CAMINO DE SANTIAGO 30 LAT W 30 DNI - Arek Bednarski - ebook

CAMINO DE SANTIAGO 30 LAT W 30 DNI ebook

Arek Bednarski

4,1

Opis

E-book napisany podczas 30-to dniowej pielgrzymki do Santiago de Compostela w 2021 roku i wydany we własnym zakresu przez autora.  

300 stron i 300 kolorowych zdjęć. 

 

*****

 

„Siedząc na ławce przed katedrą w Burgos, myślałem, że gdyby ktoś mnie w tym momencie zapytał, czy warto iść na pielgrzymkę do Santiago de Compostela, odpowiedziałbym: „Nie pytaj: »czy?«, zapytaj: »kiedy?«”. Camino powinno być obowiązkową drogą dla każdego człowieka. Nieważne, czy ani w co wierzy. Camino de Santiago to nie pielgrzymka zarezerwowana dla katolików lub chrześcijan. To Droga dla ludzi. To Droga, która pomaga zrozumieć siebie, ludzi, Boga i świat. To Droga, która nas zmienia – zawsze na lepszych. Myślisz o Camino? Nie myśl więcej, tylko ruszaj na swoje Camino, bo na pewno będzie tylko Twoim.”

Arek Bednarski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
8
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
77102114953

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycją wręcz obowiazkowa dla każdego kto lubi podróże i samorozwoju. Czyta się lekko, przyjemnie. Komentarze autora skłaniają do zadumy i przemyśleń. Książka zachęca do pozytywnych zmian tak na gruncie osobistym jak i społecznym. Osobiście doceniam takich autorów i ich dzieła. Polecam lekturę z całego serca. 🙏😁🏆
20

Popularność




Redakcja i korekta: Anna Skóra https://www.annaskora.pl

Skład i łamanie: OutStudio Patrycja Filipiak-Trocha

Projekt okładki: OutStudio Patrycja Filipiak-Trocha

ISBN: 978-83-964135-0-5

Wydawnictwo: Tres Gatos

Wydanie I. Legionowo 2022

Copyright © Arkadiusz Bednarski

Życie to tajemnica, którą trzeba przeżyć, a nie problem, który trzeba rozwiązać.

Gandhi

Agnieszce ♥

Prolog

– Jeśli w ciągu kilku dni pojawi się dodatkowy zarobek, pojadę – mówię do Agnieszki, mojej żony, rozważając tygodniowy wyjazd z grupą znajomych.

I jak na zawołanie dodatkowy zarobek się pojawia. I to dokładnie w takiej kwocie, o jakiej mówiłem. Mogę więc jechać!

– Kochanie, ale dlaczego masz jechać akurat tam? – pyta. – Przecież byłeś już w tych okolicach wiele razy. Może lepiej dołóż i idź na Camino de Santiago?

– Camino…?

W sumie… dlaczego nie? Gdybym zdecydował się wyruszyć w trasę w lipcu, to mogłoby być realne, bo w mojej branży dwa wakacyjne miesiące są zazwyczaj martwym sezonem. Do tego czasu powinny już także zostać zniesione ograniczenia związane z pandemią, więc w zasadzie nic nie stałoby na przeszkodzie. Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że na takie wyprawy nigdy nie ma najlepszego momentu. Kilka razy już przymierzałem się do Camino, ale zawsze coś mnie hamowało.

Koszty są spore, ale da się je unieść, więc… Wciąż nie przestaję bić się z myślami.

– Jadę. Zmotywowałaś mnie! – mówię po kilku dniach do Agnieszki.

Przejście Camino de Santiago było jedynym z moich pragnień1, które kilkanaście lat temu zapisałem w swoim specjalnym zeszycie.

Są takie słowa, które zapadają nam w pamięć. Kiedyś przeczytałem, że: „To nie ty wybierasz drogę, to droga wybiera ciebie”. Pod koniec kwietnia, kiedy podejmuję decyzję, jak się potem okazało – bardziej spontaniczną niż przemyślaną, to stwierdzenie wydaje mi się pozbawione sensu. Jak zresztą wiele tego typu życiowych mądrości, z którymi przyszło mi się później konfrontować.

O Camino myślałem poważnie w roku 2014 i rozmawiałem o tym z moją sąsiadką. Skończyło się tym, że ona przeszła tę drogę w roku 2016, a ja, zawalony wieloma projektami szkoleniowymi i pisaniem kolejnych książek, przesunąłem Camino ze zbioru „Pragnienia” do zbioru „Marzenia”. Mimo że wciąż wracało do mnie, za każdym razem po obejrzeniu filmu Droga życia2 to po wyłączeniu telewizora rzeczywistość kazała o wszystkim zapomnieć. Teraz jednak Camino wraca z dużym, jak się potem okazało – zbyt dużym, impetem, przesuwając się niespodziewanie ze zbioru „Marzenia” do zbioru „Cele”. Jednak od „jadę” do „wyjechałem” droga nie jest ani krótka, ani łatwa. I właśnie w tej chwili dostrzegam, że to droga zaczyna prowadzić mnie.

Ostatecznie planuję wyjazd na czerwiec, bo wtedy powinno być już dość ciepło, ale jeszcze nie upalnie, i nie powinno być jeszcze zbyt wielu pielgrzymów. Co prawda pandemia wciąż zbiera spore żniwo i są istotne ograniczenia w poruszaniu się po Europie, ale liczę, że do czerwca może się jeszcze wiele zmienić. Życiowe doświadczenie nauczyło mnie przewidywania pewnych rzeczy z dużym prawdopodobieństwem. Pewnych, ale jak się potem okazało – nie wszystkich. Dochodzę więc do wniosku, że skoro wspomina się o szczepionkach i paszportach covidowych, to znaczy, że zapewne niedługo się pojawią. Do tego zbliżają się wakacje i żaden kraj nie będzie chciał ponosić kolejnych strat w związku z brakiem ruchu turystycznego. Wybieram więc dzień 8 czerwca.

