Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu - Alicja Urbanik-Kopeć - ebook + książka

Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu ebook

Alicja Urbanik-Kopeć

4,0

Opis

Praca seksualna na ziemiach polskich na przełomie XIX i XX wieku była nie tylko zjawiskiem społecznym, problemem prawnym i zdrowotnym, ale również chętnie używaną figurą retoryczną. O prostytucji jako zarazie moralnej grzmiały Kościół i towarzystwa abstynenckie, o niebezpieczeństwie dla płodności i rozsadniku epidemii chorób wenerycznych wypowiadali się lekarze, o zgubnych skutkach społecznych, biedzie i wykorzystywaniu dziewczyn z proletariatu pisali socjaliści. Emancypantki upatrywały w pracy seksualnej źródło chorób i powód rozpadu rodzin.

Jak wyglądało życie ówczesnych pracownic seksualnych? Dlaczego powszechnie uznawano je za zagrożenie dla społeczeństwa? Alicja Urbanik-Kopeć po raz kolejny wypełnia białe plamy w społecznej historii kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
7
12
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Być kobietą...
00
Youngblood0891

Całkiem niezła

Kawał dobrej roboty że strony autorki, jednak jakoś mnie mnie porwała ta pozycja...
00
StanczykDS

Z braku laku…

Książka ciekawa i rzetelna w części dotyczącej faktów historycznych, niestety przeładowana ideologicznymi interpretacjami i prywatnymi poglądami politycznymi. Niektóre fragmenty mogą być trudne do przebrnięcia dla osób spoza małej lewicowo-genderowej bańki, a szkoda, bo temat sam w sobie wydaje się bardzo interesujący.
26

Popularność




Kilka słów o brzydkich słowach

Książka poświęcona jest pracy seksualnej kobiet na ziemiach polskich, głównie w Królestwie Polskim, w drugiej połowie XIX wieku i na początku wieku XX. W omawianym okresie nie istniało określenie „praca seksualna”. O kobietach świadczących takie usługi mówiono najczęściej „prostytutka”, słowo to traktując jako określenie neutralne. Tak o pracownicach seksualnych pisali w oficjalnych dokumentach urzędnicy, policjanci i lekarze. Używano też innych, nacechowanych pejoratywnie sformułowań, szczególnie w tekstach publicystycznych. Niepełna lista obejmuje pokutnice, kurtyzany, kobiety lekkich obyczajów, damy z półświatka, kobiety publiczne, nierządnice, kobiety nierządne, kobiety upadłe, kobiety rozwiązłe, rozpustnice, ladacznice, kokoty, demimondki, kamelie czy damy kameliowe[1].

Postulat pisania i mówienia o „pracy seksualnej” i „pracownicach seksualnych” pojawił się w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych XX wieku. Towarzyszył rozwojowi ruchu na rzecz normalizacji pracy seksualnej, reform zmierzających do jej dekryminalizacji i destygmatyzacji. Amerykańska aktywistka i feministka Carol Leigh zwróciła wówczas uwagę, że słowo „prostytucja” niesie ze sobą szereg negatywnych skojarzeń i jest głęboko krzywdzące. Określenie „praca seksualna” (sex work) podkreśla zaś, że świadczenie tego typu usług wymaga określonych umiejętności i wysiłku, które przekładają się na określone korzyści ekonomiczne. Zatem sformułowanie „pracownica seksualna” kładzie nacisk na fakt, że mowa o osobie wykonującej konkretny zawód, może ono też być rozumiane jako nazwa tego zawodu – w przeciwieństwie do słowa „prostytutka”, które mówi przede wszystkim o tożsamości danej osoby[2].

Takie postulaty i badania pojawiły się niemal 100 lat po okresie opisywanym w tej książce. Stałam więc przed trudnym zadaniem – użycia języka, który z jednej strony nie jest anachroniczny wobec epoki, którą badam, a z drugiej odnosi się z szacunkiem do kobiet świadczących usługi seksualne wówczas i teraz. Zdecydowałam się na rozwiązanie pośrednie. Oryginalny język epoki zachowany jest w cytatach. Neutralnymi historycznie słowami „prostytutka” i „prostytucja” posługuję się też w mowie zależnej, omawiając konkretne źródła, podsumowując postulaty i podejście ówczesnych. Nie używam przytaczanych historycznych synonimów, ponieważ one były obraźliwe tak wówczas, jak i dziś. Gdy piszę od siebie, konsekwentnie używam określenia „praca seksualna”.

Język jest odzwierciedleniem epoki, mówi o ludziach, którzy go używają. Jolanta Sikorska-Kulesza pisze, że w XIX wieku „na tym froncie toczyła się walka ideologiczna, a język mógł być (i był) elementem represji, mającym wyzwalać mechanizm samokontroli i ograniczeń, elementem oceny moralnej zachowania kobiet”[3]. Niesprawiedliwe byłoby więc zupełne pominięcie określeń uznawanych dziś za obraźliwe, ponieważ umniejszałoby to cierpienie i wykluczenie kobiet, które opisuję w tej książce. Zamazywałoby też postęp, jaki dokonał się w społecznym odbiorze pracy seksualnej i pracownic seksualnych na przestrzeni ostatniego stulecia. Jednocześnie nurzanie się w pejoratywnych określeniach uważam za zbędną pornografię przemocy symbolicznej wobec kobiet, niewnoszącą nic poza posmakiem skandalu. Jak pisałam, język mówi o ludziach, którzy go używają. A więc także o nas dziś i o mnie.

[1] Jolanta Sikorska-Kulesza, Zło tolerowane. Prostytucja w Królestwie Polskim w XIX wieku, Mada, Warszawa 2004, s. 22.

[2] Zob. Agata Dziuban, Dekryminalizacja, praca, intersekcjonalność, uznanie. Ramy ruchu pracownic i pracowników seksualnych w Europie, „Przegląd Socjologii Jakościowej” 2018, nr 1, s. 12–45.

[3] Jolanta Sikorska-Kulesza, dz. cyt., s. 27.

Wstęp

Zero i cyfra dopełniająca

Marta znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

Jej mąż, warszawski urzędnik, zmarł młodo i niespodziewanie, a Marta musiała sama zatroszczyć się o siebie i małą córkę. Musiała opuścić wygodne mieszkanie, sprzedać ubrania, meble i biżuterię. Po raz pierwszy w życiu iść sama do sklepu po mleko i bułki, rozpalić samowar i ogień w kominku. Wreszcie – znaleźć pracę. A ta dla kobiety bez przygotowania zawodowego i żadnych praktycznych umiejętności była prawie nieosiągalna.

Marta próbowała, a jej rozpaczliwe próby stanowią fabułę powieści Marta, wydanej w 1873 roku przez Elizę Orzeszkową. Na początku tytułowa bohaterka została guwernantką, nauczycielką francuskiego. Potem zatrudniała się jako tłumaczka, ilustratorka, próbowała też znaleźć pracę w sklepie i w zakładzie krawieckim. Wszędzie jednak albo brakowało jej umiejętności, albo odmawiano jej ze względu na płeć bądź fakt, że miała małe dziecko. W końcu, zdesperowana i głodna, trafiła na koleżankę z dzieciństwa, Karolinę.

Karolina była ładna, wesoła, bogato ubrana i miała przestronne mieszkanie przy ulicy Królewskiej. Zdumiona Marta wysłuchała historii życia Karoliny, dużo smutniejszej niż jej własna, bo od początku naznaczonej poniewierką. Karolina dorastała w domu bogatej dalekiej krewnej, która nauczyła ją talentów dobrze wychowanej panny i zaszczepiła w niej miłość do pięknych strojów i zbytków, a gdy Karolina zakochała się w jej synu, wyrzuciła podopieczną w jednym ubraniu na bruk. Dziewczyna podjęła więc pracę w sklepie z mydłem, a gdy nie mogła już znieść wyzysku właścicielki, głodu i spania na podłodze na zapleczu, zgodziła się zostać utrzymanką zamożnego pana Witalisa. I to samo proponowała teraz Marcie. Marta mogła od zaraz porzucić harówkę w szwalni i zawilgocone mieszkanie, ubrać się w jedwabną suknię i wynająć trzy pokoje w tej samej kamienicy co Karolina. Wszystko to za cenę chodzenia do teatru, do restauracji i do sypialni z miłymi panami.

Marta, jak przystało na moralną, ziemiańską córkę, była przerażona opowieścią Karoliny. W popłochu wybiegła z eleganckiego mieszkania, ale wcześniej jeszcze Karolina, siedząc na wygodnym szezlongu w blasku ciepłego ognia z kominka, powiedziała młodej wdowie kilka słów: „Kobieta jest zerem, jeżeli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca”[4].

I widząc, jak Marta zasłania twarz rękami, by nie dopuścić do siebie gorzkich słów koleżanki z dzieciństwa, dodała:

Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy, utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami beznadziejnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna […]. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć[5].

Marta w końcu wybiegła z salonu Karoliny, odrzucając (oczywiście) jej propozycję. Na klatce schodowej utrzymanka wykrzyczała jeszcze za przerażoną szwaczką: „Wróć się! […] Będziesz żebraczką! […] Będziesz kradła! […] Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem”[6].

A czytelnik na końcu powieści przekonuje się, że Karolina miała rację.

Powieść Elizy Orzeszkowej odbiła się w kilka lat po wydaniu szerokim echem, a pisarka zanotowała w autobiografii, że „było podobno wiele takich, które czytając ją, zalewały się łzami, odczuwały wielką trwogę przed przyszłością, rzucały się do nauki i pracy”[7]. Powieść tendencyjna miała faktycznie wywołać w czytelniczkach uczucie trwogi[8], ale mówiła także kilka słów gorzkiej prawdy o sytuacji społecznej kobiet w drugiej połowie XIX wieku. Tym bardziej gorzkiej, że wprost diagnozę tę wypowiadała w powieści tajna (bo niezarejestrowana w oficjalnym spisie miejskim) pracownica seksualna. Kobieta, dodać należy, w przeciwieństwie do zgnębionej Marty syta i ciepło ubrana.

