69,00 zł
Nie będzie lasu, nie będzie nas
Kołyszące się na wietrze korony drzew, śpiew ptaków – gdy zamilkniemy na chwilę, czasem mrowisko – jeśli spojrzymy pod nogi. Spacerując, rzadko zauważamy coś więcej. A przecież polski las to niewyobrażalny cud natury!
Jaki polski grzyb świeci w ciemności i potrafi przez stulecia tworzyć podziemne struktury rozciągające się na setki hektarów? Czy mityczny wilczy samiec alfa rzeczywiście istnieje? Dlaczego niektóre drzewa nie lubią się dotykać i czym właściwie jest nieśmiałość koron?
Napisana z wielką miłością Chodźmy w las! to nie tylko bogato ilustrowana kontynuacja świetnie przyjętego przez czytelników Rozejrzyj się! To także hołd złożony przez wyjątkowego leśnika, Dariusza Dziektarza, naszym borom i lasom, kopalnia obłędnych ciekawostek z życia roślin i zwierząt oraz poruszający apel o ochronę polskiej przyrody.
„Ta książka jest jak mikroskop i teleskop w jednym – Dziektarz namierza jakiś obiekt, a potem przybliża nam wszystkie jego cechy i splątania. Serwuje przy tym ogromną porcję aktualnej wiedzy naukowej. Bo las to tak naprawdę cały wszechświat, zarówno w mikro, jak i w makro skali”.
Adam Robiński pisarz, krajoznawca
„Tym razem Dariusz Dziektarz zaprasza nas do najpiękniejszego królestwa życia: do lasu. Obali przy tym niejeden mit, opowie historie tym bardziej niesamowite, im bardziej prawdziwe”.
Radek Rak pisarz nagrodzony Literacką Nagrodą Nike, z zawodu weterynarz
Autorką pięknych ilustracji jest Aleksandra Stanglewicz, za projekt graficzny książki odpowiada zaś Jan Kosik.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 363
Żonie,
za pomoc i cierpliwość.
„Zapatruiemy się na Owad, iako na stworzenia bardziey ludziom szkodzące, niż pożytkuiące: iest to poniekąd prawdą, dopóki więcey o nim wiedzieć nie będziemy. Odkryią czasy, co teraz jest ukrytego: wyiasni ciekawość mądrych, o czym teraz nie wiemy: nie masz stworzenia, któreby człowiekowi jakimkolwiek sposobem nie było pożyteczne”.
– Jan Krzysztof Kluk, 1802 –
Wydawać by się mogło, że doszukiwanie się pożyteczności u każdego stworzenia to stosunkowo nowy trend. A jednak, jak pokazują przytoczone wyżej słowa, już ponad 200 lat temu niektórzy postrzegali przyrodę w zaskakująco bliski nam sposób. Dla mnie dużo istotniejsza wydaje się przy tym niewiedza, do której przyznaje się Kluk, świadomość, że wielu dla nas ważnych, toczących się w przyrodzie procesów po prostu nie zdążyliśmy jeszcze poznać.
Choć od tego czasu minęły już ponad dwa stulecia, a możliwości badawcze poszerzyliśmy w sposób, który Klukowi i współczesnym mu ludziom trudno byłoby sobie w ogóle wyobrazić, to wypowiedziane przez niego słowa wcale nie tracą na aktualności. Wręcz przeciwnie, bo choć z każdym kolejnym odkryciem robimy krok do przodu, to jednocześnie wciąż otwiera się przed nami jeszcze szerszy horyzont, a przyroda okazuje się dużo bardziej skomplikowana, niż sądziliśmy.
Zachęcony ciepłym przyjęciem mojej pierwszej książki: Rozejrzyj się! Fascynujący świat polskiej przyrody, zapragnąłem zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem – przybliżenia Czytelnikom naprawdę pokręconych relacji przyrodniczych kształtujących świat wokół nas. Ten codzienny, istniejący po sąsiedzku, a nie odległy, nieco abstrakcyjny, o którym co jakiś czas słyszymy w doniesieniach prasowych. Okazuje się bowiem, że niezwykłe, często trudne do uwierzenia przypadki chodzą nie tylko po zwierzętach, roślinach czy grzybach z odległych Ameryk czy Dalekiego Wschodu, ale także po doskonale nam znanych opieńkach, borsukach, chrabąszczach czy dębach.
