Całe piękno świata. Poruszająca opowieść strażnika Metropolitan Museum of Art o sztuce i życiu - Patrick Bringley - ebook

Całe piękno świata. Poruszająca opowieść strażnika Metropolitan Museum of Art o sztuce i życiu ebook

Bringley Patrick

0,0
62,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca podróż po Metropolitan Museum of Art i jego skarbach.

Każdego roku miliony odwiedzają Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Ale tylko nieliczni mają nieograniczony dostęp do każdego jego zakamarka. Są to strażnicy, którzy pilnują zgromadzonych tu skarbów. Patrick Bringley nigdy nie myślał, że będzie jednym z nich. Kiedy jednak u jego starszego brata zdiagnozowano raka, on sam poczuł potrzebę ucieczki od codziennego życia. Porzucił więc dotychczasową pracę dla New Yorkera i poszukał ukojenia w najpiękniejszym miejscu, jakie znał.

Ku jego zaskoczeniu i radości czytelnika, to tymczasowe schronienie stało się domem Bringleya na dekadę. Podążamy za nim, gdy strzeże delikatnych skarbów od Egiptu po Rzym, przechadza się labiryntami pod galeriami i zachwyca się pięknymi dziełami. Dzięki niemu poznajemy nie tylko wspaniałą sztukę z kolekcji Metropolitan Museum of Art, ale także pełne przygód życie jego pracowników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 268

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: All the Be­auty in the World
Text co­py­ri­ght © by Pa­trick Brin­gley 2023
Ilu­stra­cje: Maya McMa­hon
Zdję­cie na okładce: Mar­mu­rowe po­pier­sie mło­dzieńca, I lub II w. n.e., rzym­ska ko­pia grec­kiej rzeźby z IV w. p.n.e, Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art, Nowy Jork; do­mena pu­bliczna
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion© Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Anna Ci­cho­wicz
Re­dak­cja: Ad­rianna Hess
Ko­rekta: Mał­go­rzata Stal­mier­ska
Skład i ła­ma­nie: Alek­san­dra Skrodzka
ISBN 978-83-213-5292-3
Wy­da­nie I, 2024. Sym­bol 5340/R
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Brin­gley, Pa­trick
Całe piękno świata / Pa­trick Brin­gley
; tłu­ma­czyła Anna Ci­cho­wicz. - Wy­da­nie I.
- War­szawa : Wy­daw­nic­two Ar­kady, 2024
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po pro­stu cu­downa. Ta za­bawna, wzru­sza­jąca, pięk­nie na­pi­sana książka za­biera czy­tel­nika w po­dróż bę­dącą cią­giem ob­ja­wień. To świa­dec­two zdol­no­ści sztuki do oświe­ca­nia ży­cia.

– Ke­ith Chri­stian­sen, cu­ra­tor eme­ri­tus Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art

Zdu­mie­wa­jąca książka o zdu­mie­wa­ją­cym miej­scu. Całe piękno świata jest bły­sko­tli­wie in­te­li­gent­nym opi­sem po­tęgi sztuki, a za­ra­zem głę­boko em­pa­tycz­nym wej­rze­niem w kul­turę pracy, dzięki któ­rej sztuka jest wi­dzialna dla wszyst­kich.

– Alex Ross, au­tor „New Yor­kera” i au­tor książki The Rest is No­ise

Pa­tric Brin­gley ofe­ruje spoj­rze­nie z bli­ska na jedną z naj­wspa­nial­szych in­sty­tu­cji świata. Całe piękno świata mówi jed­nak o czymś znacz­nie wię­cej: o dziw­nym ludz­kim im­pul­sie do two­rze­nia sztuki, o ta­jem­nicy do­świad­cza­nia sztuki i o roli, jaką sztuka może od­gry­wać w na­szym ży­ciu. Co za dar.

– Ru­maan Alam, au­tor książki Zo­staw świat za sobą

Oświe­ca­jące i kształ­tu­jące do­świad­cze­nia, ja­kimi dzieli się straż­nik jed­nego z naj­wspa­nial­szych mu­zeów świata. Pa­trick Brin­gley jest szczę­ścia­rzem.

– Kerry Ja­mes Mar­shall, ar­ty­sta, au­tor re­tro­spek­tywy Ma­stry w Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art

Dla Toma

ταλίφρων

OD AU­TORA

In­for­ma­cje o wszyst­kich dzie­łach sztuki wy­mie­nio­nych w tek­ście, wraz ze źró­dłami uła­twia­ją­cymi lo­ka­li­za­cję obiek­tów w ga­le­riach i obej­rze­nie w domu zdjęć ob­ra­zów w wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści, za­czy­nają się na str. 214.

Na tę książkę zło­żyły się praw­dziwe zda­rze­nia z dzie­się­ciu lat mo­jej pracy jako straż­nika w mu­zeum. Sta­ra­jąc się opi­sać sceny po­ka­zu­jące moje do­świad­cze­nia, nie­kiedy łą­czy­łem w jedno fakty, które w rze­czy­wi­sto­ści miały miej­sce w róż­nym cza­sie. Na­zwi­ska mu­ze­al­nego per­so­nelu zo­stały zmie­nione.

