. Po kilku krokach bezwiednie wymyka mi się z ust:

– Nie można w życiu tylko pracować…

Gryzę się w język, ale jest za późno. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam, Dan przecież nie ma pojęcia, jak dotychczas wyglądał mój rozkład zajęć. W dodatku słowo „tylko” pozostawia cierpki posmak na moim języku. Przez ostatnie lata praca była całym moim życiem, teraz określam ją mianem czegoś zgoła niewystarczającego.

– A to prawda – zgadza się ze mną Daniel. – Dzisiaj każdy pędzi na złamanie karku. Fajnie, że trochę wyluzowałaś.

Zerkam na niego nieco zaskoczona.

– Nie dało się nie zauważyć, że dużo pracujesz – dopowiada.

– Niby jak?

– Nie zasuwasz zasłon w salonie. Do późna siedzisz, wpatrzona w laptopa.

– Skąd pomysł, że wtedy pracuję? – pytam, choć tak naprawdę uderza mnie zupełnie inna kwestia. – Mogę robić setki innych rzeczy przy komputerze.

– W sumie racja, ale jednak założyłem, że pracujesz. – Śmieje się wesoło. – Uprawiam jogging, lubię biegać po zmroku, taka moja mała fanaberia – dodaje, jakby czytał w moich myślach.

Uspokaja mnie nieco, już myślałam, że celowo mnie podgląda. Mimo wszystko dla bezpieczeństwa będę jednak zaciągała zasłony w oknach.

– To jakie masz plany na dziś? – dopytuje.

– Wybieram się do koleżanki. Umówiłyśmy się na kawę i pogaduchy.

– Już myślałem, że powiesz, że żadnych. – Znów częstuje mnie przeciągłym spojrzeniem.

– A gdyby tak faktycznie było, to co wtedy? – Muszę nieco unieść wzrok, aby spojrzeć mu w oczy. Sama jestem dość wysoka, ale Dan wciąż przewyższa mnie o głowę.

– Zaproponowałbym kawę albo drugie śniadanie – oznajmia konspiracyjnym tonem.

Wybucham śmiechem, głośnym i przepełnionym zaskoczeniem. To dopiero poranek, a już dzieje się tyle niecodziennych rzeczy. Strach pomyśleć, co się wydarzy do wieczora.

– Powiedziałem coś zabawnego? – Dan także się śmieje, spoglądając na mnie jeszcze odważniej niż chwilę temu, kiedy nieoczekiwanie wyszłam z inicjatywą rozmowy. Daje się przez to poznać jako bardzo pewny siebie. Wygląda na to, że zupełnie nie przejął się tym, że to właśnie jego propozycja mogła mnie tak rozbawić.

– Właściwie nie – mówię. – Tylko ten dzisiejszy poranek jest strasznie dziwaczny. Nie jestem przyzwyczajona.

– Nie wierzę, pewnie ciągle dostajesz zaproszenia od facetów.

Myślę, że Daniel świetnie zdaje sobie sprawę, że nie o tym mówiłam, więcej, jestem skłonna się założyć, że celowo popchnął rozmowę właśnie w tę stronę. Unoszę głowę, aby znów na niego spojrzeć, i orientuję się, że dotarliśmy już do stacji metra. Droga upłynęła mi niewiarygodnie szybko, mam wrażenie, że dosłownie sekundę temu wyszłam z bloku. Uderza mnie przy tym myśl, że może źle szukam. Że jedyne, czego mi potrzeba, to mężczyzna, którego mogłabym pokochać.

– Jadę na Bermondsey, a ty? – pytam, kiedy podchodzimy bliżej wejścia do stacji.

Słońce przygrzewa mocno, jego promienie odbijają się jaskrawymi łunami od przeszklonych wieżowców, którymi usłana jest okolica. Na terenie kompleksu biurowego Canary Wharf znajdują się aż trzy spośród najwyższych budynków Wielkiej Brytanii: 8 Canada Square, 25 Canada Square i One Canada Square, który mam tuż przed sobą. Mierzy dwieście trzydzieści pięć metrów i jest widoczny z wielu miejsc w mieście. Dawna dzielnica portowa, oprócz przekształcenia jej w centrum biznesowe, które dokonało się w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, została też zaadaptowana na dzielnicę mieszkalną. Pełno tutaj apartamentowców i wciąż powstają nowe.