Praca seksualna na ziemiach polskich na przełomie wieków była nie tylko zjawiskiem społecznym, problemem prawnym i zdrowotnym, ale również chętnie używaną figurą retoryczną. O prostytucji jako zarazie moralnej grzmiały Kościół i towarzystwa abstynenckie, o niebezpieczeństwie dla płodności i rozsadniku epidemii chorób wenerycznych wypowiadali się lekarze, o zgubnych skutkach społecznych, biedzie i wykorzystywaniu dziewczyn z proletariatu pisali socjaliści. Emancypantki upatrywały w pracy seksualnej źródło chorób i powód rozpadu rodzin. Wskazywały ponadto na fakt, że w rzeczywistości społecznej, w której kobieta była zerem, a mężczyzna cyfrą znaczącą, praca seksualna przyjmowała też dużo mniej oczywiste postaci. Kobieta pozbawiona edukacji, pracy i prawa głosu traktowała związek małżeński jak gwarancję bezpieczeństwa, a towarzyszące małżeństwu usługi seksualne i płodzenie potomstwa wymieniała na bezpieczną przyszłość. Różnicę między nią a profesjonalną pracownicą seksualną stanowił tu tylko (czy też aż) węzeł małżeński poprzedzający transakcję. Utrzymanki próbowały, jak Karolina, dosłownie utrzymać się na powierzchni miejskiego życia w jedyny sposób dostępny kobietom bez pracy i kwalifikacji. Wstyd i ucieczka Marty powodowane były nie tylko moralnym uniesieniem, ale też strachem, że mogłaby przyjąć ofertę Karoliny.

W XIX wieku na ziemiach polskich praca seksualna była legalnym, zarejestrowanym zawodem. Wykonywały go głównie kobiety z miejskiego proletariatu – a przynajmniej tak wynika z oficjalnych statystyk. Ogromna liczba kobiet pracowała „pokątnie”, jak to określano, bez dokumentów i książeczki zdrowia. Czasem nieoficjalne świadczenie usług seksualnych było dodatkowym źródłem dochodu kobiet pracujących w fabrykach, szwalniach i na służbie. Jednocześnie posądzenie kobiety o sprzedawanie usług seksualnych stanowiło najgorszą możliwą obelgę. Tak uzasadniano niechęć do robotnic fabrycznych, podejrzliwość i obsesyjną kontrolę wobec służących domowych, pogardę dla szwaczek, kelnerek, modystek i całej rzeszy aktywnych zawodowo kobiet, które nadzieję na własne przetrwanie pokładały w sobie i owocach własnej pracy, a nie w mężczyznach. Obraźliwe wierszyki o służących, kwestionowanie umiejętności i moralności robotnic, pisanie w prasie o dziewczynach „utrzymujących się z własnych środków”[9] (ich zawody umieszczano przy tym w cudzysłowie, jakby na znak, że to tylko przykrywki dla pracy seksualnej) – to wszystko budowało obraz niemoralnej, nieodpowiedzialnej, rozpasanej kobiety z klasy robotniczej. Takiej, której seksualność należy natychmiast stłumić dla dobra porządku społecznego.

Mimo że sprzedawaniem usług seksualnych (w formie wymiany pieniężnej, przysług czy przywilejów towarzyskich) zajmowały się kobiety ze wszystkich klas społecznych, jednak to właśnie proletariuszki musiały mierzyć się z najdotkliwszymi konsekwencjami. To one miały też najmniej możliwości obrony przed społecznym odium, jakie budziła ta praca – czy to w formie jawnej, czy tajnej. To one stanowiły poręczną ilustrację w opowieści z morałem, jaką ówczesne społeczeństwo opowiadało kobietom, przestrzegając je przed zaspokajaniem własnych potrzeb nie tylko seksualnych, ale też ekonomicznych i społecznych. Pracownica seksualna z klasy robotniczej była albo bezpowrotnie złamaną ofiarą systemu wyzysku, albo nędzarką bez zasad moralnych, bezmyślnie zarażającą mężczyzn chorobami wenerycznymi.

Praca seksualna mogła być wyborem, przymusem lub czymś pomiędzy. Stosunek do niej – zarówno samych pracownic, jak i klientów oraz postronnych świadków – bardzo wiele mówi o pozycji społecznej kobiet w XIX wieku. Ze względu na ogrom wzbudzanych emocji pokazuje jak w soczewce linię napięć dzielących społeczeństwo: napięć płciowych i napięć klasowych. Ta książka to opowieść o ochronie zdrowia, prawie małżeńskim, pracy zawodowej kobiet, systemie opieki społecznej w dobie emancypacji kobiet. To historia społecznego konstruowania pojęcia niebezpiecznej kobiecej seksualności, szczególnie seksualności pracującej proletariuszki. Od kobiety swobodnie władającej własnym ciałem bardziej niebezpieczna jest bowiem tylko kobieta, która nie potrzebuje tradycyjnej rodziny patriarchalnej do zapewnienia sobie środków do życia.

To także opowieść o hipokryzji konserwatywnego społeczeństwa klasowego. Ostatecznie przecież Karolina ma do powiedzenia rozczarowanemu rejteradą Marty przystojnemu dżentelmenowi tylko jedno. Mógłby cieszyć się towarzystwem młodej wdowy, wynająć jej mieszkanie i zadbać o jedzenie na stole, gdyby „starał się o jej rękę i chciał z nią ożenić się”[10].

Wtedy wszystko byłoby w porządku.

Ogłoszenie o przymusowej rejestracji i badaniach lekarskich pracownic seksualnych w Radomiu, 1915.

[4] Eliza Orzeszkowa, Marta: powieść, nakładem S. Lewentala, Warszawa 1885, s. 253.

[5] Tamże, s. 254.

[6] Tamże, s. 260.

[7] Taż, Autobiografia w listach, Warszawa 1910, s. 16.

[8] I to się udało, jeśli wierzyć przewodniczącej Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, Paulinie Kuczalskiej-Reinschmit, która pisała, że „przełożone szkół specjalnych mogłyby wyliczyć wiele uczennic skierowanych na drogę gruntownej nauki wstrząsającą tragedią Marty, albo Cecylii Walewskiej, kronikarce ruchu kobiecego, według której „krzyk Marty trafił w jądro takiej bólnej rany społecznej”, że powieść odniosła natychmiastowy sukces na ziemiach polskich i za granicą. Cecylia Walewska, Ruch kobiecy w Polsce, P. Laskauer, Warszawa 1909, s. 19.

[9]Trzy dni w Warszawie, ich historia i historiozofia, „Ogniwo” 1905, nr 22, s. 498.

[10] Eliza Orzeszkowa, Marta…, s. 2.

Rozdział 1 „Życie szło swoim trybem”

Prawo

Wychodząc z zasad moralności chrześcijańskiej, prawo tępiło prostytucję, ale życie szło swoim trybem, wbrew prawu, więc przychodziło czynić ustępstwa.

Dr Franciszek Giedroyć, wenerolog, szpital św. Łazarza w Warszawie, 1912[11]

W miastach Królestwa Polskiego dominowały kobiety.

Według spisu powszechnego z 1868 roku w drugiej połowie XIX wieku we wszystkich guberniach ziem polskich znajdujących się pod rosyjskim zaborem mieszkało niespełna 6 milionów ludzi, z czego 51,6% stanowiły kobiety. W społeczeństwie kobiety zwykle przeważają liczbowo nad mężczyznami, ponieważ żyją dłużej. Różnica ta może być jednak bardziej lub mniej wyraźna. Używana przez demografów miara zwana współczynnikiem feminizacji, czyli liczba kobiet przypadająca na 100 mężczyzn, może wahać się od równowagi do struktury anormalnej. Współczynnik wynoszący 100 to absolutna równowaga, wartości między 104 a 108 to zwichnięta równowaga, od 108 do 112 – mocno zwichnięta równowaga, a powyżej mamy do czynienia ze strukturą w najwyższym stopniu anormalną[12].

Około lat siedemdziesiątych XIX wieku na wsi współczynnik feminizacji wahał się między 101 a 106. W miastach wynosił od 106 do 112, gdzieniegdzie nawet więcej. W Warszawie w 1872 roku zatrzymał się na poziomie 116, w Kaliszu wynosił 123, w Suwałkach 130. Sytuacja nie zmieniła się do czasu przeprowadzenia powszechnego spisu rosyjskiego w 1897 roku.

Te dane liczbowe odzwierciedlają znane procesy społeczne i kulturowe, które zachodziły na przełomie wieków. Wieś wyludniała się z ludzi w wieku produkcyjnym, bo młodzi wyjeżdżali do pracy do miast. Mężczyźni i kobiety pracowali w fabrykach mniej więcej po równo, a feminizację zawyżała ogromna przewaga kobiet w pracy na służbie. Dysproporcja ta była tak wielka, że nie wyrównywały jej nawet wielotysięczne kontyngenty wojskowe stacjonujące wówczas w miastach. W Warszawie około roku 1890 na stałe mieszkało między 30 a 40 tysięcy żołnierzy, w trzech czwartych stanu wolnego[13]. Mimo tak potężnego zastrzyku mieszkańców płci męskiej współczynnik feminizacji dalej utrzymywał się w rejonach „mocno zwichniętej równowagi”.

Królestwo Polskie było krajem młodym, w 1897 ponad połowa jego mieszkańców nie przekroczyła 19. roku życia. Na tle Europy dzietność pozostała jedną z najwyższych. Większość najmłodszych dzieci mieszkała na wsiach, gdy tylko jednak osiągały wiek produkcyjny (w tabelach ujęty między 15. a 19. rokiem życia), wyjeżdżały do miasta, by tam podjąć pracę. Dużo częściej migrowały dziewczyny niż chłopcy, stąd bardzo wysoki współczynnik feminizacji w ośrodkach miejskich.

Dziewczęta wychodziły za mąż młodo, co również potwierdza rosyjski spis powszechny z 1897 roku. Według obowiązujących przepisów kobiety mogły zawierać małżeństwo w wieku 16 lat, mężczyźni zaś 18. Około 15% dziewcząt w wieku 17–19 lat miało mężów (a żonatych było tylko 2% chłopców w tym przedziale wiekowym). Dziewczęta wychodziły za mąż wcześniej niż chłopcy i na ogół za mężczyzn starszych od siebie. Około 67% dwudziestolatek było zamężnych, a w grupie 30–49 już ponad 80%. W starszych grupach wiekowych ten współczynnik się zmniejszał, ponieważ mężowie zaczynali umierać. Wdowy to ponad ćwierć kobiet w wieku 50–59 i ponad połowa tych po 60. roku życia. Ogółem, bez podziału na grupy wiekowe, pannami było około 25% kobiet, zamężnych ponad 60%, 11% stanowiły wdowy, a 0,2% rozwódki[14].