I

WIEL­KIE SCHODY

W su­te­re­nie Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art, pod skrzy­dłem miesz­czą­cym zbiory broni i zbroi, przed Biu­rem Dys­po­zy­torni Straży, stoją w ster­tach pu­ste skrzy­nie do trans­portu dzieł sztuki. Skrzy­nie wy­stę­pują we wszel­kich kształ­tach i roz­mia­rach – nie­które są duże i pro­sto­pa­dło­ścienne, inne sze­ro­kie i pła­skie jak ob­razy, ale wszyst­kie, zbu­do­wane so­lid­nie z ja­snego, su­ro­wego drewna, wy­glą­dają jed­na­kowo im­po­nu­jąco, na­dają się do prze­wozu bez­cen­nych skar­bów albo eg­zo­tycz­nych zwie­rząt. Ran­kiem mo­jego pierw­szego dnia stoję w mun­du­rze straż­nika obok tych moc­nych, ro­man­tycz­nych przed­mio­tów, za­sta­na­wia­jąc się nad wła­sną rolą w mu­zeum. W tej chwili je­stem zbyt za­ab­sor­bo­wany oto­cze­niem, żeby zda­wać so­bie sprawę, jak się w tej roli czuję.

Pod­cho­dzi do mnie ko­bieta, straż­niczka o imie­niu Aada, która ma mnie wpro­wa­dzić w obo­wiązki. Wy­soka, o wło­sach jak słoma, gwał­towna w ru­chach, wy­gląda i za­cho­wuje się jak za­cza­ro­wana mio­tła. Wita się ze mną z nie­zna­nym mi ak­cen­tem (fiń­skim?), strze­puje łu­pież z ra­mion mo­jej gra­na­to­wej ma­ry­narki mun­du­ro­wej, krzywi się, wi­dząc, że ubra­nie nie leży na mnie naj­le­piej, i pro­wa­dzi mnie ko­ry­ta­rzem z go­łego be­tonu, gdzie znaki ostrze­gają: „Pierw­szeń­stwo prze­jazdu dla prze­wo­żo­nych dzieł sztuki”. Obok prze­myka kie­lich trans­por­to­wany na wózku. Wspi­namy się po wy­dep­ta­nych scho­dach na pię­tro, mi­ja­jąc wy­po­sa­żony w sil­nik pod­no­śnik no­ży­cowy (do­wia­duję się, że służy do wie­sza­nia ob­ra­zów i wy­miany ża­ró­wek). Za jedno z jego kół we­tknięte są zło­żony eg­zem­plarz „Da­ily News”, pa­pie­rowy ku­bek po ka­wie i książka z oślimi uszami, Sid­dhar­tha Her­manna Hes­sego.

– Ohyda – wy­rzuca z sie­bie Aada. – Rze­czy pry­watne trzyma się w swo­jej szafce.

Na­ci­ska po­ziomą dźwi­gnię ni­ja­kich, me­ta­lo­wych drzwi i ko­lory zmie­niają się jak u Czar­no­księż­nika z kra­iny Oz, kiedy na­ty­kamy się na fan­ta­sma­go­ryczny pej­zaż El Greca, Wi­dok To­ledo. Nie ma czasu na za­ga­pie­nie się. W tem­pie kroku Aady ob­razy mi­gają jak strony ki­ne­ografu, stu­le­cia prze­wi­jają się w tył i w przód, te­maty prze­ska­kują mię­dzy sa­crum a pro­fa­num, Hisz­pa­nia prze­cho­dzi we Fran­cję, w Ho­lan­dię, Wło­chy. Za­trzy­mu­jemy się przed Ma­donną z Dzie­ciąt­kiem i świę­tymi Ra­fa­ela, wy­soką na pra­wie dwa i pół me­tra.

– To nasz pierw­szy po­ste­ru­nek, po­ste­ru­nek C – oznaj­mia Aada. – Do dzie­sią­tej bę­dziemy stać tu­taj. Po­tem sta­niemy tam. O je­de­na­stej prze­nie­siemy się na po­ste­ru­nek A. Bę­dziemy się tro­chę prze­miesz­czać, cho­dzić tam i z po­wro­tem, ale na­sze miej­sce jest tu, ko­lego. Póź­niej na­pi­jemy się kawy. Przy­pusz­czam, że pana sek­cja to ma­lar­stwo sta­rych mi­strzów, tak?

Mó­wię, że tak, tak mi się wy­daje.

– W ta­kim ra­zie ma pan szczę­ście – cią­gnie. – W końcu trafi pan też do in­nych sek­cji: jed­nego dnia sta­ro­żytny Egipt, na­stęp­nego Jack­son Pol­lock, lecz na pierw­szych kilka mie­sięcy dys­po­zy­tor przy­dzieli pana tu­taj. Po­tem bę­dzie pan tu spę­dzał może sześć­dzie­siąt pro­cent czasu. – Dwu­krot­nie tu­pie. – To drew­niana pod­łoga, przy­ja­zna dla stóp. Może pan w to nie wie­rzyć, ko­lego, ale to prawda. Dwu­na­sto­go­dzinna służba na drew­nie jest jak ośmio­go­dzinna na mar­mu­rze. A ośmio­go­dzinna na drew­nie jest ni­czym. Prze­leci tak, że stopy na­wet nie po­czują.

Oka­zuje się, że je­ste­śmy w ga­le­riach doj­rza­łego re­ne­sansu. Na każ­dej ścia­nie na cien­kich mie­dzia­nych dru­tach wi­szą olśnie­wa­jące ob­razy. Sama sala też pre­zen­tuje się im­po­nu­jąco, po­nad dwa­na­ście na sześć me­trów, z wyj­ściami przez dwu­skrzy­dłowe drzwi w trzech kie­run­kach. Pod­łoga jest miękka, tak jak za­pew­niała Aada, su­fit wy­soki, ze świe­tli­kami wspo­ma­ga­nymi przez lampy świe­cące pod róż­nymi stra­te­gicz­nymi ką­tami. Mniej wię­cej po­środku sali stoi ławka, na któ­rej leży po­rzu­cony plan mu­zeum w ję­zyku chiń­skim. Za ławką para dru­tów zwisa luźno nad osten­ta­cyj­nie pu­stym miej­scem na ścia­nie.