Kluk wierzył, że każde stworzenie jest w jakiś sposób pożyteczne dla człowieka. I rzeczywiście, miał rację, bo choć nie na tym polega ich rola, by się przysłużyć człowiekowi, to współtworzą one ekosystem, w którym żyjemy. Każda ingerencja, nawet jeśli dotyczy z pozoru nic nieznaczącego robaczka, wywołuje falę, która zmienia nasze otoczenie, a przybiera ona niekiedy zaskakująco duże, niebezpieczne również dla nas rozmiary. Któż by się spodziewał, że całkowicie nowe gatunki obce mogą dosłownie powstawać na naszych oczach, zagrażając trwałości bliskich nam lasów? Że uwięzione w polodowcowych pułapkach, zapomniane przez czas rośliny i zwierzęta mogą się z nich wydostać i nie jest to tylko scenariusz filmu science fiction? Że lasami władać mogą ogromne, prastare grzyby, a pomiędzy drzewami, tuż obok nas, przez runo przedzierają się gigantyczne jednokomórkowce, którym cały ten ekosystem służy jako nośnik dla dyskutowanej, niezwykłej i enigmatycznej „świadomości rozszerzonej”? Że rośliny „widzą”, „słyszą” i „czują” oraz że bywają… nieśmiałe i niekoniecznie marzą im się wakacje w cieplejszym klimacie? Że „upiory” istnieją naprawdę, ale stoją po naszej stronie?
Tym razem chciałem Czytelników zaprosić na spacer po lesie. Nie bez powodu, bo to właśnie tu, jak nigdzie indziej w naszej skrajnie zmienionej przez ludzi rzeczywistości, znajduje schronienie dzika przyroda. W lasach rodzi się jednak nie tylko woda, którą pijemy, ale także mity, które od tysięcy lat kształtowały naszą kulturę. To z lasów przez wieki żyliśmy i to tylko dzięki nim przeżyjemy. Ale to również właśnie na ich przykładzie najlepiej teraz widać, jakie piętno odciskamy na przyrodzie. Jak intensywnie i nieprzewidywalnie zmienia się świat, w którym przyszło nam żyć i który mamy moc kształtować, być może nieświadomie podcinając przy okazji gałąź, na której siedzimy. Bo choć Kluk miał rację, pisząc, że „ciekawość mądrych” jeszcze wiele pomoże nam wyjaśnić, to myślę, że nawet on nie zdawał sobie sprawy, jak skomplikowana będzie natura tych odkryć.
W podróż po tych dziwacznych miejscach, związkach i przypadkach tym razem nie wybieramy się sami. Rozpoczynając każdy rozdział, będący zbliżeniem na wybrany fragment lasu, postanowiłem oddać głos samemu Janowi Krzysztofowi Klukowi. To jeden z naszych najbardziej zasłużonych przyrodników, osiemnastowieczny popularyzator wiedzy o przyrodzie i autor pierwszych, pisanych w całości po polsku, podręczników z tego zakresu, zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. W każdym z cytatów starałem się zawrzeć myśl odnoszącą się do treści poszczególnych rozdziałów – wprost do ich bohaterów lub też do przenikającego treść ducha. Słowa Kluka mogą zaskakiwać świeżością poglądów, jakich często nie spodziewalibyśmy się po kleryku z czasów I Rzeczypospolitej, bywa, że rozbawią, niekiedy okażą się zaś dawno nieaktualne. I całe szczęście, bo to najlepszy dowód na to, że w najważniejszym miał rację i rzeczywiście „odkryią czasy, co teraz jest ukrytego, wyjasni ciekawość mądrych, o czym teraz nie wiemy”.
Książkę polecam więc czytać na pniaku w lesie, a jeśli w fotelu, to koniecznie przed spacerem między drzewami lub po nim. To wszystko, o czym piszę, nieustannie dzieje się bowiem wokół nas, a tekst nabiera zupełnie innej mocy dla kogoś z osobistym doświadczeniem kontaktu z lasem. Podróż rozpoczniemy więc tam, gdzie wszystko inne również się zaczyna – od gleby. Spróbujemy ją poczuć, posmakować i powąchać, by zrozumieć, że jest ona czymś znacznie dziwniejszym, niż mogłoby się wydawać. Zobaczymy przy okazji, czym może zaskoczyć nas przedwieczne królestwo grzybów, a idąc dalej przez las, wodząc wzrokiem coraz wyżej, po runie, pniach i tym, co pomiędzy nimi, będziemy zgłębiali tajemnice zwyczajnych – zdawałoby się – ptaków, „nieciekawych” nor czy zupełnie przecież pospolitych (a skąd!) suchych liści. Oczywiście przyjdzie nam się przy tym odgonić od… właściwie czego? Bąka? Gza? Przekonamy się! Spacer zakończymy zaś tam, gdzie próbuje się dostać każde z drzew, przysłuchując się ich snutym wysoko nad ziemią planom i wszczynanym kłótniom. Dopiero taka wyprawa, pełna uważności i doświadczania, od góry do dołu, wzdłuż i wszerz, pomoże nam dostrzec w lesie delikatne, magiczne, ale jak najbardziej namacalne i przez to podatne na dotyk zjawisko.