Od chwili podjęcia decyzji zaczynam poważniej trenować i stopniowo bić własne rekordy. Najpierw jest to 10, potem 15, 20, 25 i wreszcie 35 kilometrów. Nie wiem, czy to kwestia dystansu, prędkości, terenu, czy braku wytrenowania, ale 35 kilometrów odczuwam bardzo. Ból pleców jest do zniesienia, ale ból stóp sprawia, że 10 kilometrów trasy pokonuję boso. Jednak po asfalcie i kostce brukowej nie da się iść zbyt długo boso, dlatego trzykrotnie zmieniam obuwie. Nachodzi mnie refleksja, że boso można chodzić po nawierzchni naturalnej, zaś po tych zrobionych przez człowieka – jedynie w butach.

Przypominam sobie, że do takich wniosków doszedłem już kilka lat temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z bieganiem boso. Przy odrobinie treningu można biegać nawet po żwirze i kamieniach, ale po asfalcie i kostce brukowej nie da się, a przynajmniej nie udało się to mnie. Ponieważ trening czyni mistrza, okazuje się w końcu, że w moim przypadku kluczem do bezurazowego chodzenia są nie tylko odpowiednie skarpety i buty, ale przede wszystkim zmiana sposobu ich sznurowania.

Biegam regularnie od 2004 roku i mam całkiem niezłą kondycję. Dlatego Teresa – sąsiadka, która przeszła Camino i która od tego czasu zachęcała mnie, żebym też podjął to wyzwanie – stwierdza, że dla mnie to będzie łatwe i że przejdę całą trasę w trzy tygodnie, a może i krócej. Jednak moje treningi szybko uświadamiają mi, że bieganie to nie chodzenie. Można mieć świetną kondycję i wydajność tlenową, a nawet dość szybko i często przebiegać długie dystanse. Jednak ciało podczas biegania zachowuje się inaczej niż podczas marszu. To ważne: marszu, nie spaceru!

Wbrew pozorom 25 kilometrów dość szybkiego marszu daje się bardziej we znaki niż 15 kilometrów biegu. Aby przebiec 15 kilometrów, wystarczy około 1,5 godziny, żeby przejść 25 kilometrów, potrzeba 5 godzin. Pięciu godzin w ciągłym, intensywnym ruchu, z ciężkim plecakiem na plecach, który z każdym kilometrem zdaje się ważyć coraz więcej. Do tego dochodzą deficyty energetyczne wynikające ze spalonych kalorii, wymagające uzupełniania. Półtoragodzinny trening biegowy nie wymaga uzupełniania kalorii w trakcie jego trwania, ale pięciogodzinny już tak. Skoro robimy sobie przerwę na jedzenie podczas wykonywania siedzącej pracy przy biurku, przed komputerem, tym bardziej musimy coś jeść, idąc przez pięć godzin.

Przyznam się, że nie należę do miłośników jedzenia. Nie jest ono dla mnie fetyszem. Jem, bo muszę jeść, żeby odżywić organizm. Od 2008 roku nie jem mięsa, a od 2015 żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego. Dlatego podczas treningów zjadam kilka batoników wegańskich i kromek chleba, do tego jakiś mus owocowy. Wiem, że to za mało i że to także może mieć wpływ na moje samopoczucie. Nie wiem, jak sobie z tym poradzę na prawdziwym Camino. Obawiam się, że w Hiszpanii nie będę miał za dużego wyboru. W końcu to kraj miłośników mięsa, ryb i produktów pochodzenia zwierzęcego pod każdą postacią.

W trakcie treningów odkrywam okolicę, w której mieszkam od wielu lat, a której – jak się okazało – nie znam. Jest kilka pięknych i wartych zobaczenia miejsc, ale kolejne wyjście i perspektywa podziwiania tych samych widoków sprawia, że moja motywacja do zakładania plecaka i kierowania się w tę samą stronę zaczyna spadać. Trzydzieści pięć kilometrów to mój najdłuższy dystans, który pokonuję z przerwami w ponad sześć i pół godziny. Szybko jednak dochodzę do wniosku, że nie mogę sobie pozwolić na poświęcanie całych dni na treningi, mam przecież jeszcze swoją pracę. Dlatego decyduję się na rzadsze treningi i krótsze dystanse.

Stwierdzam, że co ma być, to będzie. Najwyżej będę cierpiał, co wszak jest podobno nieodłącznym elementem Drogi Jakubowej. Ostatni minitrening odbywam na kilka dni przed wyjazdem. W sumie w ciągu ostatniego miesiąca trenuję dziesięć razy. Oczywiście w tym czasie nie zaniedbuję również biegania. Dużo czy mało? Mogę się uważać za przygotowanego czy nie? W tym momencie nie mam pojęcia. To raczej wróżenie z fusów. W końcu nigdy nie zdarzyło mi się przejść 800 kilometrów, przemierzając każdego dnia po 20 – 30 kilometrów.

Jest już maj, a w całej Europie wciąż są obostrzenia. Nie planowałem szczepienia, ale wygląda na to, że jeśli chcę jechać, powinienem się zaszczepić. Czuję, że to jest właściwie rozwiązanie. Zaczynamy się rozglądać i szukamy możliwości. W grę wchodzi tylko szczepionka Johnson & Johnson. Na tę dwudawkową jest za mało czasu. Nie zdołam nabyć odporności. W końcu siostra przyjaciela zapisuje nas na 19 maja na szczepienie w Wołominie. W trakcie prawie dwóch tygodni oczekiwania pojawiają się informacje o tym, że właśnie ta szczepionka cieszy się dużym zainteresowaniem i są problemy z ciągłością dostaw. Do 19 maja siedzimy jak na szpilkach. Jednak Agnieszka wciąż powtarza, że ja jestem szczęściarzem i że na pewno wszystko będzie w porządku. Zobaczymy.

19 maja otrzymujemy szczepionkę. Co prawda szczepionki dojechały, ale nie dojechały certyfikaty. Czekamy na nie około godziny. Przyszły! Przyjaciele i my odbieramy ostatnie 4 egzemplarze. Pozostałe osoby muszą czekać. Ile? Tego nikt nie wie. Wracamy do domu i przez kolejne dni nie mam żadnych objawów. Typowe. Od czasu, gdy zupełnie odstawiłem produkty zwierzęce, wszelkie choroby albo mnie nie dotykają, albo przechodzę je bardzo lekko, albo wręcz bezobjawowo. O tym, że zaraziłem się wirusem SARS-CoV-2 w listopadzie ubiegłego roku, dowiedziałem się w chwili, gdy na kilka dni straciłem węch i smak. Poza tym nic. Nawet nie miałem gorączki.