Aada wy­ja­śnia:

– Wi­dzi pan pod­pi­sany kwit. – Wska­zuje ten nie­zbity do­wód, że nie jest to miej­sce szo­ku­ją­cego prze­stęp­stwa. – Wi­siał tu pan Fran­ce­sco Gra­nacci, ale kon­ser­wa­tor za­brał go do czysz­cze­nia. Mógłby też zo­stać wy­po­ży­czony, wzięty na ba­da­nia do ga­bi­netu ku­sto­szy albo na zdję­cie do pra­cowni fo­to­gra­ficz­nej. Kto wie? Tak czy ina­czej, w ta­kich wy­pad­kach za­uważy pan sto­sowną in­for­ma­cję.

Prze­cho­dzimy wzdłuż roz­pię­tej na wy­so­ko­ści po­ni­żej ko­lan ela­stycz­nej liny, która trzyma nas na dy­stans około me­tra od ob­ra­zów, i wcho­dzimy do na­stęp­nej ga­le­rii po­wie­rzo­nej na­szej pie­czy. Tu­taj sław­nym na­zwi­skiem oka­zuje się Bot­ti­celli. Da­lej znaj­duje się trze­cia, mniej­sza sala, zdo­mi­no­wana przez in­nych flo­ren­tyń­czy­ków. Jest to nasz re­jon do go­dziny dzie­sią­tej, kiedy to prze­su­niemy się do ko­lej­nych trzech ga­le­rii.

– Chro­nić ży­cie i mie­nie, w tej ko­lej­no­ści – kon­ty­nu­uje wy­kład Aada, mó­wiąc te­raz z na­ci­skiem i od­dzie­la­jąc każde słowo. – To pro­sta ro­bota, młody czło­wieku, ale nie dla idio­tów. Mamy oczy sze­roko otwarte. Roz­glą­damy się do­okoła. Jak stra­chy na wró­ble za­po­bie­gamy kło­po­tom. Z drob­nymi in­cy­den­tami ra­dzimy so­bie sami. W ra­zie po­waż­nych zda­rzeń alar­mu­jemy Cen­trum Do­wo­dze­nia i po­stę­pu­jemy zgod­nie z pro­ce­du­rami, któ­rych uczył się pan na szko­le­niu teo­re­tycz­nym. Nie je­ste­śmy po­li­cjan­tami, chyba że nas do tego zmu­szają. Na szczę­ście nie zda­rza się to czę­sto. A je­śli za­czy­namy rano, mamy do zro­bie­nia parę rze­czy...

Po po­wro­cie do ga­le­rii Ra­fa­ela Aada staje na pal­cach, żeby we­tknąć klucz w za­mek i otwo­rzyć szklane drzwi na klatkę scho­dową dla pu­blicz­no­ści. Po­tem ostroż­nie prze­cho­dzi nad roz­piętą liną – świadka tego prze­stęp­stwa prze­cho­dzi dreszcz – i kuca pod ciężką, zło­coną ramą.

– Świa­tła – mówi, wska­zu­jąc prze­łącz­niki na li­stwie przy­po­dło­go­wej. – Za­zwy­czaj włą­cza je nocna straż, ta, która się zmie­nia o pół­nocy, ale gdyby tego nie zro­biła...

Wci­ska pół tu­zina prze­łącz­ni­ków na­raz i na­gle znaj­du­jemy się w dłu­gim, ciem­nym tu­nelu, a re­ne­san­sowe ob­razy za­mie­niają się w sre­brzy­ste ma­jaki na ścia­nach. Pod­nosi dźwi­gnie prze­łącz­ni­ków i świa­tła w ga­le­rii za­pa­lają się po ko­lei z za­ska­ku­jąco gło­śnym pstry­ka­niem.

Pu­blicz­ność za­czyna na­pły­wać około 9:35. Nasz pierw­szy gość to, są­dząc po teczce pod pa­chą, stu­dentka uczelni ar­ty­stycz­nej. Zo­rien­to­waw­szy się, że jest sama (nie li­czy – być może słusz­nie – Aady i mnie), gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze. Na­stęp­nie zja­wia się fran­cu­ska ro­dzina w jed­na­ko­wych czap­kach New York Met­sów (które praw­do­po­dob­nie uznała za czapki Yan­kees, to bar­dziej ty­powy dla tu­ry­stów wy­bór). Aada mruży oczy.

– Na ogół nasi zwie­dza­jący są uro­czy – przy­znaje – cho­ciaż po­tra­fią być bar­dzo głupi, a te ob­razy są stare i de­li­katne. Wczo­raj pra­co­wa­łam w skrzy­dle ame­ry­kań­skim. Lu­dzie przez cały dzień chcieli sa­dzać swoje dzieci na trzech niedź­wie­dziach z brązu! Wy­obraża pan so­bie? Na sta­rych mi­strzach jest dużo le­piej, nie tak spo­koj­nie jak na sztuce azja­tyc­kiej, ale to bułka z ma­słem w po­rów­na­niu z XIX wie­kiem. Oczy­wi­ście wszę­dzie, gdzie pra­cu­jemy, mu­simy uwa­żać na bez­myślne jed­nostki. Wi­dzi pan? Jak na za­wo­ła­nie.