„Ziemię czystą początkową Pisarze nazywają elementarną, poiedynczą, dziewiczą: terra vitrescibilis, virginea: opisuią onę, że iest biała, z przyrodzenia sucha, bez smaku, bez zapachu, nieprzezroczysta, we wszystkich swoich cząstkach rowna, lekka, przecięż cięższa od innych elementów, powietrza, ognia i wody: w niczym się nie rozpływaiąca. Ale to łatwiey iest powiedzieć iak pokażać”.
– Jan Krzysztof Kluk, 1797 –
Przekrój gleby bielicowej
Idąc przez las, podziwiamy majestatyczne drzewa, snującą się między nimi mgłę, rozproszone przez liście, nieśmiałe światło, śpiew ptaków, szum koron, dudniący galop stada jeleni… zupełnie zapominamy zaś o glebie, po której stąpamy! A to ona decyduje o wszystkim, na co w tym lesie patrzymy i czego słuchamy. To właśnie tam rodzi się i rozkwita wszelkie leśne życie, które zresztą nigdy do końca nie umiera, a za pośrednictwem ziemi tylko nieustannie zmienia formy. Może więc warto i nad nią zadumać się przez chwilę na spacerze?
Czym właściwie jest gleba? Można oczywiście szybko sięgnąć po jakąś encyklopedyczną definicję o trójfazowej warstwie skorupy ziemskiej, ale nawet w przybliżeniu nie odda ona skomplikowanej natury i znaczenia tego przedziwnego tworu. Jak chyba nad wszystkim, z czego ten świat się składa, tak i nad nią zastanawiał się mój ulubiony polski przyrodnik Jan Krzysztof Kluk i w 1797 r. opisał ją tak:
Przez ziemię w tym szczególnym rozumieniu, jak tu biorę, rozumieją Mineralogistowie tęgie, suche i bez smaku ciało, którego części słabo się ze sobą łączą, tak iż w palcach rozstarte, albo przynaymniey nożem skrobane bydź mogą; które samo w żadney płynney rzeczy się zupełnie nie rozpływa, ale tylko rozpuszcza swe sząstki; które się samo przez się w ogniu nie pali, nie topi; rozbierzmy to. Nic pewnieyszego, iako że żadne ciało pod zmysły podpadające nie iest bez ziemi, i że ziemia iest fundamentem wszystkich ciał, oraz przyczyną ich suchości, tęgości, gęstości, ciężkości i w ogniu trwałości.
Ziemia Kluka nie jest do końca tym, co nazwalibyśmy dziś glebą. Choćby dlatego że torfy, czyli organiczne podłoża setkami lat budowane przez martwe szczątki roślin, jak najbardziej się palą. Przez długi zresztą czas także i w Polsce funkcjonowały kopalnie torfu, w których po prostu wycinano kostki takiej gleby, suszono i wykorzystywano następnie jako opał. Na naszych torfowiskach do dziś zdarzają się również bardzo niebezpieczne podziemne pożary, których właściwie nie daje się ugasić. Walczący z nimi strażacy całymi tygodniami czekają na ich samoistne wypalenie, stale jednak pilnując, by ogień z takiej gorejącej dziury się nie wydostał i nie rozniósł po powierzchni.
W XVIII w. nieco inaczej patrzono na świat i klasyfikowano go często przez wzgląd na właściwości użytkowe opisywanej rzeczy, stąd taki, a nie inny podział u Kluka. Sam zresztą wspomina dalej o palącym się torfie, ale zaznacza przy tym, że to nie płonie ziemia, lecz zawarta w niej „tłustość”, ewidentnie oddziela więc część mineralną i organiczną gleby. Mimo wszystko bardzo zgrabnie udało mu się uchwycić jej znaczenie, bo w istocie jest ona „fundamentem wszystkich ciał”. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się ciałem stałym, mieszaniną resztek roślinnych i drobnych cząstek zwietrzałej, głębiej zalegającej skały macierzystej, to w rzeczywistości równie ważny jest jej wodny i powietrzny komponent. Stąd mowa o wspomnianej wcześniej „trójfazowości”. Do tego dochodzi jednak jeszcze jeden tajemniczy składnik.
Jest coś, co niczym poruszanego magią, fantastycznego golema dosłownie wprawia glebę w ruch. Nakazuje jej się mieszać, wzbogacać i zmieniać. Nadaje kształt i właściwości, których skalna zwietrzelina nigdy by sama nie nabrała. Życie.