Ogromna większość mężatek w grupie po 30. roku życia nie zaskakuje, podobnie jak wdów po 60. W grupie 20–29 męża miało 68% kobiet. To dużo, ale jednak nie na tyle, by mówić o zupełnie prostej drodze życia od szesnastoletniej panny do dwudziestoletniej mężatki i potem sześćdziesięcioletniej wdowy. Te 32% młodych kobiet stanu wolnego występowało przeciwko ówczesnej normie kulturowej z powodów takich jak pochodzenie społeczne i sytuacja finansowa. Za mąż nie wychodziły te, które pracowały – zwłaszcza pracownice fizyczne. Wśród kobiet pracujących w fabrykach na terenie Królestwa w związkach małżeńskich pozostawało jedynie 23%[15], czyli odwrotnie niż w ogóle społeczeństwa. Służące domowe również w większości pozostawały w stanie wolnym[16].

Industrialne miasto było pełne młodych samotnych kobiet i mężczyzn. Podobnie jak współczynnik feminizacji, również dane związane ze stanem cywilnym ludności różniły się drastycznie między ogólną średnią a stanem faktycznym w dużych miastach. O szczególnej sytuacji Warszawy pisał w 1892 Franciszek Giedroyć, historyk medycyny i wenerolog ze szpitala św. Łazarza. Zwracał uwagę, że – ze względu na wspomniane wyżej czynniki migracyjne – w dużych uprzemysłowionych miastach nie tylko kobiety przeważały nad mężczyznami, ale także młodzi ludzie stanu wolnego przeważali nad wszystkimi innymi grupami. W 1882 roku 64% mieszkańców miasta było w wieku produkcyjnym (między 15. a 60. rokiem życia), z czego połowa przypadała na wiek 20–35 lat, czyli, jak to określał Giedroyć, „wiek największej energii płciowej”[17]. Spośród zaś osób w wieku produkcyjnym 46% mężczyzn i 49% kobiet w Warszawie było stanu wolnego. To prawie dwukrotnie więcej niż wynosiła ogólna średnia dla ziem polskich w tym okresie. Dalsze wnioski, poparte statystykami, potwierdzały obraz Warszawy jako miasta samotnych młodych ludzi. Zmieniały się też obyczaje związane ze wstąpieniem w związek małżeński. Wiek zawierania ślubów rósł. Coraz mniej było panien młodych poniżej 20. roku życia, coraz mniej też panów młodych poniżej 30.

Dla Giedroycia wniosek płynący z takiego rozkładu ludności był jeden: miasto to siedziba zepsucia. Pełna niezamężnych kobiet i, co ważniejsze, wolnych mężczyzn, którzy nieuchronnie musieli napędzać przemysł usług seksualnych. Kobiety stanowiły tu dodatek, skutek uboczny, a może narzędzie pokusy. Samym swym istnieniem niszczyły naturalne status quo. Jak pisał Giedroyć:

[…] popęd płciowy – o ile nie będzie zaspokojony w pożyciu małżeńskim – musi szukać ujścia związkach wolnej miłości; […] Jeżeli do tego dodamy jeszcze – co jest konieczne – wojskowych […], otrzymamy całą sumę ludzi żądnych zaspokojenia popędu płciowego, a nie mogących inaczej go zadowolić, jak tylko na drodze nieprawej.

„Ludzi”, a więc mężczyzn. I o ile dla mężczyzn stan wolny był stanem niejako naturalnym, o tyle kobiety musiały się z nim mierzyć na nierównych zasadach. Norma kulturowa stanowiła, że kobieta musi mieć męża. Ale mieszkanki dużych miast często bywały samotne, czy to z wyboru, czy z konieczności, a problemy z tego wynikające rzadko sprowadzały się do „zaspokojenia popędu płciowego”. W życiu w pojedynkę kobiety przeciwko sobie miały nie tylko normy obyczajowe, ale również obowiązujące prawo.

Wieczyście małoletnia i ciężkie obelgi

Słowa powieściowej Karoliny – te o zerze i cyfrze dopełniającej – miały umocowanie nie tylko w doświadczanej przez nią rzeczywistości społecznej, ale także w obowiązującym prawie. W drugiej połowie stulecia na ziemiach polskich kobieta mogła na przykład legalnie zarabiać, otrzymując zapłatę za usługi seksualne, nie mogła za to rozwieść się z mężem, który ją bił i zdradzał. Kobieta była aktywnie zniechęcana do podejmowania jakichkolwiek działań w sferze rodzinnej czy zawodowej, które mogłyby ja uniezależnić od mężczyzny. Prawo małżeńskie przewidywało poważne konsekwencje niesubordynacji dla kobiet ze wszystkich klas społecznych, od proletariatu do arystokracji. A wszystko w imię specyficznie rozumianej moralności.

Zgodnie z obowiązującym przez pierwsze dekady XIX wieku na ziemiach polskich Kodeksem Napoleona kobieta pozostawała wieczyście małoletnia. Wszystkie jej decyzje musiały uzyskać aprobatę ojca, męża lub męskiego krewnego. Nie miała prawa występować samodzielnie w sądzie, „chociażby się trudniła kupiectwem publicznym albo nie była w wspólności majątku”[18] ze swoim mężem. Niezależnie od tego, czy miała swój majątek, czy wspólnotę majątkową z mężem, nie mogła „nic darować, alienować, obciążać hipoteką, nabywać pod tytułem darmym albo obowiązującym” bez jego pisemnej zgody. Od tej reguły było tylko kilka wyjątków – kobieta nie musiała prosić męża o pozwolenie, gdy zmuszona była występować w sprawach karnych, gdy spisywała testament i gdy chciała się rozwieść.

Archaiczny z naszego punktu widzenia Kodeks Napoleona wprowadzał bardzo nowoczesne rozwiązania w sferze prawa małżeńskiego, chociażby z tego powodu, że tworzył instytucję małżeństwa cywilnego, świeckiego. A skoro ślub był cywilny, równie cywilnie można było się rozwieść. Nie w każdej jednak sytuacji. Kodeks przewidywał cztery powody rozwodu: cudzołóstwo, „gwałty, srogości i ciężkie obelgi”[19], skazanie jednego z małżonków na „karę hańbiącą” oraz „wzajemne i trwające zezwolenie małżonków”, czyli ówczesny odpowiednik rozwodu za porozumieniem stron[20].

Rozwód za porozumieniem stron był procedurą uciążliwą, wieloletnią i specjalnie stworzoną tak, by zniechęcić zainteresowanych. Nic dziwnego, że zamożne ziemiaństwo i arystokracja próbowały zabezpieczyć się przed koniecznością długotrwałej i męczącej procedury, celowo wprowadzając błędy w akcie ślubu, które były wówczas podstawą do unieważnienia małżeństwa. Zwykle cytowana jest tu anegdota ze ślubu Henryka Łubieńskiego i Ireny Potockiej z 1816 roku[21], gdy do pana młodego zgłosił się dyskretnie plenipotent majątku Potockich, po czym spytał: „«Co mi pan hrabia dasz za to, jeżeli w akcie stanu cywilnego, podyktuję kruczek jaki do późniejszego rozwodu». Młody Łubieński z poważną miną rozumiejącego powagę propozycji odszepnął: «Dam ci w pysk»”[22]. Jak wynika z tej historii, wielu przyszłych małżonków nie decydowało się na tak elokwentną odmowę, wprost przeciwnie. Warto zaznaczyć, że z bliska małżeństwo Łubieńskich nie wyglądało tak romantycznie. Irena miała w dniu ślubu, 1 października 1818 roku, 16 lat (i to tylko dlatego, że jej matka poprosiła o przesunięcie zamążpójścia ze względu na jej niedojrzałość – zaręczyny odbyły się dwa lata wcześniej). Żoną hrabiego Łubieńskiego była 16 lat, zmarła w 1835 roku w wieku lat 32 na „nadzwyczajne osłabienie, kaszel i ataki nerwowe”[23]. Być może wpływ na to miał fakt, że między 16. a 32. rokiem życia urodziła Łubieńskiemu 10 dzieci. Hrabia dożył zaś w zdrowiu dziewięćdziesiątki.

Rozwód za porozumieniem stron był bardzo rzadko wybieraną drogą, choć na pewno zdarzał się w zamożnych kręgach arystokratycznych. Najczęstszą przyczyną rozwodów były zapisane w kodeksie cudzołóstwo oraz „gwałty, srogości i obelgi”. Na 564 sprawy rozwodowe zakończone pomyślnie w Krakowie, Warszawie, Kaliszu i Bydgoszczy wyroki rozwodowe z przyczyny przemocy zapadły w 426 przypadkach, czyli w trzech czwartych wszystkich spraw. Zdrady małżeńskie stanowiły następne 17%. I tu jednak kodeks faworyzował mężczyzn. Mąż mógł zażądać rozwodu, gdy żona go zdradzała, żona – tylko gdy mąż wprowadził kochankę do ich wspólnego domu. „Gwałty, srogości i ciężkie obelgi” zwykle spotykały kobiety. Zachowane akta sądowe malują obraz przemocy domowej, która od dwóch stuleci przyjmuje tę samą formę (choć może wybór przekleństw uległ pewnej zmianie). Jedna żona zeznawała na sprawie rozwodowej, że mąż,

gdy była w ciąży już 7 miesięcy przycisnął [ją – przyp. aut.] drzwiami tak gwałtownie, że powódka z tego przyciśnięcia poroniła ten płód i z poronienia tego niebezpiecznie chorowała. Nadto bijąc kułakami i dręcząc powódkę niezasłużonymi obelgami był przyczyną drugiego poronienia płodu[24].

Kolejne kobiety przytaczały obelgi (pisownia oryginalna):

Mąż porwawszy się z krzesła [powiedział – przyp. aut.] co jakie kompanie jakie to ty mnie wmawiasz kompanie ty psia krew szelmo sobacza duszo, tłuku, kurwo a podeszłszy ku żonie uderzył ją dwa razy pięścią w głowę.