Po dru­giej stro­nie sali fran­cu­ski oj­ciec sięga nad roz­piętą liną, wska­zu­jąc swo­jej córce ja­kiś Ra­fa­elow­ski de­tal.

– Mon­sieur! – woła Aada, tro­chę gło­śniej niż trzeba. – S’il vous plaît! Nie tak bli­sko!

Po chwili do ga­le­rii wcho­dzi nie­spiesz­nie star­szy męż­czy­zna w zna­jo­mym służ­bo­wym ubra­niu.

– Och, świet­nie, to pan Ali, do­sko­nały part­ner! – chwali straż­nika Aada.

– Aada, naj­lep­sza! – od­po­wiada on w tym sa­mym to­nie.

Pan Ali przed­sta­wia się jako wspar­cie dla na­szego ze­społu (ze­spół pierw­szy, Sek­cja B) – ma nas prze­su­nąć na po­ste­ru­nek B.

Aada zga­dza się ocho­czo.

– Jest pan w pierw­szym za­stę­pie? – pyta go.

– W dru­gim.

– Nie­dziela–po­nie­dzia­łek wolne?

– Pią­tek–so­bota.

– Ach, więc to dla pana nad­go­dziny... Pa­nie Brin­gley, pan Ali za­czął dziś rano tro­chę wcze­śniej od nas, za to idzie do domu o 17:30. Nie jest ta­kim twar­dzie­lem jak pan i ja, nie jest w trze­cim za­stę­pie, nie, nie, on musi wra­cać do swo­jej pięk­nej żony. W które dni pan pra­cuje, pa­nie Brin­gley? Ra­cja, mó­wił pan: pią­tek, so­bota, nie­dziela, wto­rek; dwa­na­ście go­dzin, dwa­na­ście go­dzin, osiem go­dzin, osiem go­dzin. Tak jest do­brze. Dłu­gie dni będą się wy­da­wać nor­malne, a nor­malne krót­kie. I za­wsze bę­dzie pan miał ten trzeci dzień wolny, je­śli ze­chce pan pra­co­wać w nad­go­dzi­nach. Niech pan się trzyma trze­ciego za­stępu, pa­nie Brin­gley. Do wi­dze­nia, pa­nie Ali.

Miej­sce na­szego no­wego po­ste­runku pro­wa­dzi nas w tył i w przód przez hi­sto­rię, obej­mu­jąc ma­lar­stwo wło­skie XIII i XIV wieku, a także dużą przy­le­głą ga­le­rię ob­ra­zów z Fran­cji epoki re­wo­lu­cji. Pod­czas ob­chodu Aada nie­kiedy wska­zuje ka­mery i alarmy, któ­rych ko­niecz­ność ak­cep­tuje, ale które trak­tuje z wyż­szo­ścią. Sza­cun­kiem da­rzy lu­dzi i bar­dziej in­te­re­suje ją li­sta per­so­nelu po­moc­ni­czego, w jej oczach nie­mal tak samo waż­nego jak straż­nicy: woźni, nasi związ­kowi bra­cia i sio­stry, pie­lę­gniarka, u któ­rej można do­stać proszki od bólu głowy, win­dziarz bę­dący na wła­snym roz­ra­chunku i po­zwa­la­jący so­bie na za­le­d­wie je­den dzień wolny w mie­siącu, dwaj stra­żacy po służ­bie czy też eme­ry­to­wani, cały czas na miej­scu, ope­ra­to­rzy wóz­ków dźwi­go­wych prze­miesz­cza­jący cięż­kie dzieła sztuki, mon­ta­ży­ści albo tech­nicy zaj­mu­jący się pra­cami wy­ma­ga­ją­cymi wy­czu­cia, sto­la­rze, ma­la­rze i pra­cow­nicy warsz­ta­towi, in­ży­nie­ro­wie i elek­trycy, do tego mnó­stwo lu­dzi, któ­rych wi­duje się nieco rza­dziej, jak ku­sto­sze zbio­rów, ku­ra­to­rzy wy­staw, kon­ser­wa­to­rzy i dy­rek­to­rzy.

To wszystko jest bar­dzo in­te­re­su­jące, ale nie mogę nie za­uwa­żyć, że my tu so­bie roz­ma­wiamy, a tuż obok wisi Ma­donna z Dzie­ciąt­kiem Duc­cia, da­to­wana na około 1300 rok. Przez cały po­ra­nek nie za­trzy­ma­łem wzroku na ob­ra­zie i je­stem cie­kaw, czy zwrócę uwagę Aady, wspo­mi­na­jąc o war­to­ści dzieła, sza­co­wa­nej na czter­dzie­ści pięć mi­lio­nów do­la­rów. Aada je­dy­nie smut­nieje, sły­sząc coś tak wul­gar­nego. Przy­ciąga mnie do ma­łego ob­razu na de­sce i nie­mal szep­cze:

– Wi­dzi pan te sczer­niałe, przy­pa­lone miej­sca na dole ramy. Ślady od świe­czek wo­tyw­nych. To piękny ob­raz, prawda? Te ob­razy są piękne, prawda? Sta­ram się przy­po­mi­nać tym lu­dziom... wy­ciecz­kom szkol­nym, tu­ry­stom... przy­po­mi­nam im, że to mi­strzo­wie. Pan i ja pra­cu­jemy z mi­strzami. Duc­cio. Ver­meer. Ve­lázquez. Ca­ra­vag­gio. W po­rów­na­niu z czym? – Spo­gląda w kie­runku na­szych są­sia­dów ze skrzy­dła ame­ry­kań­skiego. – Z ja­kąś po­do­bi­zną Je­rzego Wa­szyng­tona? Dajże pan spo­kój. Bądźmy po­ważni.