Każda szczypta ziemi jest nim przesiąknięta. W szerokiej na centymetr kosteczce gleby może się kryć nawet 5 miliardów bakterii i niemal 6 metrów spajających ją strzępek grzybni. Na każdym metrze kwadratowym ziemi żyją nieraz setki tysięcy maleńkich skoczogonków, a podłoże ryją dziesiątki dżdżownic. Może się nam wydawać, że życie toczy się na powierzchni, ale w rzeczywistości jest inaczej. Na każdym hektarze pola, łąki czy lasu w glebie znajdziemy nawet kilkanaście ton organizmów. Niektóre, jak dżdżownice, drążą napowietrzające ziemię korytarze, do których niekiedy wciągają opadłe na ściółkę liście. Zdarza się, że widać, jak takie niewielkie żagle wystają z zielonego morza przystrzyżonej w ogródku trawy. To swego rodzaju spiżarnia i jednocześnie sposób na przygotowanie posiłku – liść w wilgotnej glebie rozkłada się szybciej, co czyni go zjadliwszym dla żyjących tam zwierząt.
Skoczogonki, maleńkie, przypominające owady stawonogi, większość z nas najpewniej kojarzy. Bywa, że pojawiają się w doniczkach roślin w naszych domach, ale najłatwiej spotkać je na wilgotnej, leśnej ściółce. Uciekające przed butami, skaczące przecineczki stają się wtedy lepiej widoczne. Gdy robi się sucho, szybko kierują się jednak w głąb profilu glebowego, a gdy wyczują poprawę warunków – wracają. Ich podróże sprawiają, że ziemia staje się luźniejsza, bardziej przepuszczalna dla wody i powietrza. Podobną rolę odgrywają wazonkowce, te przypominające maleńkie dżdżownice bezkręgowce dbają bowiem o odpowiednie stosunki hydrologiczne w podłożu. W eksperymentach z cylindrami, w których umieszczono mieszaninę gleby i ściółki, okazało się, że te zasiedlone dodatkowo przez wazonkowce dużo efektywniej przesiąkały wodą. Jeszcze silniejszy efekt obserwujemy w sąsiedztwie mrowisk, wokół których powstają całe odrębne mikrosiedliska. Wszystkie te żyjątka kształtują więc strukturę gleby, ale jednocześnie to gleba stanowi niezbędną dla nich osłonę. Wodny mikrofilm otaczający jej drobne cząstki pozwala mikroorganizmom utrzymywać aktywność nawet przy tęgich dwucyfrowych mrozach, a przestrzeń do życia tworzą wypełnione powietrzem pory.
Cieniutką warstwę czegoś określa się mianem filmu. W akwariach, na powierzchni wody tworzy się niekiedy tęczowo połyskująca błona, będąca po prostu filmem bakteryjnym, czyli warstewką utworzoną przez bakterie i białka. Sama woda również potrafi utworzyć taki film, np. wokół cząstek gleby.
Tak jak i my mamy swój jelitowy mikrobiom umożliwiający właściwe trawienie i przyswajanie pokarmu, tak i gleby zasiedlone są przez pełniące podobne funkcje kompleksy bakterii. Część z nich, zwanych azotowymi, czy to w symbiozie z niektórymi roślinami, czy żyjąc wolno w glebie, wiąże w ziemi azot atmosferyczny, dzięki czemu podczas wzrostu mogą go później wykorzystać drzewa. Nie bez powodu niekiedy gleby półnaturalnie nawozi się, sadząc na nich łubin czy inne rośliny bobowate, a rekultywowane wyrobiska bywają obsadzane olszami. Zarówno bowiem bobowate, jak i olsze współżyją z bakteriami i tym samym wzbogacają glebę o ten niezbędny do wzrostu pierwiastek.
Mikrobiom – występujący w danym siedlisku zestaw mikroorganizmów (mikrobiota) wraz z całością ich aktywności. Można wyróżnić np. mikrobiom jelitowy, mikrobiom skóry czy gleby. Mikrobiom może odgrywać kluczową rolę w funkcjonowaniu wielu organizmów, umożliwiając trawienie niektórych substancji czy uczestnicząc w wytwarzaniu toksyn wykorzystywanych podczas obrony lub zdobywania pokarmu.
Co ciekawe, glebowy mikrobiom wyraźnie „uruchamia się” w obecności żyjących tam zwierząt. Spotkałem się nawet z określeniem, że jest jak… Śpiąca Królewna, którą trzeba dopiero obudzić. Wykazuje przy tym pewne nie do końca zrozumiałe właściwości, wspomagając np. inwazję gatunków obcych! Przebadano to na klonach, z których jeden, jesionolistny, powszechnie panoszy się w Europie, a drugi, zwyczajny, w Stanach Zjednoczonych. W obu przypadkach drzewa te rosły lepiej na obcej niż na rodzimej glebie, co związane było z obecnością mikrobioty charakterystycznej dla danego obszaru. Niektóre gatunki skoczogonków żerują z kolei na określonych gatunkach grzybów, dokonując tym samym również pewnej selekcji na dnie lasu, prowadzącej np. do dominacji grzybówek mleczajowych nad łysostopkami szpilkowymi. O krajobrazie lasu decyduje więc nie tylko materia gleby, ziemia, o której pisał Kluk, ale i tkwiący w tym golemie organiczny żywioł!