Powróciwszy w nocy do domu wszedł z żoną w kłótnię wywołując na nią kurwo, żeby cię nagła śmierć ogarnęła, dziś jeszcze nagłą śmiercią zginiesz.

Co ty chcesz ode mnie ty psia krew sobacza duszo jak cię wezmę zabijać to cię milion diabłów weźmie ja z tobą żyć nie będę ty stara szelmo tłuku itp.

Wśród przedmiotów używanych do bicia wymieniano noże, pistolety, szpady, krzesła, kije, laski, baty, dzbanki i garnki. Kobiety oskarżały mężczyzn o przemoc, często w połączeniu z nadużywaniem alkoholu. Występowały też o rozwód ponad dwa razy częściej niż mężczyźni. Z dostępnych danych wynika, że na wszystkie pozwy rozwodowe złożone w okresie obowiązywania na ziemiach polskich Kodeksu Napoleona 68% pozwów skierowały do sądu żony, a 32% mężowie[25]. W sumie w ciągu kilkunastu lat obowiązywania kodeksu (tylko w Krakowie utrzymał się on aż do 1852 roku) orzeczono około dwóch tysięcy rozwodów.

Przemoc, groźby i małżonkobójstwo

Sytuacja zmieniła się znacząco w 1836 roku. W Królestwie Polskim prawo orzekania rozwodów zostało oddane władzom wyznaniowym. Oddzielne przepisy obowiązywały więc ewangelików, żydów, prawosławnych, muzułmanów i katolików. W katolicyzmie nie przewidywano rozwodów, a jedynie możliwość unieważnienia małżeństwa albo separację stołu i łoża, które miały w praktyce takie same skutki jak rozwód, poza jednym, znaczącym – brakiem możliwości poślubienia kogoś innego. W zaborze austriackim od 1811 roku obowiązywała Powszechna księga ustaw cywilnych, która nie pozwalała na rozwody katolikom[26], a dla chrześcijan innego wyznania przewidywała możliwość rozwodu w takich sytuacjach jak: porzucenie, popełnienie zbrodni przez małżonka, zniknięcie bez wieści, nieprzezwyciężony wstręt lub częste i ciężkie „pokrzywdzenia na ciele”[27]. Katolikom na pocieszenie pozostawała możliwość separacji z tych samych przyczyn, z dodatkiem narażenia przez winnego małżonka znacznej części majątku albo dobrej opinii rodziny, ciężkiego uszkodzenia ciała (osoby pozywanej, nie pozywającej) oraz choroby zakaźnej. W zaborze pruskim na miejsce Kodeksu Napoleona przywrócono w 1817 roku Landrechts, która to ustawa przewidywała rozwody cywilne z powodów opartych na protestanckim prawie wyznaniowym. Przyczyny były praktycznie takie same jak w przypadku kodeksu austriackiego obowiązującego w Galicji.

Zupełne oddanie władzy nad małżeństwem w ręce katolickich duchownych oznaczało, że dla dużej części polskiego ziemiaństwa, mieszczaństwa i inteligencji rozwód był właściwie nieosiągalny. Przyczyny kanoniczne pozwalające na unieważnienie małżeństwa wahały się od melodramatycznych do zupełnie fantastycznych (albo, jak to ujęła bohaterka powieści Elizy Orzeszkowej Pan Graba, próbująca się rozwieść Kamila: „Te wszystkie przyczyny są takie, które albo nie mogą istnieć w dzisiejszych czasach i obyczajach, albo takie, dla których nikt uczciwy nie żądałby unieważnienia ślubu”[28]). Podręcznik do prawa małżeńskiego Kościoła katolickiego „z uwzględnieniem prawa cywilnego obowiązującego w Austryi, w Prusach i w Królestwie Polskiem” z 1890 roku poświęcał prawie 100 stron na dokładnie omówienie podstaw unieważnienia małżeństwa przez sąd kanoniczny. Podstaw tych było wiele. Małżeństwo mogło zostać uznane za nieważne, jeśli przynajmniej jedna z osób je zawierających była nie w pełni władz umysłowych, w wieku niedojrzałym (dziewczynka poniżej 12., chłopiec poniżej 14. roku życia) albo cierpiała na niemoc płciową (ale koniecznie nieuleczalną i zatajoną przed ślubem), występowały różne stopnie pokrewieństwa i powinowactwa, bigamia, zatajona różnica wyznawanych religii, podszywanie się pod kogoś innego, błędy w dokumentach, wstąpienie do zakonu albo wyższe święcenia oraz popełnienie „występku”, to znaczy cudzołóstwa albo małżonkobójstwa.

Zastrzeżenie o występku cudzołóstwa miało zapobiegać sytuacji, w której mężczyzna zdradza swoją żonę przez lata, obiecując kochance ślub, a następnie po śmierci żony poślubia kochankę[29]. Małżonkobójstwo, czyli zabicie żony lub męża, by poślubić kogoś innego, również unieważniało ślub. Tu jednak potrzebne były okoliczności bardzo specyficzne. Autor podręcznika, ksiądz Józef Pelczar, doktor teologii, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wyjaśniał, że zamach na życie pechowego małżonka musi być ustalony przez obie strony i wykonany z przekonaniem:

Jan, ożeniony z Anną, umawia się z Klarą, że Annę zgładzą ze świata. Pewnego razu, gdy Jan przechadzał się z Anną nad brzegiem rzeki, Anna, pośliznąwszy się przypadkiem, wpadła do wody i zaczęła tonąć. Jan ratował ją wprawdzie, ale leniwo, tak że Anna utonęła. Czy może on teraz żenić się z Klarą?[30]

Można by odnieść wrażenie, że niekoniecznie. Ksiądz profesor Pelczar odpowiadał jednak: „Może, gdyż tu nie było wykonania zamachu. Inaczej rzecz by się miała, gdyby ją sam był pchnął do wody”.

Najbliższa współczesnej wrażliwości wydaje się uwaga, że Kościół może uznać ślub za nieważny, gdy do małżeństwa doszło pod przymusem, czyli przy użyciu gróźb ze strony rodziny lub przyszłego małżonka. Ksiądz Pelczar przypominał słynny wówczas proces Marii Hamilton i księcia Monako, Alberta Grimaldi, których małżeństwo zostało kościelnie unieważnione w 1880 roku ze względu na złożoną przez lady Hamilton skargę ob vim et metum, czyli „z powodu przemocy i gróźb”. Księżniczka nie cierpiała narzuconego narzeczonego i wyszła za mąż tylko pod przymusem ze strony matki, wielokrotnie uciekała od męża i „każde zbliżenie odchorowywała”. Nie pomogło ani przyjście na świat dziecka, ani napomnienie Ojca Świętego. W końcu specjalna komisja papieska, złożona z pięciu kardynałów, orzekła, że małżeństwo było nieważnie zawarte.

Zwykli śmiertelnicy nie mogli jednak liczyć na specjalne komisje papieskie (i to dwie, bo Pius IX po apelacji obrońcy węzła małżeńskiego powołał następną komisję, która podtrzymała wyrok). Ci naprawdę zdeterminowani stosowali więc argument uniwersalny, czyli pieniądze. Tak właśnie zrobiła w 1867 roku Eliza Orzeszkowa, która po dziewięciu latach małżeństwa postanowiła rozwieść się z Piotrem Orzeszką z powodu niekanonicznego, „dlatego że go nie kochałam”[31]. Wyposażona w gotówkę i żelazną wolę rozpoczęła dwuletnią tułaczkę po kuriach i sądach kanonicznych w Petersburgu i w Wilnie. Nie wiadomo, jaki powód unieważnienia podała oficjalnie (być może niedojrzałość albo przymus, skoro w dniu ślubu miała zaledwie 16 lat?), wiadomo za to, jaki powód przeważył szalę. W liście do Józefa Sikorskiego pisała o staraniach o unieważnienie: „Jego Ekscelencję na moją stronę przeciągnęłam, jednych prosiłam, drugim płaciłam, innym nawet groziłam”[32]. I tak w 1869 roku mogła zanotować już w kolejnym liście, że jest „zupełnie wolną od krańca do krańca świata”[33].

Orzeszkowej zależało na unieważnieniu małżeństwa, a nie na separacji, ponieważ chciała wyjść po raz kolejny za mąż. W okresie starań o anulowanie ślubu z Orzeszką związana była z Zygmuntem Święcickim, a gdy ta relacja skończyła się zawodem miłosnym pisarki, zaczęła ona spotykać się ze Stanisławem Nahorskim. Z tym drugim w końcu wzięła ślub w 1894 roku, ponad ćwierć wieku po rozpoczęciu związku. Uroczystość odbyła się w grudniu, a z poprzednią żoną, Leokadią, Nahorski rozwiódł się kilka miesięcy wcześniej, czyli w maju[34].

Eliza Orzeszkowa przez całe życie spotykała się z szykanami ze strony sąsiadów i znajomych, mimo że przecież jej małżeństwo zostało kościelnie anulowane, a były (czy też niebyły) mąż zmarł w 1874 roku, ledwie pięć lat później. Orzeszkowa pisała o nieprzyjemnościach i ostracyzmie, ustami bohaterek swoich powieści krytykując ludzką hipokryzję. Jej Regina Różańska z Ostatniej miłości mówiła, że „rozwódka to ma być zawsze kobieta nie rozumiejąca idei rodzinnej i rzucająca na nią wzgardę”. Franciszek Godlewski wspominał, że nawet w późniejszym okresie życia pisarki było w Grodnie kilka rodzin kulturalnych, „którym pruderia i bigoteria nie pozwalały przerzucać mostów na wyspę Orzeszkowej do chwili jej małżeństwa z panem Nahorskim”[35]. Eliza rozwódka czy też nawet Eliza wdowa nie była więc wystarczająco przyzwoita dla towarzystwa. Znów w oczach społeczeństwa wszystko załatwiał ślub.