3 czerwca nabywam odporność, a od 7 czerwca (wyjeżdżam 8.) osoby zaszczepione mogą podróżować do Hiszpanii. Pozostaje więc tylko Francja, gdzie zaczyna się Camino Frances i gdzie wciąż wymaga się drogich testów PCR i oświadczenia, w którym trzeba podać uzasadniony powód podróży do tego kraju. Zatem wszystko ułożyło się idealnie. Z jednym wyjątkiem – muszę zmienić lot. Zamiast do Bayonne we Francji trzeba będzie lecieć do Barcelony i zacząć pielgrzymkę nie w St-Jean-Pied-de-Port, tylko w Roncesvalles. Co prawdę mówiąc, bardzo mi odpowiada, bo od początku chciałem wyruszyć właśnie stamtąd. To miejsce, z którego zazwyczaj zaczynają Camino Hiszpanie. A ponieważ, z wyjątkiem corridy, bliżej mi do Hiszpanii niż Francji…

Zmiana lotu nieco komplikuje wyjazd i wydłuża całą podróż, ale tak widocznie miało być. Jednak przychodzi kolejna dobra wiadomość: 9 czerwca Francja znosi wymagania. Znów sprzyja mi szczęście! Podobno na Camino dzieją się cuda, ale nie wiedziałem, że przed wyruszeniem w podróż też.

6 czerwca podczas uroczystości z okazji chrzcin dowiaduję się, że Piotr – kuzyn Agnieszki, który jeździ TIR-em – za dwa dni wybiera się do Hiszpanii przez Bayonne i Pampelunę. Nie mogę wprost w to uwierzyć! Piotr zgadza się zabrać mnie ze sobą. Z planu jego jazdy wynika, że będziemy przekraczać granicę Francji po północy, czyli właśnie 9 czerwca. Wszystko układa się wręcz idealnie! To może jednak wyruszę z Francji? Tylko jest jedno ale. Czekają mnie trzy doby w samochodzie i pierwsza noc będzie krótka, bo wyruszamy 8 czerwca o trzeciej nad ranem. Jakie zastanę warunki? Damy radę we dwóch w jednej kabinie? Z drugiej strony nie mogę nie wykorzystać nadarzającej się okazji. To tak, jakby odrzucić dar od losu. Tego się nie robi, nawet jeżeli nie jest się przesądnym.

Żeby jednak zrozumieć, dlaczego to jest dar od losu, trzeba się cofnąć dzień wcześniej. Otóż miałem wykupiony przelot z Warszawy do Bayonne z międzylądowaniem w Charleroi w Belgii. Lot z Warszawy do Charleroi obsługiwany był przez Wizz Air, a z Charleroi do Bayonne przez Rayanair. Na kilka dni przed wylotem otrzymałem informację, że Wizz Air przesunął lot. Zamiast 8 czerwca miałbym wylecieć 5 czerwca. To zaś oznaczało, że musiałbym czekać na lot do Bayonne 77 godzin! Co zrobić? Znaleźć nowy lot, za który trzeba zapłacić dodatkowo? Zwrot? Jaki zwrot? Przecież mam taryfę Saver, bez gwarancji zwrotu. Podróż z Piotrem była więc takim darem losu. I kolejnym przypadkiem, który wraz z następnymi utworzy ciąg przypadków. Wszystkie razem sprawią, że przestanę wierzyć w przypadki. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.

Po podjęciu decyzji o podróży ciężarówką z Piotrem dzwonimy na infolinię, składamy reklamację i odwołujemy całą podróż z Warszawy do Bayonne. Na wynik reklamacji będziemy podobno czekać trzy miesiące. Czy uda się odzyskać część z 464 zł? Któż to wie? Czas pokaże.

1 Czym są pragnienia, jak je rozumiem i dlaczego większość z nich udaje mi się realizować, wyjaśniam w Słowniczku na końcu książki.

2 Droga życia, reż. Emilio Estevez, 2010, USA.

W drodze do Drogi

Za chwilę wyruszam z Piotrem TIR-em do Francji. Podróż ma trwać trzy pełne dni. Dla mnie to nowość. Nie wiem, jak to będzie. Oczywiście rozważałem jeszcze inne rozwiązania, ale nie miały sensu. Mogłem lecieć do Barcelony, potem jechać do Pampeluny i dalej do Roncesvalles. Ale znów kupować bilet i zasilać konto linii lotniczych, które w stosunku do klientów nawet nie poczuwają się do jakiegokolwiek zadośćuczynienia za swoje poczynania? Nie! Mimo że pandemia na pewno dała im się we znaki, nie zwalnia ich to ze zwykłej przyzwoitości. Wolę jechać trzy doby w miłym towarzystwie Piotra, podziwiając wątpliwe piękno europejskich autostrad, niż zyskać kilka godzin, lecąc samolotem, nocując w hostelach i przemierzając koleją trzy czwarte obszaru północnej Hiszpanii. Dzisiaj ładujemy auto swoimi bagażami i towarem, a jutro o trzeciej nad ranem ruszamy!

Leżę na koi w ciężarówce stojącej na parkingu i nie mogę zasnąć. Nie daje mi spokoju kilka spraw.

Pierwsza to świadomość, że zostawiam Agnieszkę w domu samą na ponad miesiąc. Zakładałem, że cała wyprawa potrwa 26 dni, ale już teraz wychodzą 33 dni. To tydzień dłużej.

Druga: Agnieszka, która tak ciężko pracowała przez ostatnie miesiące, nie może wyjechać na urlop, bo ja jadę na Camino.

Trzecia: finanse. Wyjazd tani nie jest i na pewno nie wpłynie pozytywnie na nasz budżet domowy.

Czwarta: jestem osobą, która musi mieć nad wszystkim kontrolę, a jak już zdążyłem się przekonać, cała ta podróż może być jedną wielką niewiadomą. To zdecydowanie nie pomaga.

W końcu zasypiam. O 3:40 rano, po niecałych czterech godzinach snu, jeszcze przed wschodem słońca, wyjeżdżamy w trasę. Po godzinie zatrzymujemy się na stacji benzynowej i piję pierwszą kawę zaparzoną na przenośnej kuchence gazowej w kabinie ciężarówki. Kawa smakuje tak samo jak w domu. Posmaku wielkiej przygody brak. Niestety ulubiona yerba mate musiała zostać. Na Camino jej parzenie i picie byłoby niestety zbyt uciążliwe.