– W przeciwną stronę – odpowiada Dan, gdy ja poszukuję w czeluściach swojej torebki karty bankomatowej, która umożliwi mi skorzystanie z metra. – Mam sprawę do załatwienia – dodaje.

Kiwam głową, nie dopytując o szczegóły, po czym zjeżdżamy w dół ruchomymi schodami. Milczymy. Zerkam na Daniela ukradkiem. Żadne tam z niego ciacho, ale łatwo dostrzec kilka niezaprzeczalnych atutów. Ma urzekający uśmiech, a głęboko osadzone oczy są tak niecodzienne, że właściwie grają na jego korzyść. Poza tym wygląd nigdy nie stanowił dla mnie wyznacznika stosunków międzyludzkich. Nie mogłabym zapałać żadnym uczuciem do kogoś, z kim nie znalazłabym wspólnego języka. Czy to w miłości, czy to w przyjaźni, a nawet w zwykłej relacji z drugim człowiekiem chodzi o to coś, co pozwala nadawać na tych samych falach. To stokroć ważniejsze niż aparycja, choć współczesny świat o tym zapomina. Dzisiejsza rozmowa z Danielem, choć krótka, okazała się wystarczająca, aby zobaczyć w nim kogoś, z kim mogłabym się dogadać.

Chwilę dłużej przypatruję się jego prawemu przedramieniu, oczywiście dyskretnie, aby nie zauważył, że to robię. Całe, od nadgarstka po łokieć, jest jakby zniekształcone. Skórę pokrywają grube nieregularne szramy w różnych odcieniach. Nie szokuje mnie ten widok, bo Dan nigdy nie zasłania tej ręki, latem chodzi w krótkim rękawie, jakby zupełnie nie przeszkadzały mu te szpetne blizny, ale jestem zwyczajnie ciekawa, co mu się stało.

Przenoszę wzrok na pociąg, który właśnie wjeżdża na peron. To mój.

– No to miłego dnia, Dan – rzucam.

– Dzięki! Tobie również! – odpowiada, znów odsłaniając swoje ładne zęby.

Przychodzi mi na myśl, że to uśmiech gwiazdy telewizyjnej. Rysy twarzy Dana są zupełnie przeciętne, a nos jest nieco za duży, ale uśmiech bez dwóch zdań wynagradza te wszystkie mankamenty.

Kiedy zajmuję miejsce w wagonie, Daniel wciąż mi się przygląda. Unoszę dłoń, by mu pomachać. Odwzajemnia ten gest, a potem metro rusza i tracę go z oczu.

Canary Wharf od Bermondsey, gdzie Róża wraz ze swoim chłopakiem wynajęła niewielkie studio flat, dzielą zaledwie dwie stacje. Gdy przyjaciółka wreszcie pozwoliła sobie na nowy związek, pomieszkiwała u mnie jeszcze blisko pół roku, ale wreszcie zdecydowała się na przeprowadzkę. Dawny pokój Łukasza, który ten wynajmował na Woodford, nie wchodził w grę, a Bermondsey – dzielnica blisko centrum, gdzie teraz mieszkają – było mu jak najbardziej na rękę, bo pracuje w City.

Miejsce, w którym osiadła Róża, także mi odpowiada, bo mam ją blisko siebie. Przy odległościach, jakie są w Londynie, to bardzo istotne. Zamieszkiwanie na przeciwległych krańcach miasta byłoby szalenie uciążliwe i wymagałoby sporego wysiłku, aby regularnie się widywać. Podejrzewam, że przy moim dotychczasowym stylu życia stałoby się to szczególnie trudne i nasza przyjaźń miałaby jeszcze bardziej pod górkę.