Mniej zdeterminowanym, bardziej religijnym lub po prostu biedniejszym rozwiązaniem pozostawała instytucja separacji, uznawana zarówno przez prawo cywilne, jak i kościelne. Separacja była pożądanym wyrokiem chociażby dlatego, że kobieta zamężna nie mogła po prostu wyprowadzić się z domu. Według prawa była zobowiązana „mieszkać z mężem i iść za nim wszędzie, gdzie mu się zostawać podoba”[36]. Łatwo wyobrazić sobie, jakie skutki przynosiło to w sytuacji, gdy separacja ani rozwód nie zostały przyznane. Policja była zobowiązywana do pomocy mężowi w zlokalizowaniu zbiegłej żony, a sąd mógł zwolnić męża z obowiązku utrzymywania jej i „działać moralnie”[37] na rzecz tego, by zechciała wrócić pod wspólny dach. Żona potrzebowała też upoważnienia męża do zawierania umów i „różnych czynności życia cywilnego”[38], a takich upoważnień od 1836 nie potrzebowały pełnoletnia panna, wdowa czy rozwódka. Kobieta w separacji traktowana była prawnie jak rozwódka, z tą różnicą, że nie mogła ponownie wyjść za mąż (ponieważ jej małżeństwo wciąż trwało). Kodeks cywilny Królestwa Polskiego (KCKP) stanowił, że separacja, czyli „rozłączenie od stołu i łoża”, mogła nastąpić na żądanie jednego z małżonków z powodu cudzołóstwa, ciężkich obelg (ówczesne określenie na przemoc domową) i popełnienia przez żonę lub męża przestępstwa. Krótko i do rzeczy.

Prawo kościelne było daleko bardziej skomplikowane, a to ważne, gdyż separację orzekała „zwierzchność duchowna”, nie zaś sąd cywilny. Ksiądz Pelczar precyzował, że proces separacji z powodu cudzołóstwa nie polega na prostym oskarżeniu i udowodnieniu niewierności, ale zdrada musi być sądownie poświadczona jako działanie celowe i świadome. Nie liczy się więc, gdy mąż zdradzał żonę pod wpływem alkoholu albo gdy żona odmówiła mężowi powinności małżeńskiej „a to w tym celu, by go popchnąć do występku”[39]. Uwaga, zgwałcona kobieta nie była uznawana za winną cudzołóstwa jedynie pod warunkiem, że użyto wobec niej przymusu fizycznego, albowiem „sam postrach jej nie uniewinnia”. Przemoc również była trudna do udowodnienia, bo

pokrzywdzenie powinno być cięższe, a więc połączone z wylaniem krwi (byle nie z nosa), skaleczeniem, chorobą – albo też wykonane narzędziem, mogącym zadać ciężką ranę. Chłosta lekka, aczby niezasłużona, nie upoważnia jeszcze do wniesienia skargi. […] Nawet pobicie dotkliwsze, jeżeli poszło z chwilowego uniesienia i nie masz obawy, aby się powtórzyło, nie jest powodem wystarczającym[40].

Uznawano możliwość wniesienia o separację, gdy żona przyłapała męża w domu publicznym albo gdy ten zarażony był chorobą weneryczną (choć tu polecano raczej zniesienie obowiązku współżycia jako środka wystarczającego). O taką podstawę separacji mogła starać się sufrażystka Paulina Kuczalska-Reinschmit, gdy w 1885 roku wyjeżdżała na studia do Genewy. Sześć lat wcześniej wyszła za mąż za Stanisława Reinschmita, urzędnika Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W 1881 urodziła syna Leona. Niedługo potem mąż zaraził ją kiłą, w wyniku której straciła oko. Prawdopodobnie z powodu kiły wrodzonej zmarło niedługo po urodzeniu młodsze dziecko pary, syn Czesław. Paulina po pogrzebie rzuciła wszystko i wyjechała na studia za granicę. Nie wiadomo, czy i jaki wniosek separacyjny złożyła przywódczyni Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich. Wiadomo jednak, że starszy, czteroletni syn Reinschmitów pozostał z ojcem w Warszawie i nigdy później nie zamieszkał z matką, mimo że ta wróciła po kilku latach na ziemie polskie[41].

Żona swojego męża

Decyzja, by zostawić męża, czy to z powodu przemocy, zdrad czy zwykłego braku chęci kontynuowania związku, była niezwykle trudna i wymagała od kobiety odpowiedzi na kilka trudnych pytań. Czy będzie miała za co żyć? Czy odzyska swój majątek i ile jeszcze z niego zostało? Czy będzie miała możliwość widywać swoje potomostwo? Prawo małżeńskie było skonstruowane jasno. Mąż zobowiązany był utrzymywać żonę i dzieci, ale w zamian sprawował zarząd nad całym jej majątkiem. Kobieta musiała uzyskać zgodę męża na podjęcie pracy zawodowej. To on decydował o sposobie wychowywania i losie dzieci.

Jeśli chodzi o kwestie finansowe i opiekę nad dziećmi, skutki separacji, rozwodu i unieważnienia małżeństwa były bardzo do siebie podobne. Żona miała prawo do swojego posagu i majątku, który wniosła do małżeństwa. Majątkiem tym zarządzał mąż i to on był właścicielem wszystkich pochodzących z niego dochodów, na przykład pieniędzy z dzierżawy ziemi, zysków z przedsiębiorstwa rolnego czy wynajmu nieruchomości w mieście. Gdy kobieta w małżeństwie chciała sprzedać swoją nieruchomość albo zainwestować pieniądze w należące do niej przedsiębiorstwo, musiała otrzymać zgodę męża. Miała też prawo do pieniędzy, które zarobiła, wykonując pracę zawodową oddzielnie od męża, to znaczy nie w jego przedsiębiorstwie, bo to uznawano za pracę na rzecz rodziny, a więc przychody należały do mężczyzny. Było to szczególnie ważne w przypadku, gdy kobieta całe swoje życie poświęciła na pracę w rodzinnym sklepie czy warsztacie, a kiedy te przekształciły się w magazyn czy fabrykę, nie miała żadnego prawa do czerpania z nich zysków. Józef Lange, autor broszury z 1907 roku O prawach kobiety jako żony i matki, zalecał kobietom sporządzenie oficjalnego inwentarza swojej własności przed ślubem, ponieważ według prawa domniemanie było takie, że cały majątek małżeństwa należy do męża. Kobieta musiała dopiero udowodnić, że cokolwiek we wspólnym domu jest i było jej przed ślubem. Lange polecał też spisywanie intercyzy.

Na czas procesu o unieważnienie małżeństwa czy separację kobiecie wyznaczano miejsce zamieszkania i musiała tam przebywać, by otrzymywać od męża alimenty. Po orzeczeniu separacji kobieta również mogła otrzymywać alimenty, jeśli dowiodła, że nie ma żadnych innych środków utrzymania, i jeśli męża było na to stać. Dzieci na czas procesu bez wyjątków mieszkały z ojcem, a dalsze ich życie zależało od orzeczenia sądowego. Jeśli kobieta była uznana za winną (czyli gdy to ona popełniła czyn wskazujący na przesłanki do separacji czy unieważnienia), opieka nad dziećmi przypadała mężczyźnie. Jeśli oboje byli niewinni, opieka również przypadała mężczyźnie. Jedyna szansa na to, by to matka miała prawo do opieki nad dziećmi, leżała w udowodnieniu, że separacja czy unieważnienie odbywają się z winy mężczyzny, a więc trzeba było udowodnić mu cudzołóstwo, nadmierną przemoc, popełnienie przestępstwa i tak dalej. Jak widać na przykładzie Pauliny Kuczalskiej-Reinschmit, nie zawsze dochodziło do takiego procesu, nawet mimo oczywistych dowodów. Część kobiet decydowała się po prostu odejść od męża, licząc na to, że nie będzie próbował ich sprowadzić z powrotem. Często w takiej sytuacji musiały pogodzić się z poświęceniem własnych relacji z dzieckiem. Żona, która tak zwyczajnie odeszła, była winna. A winna matka nie dostawała prawa do opieki nad dziećmi.

Wszystkie te okoliczności sprawiały, że gdy kobieta postanawiała starać się o separację, znajdowała się w trudnym położeniu – do faworyzujących mężczyzn przepisów prawnych dochodził skandal procesu sądowego czy kościelnego, skandal bycia rozwódką i niepewna przyszłość finansowa oraz możliwość utraty opieki nad dziećmi. Józef Lange, po szczegółowym zapoznaniu czytelniczek z przepisami KCKP, podsumowywał, że małżeństwo jest poważnym krokiem nie tylko w sferze uczuciowej, ale przede wszystkim prawnej i społecznej. KCKP i tak stanowił poważne ulepszenie Kodeksu cywilnego Napoleona, ponieważ przyznawał prawo do rozporządzania sobą i własnym majątkiem kobietom niemającym męża. Niestety, pisał Lange, w prawie wprowadzonym w pierwszej połowie XIX wieku, a obowiązującym jeszcze przed pierwszą wojną światową: „[…] z chwilą odejścia od ołtarza kobieta traci wszystkie własne pióra i stroi się w pióra swego męża, traci zupełnie swoją indywidualność prawną, staje się tylko cieniem, tylko żoną swojego męża”[42].

Zerwanie tej zależności było zaś niełatwe. Jakkolwiek potoczyłyby się losy sprawy o separację, ostatecznie kobieta zostawała sama w świecie, w tym gorszej pozycji, że nie mogła ponownie wyjść za mąż. A możliwości pracy zawodowej i samodzielnego utrzymania się także miała ograniczone.

Dlatego też kobiety dużo częściej decydowały się na pozostanie w takim małżeństwie, w którym mąż je zdradzał albo zarażał chorobami wenerycznymi. Kampanie rozwodowe, jak ta Elizy Orzeszkowej, albo po prostu porzucenie męża i dzieci, jak zrobiła Paulina Kuczalska-Reinschmit, przychodziły do głowy tylko wyjątkowym, odważnym jednostkom albo bardzo zamożnym arystokratkom. Reszcie pozostawało nieco upiorne, ale praktyczne oczekiwanie na śmierć współmałżonka. A statystyka sprzyjała młodym kobietom. W 1882 roku wdów między 20. a 35. rokiem życia było w Warszawie ponad 2 tysiące, wdowców w tym samym wieku – tylko 377[43]. Piotr Orzeszko umarł pięć lat po unieważnieniu ślubu. Stanisław Reinschmit – ponad dekadę po wyjeździe Pauliny do Genewy. Podobno dlatego, że „zbyt może ochoczo i zapalczywie czerpał ziemskich rozkoszy”[44]. Zapewne w towarzystwie tej drugiej grupy kobiet, o której nie mówiło się na głos w porządnych domach. Uwiedzione, wyrzucone z pracy na służbie albo szwalni, niepiśmienne wychowanki przytułków i zapomniane córki ziemiańskie zapewniały towarzystwo mężom pań z dobrego domu.