W Gorzowie Wielkopolskim zdajemy towar, a potem jedziemy pod kolejny załadunek, ten docelowy – do Hiszpanii. Kilkugodzinne oczekiwanie na wjazd na teren zakładu uświadamia nam, że plan dojechania i moje wyjście na Camino z Francji muszą zostać zmodyfikowane. Postanawiam wykorzystać czas i zrobić sobie mały spacerek do miasta.

Na zewnątrz jest tylko 20 stopni, a ja czuję się tak, jakby było znacznie cieplej. Już trzeci raz widzę dzisiaj pasące się krowy. Jednak moda na ekologię robi wiele dobrego. Chociaż wciąż jest to ułamek rynku. Ludzi nie interesuje krzywda ani cierpienie zwierząt. Myślą tylko o sobie i swoim otoczeniu. Historia ludzkości to historia niewyobrażalnego cierpienia zwierząt. Smutne. A uważamy się za istoty rozumne…

Nade mną śpiewa słowik. To już kolejny, którego rejestruje moja aplikacja. Ludzie skutecznie wytępili te ptaki, które uwielbiały jeść kleszcze. Efekt znany. Nikt nie ma interesu w przywróceniu równowagi, bo koncerny mogą zarabiać miliardy na produkcji i sprzedaży środków przeciw kleszczom oraz maści i leków przeciw boreliozie. Jeszcze w latach 80. w ogrodzie przed moim blokiem śpiewały trzy słowiki, a o kleszczach nikt wtedy nawet nie słyszał.

Jak widać, pandemia pozwoliła się trochę odrodzić przyrodzie. Ciekawe, na jak długo. Nie sądzę, aby ludzie wyciągnęli z niej wnioski. Jeżeli nawet coś zmienią w swoim życiu, to i tak zbyt długo to nie potrwa. Wrócą do swoich przyzwyczajeń, do wygody, bo ta jest dla nich najważniejsza. Łapię się na tym, że myślę o ludziach w trzeciej osobie liczby mnogiej. Czy nie jestem jednym z nich? Jestem, ale dla mnie pewne kwestie są oczywiste.

Jeżeli dowiaduję się, że zwierzęta odczuwają strach i boją się śmierci podobnie jak ludzie, i wiem, że spożywanie mięsa i produktów odzwierzęcych nie jest człowiekowi do niczego potrzebne (a wręcz przeciwnie – jest przyczyną wielu chorób), a masowa hodowla ma wpływ na globalne ocieplenie, to zmieniam zwyczaje żywieniowe. Jeżeli widzę, że jest organicznie prędkości do 70 km/h, to zwalniam, bo ograniczenie nie wynika raczej z czyjegoś widzimisię. Jeżeli widzę, że świat zalewają miliardy ton śmieci, to ograniczam śmiecenie – mogę włożyć jabłka na targu do plecaka, nie potrzebuję kolejnej siatki foliowej, którą potem wyrzuciłbym do kosza. To wszystko jest dla mnie tak oczywiste, że nie jestem w stanie utożsamić się z osobami, które mówią: „Bo schabowy mi smakuje i będę jadł”, „Bo przypisy są po to, żeby je łamać”, „Bo nikt nie będzie ograniczał mojej wolności” itp.

Powrót ze spacerotreningu to powrót na ziemię. Okazuje się, że wciąż stoimy i nie wiadomo, ile godzin może potrwać oczekiwanie. Po dwóch interwencjach ze strony firmy, w której pracuje Piotr, wjeżdżamy w końcu na plac. Ponieważ nie jestem kierowcą, muszę wyjść, poddać się badaniu temperatury ciała i podać swoje dane.

– Tu pan stanie – mówi nieuprzejmym tonem pani na portierni.

Termometr wskazuje 36,7 stopnia, więc pytam, czy to wszystko. W odpowiedzi słyszę jakiś niezrozumiały pomruk, który interpretuję jako potwierdzenie. Odwracam się i chcę wracać do auta.

– Gdzie? – słyszę ten sam głos. – Gdzie się pan wybiera? Tutaj!

– Mam wejść do środka? – pytam.

W odpowiedzi słyszę krótkie: „No”.

Wchodzę na portiernię, która jest wyjątkowo obszernym pomieszczeniem, i widząc siedzącego przy komputerze mężczyznę, mówię „Dzień dobry”. W odpowiedzi słyszę znany mi już pomruk. Może to jakiś korposlang?

– Buty – odzywa się ponownie kobieta. – W takich butach nie może pan wejść na teren zakładu.

Patrzę na swoje sandały i mówię, że mogę je zdjąć i wejść boso. Pani i pan dowcipu nie łapią. Mówię więc, że mogę w ogóle nie wchodzić, tylko poczekać na zewnątrz. Jednak to też się ani pani, ani panu nie podoba.

– To może potrwać kilka godzin. Co będzie pan czekać?! Idzie pan do auta, tylko biegiem, szybko, i nie wychodzi pan z niego!

Udaje mi się zachować spokój do końca. Po co się denerwować? Co mi to da? Mam przed sobą podróż w nieznane i muszę oszczędzać system nerwowy. W końcu doczekaliśmy się załadunku. Opuszczamy zakład i udajemy się w stronę najbliższego parkingu, na który dojeżdżamy w ostatniej chwili. Zgodnie z przepisami kierowca TIR-a może w ciągu doby spędzać za kierownicą określoną liczbę godzin. Dlatego dzisiaj maksymalnie do godziny 19:00 Piotr musi zjechać na parking.

Po raz pierwszy w życiu korzystam z prysznica na stacji benzynowej. Myślałem, że będzie gorzej. Jednak jest przyjemnie i czysto, a z rur wypływa ciepła woda. Umyłem się i ogoliłem. Po raz pierwszy użyłem też ręcznika szybkoschnącego, który pożyczyła mi na Camino Teresa. Świetna rzecz! Zastanawia mnie, dlaczego na co dzień używamy zwykłych, grubych, nieporęcznych i długo schnących ręczników, skoro są takie. Ręcznik jest cieniutki, momentalnie wchłania wodę i jest zupełnie suchy po niecałej godzinie.