Ziemia sama przez się żadnego na ięzyku nie czyni smaku; aby smak uczyniła, musi mieć w sobie obce rzeczy, a osobliwie sol w różnym pomieszaniu […] Jako zaś rzadko iest, aby która ziemia była bez wszelkiego przymieszania, tak rzadko, aby która wzięta była bez smaku.
Jak słusznie, organoleptycznie, zauważył Kluk, coś tym ziemiom nadawać musi dodatkowe właściwości. Ciągła współpraca drobnych bezkręgowców, bakterii i grzybów glebowych prowadzi do powstania tego, czego zarówno my, chcąc uprawiać ogródek czy rolę, jak i rośliny poszukujemy najbardziej – bogatej w związki odżywcze próchnicy. Ta charakterystyczna, ciemna warstwa ziemi, to w rzeczywistości głównie… odchody pożywiających się ściółką, niewielkich zwierząt, rozkładane przez mikroorganizmy, a następnie w procesie humifikacji zamieniane przez nie w bogaty zestaw kwasów humusowych. To one nadają glebie barwę, a częściowo także i smak czy zapach, sama ziemia zaś dosłownie oddycha, tak jak i my. Procesy te wymagają bowiem pobieranego przy wdechu tlenu, skutkują zaś wydychanym dwutlenkiem węgla.
Proces rozkładu materii organicznej oraz jej późniejszej, wtórnej syntezy w związki chemiczne określa się mianem humifikacji. W efekcie, przy współudziale drobnych, glebowych bezkręgowców i mikroorganizmów, powstaje humus, czyli próchnica.
Kojący aromat deszczu, zapach, który wpuszczamy po ulewie przez otwarte okno i którym upajamy się podczas spaceru po lesie, również powstaje w glebie. Często mówi się, że odpowiada za niego geosmina, związek chemiczny wydzielany przez żyjące w ziemi bakterie (np. Streptomyces sp.), ale w rzeczywistości jest to zwana petrichorem mieszanina tych wszystkich naturalnych, uwięzionych pod nami aromatów – niezliczonych roślinnych olejków eterycznych, wydzielin korzeni i produktów przemiany materii. Uwalniają je uderzające w glebę krople deszczu, sprawiając tym samym, że nasz ziemisty golem nie tylko się porusza i oddycha, ale i pachnie!
Petrichor – zapach będący mieszaniną wielu różnych, naturalnych aromatów, związanych m.in. z aktywnością mikroorganizmów glebowych czy roślin. Staje się wyczuwalny podczas deszczu, który uderzając o glebę, uwalnia z niej pęcherzyki powietrza. Choć to geosminę często uważa się za źródło specyficznego zapachu deszczu, to w rzeczywistości jest ona prawdopodobnie tylko jednym z dziesiątek, jeśli nie setek związków odpowiedzialnych za jego powstawanie.
Gleba jest ciekawym tworem. Zaczyna powstawać, gdy skała macierzysta wietrzeje. Pęka, kruszy się i miesza z drobinkami materii organicznej, tworząc w ten sposób inicjalne, ubogie podłoże, które mogą zasiedlić pierwsze organizmy i na którym wyrosną mniej wymagające rośliny. Z czasem gleba przyrasta i zwiększając swą miąższość, daje przestrzeń do rozwoju kolejnym gatunkom.
Widzimy więc, że właściwości gleby kształtowane są w pierwszej kolejności przez rodzaj jej fundamentu, czyli skałę. Inną żyzność uzyska na wapieniach, a inną na piaskowcach, na całokształt wpłynie zaś jeszcze m.in. suma opadów czy nachylenie stoku, razem decydujące o dostępności wody. To, czy idąc do lasu, wejdziemy w sośninę, między dęby lub pośród buki, zależeć będzie więc od ziemi, na której przyszło rosnąć drzewom. Ale nie tylko. Okazuje się bowiem, że nie jest to prosta jednostronna relacja, a światy roślin i gleb są ze sobą sprzężone i kształtują się wzajemnie.
Wspominałem już, że niektóre drzewa żyją w symbiozie z bakteriami i wpływają tym samym na skład chemiczny podłoża. Inne, jak buki, dają obfity opad liści, prowadząc do wykształcenia trudno rozkładającej się, grubej ściółki, pod jesionami zaś na następny rok znajdziemy już tylko ogonki, bo cała reszta w błyskawicznym tempie gnije i znika w glebie. Tym samym ziemia nabiera charakterystycznych cech lasu, a las – ziemi. Niestety, stosunkowo łatwo można to zmienić. W Europie Środkowej powszechne dawniej było np. wygrabianie ściółki. Czyniono to z różną intensywnością, na różne potrzeby i podłoże takie wykorzystywano m.in. przy hodowli zwierząt gospodarskich. Dzięki współczesnym badaniom wiemy już jednak, że była to praktyka mogąca przynosić nieraz katastrofalne skutki. Eksperymenty w czeskich świerczynach wykazały bowiem, że pozyskiwanie ściółki prowadzi do znacznego ubytku wapnia, potasu i magnezu w glebie, porównywanego z tym spowodowanym w XX w. przez niszczycielskie, kwaśne deszcze, które w późniejszym czasie były przyczyną wielkopowierzchniowego zamierania tych drzewostanów.