Zbliża się pan Ali i z dru­giego końca ga­le­rii wy­ko­nuje obiema rę­kami żar­to­bliwy gest wy­py­cha­nia. Tym sa­mym prze­nosi nas nie­mal poza skrzy­dło sta­rych mi­strzów, przez szklane drzwi, do ogrom­nej ga­le­rii wy­cho­dzą­cej na hol główny. Na tym ru­chli­wym skrzy­żo­wa­niu Aada jest nie­ustan­nie za­sy­py­wana naj­róż­niej­szymi py­ta­niami: o mu­mie, fo­to­gra­fie, ma­ski afry­kań­skie, „sta­ro­żytne in­stru­menty me­dyczne albo coś ta­kiego?”. (Na to ostat­nie od­po­wiada z prze­ko­na­niem: „Ni­czego ta­kiego nie mamy”). Nie­raz prze­pra­sza mnie za po­ziom tych roz­mó­wek, za­pew­nia­jąc, że z cie­kaw­szymi py­ta­niami spo­tkamy się, kiedy bę­dzie spo­koj­niej. Po wpraw­nym udzie­le­niu wska­zó­wek kie­ru­ją­cych do fi­gurki ba­let­nicy De­gasa po­kle­puje mnie, żeby zwró­cić moją uwagę na do­brze ubra­nego męż­czy­znę prze­cho­dzą­cego obok.

– Idzie ku­stosz tego działu, Mor­gan, albo ja­koś tak.

Pa­trzymy, jak mija nas szyb­kim kro­kiem, ze wzro­kiem wbi­tym w pod­łogę, i znika w sali Duc­cia.

– Do swo­jego ga­bi­netu – wy­ja­śnia Aada – za drzwiami z brzę­czy­kiem w ga­le­rii Ru­bensa.

Oboje do­strze­gamy iro­nię sy­tu­acji: to my spę­dzamy cały dzień na wi­doku, wśród ar­cy­dzieł, i to my no­simy tan­detne ubra­nia.

Jest już pra­wie je­de­na­sta, więc wkrótce bę­dziemy mieć prze­rwę. Kilka osób z py­ta­niami stoi w ko­lejce do Aady, a ja ko­rzy­stam z oka­zji, żeby zaj­rzeć w głąb prze­stron­nego holu głów­nego. Jak ło­so­sie na tarło zwie­dza­jący płyną ku mnie, w górę wiel­kich scho­dów, i mi­jają mnie wart­kim stru­mie­niem, jak­bym był ka­mie­niem wy­sta­ją­cym z wody. My­ślę o tym, jak wiele razy wcho­dzi­łem po tych scho­dach w prze­szło­ści, nie od­wra­ca­jąc się, żeby po­pa­trzeć na na­pły­wa­ją­cych mi­ło­śni­ków sztuki – tu­ry­stów i no­wo­jor­czy­ków – z któ­rych więk­szość miała po­czu­cie, że ich czas w tym świe­cie w mi­nia­tu­rze bę­dzie za krótki. Zdu­miewa mnie, że mój nie musi taki być.

Pierw­szej wi­zyty w Met nie da się za­po­mnieć. Mia­łem je­de­na­ście lat i przy­je­cha­łem z matką do No­wego Jorku z na­szego domu pod Chi­cago. Pa­mię­tam długą jazdę ko­leją pod­ziemną na Up­per East Side, któ­rej sama na­zwa brzmiała od­le­gle, i po­wie­ściową at­mos­ferę tej dziel­nicy: por­tie­rów w li­be­riach, dumne, zbu­do­wane z ka­mie­nia, wy­so­kie bu­dynki miesz­kalne, słynne sze­ro­kie aleje – naj­pierw Park Ave­nue, po­tem Ma­di­son, na­stęp­nie Piąta. Mu­sie­li­śmy pod­cho­dzić ulicą Wschod­nią 82, po­nie­waż swoim pierw­szym spoj­rze­niem na mu­zeum uchwy­ci­łem jego roz­le­głe, ka­mienne schody wej­ściowe, na któ­rych aku­rat grał sak­so­fo­ni­sta. Fa­sada Met, bar­dzo ko­lum­nowa i grecka, ro­biła wra­że­nie w zna­jomy spo­sób. Ja­kaś ma­gia spra­wiała, że w miarę jak się zbli­ża­li­śmy, sta­wała się co­raz szer­sza, tak że na­wet zza wóz­ków z hot do­gami i try­ska­ją­cych fon­tann nie by­li­śmy w sta­nie ob­jąć wzro­kiem ca­łego bu­dynku. Na­tych­miast zro­zu­mia­łem, że jest to miej­sce o nie­moż­li­wej roz­cią­gło­ści.

Wspię­li­śmy się po mar­mu­ro­wych scho­dach i prze­kro­czy­li­śmy próg holu głów­nego. Mau­reen, moja mama, sta­nęła w ko­lejce, aby zło­żyć nasz „su­ge­ro­wany da­tek” (na­wet mie­dziak da­wał nam prawo wej­ścia), a mnie za­chę­ciła do po­krę­ce­nia się po holu. Wy­da­wał się on nie mniej oka­zały od hali dworca Grand Cen­tral i pe­łen ta­kiej sa­mej ener­gii lu­dzi, któ­rzy do­kądś wy­ru­szają. Przez wej­ście na jed­nym końcu mo­głem do­strzec bu­rzę śnieżną ośle­pia­jąco bia­łych po­są­gów, być może grec­kich. Przez wej­ście na dru­gim końcu wi­doczny był sar­ko­fag pia­sko­wego ko­loru, z pew­no­ścią wska­zu­jący drogę do sta­ro­żyt­nego Egiptu. Na wprost sze­roki, pro­sty, ma­je­sta­tyczny bieg scho­dów wień­czyło barwne ma­lo­wi­dło, które wy­glą­dało jak duży i na­pięty ża­giel statku. Przy­cze­pi­li­śmy so­bie do koł­nie­rzy­ków małe bla­szane przy­pinki dla zwie­dza­ją­cych i na­tu­ralną ko­leją rze­czy ru­szy­li­śmy scho­dami w górę.