Boże, jak cudownie się umyć! Człowiek na co dzień zapomina o tym, jakie ma dobre i wygodne życie. Jeszcze szybka kolacja w postaci kotleta warzywnego i luzik. Wieczór spędzamy przy piwie, grzeszymy chrupkami, których na co dzień nie jadam, i oglądamy Jacka Stronga, dyskutując o czasach PRL-u oraz rozkoszując się grą rosyjskich aktorów. Kładziemy się spać o 22:00. Zasypiam jak kłoda. Jutro pobudka o 4:00.

Następny dzień przynosi kolejne niespodzianki. Poranna toaleta, szybki stretching, duża szklanka kawy i w drogę, wszak wciąż jesteśmy w Polsce. Po drodze wstające słońce rozpieszcza nas wspaniałymi widokami. Świat jest piękny.

Przed granicą z Niemcami zatrzymujemy się na śniadanie, drobne zakupy i mycie samochodu. Sklep spożywczo-przemysłowy wyróżnia się na tle swojej konkurencji tym, że ma fajne, pomysłowe logo na paragonach i… ceny, które szokują.

Wreszcie o 8:15 przejeżdżamy granicę, którą mieliśmy przekroczyć wczoraj. Teraz do końca dnia będziemy jechać przez Niemcy. Kalkulujemy z Piotrem czas przyjazdu, czas potrzebny na odpoczynek i czas wynikający z reżimu pracy za kierownicą ciężarówki. Wychodzi na to, że nie uda nam się dojechać o sensownej godzinie do Bayonne. Sensowej, czyli takiej, która pozwoliłaby mi dojechać do St-Jean-Pied-de-Port i rozpocząć Camino we Francji. Jeżeli zdecydowałbym się na ten wariant, straciłbym kolejny dzień. Zatem łącznie byłyby to dwa dni.

Wracam więc do wersji pierwotnej: rozpocznę w Roncesvalles. Żeby tam się dostać, musimy dojechać do Pampeluny do godziny 13:00, ponieważ jedyny autobus do Roncesvalles odjeżdża z dworca o 14:00. Ciężarówka nie może wjechać do centrum miasta, więc potrzebuję jeszcze trochę czasu na dojście. Po drodze upewniam się, czy nie ma przypadkiem jakichś zmian. Okazuje się, że są: pojawił się nowy rozkład jazdy. Autobus od dnia 21 czerwca odjeżdża z Pampeluny o 16:00. Ale nie ma informacji o tym, o której godzinie odjeżdża do 21 czerwca. Piszę mail z zapytaniem do firmy, a po jakimś czasie dzwonię. Nikt nie odbiera. No tak, przecież do Hiszpania, więc mają sjestę. Muszę się zacząć przyzwyczajać. Dzwonię więc po 17:00 i dowiaduję się, że autobus do 21 czerwca odjeżdża o 14:00. Dlaczego zatem nie ma tej informacji na stronie internetowej…?

Po drodze rozmawiam z klientami, a także przygotowuję i wysyłam oferty… Nie da się jednak zupełnie wyłączyć ze spraw zawodowych. Zatrzymujemy się na parkingu w Leverkusen. Obok nas parkują Słowak, Litwin i dwóch Polaków. Polacy pomiędzy ciężarówkami robią małą przenośną siłownię. Jestem pod wrażeniem. Tacy ludzie jak oni obalają stereotyp kierowcy ciężarówki: grubego, odżywiającego się świeżonką i palącego jednego papierosa za drugim.

Dwieście metrów od nas znajduje się Aldi. Kupuję wegańskie paluszki rybne i pochłaniam je na kolację. Smak zaskakuje nawet mnie. Mimo że przetestowałem z żoną ponad 500 produktów, których recenzje zamieszczamy na naszym blogu vegetest.pl, to te paluszki naprawdę mnie zaskakują. Smakują jak prawdziwe paluszki rybne. Rewelacja!

Po posiłku rozmawiam przez telefon z przyjaciółmi, którzy odwiedzili Agnieszkę. Wybierają się zakupioną w ubiegłym tygodniu teslą model S do Belgradu, chcą zabrać moją żonę ze sobą i przy okazji spędzić weekend w Chorwacji. Świetny pomysł. Jestem za! Jeszcze kilka komentarzy na LinkedInie i o 23:00 kładę się spać. Za cztery godziny wyjeżdżamy.

3:00. Piotr rusza, a ja próbuję spać dalej. Nie jest to łatwe. Ciężarówką nieźle buja i szarpie, więc jest to raczej czuwanie niż spanie. Jest taka zwariowana amerykańska komedia z lat 70.: Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii. Grupa turystów wybiera się w 18-dniową podróż po Europie, podczas której powstaje wiele zabawnych sytuacji. To była moja pierwsza myśl, gdy na pytanie, gdzie jesteśmy, usłyszałem odpowiedź Piotra: „W Belgii”.

5:00. Zatrzymujemy się na parkingu. Kawa, śniadanie, toaleta i dalej w drogę. Na autostradzie w ciężarówce jadącej przed nami pęka i odrywa się metalowa klamra. Piotr stara się ominąć jej kawałki, ale wjeżdżamy na nią lewym przednim kołem. Zarówno tego rodzaju manewry, jak i najechanie na klamrę są niebezpieczne, szczególnie gdy wiezie się 17 ton ładunku. Na szczęście nic się stało.

8:30. Stajemy na parkingu we Francji na małą drzemkę. Miało być cicho, bo parkingi we Francji znajdują się w sporej odległości od autostrady. Jednak budzę się dwa razy, bo słychać dziwny odgłos. Myślę, że to huk przejeżdżających ciężarówek, ale przecież ciężarówki tak szybko nie jeżdżą. Nie jest to także dźwięk samolotu… Aby było weselej, obok naszego samochodu przechadza się gawron i nieźle wrzeszczy. To wszystko sprawiło, że chociaż leżałem na koi 1,5 godziny, spałem tylko 25 minut. Gdy wyjeżdżamy z parkingu, wszystko staje się jasne. Staliśmy niedaleko linii kolejowej. Stąd ten specyficzny huk – to przejeżdżające co jakiś czas szybkie francuskie pociągi TGV.

Mijamy Paryż obwodnicą i jedziemy dalej. Krótki postój na parkingu, mała przekąska i zmywanie garów. Czuję się jak podczas praktyki studenckiej na TSS Stefan Batory w roku 1985. Krótki spacer do miasta pozwala trochę się poruszać.