Studio flat Róży znajduje się kilka minut spacerowym krokiem od stacji metra. Brak tutaj drapaczy chmur typowych dla mojego Canary Wharf, ale w wielu punktach można dostrzec wieżowce zlokalizowane w City. Z Bermondsey jest już naprawdę bardzo blisko do dzielnicy finansowej, gdzie swoją siedzibę mają Giełda Papierów Wartościowych i Bank Anglii. To już zaledwie rzut beretem do starego miasta i największych atrakcji turystycznych brytyjskiej stolicy. Swoją drogą kompleks biurowy Canary Wharf rywalizuje ze starym City of London o miano biznesowego centrum stolicy. Czasem zdarza nam się przekomarzać z Łukaszem na ten temat.

– Cześć! – Róża cmoka mnie na powitanie w policzek. Robię to samo, czując się dziwnie szczęśliwa, że tu jestem. Tak jakby właśnie dotarło do mnie, że od teraz będę mogła częściej pozwalać sobie na tego typu wizyty.

Zdejmuję buty i przechodzimy do niewielkiej przestrzeni będącej połączeniem kuchni i pokoju dziennego. Wrażenie ciasnoty rozprasza duże okno, które rozciąga się właściwie na całej długości salonu. Uwielbiam widok, jaki się za nim rozpościera. Wychodzi wprost na Tamizę. Schludna zabudowa majaczy na drugim brzegu, a tuż przy nim kołyszą się zacumowane łodzie. Kilkaset metrów dalej znajduje się Tower Bridge, którego stąd jednak nie widać. I bez tego widok jest bardzo klimatyczny. W tym mieszkaniu po prostu czuć, że jest się w Londynie.

– Już parzę kawę – oznajmia Róża, kiedy podchodzę bliżej okna. Przystaję przy nim, aby pełniej przyjrzeć się rzece. Jej tafla jest dzisiaj spokojna i rozświetlona przez intensywne słońce. – Popatrz, co mam – woła.

Zerkam przez ramię. Przyjaciółka stawia na stoliku talerzyk z kilkoma Pastéis de Nata.

– Jak kupowałam, były jeszcze ciepłe – oznajmia.

– Czy znów pan ciemnooki wybrał te najładniejsze specjalnie dla ciebie? – pytam, odwracając się od okna, po czym sadowię się w fotelu. Jest z mięciutkiego pluszu, bardzo podobny do tego, który sama mam w swoim mieszkaniu. Kiedy Róża wyznała mi, że wręcz zakochała się w tym niewielkim meblu, zabrałam ją do lokalnego sklepu meblowego na Camden, gdzie go nabyłam. Właściciel własnoręcznie wykonuje te cuda i nie są one tanie, ale jednocześnie tak gustowne i niepowtarzalne, że absolutnie warte swojej ceny.

– Przestań! – śmieje się Róża. – Łukasz i tak kręci na niego nosem. Ostatnio nawet odmówił pójścia tam na śniadanie. A szkoda, bo to naprawdę przyjemna knajpka. No i mają te pyszności.

Przyjaciółka wgryza się w budyniową babeczkę z ciasta francuskiego. Odrobina jajecznego kremu skapuje jej na brodę. Wybucha wesołym śmiechem i ściera słodycz palcem, a potem znów wgryza się w ciastko. Ciemna postrzępiona grzywka wchodzi jej przy tym do oczu. Jest przydługa, podobnie jak wtedy, kiedy się poznałyśmy. Trochę na przekór polubiła te niesforne kosmyki, tym bardziej że dobrze skomponowały się z włosami do ramion, które wtedy nosiła. Pozostała wierna tej długości do dziś. Ale na tym kończą się podobieństwa.

Patrzę na Różę jak urzeczona. Jej wewnętrzna przemiana jest wręcz niewiarygodna, radość wyziera z jej twarzy, z oczu zniknęło rozgoryczenie, porusza się lekko, jakby już nic nie mogło jej przytłoczyć. Tak bardzo zazdroszczę jej tej beztroski. Podobnie jak niezłomności, która ją do niej doprowadziła. Wiem, że dużo przeszła, i mogę się tylko domyślać, jak wiele wysiłku kosztowało ją znalezienie się w tym miejscu. Zasługuje na wszystko, co dobre, na każdą szczęśliwą chwilę, na każdy moment, w którym czuje, że znów oddycha pełną piersią.

Odrywam od niej wzrok i znów spoglądam na Tamizę, zastanawiając się, czy ja również na coś takiego zasługuję. Zostałam skrzywdzona, ale przecież sama również skrzywdziłam.

– Co to za okazja, że dziś nie pracujesz? – pyta Róża.

Wracam do niej spojrzeniem. Przypatruje mi się uważnie, badawczo, jakby chciała wyczytać odpowiedź z mojej twarzy. Sięgam po filiżankę i upijam łyk kawy. Jest smaczna, kremowa i intensywnie mleczna. Upijam drugi łyk, wciąż nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wreszcie kwituję swoje starania wzruszeniem ramion.

– Co się dzieje? – dopytuje z troską przyjaciółka. Wciska mi przy tym do ręki budyniową babeczkę.

Odgryzam kęs, jest pyszna, jak zwykle, ale jakoś rośnie mi w ustach. Przeżuwam ją apatycznie, czując na sobie wzrok Róży.

– Postanowiłam nieco przystopować. – Udaje mi się wykrztusić.

– Z czym? – Moja dawna współlokatorka ciągnie mnie za język, za co jestem jej wdzięczna. Potrzebuję tego. Czuję, że inaczej nie zdołam jej za wiele powiedzieć. Zawsze taka byłam, a ona szybko się w tym połapała.

– Z pracą. – Wzdycham ciężko. – Kocham to, co robię, lubię się rozwijać, lubię pracę w laboratorium i zajęcia ze studentami. Ale jestem zwyczajnie zmęczona.

– Masz prawo. – Przyjaciółka kiwa głową.

– Poza tym ona, ta praca, mnie od tego nie uwolni.

Róża odkłada niedojedzoną babeczkę na talerzyk. Ociera usta, a potem splata dłonie. Ma oględne pojęcie na temat tego, co mnie spotkało. Kiedyś, w przypływie chwili słabości powiedziałam jej. Nie wie wszystkiego i nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę w stanie wylać całość swojego rozgoryczenia, jednak jest jedyną osobą, która poznała moje bolączki.

– Chcesz o tym pogadać? – pyta.

– Wiesz, że nie – odpowiadam szybko i wracam do względnie bezpiecznego tematu: – To się stało niebezpieczne! Ja ciągle pracuję! Dzień i noc! Wczoraj dostałam maila od Richarda zaraz po szesnastej, postanowiłam na niego nie odpowiadać, bo właściwie skończył się mój dzień pracy, ale w nocy nie mogłam z tego powodu spać! Z samego rana odpisałam na wiadomość, zupełnie nie zważając na to, że jest weekend, ani na to, że właśnie ograniczyłam swoje obowiązki! Róża, ja jestem pracoholiczką!

– A może po prostu jesteś obowiązkowa? I nie lubisz zostawiać czegoś na później.

Zastanawiam się chwilę nad tymi słowami. Wiem, że nie mogę swojej bezsenności zrzucić wyłącznie na pracę, ale nie chcę też tak z marszu wchodzić w ten ból, jakim jest moja przeszłość.

– Może, Róża, nie wiem – stwierdzam w końcu. – Tak czy siak za dużo pracuję.

– Pełna zgoda.

– I postanowiłam to zmienić.

– Świetnie.

– Nadarzyła się dobra okazja – tłumaczę dalej. – Niedawno zakończyłam dwa projekty, nad którymi pracowałam przez ostatnie cztery lata. Zostałam w firmie na swoim stałym stanowisku, ale powiedziałam Richardowi, że nie chcę na razie angażować się w nic nowego. Odmówiłam też prowadzenia dodatkowych zajęć ze studentami.

– Ooo… – Róża wydaje się zaskoczona moimi słowami. Nie dziwię się jej, do tej pory tyrałam na trzy etaty i roztaczałam wokół siebie aurę niezmąconego zadowolenia. – To dość spora redukcja.

– Czuję, że tego potrzebuję. Przynajmniej w tej chwili. Naprawdę uwielbiam to, co robię, ale… chyba przesadziłam. Za bardzo się w tym zatraciłam.

– Rozumiem cię. – Tym razem przyjaciółka się uśmiecha. – Czasem potrzebujemy zmiany. Coś o tym wiem. A poza tym taka praca ponad miarę może przynieść zupełnie odmienny skutek. Przykro byłoby, gdybyś się za wcześnie wypaliła zawodowo.

– No właśnie. – Przytakuję skwapliwie, zadowolona, że Róża znalazła jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że postępuję właściwie.

– No dobrze, to teraz tylko standardowe godziny pracy i włączmy w twoje życie drobne przyjemności, tak? – mówi gospodyni, a ja gryzę kęs portugalskiej babeczki. O dziwo, smakuje lepiej niż jeszcze chwilę temu. Zrozumienie ze strony drugiego człowieka naprawdę potrafi zdziałać cuda. Czasem właśnie tylko tyle nam trzeba, odrobiny wsparcia i empatii. – To ten koncert Eda świetnie się wpasował!

– Na to wygląda – odpowiadam, nieco się rozchmurzając.

– Wiesz już, kogo zabierzesz?

– Nie, jeszcze nie. – Kręcę głową, znów gryząc babeczkę. – W najgorszym wypadku zabierzecie kogoś ze swoich znajomych.

– Dobra, zobaczymy. Do koncertu jeszcze trzy tygodnie. A widzisz, przynajmniej teraz nie będzie problemu z twoim wolnym. – Róża się uśmiecha.

– No nie będzie. – Także unoszę kąciki ust.

– A jak Richard to przyjął?

– Nie był zachwycony – przyznaję. – Ale postawiłam na swoim i właściwie nie miał wyjścia. Długo, bardzo długo byłam całkowicie oddana firmie, zachowałby się nieprzyzwoicie, gdyby nie zaakceptował mojej decyzji.

– Całe szczęście, równie dobrze mógł się przyzwyczaić i nie chcieć niczego zmieniać.

– Tego obawiałam się najbardziej. I myślę, że właśnie tak jest, że się przyzwyczaił i ta sytuacja nie jest mu na rękę. Ale, jak widać, czasem na tym świecie można trafić na dobrego człowieka.

– Można – przytakuje Róża, krzyżując swoje spojrzenie z moim. Widzę w nim zrozumienie i troskę, zapewniającą mnie, że jest przy mnie i że pospieszy mi z pomocą, kiedy tylko będę gotowa ją przyjąć.

3.

Niedzielę także spędzam z Różą. Tym razem towarzyszy nam Łukasz. Przyjaciółka wyciąga nas na małą wycieczkę. Kilkanaście miesięcy temu zaczęła zwiedzać Londyn w bardzo konkretnym celu, jednak dość szybko szczerze zakochała się w tym mieście i stale chce gdzieś jeździć.

Trafiamy do centrum, a dokładnie pod adres 10 Adam Street. To zaledwie niecały kilometr od pilnie strzeżonej rezydencji brytyjskiego premiera. Okazuje się, że 10 Adam Street wygląda identycznie jak 10 Downing Street: czarne żłobione drzwi, masywna biała fasada wokół futryny, kołatka, wrzutnik na listy i oczywiście liczba „10”, wszystko z mosiądzu. Więcej, pod drzwi można swobodnie podejść i zrobić sobie zdjęcie! Nie miałam pojęcia o istnieniu tego miejsca. Zapewne różni się ono detalami od prawdziwej siedziby premiera, ale oszukanie znajomych jest gwarantowane. Co ciekawe, budynek przy Adam Street nie powstał z zamiarem naśladowania tego przy słynnej Downing Street. Oba wybudowano pod koniec osiemnastego wieku, a ich złudne podobieństwo jest przypadkowe.

Róża często wyszukuje takie smaczki. Po zrobieniu sobie zdjęcia przed rzekomymi włościami brytyjskiego premiera czuję jakby ukłucie żalu, że wcześniej nie znalazłam czasu na podobne przechadzki po mieście.

Później jemy lunch w mojej ulubionej kawiarni Pret A Manger. Uważam, że podają tam najlepsze kanapki. Moim faworytem – który chyba nigdy mi się nie przeje – jest bagietka z serem cheddar, suszonymi pomidorami, krążkami czerwonej cebuli i słodkim sosem. Do złudzenia przypomina mi on Branston Pickle. Spędzam bardzo przyjemny dzień.

A mimo to w poniedziałek z wielką radością wracam do mojego ukochanego laboratorium. Rzucam się w wir pracy, jak nałogowiec, który znów dorwał się do swojej używki.

Staram się jednak nie myśleć w ten sposób. Już we wtorek udaje mi się przekonać samą siebie, że po prostu skrupulatnie wywiązuję się ze swoich obowiązków. Podobnie argumentuję to, że tego dnia zostaję po godzinach. Nie za długo, ale jednak.

W środę dzielę się z moimi facebookowymi znajomymi tym, że mam więcej wolnego czasu. Jestem dość aktywna w mediach społecznościowych, często wrzucam posty, w których pokazuję, na czym polega moja praca. Oczywiście nie pozwalam sobie na podawanie informacji niejawnych, choćby tych związanych z patentami biotechnologicznymi czy wewnętrznymi sprawami firmy. We wrzucaniu postów dotyczących pracy w laboratorium upatruję pewnej misji – przybliżam otoczeniu tajemniczy świat badań naukowych. Wierzę, że w ten sposób można złagodzić społeczny lęk przed nowoczesnymi formami terapii. Działam pod pseudonimem. Nigdy też nie pokazuję swojej twarzy. Nie chcę, aby ktokolwiek z Polski skojarzył ten naukowy profil z moją osobą. Z kolei na prywatnym koncie w ogóle się nie udzielam. Mój ostatni post pochodzi z czasów, kiedy jeszcze mieszkałam w kraju i życie wydawało mi się łaskawe.

W piątek barwię komórki, a właściwie ich materiał genetyczny, który znajduje się w jądrze komórkowym – centralnym miejscu każdej żywej komórki. Dzięki temu, że przybierze niebieski kolor, będę wiedzieć, gdzie jest usytuowane, ile mam komórek na płytce analitycznej i przede wszystkim, czy związek, którego losy badam od momentu wniknięcia do komórki, trafił do jądra komórkowego. To jeden z elementów szerokiej analizy, jednak bardzo istotny. Poświęcam mu należytą dozę uwagi i skupienia, nie chcę otrzymać fałszywych wyników. Rzetelność obok precyzji to kluczowe cechy dobrego naukowca.

W rezultacie spędzam kilka godzin w laboratorium i dopiero po trzynastej zjawiam się w biurze. Dziś jest tłoczno, odnoszę wrażenie, że chyba każdy pracownik uniwersytetu ma tego popołudnia w swoim grafiku zajęcia ze studentami. Jest to o tyle uciążliwe, że w otwartej przestrzeni biurowej panuje wręcz harmider. Stukot palców o klawiaturę przenika się z niemal ciągłą pracą drukarek i ksera, kilka osób rozmawia przez telefon, a kolejne głośno ze sobą dyskutują.

Zajmuję miejsce z głośnym westchnieniem, czuję, że lada moment od tego wszystkiego zacznie mnie boleć głowa.

– Ale dziś młyn – komentuje siedzący stanowisko obok Jared, ciemnoskóry doktorant. Dzięki jego uprzejmości miałam okazję odwiedzić zwierzętarnię. Do dziś jestem mu wdzięczna za tę wycieczkę, bo przekonałam się na własne oczy, jak traktowane są zwierzęta laboratoryjne. Ucieszyło mnie, że dba się o ich warunki i na wszelkie dostępne sposoby eliminuje ewentualne cierpienie. To zgoła budujące. Niestety, na czasy, kiedy zwierzęta nie będą wykorzystywane w badaniach klinicznych, przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, choć postęp biotechnologiczny jest tak duży, że daje nadzieję, że kiedyś stanie się to w pełni możliwe.

– Okropny – przyznaję. – Głośno tu dziś jak w ulu.

– Idę na dół po kawę, przynieść ci coś? – pyta, podnosząc się z miejsca.

– Wiesz co… – wzdycham – chyba w ogóle pójdę na dół i wypiję tam kawę. Może zaraz się tu trochę rozluźni.

– Pewnie większość zaczyna za chwilę zajęcia i wykłady, więc to dobry pomysł. Chodźmy!

W uczelnianej kafeterii nie jest cicho, ale mimo wszystko przyjemniej niż w biurze. Stoliki są rozłożone na większej przestrzeni, co daje poczucie pewnej swobody. Piję kawę, przegryzając ją zapiekanym panini z serem i pomidorami. Rozmawiam przy tym z Jaredem o pracy. Chłopak zna wszystkie krążące po uczelni plotki i chętnie mi je „sprzedaje”. Nawet jeśli mnie one niespecjalnie interesują, słucham ich bez rozdrażnienia, bo beztroski sposób bycia doktoranta zawsze mnie uspokajał. Jamajczycy tak mają, ich wesołość jest wręcz zaraźliwa.

W międzyczasie przychodzi SMS od… Harper. Odczytuję wiadomość z niemałym zaskoczeniem. Przedwczoraj wrzuciłam na Facebooka informację o zmianach zachodzących w moim życiu i zalały mnie dziesiątki komentarzy. Im więcej czytałam wpisów typu: „Praca nie może być całym życiem człowieka”, tym gorzej się czułam. Czyżby naprawdę było tak, że wszyscy wkoło o tym wiedzieli, tylko mi to umknęło?

Pojawiło się też kilka propozycji spotkań od tych nielicznych osób, które wiedzą, kto prowadzi profil. To ludzie z mojego uczelnianego otoczenia, zaledwie garstka. Należy do nich między innymi Harper. Nie potraktowałam żadnej z propozycji poważnie, ot, zdania napisane pod wpływem nagłego impulsu, niemające wiele wspólnego z rzeczywistymi zamiarami. Ale jak się okazuje, nie w przypadku tej konkretnej osoby.

Znajoma zaprasza mnie do siebie. To miłe i w pierwszym odruchu chcę natychmiast odpisać, że z przyjemnością ją odwiedzę, jednak przypominam sobie, że nie mieszka… sama.

Odkładam telefon, w żaden sposób nie reagując na wiadomość od koleżanki, i pozwalam, aby na nowo pochłonęły mnie opowieści Jareda.

Kiedy wracamy do biura, faktycznie jest w nim luźniej. Wreszcie office zamienił się w miejsce, w którym można jako tako pracować. Zanim jednak zajmuję swój fotel, z jednego z przyległych pokoi, w których mieszczą się wydzielone biura wyższych rangą pracowników naukowych, wyłania się Richard i zmierza w moim kierunku.

– Cześć, Anita, masz sekundkę? – pyta.

– Właściwie tak – odpowiadam.

– Mogę prosić cię na chwilę do mojego gabinetu?

– Pewnie! – Podążam za przełożonym, który zdążył już ruszyć do swojego pokoju. Mijam Jareda, zatopionego w swojej pracy, i Lisę, ukradkiem buszującą po Facebooku. Nadal myśli, że nikt tego nie dostrzega.

Zamykam za sobą drzwi, a Richard podsuwa mi fotel. Siadam na nim ciekawa, o co chodzi. Szef ze szczerym entuzjazmem zaczyna opowiadać mi o nowym projekcie, który pojawił się na horyzoncie. Zdradza mi jego założenia i szczegóły, które jeszcze kilka tygodni temu przyprawiłyby mnie o szybsze bicie serca. Nanocząsteczki na bazie nowego polimeru o dużym potencjale wnikania do przestrzeni wewnątrzkomórkowej z domieszką równie nowatorskiej substancji wykazującej z kolei aktywność przeciwnowotworową – to brzmi jak wyzwanie, któremu nie sposób się oprzeć. Co więcej, projekt ma szanse okazać się świetnie działającą strategią leczenia nowotworów.