Wszystko, co wie­dzia­łem o sztuce, prze­ka­zali mi ro­dzice. Mau­reen stu­dio­wała hi­sto­rię sztuki jako drugi kie­ru­nek w col­lege’u i z za­pa­łem pa­sjo­natki ewan­ge­li­zo­wała w tej dzie­dzi­nie mo­jego brata Toma, moją sio­strę Mię i mnie. Co naj­mniej kilka razy w roku wy­bie­ra­li­śmy się do Art In­sti­tute of Chi­cago, gdzie skra­da­jąc się jak łowcy skar­bów, ty­po­wa­li­śmy swoje ulu­bione ob­razy, jak­by­śmy pla­no­wali ra­bu­nek. Moja matka była z za­wodu ak­torką te­atralną, a je­śli ktoś wie co­kol­wiek o chi­ca­gow­skim te­atrze, to zdaje so­bie sprawę, że nie ma w nim miej­sca na efek­ciar­stwo i blichtr, jest za to ciężka praca i au­ten­tyczne za­an­ga­żo­wa­nie. Pa­mię­tam, jak jeź­dzi­łem z nią sa­mo­cho­dem do mia­sta. Sły­sza­łem, jak za­przy­jaź­nieni ak­to­rzy po­zdra­wiają ją nie jako Mau­reen, ale jako „Mo”, pa­trzy­łem, jak świa­tła na wi­downi ga­sną i za­pa­lają się świa­tła sce­niczne, i od­kry­wa­łem, że na świe­cie jest dość miej­sca na tę małą świętą prze­strzeń, obo­jętną na uliczny zgiełk na ze­wnątrz. W domu gra­mo­li­li­śmy się wszy­scy do jej wiel­kiego łóżka na czy­ta­nie ksią­żek z ob­raz­kami Mau­rice’a Sen­daka. Ro­zu­mie­li­śmy, że są one inne od zwy­kłych ksią­żek, bo pro­szą nas, by­śmy uprząt­nęli prze­strzeń w na­szej wy­obraźni na dzi­kie harce, które zo­staną tam z roz­ma­chem ode­grane. W naj­wcze­śniej­szych od­czu­ciach po­strze­ga­łem sztukę jako na­le­żącą do ja­kie­goś od­ręb­nego świata ską­pa­nego w świe­tle księ­życa, i to był wpływ mo­jej matki.

Tata twardo stą­pał po ziemi, ale i on miał mi do prze­ka­za­nia swoją na­ukę. Pra­cu­jąc w banku spół­dziel­czym na So­uth Side w Chi­cago, był Geo­rge’em Ba­ileyem[1] na­szych cza­sów, or­ga­nicz­nie nie­zno­szą­cym pa­nów Pot­te­rów tego świata. Dla od­prę­że­nia na ko­niec dnia go­dzi­nami wa­lił w kla­wi­sze ro­dzin­nego pia­nina. Uwiel­biał pia­nino. Przez pe­wien czas jeź­dził z na­klejką na zde­rzaku, która gło­siła „Pia­nino”. I cho­ciaż ni­gdy nie był w tym bar­dzo do­bry – za­wsze ma­wiał, że jego ta­lent to nie ta­lent, ra­czej gor­li­wość zro­dzona z przy­jem­no­ści – gry­wał utwory swo­ich dwóch idoli, Ba­cha i Duke’a El­ling­tona, z po­tknię­ciami, ale bez nie­śmia­ło­ści. Pod­śpie­wy­wał przy tym gło­śno i czer­pał czy­stą ra­dość z piękna me­lo­dii: „Da ta DA da duuu”. Moje wy­obra­że­nie ar­ty­sty jako osoby nie­ustra­szo­nej ma główne źró­dło w moim ta­cie.

Tam­tego dnia w Met ja ob­ją­łem pro­wa­dze­nie i po­gna­łem nas przez mu­zeum z fan­ta­styczną pręd­ko­ścią, nie­ustan­nie drę­czony po­dej­rze­niem, że za na­stęp­nym ro­giem znaj­duje się wi­dok w jesz­cze więk­szym stop­niu nie do prze­ocze­nia. Od otwar­cia w 1880 roku to naj­więk­sze w Ame­ryce mu­zeum sztuki roz­ra­stało się w spo­sób po­zba­wiony lo­giki – nowe skrzy­dła wy­ra­stały przy sta­rych tak, że cał­kiem nowe światy zda­wały się na­gle zja­wiać zni­kąd. Prze­mie­rza­nie ich, szcze­gól­nie je­śli zmie­nia się kie­ru­nek tak czę­sto jak my, jest jak zwie­dza­nie wiel­kiego domu we śnie – po­koje otwie­rają się przed tobą i zo­stają z tyłu, dwu­krot­nie od­wie­dzone ga­le­rie wi­dziane pod no­wym ką­tem wy­dają się roz­po­zna­walne je­dy­nie mgli­ście. Z ca­łego tego za­mętu wy­ła­niają się tylko dwa wy­raźne wspo­mnie­nia dzieł sztuki, które wi­dzia­łem tam­tego dnia. Ni­gdy jesz­cze nie oglą­da­łem ni­czego stwo­rzo­nego siłą tak nie­bo­tycz­nej wy­obraźni, jak rzeźby w drew­nie ludu Asmat z Pa­pui-No­wej Gwi­nei, zwłasz­cza długi sze­reg słu­pów to­te­micz­nych, każdy wy­ko­nany z jed­nego drzewa sa­go­wego. Mój ulu­biony skła­dał się z fi­gur wy­ta­tu­owa­nych męż­czyzn sto­ją­cych je­den dru­giemu na ra­mio­nach. Pe­nis tego na szczy­cie roz­sze­rzał się w kunsz­tow­nie rzeź­biony liść palmy. To zda­wało się do­wo­dzić, że świat za­wiera w so­bie dużo wię­cej moż­li­wo­ści, niż był­bym się po nim spo­dzie­wał.