Uroki wsi francuskiej i smak prawdziwej bagietki są znakomitym dopełnieniem dnia. No dobrze, wino też było. Kładziemy się spać około 22:00.

01:00. Ruszamy. Piotr jedzie, ja przenoszę się na dolną koję i staram się zasnąć, co oczywiście znów okazuje się niełatwe. Ciężarówka podskakuje i przy każdym wjeździe na linię ciągłą słychać dźwięk podobny do głośno dzwoniącego telefonu.

5:00. Wstaję, gdy zatrzymujemy się na parkingu. Jest jeszcze ciemno. Poranna procedurka – drobne ćwiczenia i spacer. Piotr w tym czasie zapada w krótką drzemkę. Należy mu się zdecydowanie. Zawsze postrzegałem TIR-y jako zawalidrogi. Teraz, po prawie czterech dobach spędzonych w trasie oraz poznaniu plusów i minusów tej pracy, widzę wszystko zupełnie inaczej. Tak to właśnie często w życiu jest, że mamy swoje opinie i wypowiadamy się w różnych kwestiach, a nie mamy o nich zielonego pojęcia. Możemy być świetnymi lekarzami, psychologami, dietetykami i kim tam jeszcze, ale zawsze będziemy mogli tylko poteoretyzować sobie na temat tego, na czym polega taka praca i jakim jest obciążeniem dla człowieka. Jak twierdzi Yogi Berra: „W teorii nie ma różnicy pomiędzy teorią a praktyką. Ale w praktyce jest ogromna różnica”.

6:00. Mijamy Bordeaux. Udało nam się przejechać przed porannymi korkami. Uff… Jest szansa, że zdążymy do Pampeluny przed 13:00. Po drodze przy autostradzie spotykamy pierwszy znak Camino.

10:05. Przekraczamy piękne, zielone Pireneje i wjeżdżamy do Hiszpanii. W Kraju Basków tankujemy paliwo i jedziemy dalej. Dziwne – czuję się, jakbym wracał do domu.

12:50. Stajemy przez centrum handlowym w Pampelunie!

Żegnam się z Piotrem. Jestem mu naprawdę wdzięczny za to, że mi pomógł. Nie miał obowiązku tak się męczyć i spać po trzy godziny na dobę, żebym mógł dotrzeć na czas na jedyny autobus do Roncesvalles. Teraz muszę jak najszybciej przedostać się do centrum miasta na dworzec autobusowy, aby zdążyć przed godziną odjazdu autobusu. Pobieżnie rzucam okiem na miasto, które mam nadzieję, będę mógł bliżej poznać później, bo wszak Camino prowadzi przez Pampelunę.

Nie obywa się bez miniwyzwań. Okazuje się, że droga do centrum prowadzi przez obwodnicę, która nie ma ani chodnika, ani pobocza. Przebiegam przez jezdnię z 10-kilogramowym plackiem, ufając, że nic nie wyjedzie zza zakrętu, który ogranicza widoczność. Przemierzam sporą odległość, przyglądając się z nieukrywanym zaskoczeniem Pampelunie, która okazuje się czystym, zadbanym i klimatycznym miastem.

Wreszcie docieram na dworzec i wsiadam do autobusu. Jestem zaskoczony całkiem sporą liczbą pielgrzymów. Potem, w Roncesvalles, okaże się, że owi pielgrzymi byli jedynie turystami. Niestety w Hiszpanii wciąż obowiązuje nakaz noszenia maseczek również na zewnątrz. Jadąc autobusem, widzę pielgrzymów idących z maseczkami na twarzach. Jak to? Trochę trudno jest mi sobie wyobrazić, że będę szedł 25 kilometrów dziennie w upale z maseczką na ustach i nosie.

Pierwsze kroki

15:10. Dojeżdżam do Roncesvalles, wypełniam deklarację, kupuję credential3, do którego będą wbijane sellos, czyli pieczątki, oraz muszlę pielgrzyma. Teraz jestem w pełni gotowy do drogi. Jeszcze tylko fotka w jednym z najważniejszych miejsc na Camino i mogę ruszać.

15:45. Stawiam pierwszy krok na prawdziwym Camino! Wreszcie! Tocząc się tyle dni przez kilka krajów, miałem czasem wrażenie, że już nigdy tu nie dotrę. Tym razem to nie są ćwiczenia, to prawdziwe Camino. Camino, po którym będę szedł przez miesiąc i które zaprowadzi mnie do Santiago de Comopstela. Kiedy dotarło do mnie to, jak długo czekałem na ten moment i jak długą i męczącą drogę pokonałem, zanim dane mi było wkroczyć na ten szlak, rozpłakałem się jak dziecko. To jest jak wejście w magiczny świat, który zna się tylko z książek, filmów, opowiadań i który zawsze wydawał się czymś dalekim i nieosiągalnym. Jak wymarzona chwila, na którą czeka się prawie całe życie i która w jednym momencie staje się rzeczywistością.

Dzisiaj planuję przebyć krótki odcinek do Espinal. Jak się potem okaże, wraz z poszukiwaniem noclegu wyniósł on ponad 7 kilometrów. Łącznie z przejściem z parkingu na dworzec autobusowy w Pampelunie przebyłem tego dnia 12 kilometrów. To akurat idealna zaprawa przed jutrzejszym dniem. Po drodze spotykam trzy osoby i słyszę pierwsze „Buen Camino”, więc odpowiadam „Buen Camino”. Jestem!!! Wreszcie tu jestem! I znów ryczę jak bóbr. Kolejne kilometry pokonuję już sam, mijając po drodze różne drogowskazy kierujące pielgrzymów na właściwą drogę. Te znaki będą mi towarzyszyły przez całe Camino, a także – co będzie dla mnie ogromnym zaskoczeniem – po jego zakończeniu.

Do Espinal przychodzę po ponad godzinie marszu i udaję się do wybranego wcześniej albergue4. Jest ono oddalone od głównego szlaku, ale ma świetne opinie, więc zapewne warto. Na miejscu okazuje się jednak, że jest zamknięte, zaś cena pokoju dla jednej osoby wydaje się mocno zawyżona. Oto pierwszy efekt pandemii, z którym spotykam się na Camino i którego doświadczę jeszcze wiele razy – część schronisk dla pielgrzymów jest zamknięta. Na szczęście uprzejma właścicielka podaje mi adres innego miejsca, które nie jest wymienione w żadnym przewodniku.