Wobec takich uwarunkowań prawnych i oczekiwań społecznych nie dziwi, że patriarchalna narracja z powodzeniem używała prostytucji jako straszaka, by kontrolować zachowanie kobiet z klasy średniej. Te, które nie chciały podporządkować się patriarchalnym normom kulturowym, oskarżano o niemoralność (stawianą na równi z pracą seksualną). Ostrzegano, że występki przeciwko normie skończą się utratą domu i rodziny, a w konsekwencji podjęciem pracy seksualnej nieuchronnie prowadzącej do nędzy moralnej i materialnej. Również podporządkowane mężowi, posłuszne kobiety miały bać się pracownic seksualnych. To w końcu one rzekomo roznosiły choroby weneryczne, zarażały mężów, którzy potem zarażali żony, a płacenie za seks stanowiło świadectwo niepowodzenia kobiety w utrzymaniu dobrego, zgodnego małżeństwa i rodziny. Tak czy inaczej, odpowiedzialność spoczywała na kobietach. Niezależnie od ich miejsca w społeczeństwie system prawny Królestwa Polskiego wszystkie traktował równie szorstko.

Coś z tragizmu, coś z komizmu, wszystko niezgodne z etyką

Według prawa kobiecie w XIX wieku nie przysługiwała druga ani żadna kolejna szansa. Surowe normy społeczne wybaczały jeszcze mniej. Słabo wykształcona kobieta, o ile nie była w stanie utrzymać się z pracy własnych rąk, szybko stawała przed wyborem bohaterek powieści Orzeszkowej. Mogła pójść drogą Marty, i w pogoni za przyzwoitym zatrudnieniem stracić siły i dach nad głową, lub drogą Karoliny, i odrzucić mieszczańskie normy moralne na rzecz ciepłych butów i ognia w kominku. Sytuacja Marty była tu jeszcze trudniejsza, ponieważ kobieta miała czteroletnią córkę Jancię.

Jancia była przynajmniej dzieckiem poczętym w małżeństwie, a i tak na wieść o jej istnieniu oczy właścicielki biura pośrednictwa pracy, „wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły”[45]. W końcu pośredniczka stwierdziła kategorycznie, że nie może „udzielić […] najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem”. Nikt nie chciał przyjąć pod swój dach guwernantki z dzieckiem, nie tyle ze względów moralnych (choć i to grało rolę), ile z powodów czysto finansowych. Mała Jancia nie zarabiała przecież na swoje utrzymanie. A co dopiero, gdy matka takiego dziecka miała trudnić się nie pracą intelektualną, ale zwykłą pracą fizyczną służącej czy szwaczki.

Poradnik dobrych manier z 1852 roku stwierdzał, że kobieta nie może poczynać sobie w świecie tak śmiało jak mężczyzna, który wystarczy, że unika podejrzanego towarzystwa, a już uznany jest za cnotliwego. Dla kobiety zaś reputacja była „jakoby powierzchnia zwierciadła, którą najlżejszy podmuch skazić może. Niechaj więc czuwa nieustannie nad sobą i strzeże się wszelkiego rodzaju zarzutów, bo najlżejszy łatwo może stać się śmiertelnym”[46]. Trudno było zaś o większą skazę na wizerunku niż urodzenie nieślubnego dziecka. I tu jednak byli równi i równiejsi. Emancypantka Izabela Moszczeńska dodawała sarkastycznie w 1904 roku, że opinia zależy od pozycji majątkowej osądzanej i „znęca się głównie nad bezbronnymi, a niezmiernie ostrożnie poczyna sobie z tymi, którzy mają jakąkolwiek władzę w ręku”[47]. Zamożna kobieta zawsze mogła oddać dziecko na wieś i odwiedzać w tajemnicy, opłacić mamki, opiekę i mieszkanie gdzieś u dalszej rodziny. Dla kobiet z klasy robotniczej ciąża często wiązała się z utratą zatrudnienia i wszelkiej szansy na dalszą pracę zarobkową.

Pomimo sztywnych norm kulturowych nieślubne dzieci rodziły się dość często. Giedroyć przytaczał, że w latach osiemdziesiątych XIX wieku w Warszawie dzieci nieślubne stanowiły 15–20%. Te 2,5 do 3 tysięcy dzieci rodzących się co roku określał jako

niewinne ofiary miłości lub chwilowego zapomnienia, które na świat już przychodzą z niezasłużonym piętnem hańby na czole, w niemowlęctwie dostają się pod opiekę domu podrzutków, a w dalszem życiu muszą znosić pogardę z przesądu zrodzoną[48].

Dalej jednak lekarz wenerolog pocieszał siebie i czytelników, że sytuacja nie jest tak zła, jak by się mogło wydawać – na siedem miast europejskich, które ujął w zestawieniu (oprócz Warszawy Wiedeń, Berlin, Moskwa, Paryż, Petersburg, Rzym), Warszawa miała najniższy odsetek nieślubnych dzieci.

„Niezasłużone piętno hańby na czole”, o którym wspominał Giedroyć, zdawało się tracić miano niezasłużonego, gdy chodziło o matkę – autor przytaczał statystyki po to, by na ich podstawie oszacować, ile w danym mieście jest pracownic seksualnych. Tak jakby tylko one miewały nieślubne dzieci.

Prawo nie oferowało kobiecie w pozamałżeńskiej ciąży zbyt wiele rozwiązań, szczególnie jeśli nie miała wsparcia w rodzinie czy odłożonych pieniędzy. Aborcja była zakazana we wszystkich zaborach. W kodeksach austriackich i pruskich karano za nią więzieniem zarówno kobietę, jak i osobę asystującą[49]. W Królestwie Polskim kodeks z 1847 roku różnicował okoliczności zajścia. Aborcja karana była zesłaniem na Syberię kobiety i lekarza czy akuszerki. Zmiany wprowadzone w kodeksie Tagancewa z 1903 roku stanowiły zaś, że „matka winna zabicia swego płodu” skazana będzie na trzy lata domu poprawy, a pomagająca jej osoba, jeśli wykonuje zawód lekarza, zostanie pozbawiona licencji na okres od roku do pięciu lat[50]. Nie aborcja jednak była tu największym problemem. Artykuł 923 Kodeksu kar głównych i poprawczych z 1847 roku stanowił, że karze pozbawienia wszelkich praw i zesłania do robót ciężkich w kopalniach na czas nieograniczony podlega między innymi ktoś, kto rozmyślnie popełni zabójstwo na osobie spokrewnionej. Dalsze uszczegółowienie przepisu brzmiało:

kara powyższa zniżoną będzie o trzy stopnie, jeżeli zabójstwo dziecka z nieprawego łoża przez matkę własną, ze wstydu lub z obawy, zaraz przy porodzie popełnionem zostało, chybaby udowodnionem przytem było, że już przedtem podobnego przestępstwa się dopuściła. Jeżeliby zaś dzieciobójstwo tego rodzaju nie rozmyślnie popełnionem zostało, kobieta, która się go dopuściła, zwłaszcza niezamężną będąc i przy pierwszym porodzie, ulegnie […] zesłaniu do odleglejszych lub mniej odległych miejsc Syberii na osiedlenie, stosownie do okoliczności winę jej zwiększających lub zmniejszających[51].

Jak wyglądało to w praktyce, opisywała mimochodem Stefania Sempołowska, warszawska działaczka oświatowa i patriotyczna. Sempołowska ze względu na energiczną aktywność antyrosyjską często miała okazję przebywać w areszcie w warszawskim Ratuszu, w tym kilka miesięcy w 1906 roku. Spotykała się tam z kobietami przetrzymywanymi za inne przestępstwa – głównie kradzieże, włóczęgostwo, pracę seksualną. A także za przestępstwo bycia samej w wielkim mieście.

Opisywała kilka dziewczyn (wyrażała się o nich per „dzieci nieledwie”), które przebywały w areszcie, będąc w ciąży albo po aborcji. I zupełnie same. Jedna, „matka-dziecko, dziewczynka 15-letnia, odesłana do aresztu z przytułku położniczego, gdzie przechodziła połóg”[52]. W Ratuszu, w celi, czekała na „etap”, czyli odesłanie do rodziców, zgodnie z adresem zameldowania. O dziecku nic nie wiadomo. Kolejną, „Żydóweczkę z małej mieściny w kieleckim, oddano do Warszawy do służby. Tu syn gospodarza zgwałcił ją”. Do aresztu trafiła w ciąży, w stanie oszołomienia. Sempołowska notowała, że trudno było nawiązać z nią kontakt, bo mówiła prawie jedynie w jidysz, ale zdawała się nie rozumieć, w jakiej jest sytuacji, „nie czuła ani wielkości, ani powagi, ani grozy przeżytych chwil”. Narzekała jedynie na to, że bolą ją piersi,

bardzo nabrzmiałe, silnie rozwinięte, karykaturalnie wyglądające przy jej dziecinnej postaci. […] Nie trzeba chyba nawet zaznaczać, że uczuć macierzyńskich nie miała zupełnie – komentowała Sempołowska – […] ze wszystkich ust padały gromy na głowę nieznanego krzywdziciela.

A jednak to dziewczyna, a nie „syn gospodarza” (a więc chyba nie tak bardzo nieznany?), siedziała w areszcie, prawdopodobnie również czekając na odesłanie gdzieś do krewnych. Ostatnia, trzecia dziewczyna, szesnastolatka, „po sztucznym poronieniu leżała w szpitalu, skąd na żądanie matki policja ją zabrała, aby nieletnią odstawić pod dach rodzicielski”. Dziewczyna miała ciągły krwotok i nie była w stanie odbyć dalszej podróży. „Miała na sobie karakułowy żakiet, jedwabną bluzkę i w kieszeni 3 kop. na drogę, 3 kop., o których mówiła «mam trochę pieniędzy na drogę»”. Za 4 kopiejki na przełomie wieków można było kupić niecałe pół kilograma chleba[53].