W skrzy­dle sta­rych mi­strzów sta­ną­łem jak wryty przed Żni­wia­rzami Pie­tera Bru­egla z 1565 roku. Za­re­ago­wa­łem na to wspa­niałe dzieło w spo­sób, który te­raz uwa­żam za fun­da­men­talny dla szcze­gól­nej mocy sztuki. Do­świad­czy­łem mia­no­wi­cie wiel­kiego piękna ob­razu, cho­ciaż nie mia­łem po­ję­cia, co z tym pięk­nem zro­bić. Nie mo­głem roz­ła­do­wać emo­cji mó­wie­niem o nim – nie­wiele było do po­wie­dze­nia. To, co piękne, nie było jak słowa, lecz jak farba – ci­che, bez­po­śred­nie i kon­kretne, opie­rało się prze­ło­że­niu na­wet na my­śli. Wo­bec tego moja re­ak­cja na ob­raz po­zo­sta­wała we mnie uwię­ziona, ptak trze­po­czący się w mo­jej piersi. A ja nie wie­dzia­łem, jak to ro­zu­mieć. Ni­gdy nie wia­domo, jak to ro­zu­mieć. Jako straż­nik będę się przy­glą­dał nie­zli­czo­nym zwie­dza­ją­cym, re­agu­ją­cym na swój spo­sób na dziwne od­czu­cia.

Sie­dem lat póź­niej przy­je­cha­łem do No­wego Jorku na stu­dia. Tak się aku­rat zło­żyło, że na je­sien­nej wy­sta­wie Met pre­zen­to­wało ry­sunki i gra­fiki Bru­egla – i znów wstę­po­wa­łem na wiel­kie schody, tym ra­zem w no­wej roli am­bit­nego stu­denta z głową w chmu­rach i no­tat­ni­kiem w ręku. Przez całe ży­cie dep­ta­łem po pię­tach mo­jemu ge­nial­nemu star­szemu bratu – Tom, uro­dzony dwa lata wcze­śniej niż ja, był swego ro­dzaju ge­niu­szem ma­te­ma­tycz­nym – i wi­dzia­łem sie­bie jako dziel­nego młod­szego brata z wiel­kimi ar­ty­stycz­nymi ma­rze­niami.

Na pierw­szym roku, w pierw­szym se­me­strze, za­pi­sa­łem się na ta­kie za­ję­cia na Wy­dziale An­gli­styki, któ­rych te­mat brzmiał naj­po­waż­niej – se­mi­na­rium po­świę­cone Joh­nowi Mil­to­nowi. Przez dwa­na­ście ty­go­dni do­ko­ny­wa­li­śmy roz­bioru dwu­na­stu ksiąg Raju utra­co­nego. Na co dru­giej stro­nie był tam wers taki jak: „Stro­pił się Sza­tan i po­czuł, jak straszną / Jest do­broć”[2], nad któ­rym w moim od­czu­ciu po­win­ni­śmy byli się za­trzy­mać na na­stępne dwa­na­ście ty­go­dni. Tak nie­sa­mo­wi­cie dzia­łały na mnie wielka li­te­ra­tura i wielka sztuka.

Wy­bra­łem tylko kilka przed­mio­tów na Wy­dziale Hi­sto­rii Sztuki, ale za­ję­cia te były chyba naj­bar­dziej eks­cy­tu­jące ze wszyst­kich. Wcho­dzi­łem do sali wy­kła­do­wej, ga­sło świa­tło, rzut­nik do slaj­dów z war­ko­tem bu­dził się do ży­cia i na ekra­nie uka­zy­wały się ka­te­dry, me­czety, pa­łace, wszel­kie wspa­nia­ło­ści ca­łego świata – pstryk, pstryk, pstryk. Kiedy in­dziej znów było spo­koj­niej: mały re­ne­san­sowy ry­su­nek kredką w stu­krot­nym po­więk­sze­niu drgał jak kadr wcze­snego filmu na świe­cą­cym ekra­nie.

Chciał­bym móc po­wie­dzieć, że stu­dia na­uczyły mnie po­kory, ale być może wciąż by­łem na to za młody. Mia­łem pro­fe­sora, który po­ma­gał kie­ro­wać czysz­cze­niem skle­pie­nia Ka­plicy Syk­styń­skiej, i czu­łem się, jak­bym to ja sam był na tych rusz­to­wa­niach – przy­szły wy­bitny uczony od spraw wiel­kich i waż­nych.