Wracam więc kilkaset metrów do głównego szlaku i wchodzę do otwartego budynku, który mijałem kilkanaście minut temu. W środku wita mnie przemiła, uśmiechnięta kobieta. Pokazuje pokój, w którym będę nocował. Stoi w nim jedno łóżko, a to oznacza, że będę spał sam! Nie mogę ukryć radości. Mam do dyspozycji osobny pokój z pościelą i ręcznikiem, czystą zadbaną łazienkę, kuchnię i miejsce do wypoczynku! I to wszystko za 20 euro! Nie jest to cena taniego albergue, ale za to, co oferuje jest naprawdę dobra.

Po czterech niełatwych nocach w śpiworze na koi w ciężarówce czuję się jak w luksusowym pięciogwiazdkowym hotelu. Znów dostrzegam, jak niewiele potrzebujemy do szczęścia i jak posiadając coraz więcej, tracimy jego poczucie. To bardzo przykre, że stworzyliśmy taki świat, w którym aby poczuć powiew szczęścia, potrzebujemy kolejnego nowego samochodu, coraz lepszych i droższych ubrań, luksusowych wczasów, coraz bardziej wyszukanych potraw… To nie tędy prowadzi droga do szczęścia. Przekonam się o tym jeszcze wiele razy na Camino.

W hostalu (bo tak to miejsce się nazywa) spotykam dwie Francuzki, z których jedna wyraźnie ma ochotę rozmawiać ze mną, mimo że mówi po francusku, trochę po niemiecku i rozumie niewiele słów w języku angielskim. Żeby było weselej, zostałem wrobiony w rolę tłumacza. Tłumaczę to, co mówi właścicielka w nieco zmodyfikowanej, baskijskiej wersji języka hiszpańskiego na język angielsko-niemiecki, tak aby było to mniej więcej zrozumiałe dla Francuzek. Rozmawiam również z właścicielką, załatwiając dodatkowo swoje sprawy.

Z chęcią spędziłbym relaksujący wieczór na miłej pogawędce, ale tłumaczenie słów angielskich przy użyciu niemieckiego, którego prawie wcale nie używałem od ponad 30 lat, może sprawić, że zamiast na relaksie skończę wieczór na mordędze. Dlatego wycofuję się po angielsku na z góry upatrzone pozycje. W jedynym otwieranym na zamówienie sklepie w Espinal kupuję bagietkę. Marzę o małym piwie, jednak piwo sprzedawane jest tylko w zestawach po cztery puszki. No cóż, trudno. W pokoju wypijam jedną i szybko zasypiam. Jutro wyruszam na takie stuprocentowe Camino. Dokąd zajdę – nie wiem, nie planuję. Po prostu będę szedł, ale nie ukrywam, że bardzo korci mnie, aby dojść do Pampeluny.

Śpię z niewielkimi przerwami prawie 9,5 godziny i budzę się naprawdę porządnie wypoczęty i zregenerowany. Zdecydowanie potrzebowałem tego. Rano prysznic, przepakowywanie plecaka, yerba mate w wersji ekspresowej (wziąłem kilka torebek na wszelki wypadek), śniadanie w postaci mojego zestawu standardowego, który mam ze sobą na kilka pierwszych dni – i w drogę. Wyspany i wypoczęty bardziej trzeźwo myślę o Pampelunie, ale wiem, że to 35 kilometrów w dosyć trudnym terenie. Wychodząc, nawet nie przypuszczałem, jak trudnym.

Po około 100 metrach droga zaczyna się wspinać. I wspina się tak wystarczająco długo, żeby poczuć trud jej pokonywania. Docelowo trzeba wejść na wysokość 955 metrów n.p.m. Jest o tyle dobrze, że większość czasu idzie się w cieniu, a czasami wręcz w tunelach utworzonych przez korony drzew.

Jest przyjemnie, momentami wręcz rześko. Dlatego idę szybkim krokiem, utrzymując prędkość na poziomie 5,42 km/h, co przy wspinaniu się pod górę jest całkiem dobrym wynikiem. Idę więc z przekonaniem, że osiągnę dobre tempo, dzięki czemu powinno udać mi się dojść do Pampeluny. Jak się jednak szybko okazuje, nie będę szedł tylko w tak wspaniałych i przyjemnych „okolicznościach przyrody”. Pojawiają się bowiem zabudowania i coraz dłuższe, nieosłonięte przez drzewa odcinki w pełnym słońcu.

Nie przypuszczam, abym musiał z nich korzystać. W końcu rano wypiłem jak zawsze na czczo pół litra wody, potem szklankę przed wyjściem i wziąłem ze sobą półlitrową butelkę. Jakże – jak pokaże czas – myliłem się, kierując się doświadczeniami z treningów w kraju.

Po drodze spotykam dwie poznane w hostelu w Espinal Francuzki. Siedzą na kawałku wyschniętego drzewa i piją kawę.

– Kaffee?5 – pyta mnie jedna z nich.

– Nein, danke. Ich habe ein bier6 – odpowiadam z nadzieją, że mój niemiecki jest w miarę poprawny i zrozumiały.

Po raz drugi od wczoraj widzę ich lekko zdegustowane miny. Zapewne myślą: „Weganin i pije piwo…?”. Nie bardzo widzę związek między byciem weganinem, a ściślej mówiąc – byciem kimś, kto odżywia się tylko produktami roślinnymi, a nieprzyzwoitością picia piwa. Ale mój plecak z trzema puszkami piwa jest o kilogram cięższy, więc nie interesuje mnie ich opinia. Chcę jak najszybciej pozbyć się niepotrzebnego bagażu. A ponieważ piwo jest bardzo dobrym izotonikiem, szybko gaszę pragnienie, z którego istnienia nawet nie zdawałem sobie sprawy.

Podczas treningów w kraju mój plecak ważył około 6 kilogramów. Jednak gdy go spakowałem przed samym wyjazdem, ważył 9,9 kilograma. Zgodnie z radami ludzi doświadczonych w tego typu wyprawach plecak powinien stanowić około 10% wagi ciała osoby go niosącej. W moim przypadku powinno to być 7,2 kilograma. Doliczając te trzy puszki piwa – niosłem do tej pory na plecach prawie 11 kilogramów. Ponieważ nie mam ochoty pić alkoholu o tej porze, na tej jednej puszce poprzestaję.