Kobieta z dzieckiem spoza małżeństwa pozostawiona była sama sobie. Niesławny zapis z Kodeksu Napoleona o zakazie dochodzenia ojcostwa został w 1836 roku w całości przeniesiony do Kodeksu cywilnego Królestwa Polskiego i obowiązywał przez cały XIX wiek. Od 1846 roku obowiązywała ustawa o karach, według której kawaler współżyjący z niezamężną kobietą miał – w przypadku urodzenia przez nią dziecka – obowiązek płacenia alimentów. Prawnicy jeszcze na przełomie XIX i XX wieku spierali się, czy te dwa przepisy nie są ze sobą sprzeczne (to znaczy: jak jednocześnie zakazywać dochodzenia ojcostwa i pozywać o alimenty na nieślubne dziecko?), jednak chwiejny konsensus w tej sprawie dowodził, że domaganie się utrzymania dziecka nie jest tym samym, co domaganie się uznania jego rodowodu. Jak zadecydował senat rosyjski w 1883 roku, „zabezpieczenie utrzymania dziecka i jego matki nie jest równoznaczne z sądowym dochodzeniem ojcostwa”[54]. Prawnik Roman Kuratow stwierdził jednak, że wprowadzenie tego artykułu nieznacznie jedynie poprawiało sytuację nieślubnych, czyli „naturalnych” dzieci. Główny problem polegał na tym, że żeby dziecku przyznane zostały alimenty, matka musiała o nie wystąpić na drodze karnej, czyli musiała oskarżać siebie i ojca dziecka o utrzymywanie nielegalnych stosunków seksualnych. Dziecko nieślubne musiało zaś wystąpić przed sąd i wytoczyć sprawę karną rodzicom. Jak podsumowywał Kuratow w 1917 roku, „stan ten miał w sobie coś z tragizmu i coś z komizmu – przede wszystkim zaś nie zgadzał się z etyką”. Trudno nie przyznać temu stwierdzeniu racji.

Józef Lange, autor porad o spisywaniu inwentarza majątku osobistego przed ślubem, doradzał również pannom z dzieckiem. Pisał wprost, że „najważniejszą sprawą dla matki niezamężnej jest uznanie jej dziecka przez ojca, zapewnia […] to bowiem pewne prawa do utrzymania i do spadku po ojcu”[55]. Uznanie to następowało podczas obowiązkowej rejestracji urzędowej nowego obywatela, gdy ojciec wpisywał się dobrowolnie do aktu urodzenia. W sytuacji braku ślubu między rodzicami ojciec musiał być fizycznie obecny podczas spisywania aktu – kobieta nie mogła podać jego nazwiska deklaratywnie. Jeśli zaś mężczyzny tam nie było, szansa na uznanie ojcostwa właściwie bezpowrotnie przepadała. W takim wypadku do aktu urodzenia wpisywano matkę i świadków okazania dziecka w urzędzie, na przykład akuszerkę przyjmującą poród, dziada ze szpitala, innych służących z domu, gdzie pracowała matka, właściciela domu czy sąsiadów z tej samej kamienicy[56]. Jeśli matka nie chciała lub nie mogła zająć się dzieckiem po urodzeniu, mogła zostawić je w szpitalu, gdzie opiekunem prawnym stawał się przełożony szpitala.

Na podstawie dokumentów można wysnuwać pewne domniemania, kto tak naprawdę był ojcem nieślubnego dziecka, nawet jeśli ten nie poczuwał się do zgłoszenia ojcostwa do aktu urodzenia. Okazaniu dziecka w urzędzie świadkują często właściciele domów i majątków ziemskich, zamożni mężczyźni z mieszczaństwa zgłaszający poród swojej służącej. Więcej nieślubnych dzieci zgłaszano w parafiach, gdzie stacjonowało wojsko. Te informacje każą przypuszczać, że nieślubne dzieci rodziły właśnie dziewczyny utrzymujące stosunki seksualne z mężczyznami w sytuacji braku możliwości odmowy albo czerpania z tego korzyści finansowych[57].

Przepisy prawa małżeńskiego i rodzinnego oraz system dziedziczenia na pozór niewiele mają wspólnego z pracą seksualną. Wskazują jednak, jak systemowo nieprzyjaznym dla kobiet miejscem było społeczeństwo polskie w drugiej połowie XIX wieku. Kobieta była zależna od mężczyzny nie tylko na poziomie kulturowym czy społecznym, ale faktycznie, fizycznie i ekonomicznie. Brak możliwości rozwodu, ogromne ryzyko, jakim obarczona była separacja, brak przepisów związanych z przemocą domową, brak prawa do uznania nieślubnych dzieci, wreszcie drakońskie kary za aborcję sprawiały, że kobieta, szczególnie ta niezamożna, miała do wyboru dwie drastycznie różne drogi. Albo kurczowo trzymać się standardu mieszczańskiej moralności nakazującej czystość, cnotę i posługę mężowi i dzieciom, albo odrzucić w całości wymagania społeczne i przyjąć nieuchronnie czekającą za to karę. Prawo przewidywało bowiem okrutne konsekwencje takiej transgresji.

Kobieta, która utraciła w oczach społeczeństwa szansę na przyzwoite życie, tułała się od pracy do pracy, wykonując coraz mniej szanowane zajęcia. Pokojówka Ceśka, opisana w pamiętniku służącej publikowanym w 1905 roku w odcinkach w „Ogniwie”, przeszła właśnie taką drogę. Najpierw podkochiwała się w synu pracodawców, który w tajemnicy przed rodzicami chodził z nią do kawiarni tak namiętnie, że w końcu spłodzili dziecko. Ceśka natychmiast straciła pracę, następnie najmowała się jako mamka, a potem została pracownicą seksualną. Koleżanka ze służby, Marcysia, widziała ją ostatni raz, jak jechała powozem na gumowych oponach, ubrana w piękną suknię i ufarbowana na rudo. Marcysia chciała zagadać do byłej koleżanki, ale ta udawała, że jej nie widzi. Służąca zaczęła więc krzyczeć za nią ze śmiechem: „Gachy ją wystroili! To nie żadna pani… jeszcze rok temu rondle zmywała, a dziś na gumach jeździ… Jak ołysieje, kości będzie zbierała, bo jej gachy na gumy nie dadzą… Lafirynda, lafirynda!”[58].

Zbieranie kości miało być symbolem ostatecznej nędzy i bezdomności. Kościarka pojawiała się w popularnych wówczas atlasach miejskich typów ulicznych, niemal zawsze jako przykład ostatecznego upadku kobiety, do którego prowadzi praca seksualna. Or-Ot (Artur Oppman) pisał o tej postaci na przykład tak:

Dama ta, z ustaloną u kucharek i pokojówek opinią „lafiryndy” (rzecz prosta: za bardzo odległych czasów), wsuwała się na podwórko krokiem ceremonialnym, stawała pośrodku z gracją urodzonej koncertantki i, z niewypowiedzianą dystynkcją wznosząc oczy ku niebu, zawodziła piskliwym falsetem: „Kośćji kupuję, kośćji!”. Gdy zaś wołanie to nie odnosiło skutku, dama zniżała się do śmietnika i mrucząc gniewnie (jak powiadały służące, po francusku), wyciągała haczykiem wszystko, co było już bez wartości, tak jak ona sama, biedactwo[59].

Wiersz z 1884 roku tak opisywał kościarkę, która w młodości była utrzymanką, a później straciła fortunę i wylądowała na ulicy:

Ot poszłam w służbę, tłukłam się, męczyłam,

U złych i dobrych, a gdy grzechy dawne

Zniszczyły zdrowie – służbę i straciłam…

Nieprawdaż, państwo, jakie to zabawne?…[60]

Starszą pracownicę seksualną czekało więc poniżenie i śmierć, i to na własne życzenie. Znamienne, że Ceśkę czytelnik widzi po raz ostatni, jak ta jedzie warszawską ulicą pięknym powozem na resorach, natomiast moralna Marta Orzeszkowej kończy nie w powozie, ale nieżywa pod jego kołami.

W sprawie nadzoru

„Nierząd publiczny w dawnej Polsce, tak samo zresztą jak w innych krajach Europy, był traktowany w dwojaki, wręcz sobie przeciwny sposób” – pisał w 1912 roku Franciszek Giedroyć, lekarz ze szpitala św. Łazarza w Warszawie, gdzie leczono przede wszystkim choroby weneryczne.

Co jakiś czas wydawano przeciwko prostytucji surowe przepisy i wymierzano nieraz srogie kary, a spółrzędnie – i to przeważnie – tolerowano jej istnienie. Niedosyć na tem. Surowe przepisy, niedopuszczające na pozór żadnych ustępstw, a więc skazujące nierząd na niechybną zagładę, pozostawały w swojej mocy, a jednocześnie autorowie lub wykonawcy owych przepisów próbowali ująć prostytucję w pewne karby, czyli uprawnić poniekąd jej istnienie. Dwoistości takiej przyczyną był rozdźwięk pomiędzy życiem a prawem pisanem[61].

Giedroyć pisał o ustawodawstwie XVIII-wiecznym, nie zauważał jednak, że w jego czasach prawo również wahało się pomiędzy usprawnianiem dostępu do usług seksualnych a karaniem osób, które świadczyły te usługi. Na tle pozostałych przepisów regulujących ramy funkcjonowania kobiet w rodzinie i na rynku pracy XIX-wieczne prawodawstwo zaskakująco pragmatycznie traktowało zjawisko pracy seksualnej. Jak wspomniałam, na ziemiach polskich był to zawód legalny, rejestrowany i reglamentowany, a pracownice, podobnie jak służące, nosiły ze sobą książeczki służbowe. We wszystkich zaborach w XIX wieku działały przepisy określające szczegółowe warunki funkcjonowania domów publicznych i zlecające kontrole lekarskie prostytutek w celu wykrycia chorób wenerycznych. W zaborach pruskim i austriackim obowiązki rejestracji i badań lekarskich ostatecznie weszły w życie w latach siedemdziesiątych XIX wieku[62]. W Królestwie Polskim nowe przepisy uchwalano średnio co kilkanaście lat, w każdej kolejnej wersji zmniejszając obszar swobody kobiet pracujących w tym zawodzie. Nieustanne zmiany i poprawki prawodawstwa, powoływanie nowych komisji i wdrażanie kolejnych ustaw świadczą o tym, jak bardzo istotne było to zjawisko społeczne. Pokazują też stosunek prawodawców do samych kobiet, których dotyczyły te regulacje. Tym razem nie były postrzegane jako zera bez cyfry dopełniającej, ale raczej kawałek tkanki na laboratoryjnej szalce[63].