Bywa jednak odwrotnie, bo i same świerki czy sosny doprowadzić mogą do znacznego zubożenia gleby, na której rosną. Niestety, proces ten w wielu miejscach, także w Polsce, obserwujemy do dziś. Te szybko przyrastające drzewa iglaste chętnie niegdyś sadzono na żyznych siedliskach, pierwotnie wykształconych przy współudziale buków, jaworów, jodeł, dębów czy grabów. Opadające igliwie tworzy jednak silnie zakwaszającą ściółkę, która z czasem przekształca gleby, prowadząc do całkowitej zmiany składu gatunkowego roślin runa, a tym samym i związanych z nimi organizmów. Znacznie ubywa choćby dżdżownic kształtujących strukturę gleby i… chętnie zjadających patogeniczne dla roślin grzyby, w tym słynne groźne strzępniczki pasożytnicze (Rhizoctonia solani). Sama powierzchnia ziemi staje się za to mniej przepuszczalna i przypominać zaczyna zjeżdżalnię, po której woda podczas ulew szybko spływa, zamiast wsiąkać. Traci też dużo ze swojej stabilności. Płaskie systemy korzeniowe świerków tworzą bowiem płytko pod ziemią ruszt, który unoszony ruchem kołysanych na wietrze pni, dosłownie dźwiga leśne podłoże. Przechadzając się po takich borach, łatwo to zresztą zaobserwować samemu – tupiąc pod świerkami poczujemy dudnienie, jakbyśmy bili w wielki leśny bęben. Ziemia, choć czasem zdaje się jakimś nienaruszalnym monolitem, stosunkowo łatwo ulega więc niekorzystnym zmianom.
Pojawia się jednak jeszcze inny problem. Niekiedy trudno to już dostrzec, ale niemal połowa polskich lasów jeszcze 70 lat temu… nie była lasami. Gdybyśmy się cofnęli w czasie, zobaczylibyśmy łąki, pola uprawne i pastwiska, których użytkowanie po II wojnie światowej zarzucono, czy to na skutek samej wojny, czy zachodzących w późniejszych latach przemian społecznych. W południowo-wschodniej Polsce można między drzewami dostrzec jeszcze ślady po całych, pochłoniętych przez przyrodę wsiach łemkowskich, których mieszkańców po prostu wysiedlono.
Miejsca takie po wojnie zalesiano lub też same, zapomniane, zamieniały się z czasem w bory i zagajniki. Nie inaczej było w pozostałych częściach Europy i obecnie szacuje się, że nawet połowa lasów na naszym kontynencie rośnie na gruntach porolnych, z czym wiążą się pewne bardzo specyficzne problemy. Leśnicy szybko zaczęli dostrzegać je także w Polsce, gdy sosny, wybrane ze względu na szybkie tempo wzrostu i dużą światłożądność, już po kilkunastu latach zaczynały masowo chorować i zamierać. Okazało się, że gleba ukształtowana przez wieloletnią działalność rolniczą jest lasom zwyczajnie wroga. Dostęp do wody ograniczała zbita na skutek regularnej orki, nieprzepuszczalna warstwa, zwana podeszwą płużną, przenawożone podłoże stymulowało u drzew bardzo szybki wzrost, a patogeniczne grzyby skrzętnie to wykorzystywały, łatwiej infekując i zabijając tak przerośnięte rośliny. W glebie roiło się od organizmów sosnom wrogich, brakowało zaś tych sprzyjających, jak choćby grzybów mykoryzowych, które do istnienia wymagały jednak obecności lasu.
Jako że nie ma mocnych na takiego antropogenicznego, ziemnego golema, te pierwsze rosnące na nim drzewa traktowano często jako przedplon. Ich zadanie polegało więc na ujarzmieniu wrogiej lasom gleby – osłonięciu jej koronami od ostrego światła i wiatru, zatrzymaniu ginącej w słońcu wilgoci i stworzeniu namiastki panującego w lesie łagodnego mikroklimatu. Dopiero wtedy glebę taką mogły bowiem zasiedlić organizmy, które umożliwiają proces jej dalszej przemiany – aż znów zacznie sprzyjać drzewom, z którymi była związana, nim pojawił się człowiek.