Po kilkunastu minutach wstajemy i idziemy dalej. Prędkość kobiet jest nieco mniejsza od mojej, ale stwierdzam, że w sumie moglibyśmy iść razem. Niestety bariera językowa nie pomaga. Mówienie w języku angielskim, którym panie operują na poziomie poniżej Basic, jest dla mnie bardzo męczące, ponieważ większość słów i zdań muszę tłumaczyć na język niemiecki, którego – jak wspominałem – bardzo dawno nie używałem. Dlatego dochodzę do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli pójdziemy własnym tempem, choć wciąż tą samą drogą… Odłączam się więc od Francuzek i pędzę dalej sam. Wrzucam wyższy bieg i za chwilę tracę je z oczu.

Wspinam się na kolejną górę i schodzę z niej. Zejście nie jest łatwe. Teraz jest na szczęście sucho, ale nietrudno zgadnąć, że gdy pada deszcz, może być naprawdę niebezpiecznie. Nie wiem dlaczego, ale zakładam, że to ostatnie wejście i zejście. Zakładam, że po zejściu z góry nie będę się już musiał nigdzie więcej wspinać. O naiwności ludzka! Co prawda przewodnik pokazuje, że są góry i zejścia, jednak książka, Internet, zdjęcie i film są zawsze bardziej „płaskie” niż rzeczywistość.

Po szóstym wejściu i zejściu przestaję je liczyć. Nie wiem także, dlaczego ubzdurałem sobie, że począwszy od Pampeluny, nie będzie już żadnych gór ani wzniesień i zacznie się łatwa część Camino.

Ileż to mamy różnych wyobrażeń na temat przyszłości. Planujemy i tworzymy różnorakie scenariusze, ale raczej nikt z nas nie zakłada, że będzie gorzej lub podobnie trudno, jak jest teraz lub jak było kiedyś. A jednak życie potrafi nas zaskoczyć. Często podążamy drogą, którą przed nami przeszli inni. Czasami korzystamy z ich podpowiedzi i przygotowujemy się na trudy i przeszkody, które na nas czyhają. Ale mimo to gdzieś w głębi wierzymy, że ich nie będzie. Że w naszym przypadku nie będą aż tak uciążliwe lub znikną w ogóle i nasza droga będzie łatwiejsza. Czasami jesteśmy o tym przekonani do tego stopnia, że w ogóle nie dostrzegamy wielu faktów. Później przekonam się o tym boleśnie, robiąc nieprawdopodobne błędy w rachunkach. Ale to będzie dopiero potem. Teraz wracam na szlak, bo przed mną jeszcze wiele kilometrów.

Mijam po drodze cmentarz, który przykuwa moją uwagę. Schodzę nieco ze szlaku, aby przyjrzeć mu się bliżej. Podchodzę do zamkniętej bramy, spoglądam przez stalowe pręty na groby i odmawiam krótką modlitwę za zmarłych. Po minucie znów wracam na szlak. Jednak wracając, spoglądam nawykowo w lewo i w prawo… Po lewej stronie dostrzegam leżącą na ziemi jakąś część garderoby. Na pewno nie było jej tu wcześniej. Przechodziłem tędy przed chwilą, więc na pewno bym ją zauważył.

Podchodzę bliżej i widzę, że to moja wiatrówka. Podnoszę ją z ziemi, a następnie zatrzymuję się, zdejmuję plecak i kładę go na ławce. Okazuje się, że dolna kieszeń plecaka otworzyła się i dlatego wiatrówka z niej wypadła. Następny w kolejce do zgubienia był śpiwór. Gdybym nie skręcił do tego cmentarza, tylko szedł dalej, być może nie miałbym pod czym spać w albergue, nie mówiąc o stracie wiatrówki, która okaże się potem jedną z najważniejszych części garderoby, jakie zabrałem ze sobą. Wiele razy uchroni mnie przed prawdziwym zimnem, którego nie spodziewałem się o tej porze roku w Hiszpanii.

Podobno na Camino zdarzają się cuda…

Po ponad 15 kilometrach dochodzę do Zubiri, które traktuję wprawdzie jako ważną, ale jednak tylko stację na drodze do Pampeluny.

Wchodzę do miasteczka, kupuję bagietkę i pędzę dalej. Bagietka popijana wodą szybko uzupełnia spalone kalorie. Tak, wiem, każdy dietetyk powiedziałby mi, że nie można się tak odżywiać przy tak dużym wysiłku. Ale po pierwsze, ludzie powinni wypowiadać się na tematy, z którymi skonfrontowali się osobiście w prawdziwym świecie, a nie na wykładach. Po drugie, ludzki organizm, o czym wielokrotnie przekonam się przez kolejne cztery tygodnie, zupełnie inaczej funkcjonuje, spędzając osiem godzin dziennie przed komputerem, dwie godziny w autobusie lub samochodzie, godzinę na siłowni i grając na telefonie, a inaczej, przemierzając z plecakiem 25 – 40 kilometrów dziennie w upale, zimnie, deszczu i wietrze, pod górę i w dół, z bolącymi obojczykami, biodrami i kręgosłupem, zachwycony pięknem przyrody i zły na siebie za swoją słabość, pijąc piwo na śniadanie i jedząc tłuste chipsy na kolację, nie mogąc się wyspać z powodu chrapiących „współspaczy” i zanurzając spoconą głowę w lodowatej wodzie bijącego od XII wieku źródła. I dlatego bagietka popijana wodą lub winem może się bardzo różnić od bagietki popijanej winem lub wodą w innym miejscu i w innej sytuacji.

Jakiś czas temu wypiłem ostatni łyk wody, ale na szczęście wchodzę na teren zalesiony i robi się znacznie przyjemniej, więc pragnienie mija. Słyszę, że za mną ktoś jedzie, więc ustępuję z drogi grupie kolarzy. Słyszę „Buen Camino!”, po czym jeden z nich mówi do mnie, że coś zgubiłem. Odwracam się i widzę część obudowy latarki. Gdyby kolarze w tym momencie nie przejeżdżali, musiałbym wyrzucić latarkę, bo tej części raczej dokupić nie można.