Pierwsze przepisy regulujące pracę seksualną w Warszawie powstały w 1802 roku, gdy ziemie te znajdowały się jeszcze pod zaborem pruskim, a nie rosyjskim. Ordynacya zapobiegająca uwodzeniu młodych dziewcząt do życia nierządnego w bordelach, lub innym sposobem za pieniądze, nie mniey przepisy na zatamowanie zarazy weneryczney w Warszawie obejmująca obowiązywała z pewnymi zmianami aż do 1843 roku. Wówczas ogłoszono Przepisy policyjno-lekarskie dla zapobieżenia szerzeniu się choroby syfilitycznej w mieście Warszawie, które znowu, z pewnymi zmianami, obowiązywały w Królestwie Polskim do 1903, gdy zostały wyparte przez Rozporządzenie w sprawie nadzoru nad prostytucją miejską w Imperium, przepisy jednolite dla Cesarstwa Rosyjskiego i wszystkich podległych im ziem. Ordynacya z samego początku XIX wieku i Przepisy z lat czterdziestych nie różniły się od siebie znacząco, a druga ustawa wprowadzała jedynie bardziej szczegółowe przepisy związane z kontrolą medyczną kobiet zajmujących się pracą seksualną. Stopniowo z kodeksu karnego znikały też przepisy stojące w sprzeczności z omawianymi ustawami – jeszcze w 1847 roku „za nierząd, objawiony przez bezwstydne w miejscu publicznem zaszłe, lub z innego względu ze zgorszeniem dla drugich połączone czyny”[64] przewidywano dla kobiet i mężczyzn „osadzenie w wieży od sześciu miesięcy do dwóch lat”, a na lokale umożliwiające schadzki nakładano kary pieniężne. W 1853 roku spod tych przepisów wyłączono prostytutki zarejestrowane, a w nowym wydaniu kodeksu z 1866 w ogóle wykreślono artykuł o bezwstydnym nierządzie i grożącym za to osadzeniu w wieży. Surowo karano za to stręczycielstwo, pracę bez koncesji i uchylanie się od badań lekarskich.

Jak można wywnioskować z samych tytułów obu tekstów, prawodawcy legalizowali i reglamentowali pracę seksualną w nadziei na zahamowanie rozprzestrzeniania się chorób wenerycznych, szczególnie w dużych miastach. Przy okazji jednak wprowadzali podstawy funkcjonowania domów publicznych i nadawali kobietom ramy prawne ich pracy. Dom publiczny można było prowadzić pod warunkiem uzyskania pozwolenia od władz miasta i policji. W miarę upływu lat precyzowano wymagania wobec właścicieli – na przykład wprowadzono granicę wieku (od 1903 roku osoby otrzymujące koncesję musiały mieć powyżej 35 lat) i płci (w drugiej połowie wieku koncesję w Warszawie, Łodzi i Piotrkowie wydawano tylko kobietom). Właścicielka domu publicznego musiała wykazać się zmysłem biznesowym i nienagannym życiorysem. Przepisy z 1843 stwierdzały na przykład, że właścicielka starająca się o nadanie koncesji na nowy dom publiczny musi mieć zaświadczenie od komisarza policji, że jest „przyzwoitego prowadzenia, nie zostaje pod zarzutem przestępstwa karnego i posiada dostateczny fundusz na utrzymanie takiego domu”[65].

Równie restrykcyjne były zasady regulujące zakładanie samych domów. Już Ordynacya z 1802 precyzowała, że „na ulicach miasta Warszawy i placach szczególnie zamieszkałych i ludnych żadne bordele zakładane być nie powinny, lecz się z nimi lokować należy w małych ulicach w znacznej odległości”[66]. By zapobiec publicznemu zgorszeniu, pracownicom seksualnym mówiono też, „aby się nie ważyły na ulicy przed domem i w oknach przez gesta, znaki i skinienia zwabiać lub zapraszać przechodzących”, a każdy, kto był świadkiem takich czynności, powinien niezwłocznie zgłosić to policji. W późniejszych przepisach wyszczególniano, że kobiety nie mogą pokazywać się w nieprzyzwoitym ubraniu przed domem, śpiewać nieprzyzwoitych piosenek ani wyglądać przez okno[67]. Jeszcze w 1903 roku przepisy stwierdzały, że mają zachowywać się „tak skromnie i przyzwoicie, jak to możliwe”[68], unikać picia wina, nie wychylać się przez okna i nie wołać klientów. Od lat sześćdziesiątych XIX wieku osoba ubiegająca się o pozwolenie musiała zgłosić swój dom do komitetu lekarsko-policyjnego lub do naczelnika powiatu, który z kolei zgłaszał nieruchomość do gubernatora, a ten wydawał ostateczne pozwolenie. Koncesji udzielano na rok lub pół roku. Wszelkie zmiany lokalizacji domu, zwalnianie i przyjmowanie nowych pracownic także musiały być na bieżąco zgłaszane do odpowiednich władz lokalnych.

Domy otrzymywały kategorie – od pierwszej do czwartej. Należące do dwóch pierwszych kategorii miały prawo mieścić się przy „porządniejszych ulicach (w każdym razie nie pryncypalnych)”[69], a właściciele mogli wysyłać pracownice do prywatnych mieszkań na żądanie klientów. Domy pozostałych dwóch kategorii nie miały tego przywileju i musiały znajdować się przy ulicach bocznych. Przepisy z 1843 roku wiązały też opłaty za „użycie kobiety” (jak określano to w tekście) z kategorią domu. Opłata za jednorazowy stosunek nie mogła wynosić więcej niż 1,5 rubla w przypadku lokali o najwyższej renomie oraz 75 kopiejek, 30 kopiejek i 10 kopiejek dla domów z trzech kolejnych kategorii. By zapobiec zagęszczaniu się domów publicznych, każdy musiał zatrudniać nie mniej niż pięć kobiet.

Ścisła kontrola właścicieli (czy też właścicielek) domów publicznych i mnogość pozwoleń miały się też przekładać na stosunki panujące w samym domu publicznym. Ordynacya stwierdzała na przykład, że „wyjście z domu nierządnego żadnej kobiecie w nim znajdującej się ani trudnionym, ani wzbronionym być nie może, jeżeli ten sposób życia odmienić i szukać go zechce droga uczciwą”[70]. Co więcej, policja obiecywała przyjąć postawę, którą dziś nazwalibyśmy proaktywną, to znaczy na własną rękę kontrolować traktowanie dziewczyn w domach publicznych.

Ponieważ uczy doświadczenie – stwierdzała Ordynacya – że wielu gospodarzy domów dziewki u siebie miane traktują z niesłuszną surowością, a do tego one w ścisłym trzymają dozorze, że nie są w stanie zanieść swych skarg do przyzwoitej zwierzchności,

policja miała od czasu do czasu przychodzić do domów publicznych i pytać dziewczyn, czy „nie mają jakichś pewnych i dowieść się mogących na swego rządcę zażaleń”, przy czym oczywiście wywiad odbywać się miał „w nieprzytomności tegoż gospodarza”. Wątpliwe jest jednak, czy kiedykolwiek wprowadzono te konkretne przepisy w życie. Do domów publicznych nie wolno było przyjmować dziewczyn poniżej osiemnastego roku życia. Przepisy przewidywały też coś w rodzaju urlopu macierzyńskiego: „O ile nierządnica zajdzie w ciążę, gospodyni domu powinna wszelkimi w jej mocy będącymi sposobami ochraniać jej zdrowie, a w przedostatnim miesiącu ciąży odesłać do Instytutu Położniczego”[71]. W prawie z 1903 roku zapisano, że prostytutka podejrzewająca ciążę lub chorobę musi ten fakt niezwłocznie zgłosić lekarzowi na najbliższych oględzinach. Surowo zabraniano aborcji.

W drugiej połowie wieku rozciągnięto również ścisłą kontrolę nad prostytutkami samodzielnymi, to znaczy takimi, które nie pracowały w koncesjonowanych domach publicznych. Do reformy z 1843 status samodzielnych był niejasny. W Przepisach zaś są już ujęte wprost. Obowiązki wykonawczych władz policyjnych obejmowały na przykład „ściganie ułatwiających nierząd pokątny”[72] – czyli niezarejestrowany, „dozór nad domami nierządu tolerowanymi”, a także składanie „list imiennych kobiet, niewątpliwie oddających się nierządowi i podejrzanych pod tym względem, oraz zawiadamianie o zmianie mieszkania przez wymienione kobiety, o ich wyjeździe z Warszawy lub śmierci. Do nich [czyli do policjantów – przyp. aut.] też należy baczyć, aby nierządnice nie gromadziły się po kilka w jednym mieszkaniu lub więcej nad trzy w jednym domu, aby nie zamieszkiwały w hotelach albo w blizkości łazienek”.

Podstawowym zadaniem była jednak rejestracja pracownic seksualnych, zarówno tych pracujących w domach publicznych, jak i samodzielnie. Przepisy ustanawiały, że każda kobieta przyjmowana do pracy powinna mieć wyrobioną książeczkę służbową, w której zapisane były warunki jej pracy, a także wypłaty. Od każdej pracownicy dom publiczny musiał też miesięcznie wpłacać na fundusz 15 kopiejek, a te następnie wypłacane były tym, które zdecydowały się odejść z pracy. Urząd lekarski wydawał książeczki również samodzielnym prostytutkom. Zapisywano tam ich nazwisko, rysopis i numer. Książeczki na ogół dołączony miały skrót z aktualnie obowiązujących przepisów oraz najważniejsze – tabelę, w której wyznaczony lekarz podpisywał wyniki częstych kontroli lekarskich. Przepisy precyzowały, że „w razie