Choć gleby są fundamentem, na którym wyrastają całe ekosystemy, to jednocześnie same ulegają powodowanym przez nie przemianom. Dwa, zdawałoby się tak odmienne, żywioły – martwy, ziemisty, i żywy, organiczny, są ze sobą nierozerwalnie sprzężone i tworzą jeden dynamiczny system. Niestety, bardzo łatwo zakłócić jego działanie, a przywrócenie naturalnej harmonii jest dużo trudniejsze niż jej degradacja. Woda, którą pijemy, pokarm, który jemy, i las, który nas chroni, rodzą się jednak w glebach, warto więc postarać się, by golem ten był nam jak najbardziej przychylny!
„Zkąd rośliny wzrost i utrzymanie maią? Są koniecznie w ziemi utkwione, we wszystkich swoich częściach wodnistą pokazuią wilgoć, nie rosną oziębione, lecz ciepłem ogrzane: niszczeią, jeżeli wolności przechodzącego zażyć niemogą powietrza. Nic tedy pewnieyszego, iako, że do wzrostu roślin, ziemia, woda, ciepło i powietrze, koniecznie są potrzebne. Kiedy zaś pełno wszędzie mniemania, iakoby miesiąc i inne planety, osobliwie w tych, lub owych Znakach Niebieskich, roślinom pomagały lub szkodziły: potrzeba rzecz iest roztrząsnąć to dobrze, abyśmy albo o prawdzie upewnieni, albo od przesądków uwolnieni byli”.
– Jan Krzysztof Kluk, 1777 –
Podgrzybek brunatny
Imleria badia
Choć o mykoryzie, czyli symbiozie roślin i grzybów, uczymy się już w podstawówce, to w ostatnich latach zaczęło być o niej naprawdę głośno, co ciekawe – także poza szkołą. Drzewa połączone strzępkami grzybni, niczym komputery spięte siecią kabli, po których płyną informacje o szansach i zagrożeniach, ale nie tylko – miałby to być także jeden wielki targ oraz kanał szybkiego reagowania. Towary sprzedawane, kupowane, a nieraz i kradzione, woda pompowana, gdy jest jej mało, broń podsyłana, gdy robi się niebezpiecznie, ale i jad sączony precyzyjnie w korzenie konkurentów, jak rozsyłany pocztą wirus komputerowy. Trzeba przyznać, że wizja takiego lasu działa na wyobraźnię, pytanie tylko, czy rzeczywiście żyjemy w tej bajce, czy jedynie daliśmy jej się porwać?
To naturalne, że szukamy w przyrodzie magii, że z ochotą zobaczylibyśmy w drzewach więcej niż jedynie biologiczne maszyny, a u zwierząt dostrzegli podobną nam świadomość nie tylko samych siebie, ale i świata wokół. A może to w rzeczywistości my wiemy i rozumiemy mniej, niż mogłoby się wydawać?
Dopiero w ostatnich latach zaczęliśmy odkrywać, jak złożone jest życie w zwykłym lesie, na łące albo i nawet na nudnym – zdawałoby się – polu uprawnym. Rośliny i zwierzęta od zarania dziejów wymieniają między sobą informacje kanałami, o których istnieniu jeszcze kilkadziesiąt lat temu nawet nie wiedzieliśmy. Wykorzystują do tego dźwięki, zapachy i obrazy, więc dlaczego miałyby nie wykorzystać także grzybów, znanych już z tego, że potrafią przekazywać sygnały elektryczne, co w tym kontekście nieco upodabniałoby je do naszych neuronów? Statyczny na pierwszy rzut oka las miałby więc swoją drugą, ukrytą przed nami, gwarną stronę. Owszem, zaglądamy tam – słyszymy, czujemy zapachy, a niektórzy poznali nawet smaki, ale nie potrafimy tego intuicyjnie złożyć w żaden spójny obraz. Tymczasem dużo więcej miałoby się dziać pod ziemią, w królestwie, którego zrozumienie przychodzi nam jeszcze trudniej.
Spacerując po lesie, być może dostrzegliście, że niektóre ze świeżo ściętych pniaków jakby próbowały wrócić do swojego dawnego życia. Gęsto pojawiają się na nich pędy odroślowe, które usiłują zastąpić utraconą koronę. Niestety w większości przypadków będzie to po prostu ostatnie tchnienie przed śmiercią – to za mało, by utrzymać stary, rozbudowany system korzeniowy i taka roślina w ciągu kilku lat najczęściej zamiera. Są jednak gatunki, które potrafią się dźwignąć nawet z tak beznadziejnego położenia. Wierzby, olsze czy lipy są zdolne zregenerować cały pień właściwie od zera, ale w lesie można natknąć się na przypadki jeszcze dziwniejsze – drzew, które po ścięciu już nie odrastają, a mimo to… żyją.