– To bardzo ciekawe, Richard. – Wchodzę mu w słowo, kiedy nadarza się ku temu stosowna okazja. – Ale ja nie zajmę się tym projektem. Przykro mi, ale nie.

Szef wzdycha. Robię to samo, bo choć stanowczo oświadczyłam, co zamierzam, to jednak pewna część mnie się waha. Nanotechnologia to dziedzina, która zawsze mnie pociągała, i obecnie potężna platforma działań naukowych. Chcę się w tym rozwijać.

– Rozumiem, że moja odmowa może nie być ci na rękę – odzywam się ostrożnym tonem.

W tym momencie nie jestem pewna, czy dobrze się zrozumieliśmy podczas naszej ostatniej rozmowy. Wiem, że Richard przywykł do mojego pełnego zaangażowania, nie mogło się stać inaczej, jednak wydawało mi się, że klarownie przedstawiłam mu swoje stanowisko. Wzdycham bezgłośnie i mówię dalej: – Muszę zwolnić tempo, ograniczyć swoje obowiązki. Jednocześnie nie mogę całkowicie zrezygnować z pracy, to chyba oczywiste. Poza tym nie chcę. Jeśli przeszkadza ci ta zmiana, odejdę – oświadczam. – Daj mi tylko trochę czasu na znalezienie czegoś nowego.

Przełożony ponownie wzdycha, przykładając przy tym dłoń do twarzy. Rozmasowuje natarczywie oczy, nic nie mówiąc. Z każdym ruchem jego palców rośnie we mnie napięcie. Nie brałam pod uwagę, że mogę stracić zatrudnienie, teraz wydaje mi się to jak najbardziej możliwe.

Mam kwalifikacje, mam doświadczenie, uspokajam się w myślach. Jeśli faktycznie by do tego doszło, poradzę sobie.

– Przykro mi Richard – mówię znacznie pewniejszym tonem niż jeszcze chwilę wcześniej. – Cenię sobie pracę w twojej firmie i na tym uniwersytecie. Wcale nie chcę stąd odchodzić, ale jeśli…

– Nie, Anita, nie o to chodzi. – Mężczyzna wcina mi się w zdanie. – Rozumiem twoją decyzję. Przez bardzo długi czas wykonywałaś pracę za dwie, może nawet trzy osoby. Tak się ciągle nie da. – I jeszcze jedno westchnienie. – Muszę po prostu przyjąć dodatkowego pracownika. Ten projekt świetnie się zapowiada i nie mogę pozwolić, aby firma go straciła.

– Dziękuję za wyrozumiałość, Richardzie – odpowiadam z ulgą tak wielką, że aż zaczyna mi się od tego kręcić w głowie.

– Boję się tylko, że nie znajdę kogoś tak dobrego jak ty. – Przełożony spogląda mi w oczy. A w moich nieoczekiwanie stają łzy wzruszenia. Szybko jednak biorę się w garść, nie mam zamiaru uronić ani jednej.

– Nie ma ludzi niezastąpionych – mówię.

– Tak twierdzą, ale i tak się boję. – Tym razem szef posyła mi uśmiech, od którego z kolei rosnę.

Tych kilka banalnych słów z ust Richarda utwierdza mnie w przekonaniu, że moja praca jest rzetelna i wartościowa. Jednocześnie czuję ukłucie żalu, że się wycofuję. Wiele kosztowało mnie dotarcie do miejsca, w którym obecnie jestem. Przede mną jeszcze sporo do osiągnięcia, ale jednak weszłam w ten świat i stałam się jego częścią – częścią świata badań naukowych, tęgich umysłów, kreatywnych dusz i ludzi sięgających po rzeczy wielkie. Nie jest łatwo zabłysnąć w otoczeniu członków tak zacnej grupy, na uznanie tego środowiska trzeba pracować w pocie czoła, bez obijania się i mydlenia oczu pozorami. A ja tymczasem wyhamowuję, kiedy nabrałam największego pędu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że zwyczajnie z tego wszystkiego rezygnuję.