Tego dnia, kiedy po­sze­dłem na wy­stawę Bru­egla, mia­łem za­miar wchło­nąć każde słowo opisu wci­śnięte przez ku­ra­to­rów na nie­wiel­kie ta­bliczki. Czu­łem, że je­stem go­tów pójść da­lej, zo­sta­wia­jąc za sobą re­ak­cję osłu­pie­nia, którą wy­wo­łali u mnie Żni­wia­rze, a która – jak te­raz po­dej­rze­wa­łem – była dzie­cinna, może na­wet głu­pia. Chcia­łem na­brać wy­ra­fi­no­wa­nia i my­śla­łem, że za po­mocą od­po­wied­nich na­rzę­dzi aka­de­mic­kich i ak­tu­al­nej ter­mi­no­lo­gii mógł­bym na­uczyć się ana­li­zo­wać dzieła sztuki jak na­leży, dzięki czemu ni­gdy nie był­bym wo­bec nich bez­radny. Czy czu­łem ma­łego ptaszka trze­po­czą­cego skrzy­dłami w mo­jej piersi? Ża­den pro­blem! Po­tra­fi­łem uci­szyć dziwne od­czu­cia, po­słu­gu­jąc się ro­zu­mem, żeby od­czy­tać mo­tywy ob­razu albo roz­po­znać szkołę czy styl. Taki ma­newr słu­żył omi­nię­ciu mo­jej per­cep­cji bez­gło­śnego piękna i zna­le­zie­niu ję­zyka, który mógłby po­zwo­lić mi ru­szyć z miej­sca i od­na­leźć się w praw­dzi­wym świe­cie.

Ale wtedy mój brat Tom za­cho­ro­wał i moje prio­ry­tety się zmie­niły. Kiedy skoń­czy­łem stu­dia, na dwa lata i osiem mie­sięcy praw­dziwy świat stał się salą szpi­talną w Beth Israel Ho­spi­tal i jed­no­po­ko­jo­wym miesz­ka­niem Toma w Qu­eens. Nie­ważne, że aku­rat za­czy­na­łem fan­ta­styczną pracę w śród­miej­skim wie­żowcu, bo to te cich­sze miej­sca uczyły mnie o pięk­nie, ła­sce i stra­cie – a także, jak po­dej­rze­wa­łem, o zna­cze­niu sztuki.

Kiedy w czerwcu 2008 roku Tom zmarł, zło­ży­łem po­da­nie o naj­uczciw­szą pracę, jaka mi przy­szła do głowy, w naj­pięk­niej­szym miej­scu, ja­kie zna­łem. Tym ra­zem przy­cho­dzę do Met, nie my­śląc o pój­ściu da­lej. Serce mam pełne, serce mi pęka i bar­dzo chcę po­stać w bez­ru­chu przez ja­kiś czas.

Po po­łu­dniu Aada chwyta mnie za ra­mię i mówi:

– Młody czło­wieku, zo­sta­wię pana sa­mego. Pan bę­dzie tu­taj, a ja tam. – I znika, o ile się nie mylę, w Hisz­pa­nii.

Oczy­wi­ście nie je­stem zu­peł­nie sam, ale mi­ja­jący mnie nie­zna­jomi nie za bar­dzo mogą ucho­dzić za to­wa­rzy­stwo, a mu­zeum jest roz­le­głe (po­wierzch­nia równa mniej wię­cej trzem ty­siącom prze­cięt­nych no­wo­jor­skich miesz­kań) i w ga­le­riach ta­kich jak ta rzadko pa­nuje tłok. Przez kilka mi­nut trwam na swoim po­ste­runku C, czu­jąc, jak czas się wle­cze w tem­pie, które można po­my­lić ze sta­niem w miej­scu. Za­kła­dam ręce z przodu. Za­kła­dam ręce z tyłu. Pró­buję wło­żyć je do kie­szeni. Opie­ram się ple­cami o ościeże drzwi, przez chwilę cho­dzę tam i z po­wro­tem, po­tem pod­pie­ram się o ścianę. Krótko mó­wiąc, je­stem nie­spo­kojny, naj­wy­raź­niej nie­go­towy na na­głe przej­ście od cho­dze­nia za Aadą jak ka­czątko do sta­nia nie­ru­chomo i czuj­nie. Fak­tem jest, że przez te ostat­nie kilka ty­go­dni prze­cho­dzi­łem pro­ces, który po raz pierw­szy od śmierci Toma da­wał mi po­czu­cie, że moje ży­cie zmie­rza w ja­kimś kie­runku. Zło­ży­łem po­da­nie. By­łem na roz­mo­wie o pracę. Od­by­łem szko­le­nie. Zda­łem pań­stwowy eg­za­min li­cen­cyjny, po­brano mi od­ci­ski pal­ców, mu­ze­alny kra­wiec z Biura Mun­du­ro­wego zdjął ze mnie miarę. I oto je­stem! A je­dyne, co mam ro­bić, to... za­cho­wać czuj­ność, ob­ser­wo­wać, ręce mieć pu­ste, a oczy sze­roko otwarte, pod­czas gdy moje ży­cie we­wnętrzne co­raz bar­dziej wy­peł­niają piękne dzieła sztuki i ży­cie to­czące się wo­kół nich.

Nad­zwy­czajne uczu­cie. Po na­stęp­nych kilku dłu­gich mi­nu­tach za­czy­nam wie­rzyć, że to na­prawdę może być moja rola.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Bo­ha­ter filmu To wspa­niałe ży­cie z 1946 r. – przyp. tłum.
[2] We­dług prze­kładu Ma­cieja Słom­czyń­skiego – przyp. tłum.