Dobrze widać to szczególnie w naszych górskich i podgórskich jedlinach. Pniaki tych ściętych iglaków często nie rozkładają się, a zamiast tego zaczynają zarastać, tak jak zarastają rany, jakby drzewo próbowało zasklepić zwykłe draśnięcie czy ślad po wyłamanej gałęzi. Z czasem powierzchnia cięcia całkowicie chowa się pod tkankami, a pieniek zaczyna przypominać wystający z ziemi, pokryty korą guz. Skąd jednak roślina czerpie energię do wzrostu i ukończenia procesu zarastania, mogącego trwać nawet kilkadziesiąt lat, skoro nie ma korony zdolnej do prowadzenia fotosyntezy? Okazuje się, że nie robi tego sama – otrzymuje pomoc od innych drzew, utrzymujących ją przy życiu poprzez ich połączony system korzeniowy. Tym samym już na zawsze staje się jego przedłużeniem, częścią wspólnej sieci samopomocy.
Zrosty korzeniowe występują u drzew stosunkowo powszechnie, łatwo zaobserwować je choćby u grabów, którym już w wieku zaledwie kilku lat zdarza się korzystać ze wspólnego korzenia. Wiążą się z tym co prawda pewne zagrożenia, bo tak ścisłe połączenie wielu roślin ułatwia rozmaitym patogenom rozprzestrzenianie się pomiędzy nimi, ale z drugiej strony – utrzymuje przy życiu choćby te wspomniane wyżej, skazane na śmierć jodły. W ostatnich latach coraz więcej mówi się jednak o tym, że pomoc płynie jeszcze innym, dużo bardziej enigmatycznym łączem, tworzonym przez tzw. sieci mikoryzowe.
Związki pomiędzy roślinami a grzybami kształtują się, właściwie odkąd tylko organizmy te wyszły na ląd setki milionów lat temu. Efektem tej długiej znajomości jest mikoryza, czyli ich symbiotyczna relacja, w którą wchodzi nawet 80–90% gatunków roślin na świecie. A mowa o relacji naprawdę bardzo bliskiej, bo przerastające glebę strzępki grzybni oplatają korzenie i wnikają w nie międzykomórkowo (ektomikoryza) lub jeszcze głębiej, do ich wnętrza (endomikoryza). Korzystają na tym zarówno jedni, jak i drudzy, bo grzyb zwielokrotnia powierzchnię systemu korzeniowego drzewa, a drzewo w zamian karmi go cukrami pochodzącymi z fotosyntezy. Poszczególne gatunki często bardzo precyzyjnie dobierają sobie przy tym partnerów, dzięki czemu wiemy, żeby maślaków szukać pod sosnami i modrzewiami, a kozaka np. pod brzozą.
Spójrzmy jednak nieco dalej, bo jeśli drzewo może korzystać ze strzępek mikoryzowego grzyba jak z sieci do czerpania substancji z gleby, to co się stanie, jeśli ten grzyb nie połączy się z jedną tylko rośliną, ale z dwiema, pięcioma czy pięćdziesięcioma? Łatwo wyobrazić sobie, że powstanie związek swoim zasięgiem i potencjałem znacznie wykraczający poza relację dwóch organizmów.
O istnieniu sieci mikoryzowych wiedzieliśmy od dawna, ale ze względu na trudności w badaniu delikatnych strzępek rozproszonych pod ziemią na dużych obszarach lasu długo nie rozumieliśmy, jaka dokładnie może być ich rola w funkcjonowaniu ekosystemu. Przełom dokonał się w 1997 r., po opublikowaniu w czasopiśmie „Nature” słynnej już pracy kanadyjskiej badaczki Suzanne Simard i jej zespołu. Dzięki metodzie polegającej na wykorzystaniu węgla o odmiennym składzie izotopowym niż ten występujący naturalnie w glebie udało im się prześledzić drogę, jaką przebywa pierwiastek po wprowadzeniu do rośliny. Rezultaty okazały się niezwykłe – udowodniono w ten sposób, że pomiędzy bardzo odlegle spokrewnionymi, iglastymi daglezjami zielonymi a liściastymi brzozami papierowymi rzeczywiście następuje wymiana substancji za pośrednictwem sieci mikoryzowej, czyli kabla, który grzyby rozciągnęły między drzewami.
Koncepcja, wedle której las przestaje być tak statyczny, jak się wydawało, tylko staje się tętniącym życiem forum, na którym połączone ze sobą rośliny aktywnie rozmawiają, handlują i pomagają sobie w potrzebie, stała się wkrótce potem niezwykle popularna. Od strony naukowej temat zgłębiały kolejne publikacje, a wizja naturalnego odpowiednika internetu, od akronimu WWW (World Wide Web), zwanego często „Wood Wide Web” (od wood – las), szybko rozprzestrzeniła się także w kulturze popularnej. I nic dziwnego, oto bowiem okazało się, że być może żyjemy w świecie przypominającym choćby ten z Avatara, mimo że do tej pory zwyczajnie nie dostrzegaliśmy jego obecności.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki