Buszujący w barszczu. Kontrkultura w Rosji sto lat po rewolucji - Konstanty Usenko - ebook

Buszujący w barszczu. Kontrkultura w Rosji sto lat po rewolucji ebook

Konstanty Usenko

4,4

Opis

Od egzystencjalnej garażowej nuty przez hip-hop aż po fotogeniczną i ironiczną „traszkulturę” – „Buszujący w barszczu” to mapa nowej rosyjskiej kontrkultury w plastikowo-szklanej erze oligarchicznego kapitalizmu.

Autor bierze pod lupę współczesne zjawiska muzyczne, kładąc szczególny nacisk na osiedlowy rap i jego przesłanie. Opisuje, co stało się z dziedzictwem kultury punk i nowej fali czasów pierestrojki, która inspiruje dziś młode pokolenie artystów. Pokazuje barwną mozaikę nawiązań do tradycji awangardy początku XX wieku, radzieckiej fantastyki, „kosmicznej” analogowej elektroniki, syberyjskiego szamanizmu i szemranej „błatnej” kultury.

Tęsknota za duchem radzieckiego humanizmu, frustracje mieszkańców bloków z wielkiej płyty, postironia nowej dresiarskiej mody, teoria korzeni i narodziny dyskursu feministycznego… Konstanty Usenko, wytrawny stalker z zakazanej Strefy i niestrudzony przewodnik, przedziera się przez gęstwiny Barszczu niczym przez rzeczywistość, w której żyją jego bohaterowie. Łodygi muzycznych i kulturowych mutantów są ze sobą mocno splątane.

„Gdy Usenko pisze o muzyce, o Rosji, o przestrzeni poradzieckiej, to mogę tylko pić z zawiści wódkę za wódką, walić kreskę za kreską, kompulsywnie i łakomie czytać, co napisał, zachwycać się do łez i ryczeć z wściekłości, że nie ja to napisałem.” Ziemowit Szczerek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Konstanty Usenko

Buszujący w Barszczu

Kontrkultura Rosji sto lat po rewolucji

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki i kolaże wewnątrz tomu Olga23

Copyright © by Konstanty Usenko, 2018

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Maciej Robert

Korekta Agata Czerwińska / d2d.pl, Marcin Piątek / d2d.pl

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Ewa Ostafin / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-738-2

Zakładnikom zimnej wojny, ofiarom geopolitycznych ustawek

Barszcz S

Siedzę przy kompie i przeglądam zdjęcia z naszej ostatniej rosyjskiej trasy z 2014 roku. Razem z zespołem zjeździliśmy vanem prawie całą „środkową strefę” i republiki Powołża, zamgloną, położoną bardziej na północ Udmurcję – aż do Ufy, takiej bogatszej wersji Detroit skrzyżowanej z biedniejszą wersją Astany. Wspólne elementy zdjęć z interioru to niebo ze zmutowanymi cumulusami, nacierającymi na siebie i wyglądającymi jak wybuchy po gigantycznych eksplozjach (prawdziwa atmosferyczna linia frontu). Na tle nieba o szaro-czerwonym odcieniu widać betonowe budowle, rury, ciągi garaży i trudne do określenia żelazne konstrukcje pomalowane na żarówiaste kolorki. Prawdziwy miód dla industrialnej duszy. Raz zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie drogi między Pitrem a Moskwą, w widmowej miejscowości przy trasie szybkiego ruchu. Niebo było tu już północne i z fioletowym odcieniem, kontury robiły się wyrazistsze. Za stacją benzynową rozciągała się dżungla czterometrowych koprowatych mutantów, padały na nas ich kołysane wiatrem cienie. „Patrz, następna wieś wyżarta przez Barszcz!” Na przybudówce przy Parkingu u Afgańców (prowadzonego przez weteranów – inwalidów z Afganu) wisiał pstrokaty plakat makabrycznego freak show – stojące na sobie hipopotamy z doklejonymi w fotoszopie różowymi melonikami tworzyły piramidę zwierząt. „Cyrk Hipopotamów zaprasza!” Dalej stroboskopowo migotała czerwona dioda – to speluna dla tirowców pod szyldem „Z dala od żon i teściowych”. Przy zjeździe z parkingu na trasę wystawał podświetlony w imperialne czarno-żółto-białe barwy billboard z portretem Mikołaja II i rozstrzelaną w 1918 roku carską rodziną. I napisem „Przebacz nam, Władco”, migoczącym przedrewolucyjną czcionką.

Wiadomo, że apokaliptyczne, kwasowe obrazki fajnie wyglądają, tworzą unikalny klimat i dobrze sprzedają się na profilach typu „stan umysłu” i „only in Russia”. Wiadomo też, że jest w Federacji mnóstwo miejsc wyglądających zupełnie normalnie, mniej fotogenicznych. Ale ten Barszcz w nas pozostał i nie dawał spokoju, więc zaczęliśmy wymyślać sobie historyjki i teorie na jego temat. Że jest tryfidem – bo tryfidy rozprzestrzeniły się po zestrzeleniu samolotu z nasionami broni biologicznej z laboratoriów KGB. I że na niebie widać było błyski, które następnego dnia oślepiły ludzkość (John Wyndham – Dzień tryfidów). Ta malinowa zorza to ważny element rosyjskiego odrealnienia, podobnie jak mgła i powykręcane wiatrem drzewa w Anglii. I zimne słońce wyzierające zza ciężkich czarnych chmur, jak dobry policjant chowający się za plecami złego policjanta. Wszystko się zgadzało. Barszcz to potwór Frankensteina wśród roślin, rezultat szalonego eksperymentu naukowców, który wymknął się spod kontroli (swoją drogą, fabuła powieści Mary Shelley zaczyna się i kończy nad Morzem Białym, w okolicach Archangielska).

Barszcz Sosnowskiego to pochodząca z Kaukazu praroślina – rosła, zanim na ziemi pojawił się człowiek. Natura przechytrzyła rozkładającą się Cywilizację – wszystko przez błąd zadufanych w sobie inżynierów, tych samych, którym wydawało się, że mogą zawracać nurty rzek. Tak rozplenił się kilkumetrowy tryfid, zostawiający na ludzkim ciele ropiejące rany. Parzące działanie Barszczu uaktywnia się wraz ze światłem słonecznym, a zniszczyć potwora można, tylko wypalając jego korzenie wapnem. Barszcz Sosnowskiego przywodzi na myśl antyutopie radzieckiej fantastyki, zwłaszcza braci Strugackich – postnuklearną Strefę z Pikniku na skraju drogi czy Las ze Ślimaka na zboczu. Dziki, rządzący się własnymi prawami Las zamieszkiwali ostatni aborygeni, a skorumpowana, kulejąca Cywilizacja próbowała przeprowadzić w nim spis inwentarza, wykorzenić go i zabetonować. Nic dziwnego, że wizje Strugackich wywarły tak potężny wpływ na radzieckich artystów undergroundowych. Nie byłoby rosyjskiej przestrzeni bez idei survivalu. Prawo Lasu i Prawo Zimy to główne zasady, których trzeba się trzymać, by przeżyć. Pierwotna „dzikość” oznacza więź z Naturą, bycie częścią ekosystemu, ale i świadomość, że wszyscy zjadają się nawzajem, przeżyją najsilniejsi, a stado potrzebuje lidera. Każdy radzi sobie, jak potrafi: jeden wchodzi w rolę zająca, drugi jest lisem, ktoś inny borsukiem, a jeszcze inny zwalistym niedźwiedziem. Ciekawe, czemu w krajach bardziej racjonalnych rzadziej analizuje się sens animowanych bajek dla dzieci. Bajkowe postaci z placów zabaw, zdezelowane muchomorki, krokodyle i zajączki są tu nieodłącznymi elementami przestrzeni publicznej.

Brnąc dalej w teorię Barszczu, doszliśmy do wniosku, że w każdym człowieku rozprzestrzenia się jego własny wewnętrzny mutant, próbujący wyrwać się spod kontroli – coś w rodzaju „id”, jak u Freuda. O toksyczności rośliny decyduje stężenie światła słonecznego, a ukryty w podświadomości potwór może się uaktywnić, gdy ktoś poczuje się „za dobrze”. Barszcz, podkręcony procentami i kreskami, bywa źródłem agresji, przemocy i gwałtu. „Bo co? Co mi zrobisz? Będę robił to, na co mam ochotę!” Stąd niedaleko już do dostojewszczyzny, a według Dostojewskiego kagańcem na naturalne zło tkwiące w człowieku miało być prawosławie. W ten sposób doszliśmy do istoty rosyjskości – wiecznej szarpaniny pomiędzy żyjącymi w symbiozie skrajnościami. Można wyliczać bez końca:

– zamordyzm i destrukcyjna samowolka;

– prawosławie i kultura więzienna;

– skrajna lewica i skrajna prawica;

– infantylizm i biurokracja;

– idealizm i cynizm;

– język czułych zdrobnień i siarczyste wiąchy;

– buchająca parą ruska bania i lodowata kąpiel w przerębli;

– szaleńcza euforia i czarna depresja;

– wiara w rzucanie uroków i ekspansja kosmiczna.

Urażony pluszowy miś może w ułamku sekundy zamienić się w furiata, w niedźwiedzia mordercę. A przykrywką dla tych kontrastów jest przybierająca formy społecznej obsesji gonitwa za Najnormalniejszą Normalnością.

Nie chcemy w Rosji czernuchy

Ta książka poświęcona jest buszującym w Barszczu outsiderom, którzy mimo rozległych poparzeń brną dalej przez toksyczną dżunglę – tę na zewnątrz i tę, która rośnie w nich samych. Jedni zdzierają z siebie ubranie i rzucają się w Barszcz na oślep, na zatracenie. To romantyczni rockowi samobójcy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Inni przemykają zwartymi ekipami, w kapturach i kombinezonach ochronnych – są dumni z tego, że znają kodeks zasad poruszania się w barszczowiskach. Takimi zasadami rządzi się generacja hip-hopu. Jedni próbują ciąć Barszcz scyzorykami, wiedząc, że nie są w stanie z nim wygrać – lecz mają przy sobie kamery i wszystko rejestrują. To dysydenci nowej generacji, którzy nade wszystko dbają o PR. Jeszcze inni przynoszą ze sobą wielkie kotły i gotują jadowitą zupę, częstując nią obywateli w ramach artystycznej prowokacji. Przygotowany przez performerów i konceptualistów Barszcz ma gorzki smak rzeczywistości, ale ich ideologiczna pozycja często bywa niejasna. Są tacy, którzy zrywają gołymi rękami żrące łodygi, by chlastać nimi kogo popadnie i czerpać z tego satysfakcję. Gdzieś istnieją ludzie budujący wśród Barszczu wyjęte spod prawa obwarowane osady. Większość woli jednak udawać, że naokoło nich żadnego Barszczu nie ma.

Sztuka kontestująca rzeczywistość często utożsamiana jest w Rosji z pojęciem czernuchy – epatowaniem beznadzieją, bez szans na zmiany i lepsze jutro. Z nihilistycznym podejściem do świata, z postawą hamującą motywację i wpędzającą w depresję. „Rozpieszczona inteligencja chciałaby tu Zachodu i jak zwykle marudzi, a zwykli ludzie pracują, zaciskając zęby, i nie mają czasu na pierdoły”. Spora część klasy średniej uważa dziś, że każda krytyka władzy i systemu czy po prostu opowieści o trudnym życiu podpadają pod kategorię czernuchy. Pojawia się pytanie „Komu to ma służyć?” i wieczny argument, by „nie bujać łódką, którą wszyscy płyniemy”. I jeszcze „donoszenie na własny kraj pod dyktando Zachodu”, „publiczne pranie brudów” i grzech przeciw wspólnocie – Rodzinie. Tak było chociażby z filmem Lewiatan Andrieja Zwiagincewa. Dziś w cenie są komedie romantyczne, głupkowate stand-upy, seriale o dobrych policjantach i uczciwych, skromnych dziewczętach z prowincji, które w szczęśliwym finale znajdą w końcu męża – milionera. Jeśli chodzi o muzykę, z mainstreamowej telewizji zniknęła nawet rockowa muzyka środka – królują nabotoksowane gwiazdy estrady lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nawet dinozaury rocka, takie jak Andriej Makarewicz z zespołu MASZYNA WRIEMIENI [WEHIKUŁCZASU] czy Borys Griebienszczikow z AKWARIUM, przeniosły się do internetowego obiegu, względnie do prodemokratycznej Telewizji Deszcz[1]. Weterani sceny mają już świadomość przewodniej roli YouTube’a, a internet to zabawka, której w Rosji na razie nikt nie zabroni – cyfrowa wolność daje przecież możliwość nieograniczonej inwigilacji. Tylko prymitywne dyktatury blokują internet, system Federacji używa bardziej przemyślnych strategii. Mainstreamowe zespoły stają dziś przed innym wyborem – czy doić grubą kasę z korporatywów (imprez korporacyjnych), czy mieć zakaz grania na wyżej wymienionych. Ale jakie to ma znaczenie, skoro ocean muzyki niezależnej tętni życiem i tworzy wciąż nowe prądy. Najważniejsze, że do głosu doszła wreszcie nowa generacja.

Gdy byliśmy w trasie w 2014 roku, jeszcze nie dało się odczuć, że wróciły czasy zimnej wojny. Donbas był gdzieś daleko, a w Moskwie i Pitrze hipsterskie zagłębia z kraftowym browarem, wegańskie sklepy, DIY open-airy i kilku­dniowe rejwy. Będąc w Federacji gościem, można non stop przebywać w alternatywnej rzeczywistości. Geopolityczne wstrząsy na obrzeżach dotarły jednak, z blisko rocznym opóźnieniem, do wielkich miast. Rok później przez Rosję przetoczyła się fala zerwanych koncertów i festiwali. „Prawosławni aktywiści”, sfrustrowane kuce z bródkami, zabrali się do polowania na czarownice, tropiąc domniemane treści satanistyczne i „homoseksualną propagandę”. ­Paramilitarne bandy rodem z operetki, przebrane w kozackie stroje z nahajkami, zaczęły nawiedzać awangardowe galerie i niszczyć „obrażające moralność” eksponaty. Nagle pojawiły się sklepy „Świat rosyjskich symboli” z T-shirtami w rozmiarach dziecięcych, na których groźny niedźwiedź pokazuje nędznej, gejowsko-muzułmańskiej Europie, gdzie jej miejsce. Wstęga Świętego Jerzego, symbol milionów zwykłych ludzi, którzy oddali życie, walcząc z nazizmem, została zbrukana i uwikłana w polityczny marketing, podobnie jak u nas znak Polski Walczącej. Na osiedlowych bazarkach zamigotała streetwearowa odzież patriotyczna z imperialnym trójkolorem, wizerunkami staroruskich wojów i bojowymi hasłami pisanymi średniowieczną cyrylicą. Wszędzie ten sam fetysz. Ukraina, Rosja, Polska… – geopolityczni copywriterzy beztrosko otworzyli puszkę Pandory.

Zabawki radzieckie czy antyradzieckie zawsze pozostaną tylko zabawkami. Naiwne Oczy radzieckiej zabawki dostrzegły pod koniec pierwszej dekady XXI wieku światełko w tunelu. Okazało się, że były to tylko reflektory rozpędzonego pociągu z napisem „Kryzys 2008” – pociągu, który musi przejechać mnóstwo ludzi w imię podnoszenia z dna gospodarki „cywilizowanego świata”. Następne lata to potwierdziły – wielki exodus uchodźców wojennych miał być tylko skutkiem ubocznym. Tak jak zwłoki dzieci – topielców z Morza Śródziemnego. Tymczasem już od kilku lat przygotowywano dla widmowych zleceniodawców grunt pod nowe regionalne konflikty, tworząc w necie infrastrukturę bliźniaczo podobnych, „antysystemowych” organizacji dla różnych krajów. Dziwne hybrydy lewacko-nacjonalistyczne, nowe mutacje dżiha­dyzmu… Przecież wydaje się, jakby to było przed chwilą – w czasach subkultur emo, gotów i pierwszych dubstepów ludzie w Rosji naprawdę dostrzegali światełko. Wbrew powszechnemu przekonaniu, że to frajerstwo – wierzyć, że nie chodzi tylko o to, że prezydent z premierem tymczasowo pozamieniali się miejscami. Uśmiechnięci Obama z Miedwiediewem, słychać było o resecie i modernizacji, po reformie milicji z rosyjskich dróg zniknęły punkty kontrolne. Odnosiło się wrażenie, że zaraz nastąpi „koniec historii”, a potem już tylko olimpiady i turystyka. „Zobaczycie, niedługo wszystko się zmieni, naprawdę. Ludzie są już inni” – z błyskiem w oku powiedział nam w 2010 roku w kotłowni Kamczatka[2] pewien pijany weteran undergroundowej sceny. Lecz odwilż okazała się tylko chwilowa – jak modne kluby na podwórkach starych kamienic, zanim zrówna je z ziemią deweloper. A gdy kasa nagle się skończyła, buldożery i żurawie zastygły nieruchomo na rozkopanych ulicach. Gdy po roztopach powraca mróz, robi się gołoledź – nie sposób uczynić kroku, by się nie wywalić. W oparach informacyjnej mgły dziecinnie łatwo jest szczuć ludzi na siebie nawzajem. Mianowicie zamiast rozglądać się wokół, wszyscy zerkają tylko w swoje przenośne urządzenia. Punkty widzenia w internetowych wojnach tworzą zarysy linii frontów, a z wykluczonej młodzieży łatwo jest stworzyć naćpane żądzą strzelania pseudobataliony. Wystarczy kontrolować stadiony, po których biegają zawodnicy z logosami koncernów paliwowych.

Nowi dekabryści online

Jedno jest pewne – niezależnie od wyników sondaży i badań statystycznych ludzie naprawdę się zmienili, jak powiedział gość spotkany w Kamczatce. Nowe pokolenie wkroczyło do akcji i widać to gołym okiem na każdym kroku. Mówi się, że fala protestów w grudniu 2012 roku (ktoś reaktywował wtedy pojęcie dekabrystów) została rozkręcona przez nową moskiewską „klasę kreatywną”, skupioną wokół neoliberalnej opozycji i kilku skłóconych z Kremlem oligarchów. Tak czy owak, mnóstwo ludzi w całym kraju, niezależnie od statusu i opcji politycznej, straciło cierpliwość – wkurzyli się, że tak bezczelnie się nimi manipuluje. „Błotny karnawał” (nazwa wzięła się od wydarzeń na Wyspie Błotnej) nie skończył się krwawą zadymą, bo nikt, kto pamiętał lata dziewięćdziesiąte, jej nie chciał. I uwierzcie – też zaczęlibyście się bać, gdyby do takiej zadymy doszło. Ale ten kontrolowany zryw dokonał wielkiej rzeczy – przezwyciężył strach i pozostawił po sobie trwałe zmiany w świadomości, która nagle zaczęła stawać się „obywatelska”. Demonstracje, na których można było zobaczyć z jednej strony flagi LGBT, a z drugiej krzyże celtyckie i kołowraty[3], wydawały się kuriozalne dla obserwujących je z zewnątrz. Jak to możliwe, że poszli razem w jednym marszu? W necie pojawiły się strony tropiące korupcję, zamigotały Niebieskie Wiaderka[4] walczące z kogutami na czarnych limuzynach VIP-ów, ekolodzy stawiali obozy w lasach zagrożonych wycięciem. Nagle to wszystko zrobiło się cool – zblazowani hipsterzy poczuli smak aktywizmu i głód adrenaliny. Aura przypominająca czasy pieriestrojki osiągnęła apogeum podczas alterglobalistycznego obozu Occupy Abbaj[5] na moskiewskim bulwarze Czyste Prudy. W tym rezerwacie rozgrzanych do białości laptopów i lesie smartfonów wysyłających tweety czuć było entuzjazm i przepływ świeżego powietrza. Akcja moskiewskich „dekabrystów” nie stałaby się głośna bez wsparcia Aleksieja Nawalnego i kilku niezależnych portali, bez Twittera i reporterów Telewizji Deszcz. Ale najciekawsze rzeczy działy się w regionach, gdzie mieszkańcy starali się brać lokalne sprawy we własne ręce. Pojawiło się kilku młodych progresywnych burmistrzów, na przykład w Pietrozawodsku czy Jekaterynburgu. Zaczęła się oddolnie tworzyć rzeczywistość społeczna, alternatywna wobec tej z telewizora.

Odwilż nie potrwała długo. Po akcji PUSSYRIOT w cerkwi Chrystusa Zbawiciela i pokazowym procesie dziewczyn z tej grupy okazało się, że Cerkiew ma już w Federacji podobny wpływ na władzę jak Kościół katolicki w Polsce. Kraj, który nie był wcześniej moherowy, zaczął w galopującym tempie moherowieć. Po igrzyskach w Soczi i pierwszych akcjach na kijowskim Majdanie poszło już z górki. Wykrakano „powrót do lat osiemdziesiątych”, w powietrzu zapachniało zimną wojną. Istnieje mechanizm, który zawsze sprawdza się w przypadku różnych krajów (mówiła o tym irańska noblistka, prawniczka Szirin Ebadi) – im większa presja z zewnątrz, tym większa wewnątrz. Wyrzutnie uwielbiają mierzyć w siebie rakietami, a atmosfera osaczenia służy tylko szpiegomanii i tropieniu „wrogich elementów”. Tak było w roku 1984 – na razie mamy jeszcze lajtową wersję. Odraza do geopolitycznych gier niestety niczego nie zmienia. Nie da się od nich uciec, wszyscy jesteśmy ich zakładnikami. W każdym domu brzęczą telewizory, wszyscy mają przez to mniej lub bardziej sformatowane mózgi. O tym właśnie mówiły, za pomocą metafor lub bezpośrednio, cała popkultura i kontrkultura lat osiemdziesiątych. Szczęście w nieszczęściu, że po obu stronach żelaznej kurtyny powstawały wtedy naprawdę wielkie rzeczy. Gdy na ekrany rosyjskich telewizorów wróciły w glorii wczesne ejtisy w unowocześnionej wersji (nie chodzi o koncerty MODERNTALKING i CCCATCH na gali sylwestrowej, tylko o wiadomości i programy publicystyczne), młodzież przypomniała sobie o wielkich tradycjach undergroundu tej dekady. Echa nieśmiertelnych piosenek KINA i GRAŻDANSKIEJOBORONY słychać dziś w kawałkach wielu nowych zespołów. Cyniczna sztuka konceptualna, tak popularna w latach zerowych, coraz częściej ustępuje miejsca tekstom poważnym i wkurwionym, kontestującym system i społeczeństwo. To na pewno jedna z ważniejszych pamiątek po grudniowym zrywie 2012 roku. Wróciły garażowe granie, postpunk i zimna fala – choć dziś wydaje się to czasem zbyt wystylizowane. Linia podziału między subkulturami, stylami i ideologiami przebiega dzisiaj podobnie jak w innych krajach. Osiedla ostatecznie podbił hip-hop, a nawet grime – „realne pacany” z blokowisk i spod autoserwisów skręcają raczej w prawo i przedłużają tradycje błatnej, kryminalnej kultury, z jej kodeksami i prawilnością. Żyją w świecie codziennej walki o byt, przekrętów i kombinacji, wśród broni traumatycznej, dilerki i etnicznych porachunków. Wielkomiejscy hipsterzy spędzają czas w swoich kinach, księgarniach i pracowniach, a klubowe zagłębia sprzątają nad ranem gastarbeiterzy z Kirgistanu i Uzbekistanu. O większości spraw w byłym Kraju Rad decydują dziś społeczny status i przynależność klasowa.

W Federacji zawsze wszystko zmienia się zbyt dynamicznie, by móc nadążyć z aktualizacją faktów. Choć ma się wrażenie, że tak naprawdę nie zmienia się kompletnie nic – to kolejny przykład do kolekcji rosyjskich paradoksów. Po niektórych fajerwerkach opisanych w tej książce albo nie został dziś już ­żaden ślad, albo pożarł je mainstream. „Buszujący w Barszczu” przedzierają się chaotycznie przez rzeczywistość, w której żyją, a łodygi muzycznych i kulturowych mutantów są ze sobą splątane – nie da się ich łatwo zaszufladkować i umieścić w muzealnej gablocie. W żadną antologię bawić się już nie ma sensu, warto za to przypomnieć kilka ważnych składów, które nie zmieściły się w pierwszej części i które dziś inspirują najmłodsze pokolenie. Na pierwszy ogień zespół, a raczej cały nurt punkowo-literacki z pewnego moskiewskiego blokowiska z dresiarskich lat dziewięćdziesiątych. Zjawisko znane tylko wąskiej grupie uczestniczącej w opisanych wydarzeniach – załodze, która agresywnie blokowała wszelkie próby rozprzestrzeniania własnych nagrań. Ich piosenki wypłynęły w świat dopiero wraz z nastaniem epoki internetu, a potem stały się fundamentem nowego rosyjskiego „garażu”. Oto SOŁOMIENNYJEJENOTY [SŁOMIANEJENOTY] – ostatni romantycy radzieckiego humanizmu i ich hymny na cześć zwierząt. A właściwie ballady o zwierzętach lepszych od ludzi i o ludziach gorszych od zwierząt.

Słomiane Jenoty – piosenkami o ścianę

Nie bój się, lecz uśmiechnij na pożegnanie prosto w mordy królów grypsery. / Niech śmierć będzie jak zaręczyny – antytezą śniegu i tych badyli […]. / Niech ziarna pszenicy bezużytecznie gniją sobie w magazynach. / Niech przedszkolanki znęcają się nad dziećmi jak bestie. / Niech w kolejce po produkty spożywcze lud zamienia się w bydło. / A my spotkamy się jak co dzień o szóstej wieczorem w 1994 roku.

Zakamarki YouTube’a – nagranie z kasety VHS. Drewniana muszla koncertowa w parku. „Dawać Letowa!” – drą się nabuzowane alkoholem nastolatki, fani GRAŻDANSKIEJOBORONY. Przypominający zahukanego ucznia chudzielec w cylindrycznych szkłach i rozciągniętym podkoszulku schowanym w wąskie dżinsy odpowiada ze sceny agresywnym tonem: „Letow jest tylko zwykłym człowiekiem, takim jak wy czy ja! Każdy młody człowiek świadomy rzeczywistości, w której żyje, powinien osiągnąć więcej niż on! Wierzcie tylko sobie, nikomu więcej”. Po kilku minutach zespół zaczyna koncert. Muzyka jest grubo ciosana i wściekła, a jednocześnie liryczna i bezbronna. To jakieś nie wiadomo co – perkusista ledwo trzyma rytm, każda gitara gra co innego, wokalista wykrzykuje teksty, jakby na lekcji w klasie deklamował z trudem wyuczone na pamięć wiersze. Po piętnastu minutach z tłumu nawalonych dzieciaków zostaje pod sceną kilka osób. Zaraz potem na scenę wchodzi organizator i przerywa występ. Nieopodal na parkowych ławeczkach piknikują rodziny z dziećmi, babcie w chustkach i inni mieszkańcy podmoskiewskiego Dymitrowa, którzy przyszli tego dnia na festyn do Lasku Brzozowego.

W historii SŁOMIANYCHJENOTÓW były ciekawsze koncerty niż ten. Niektóre przeradzały się w zbiorowe bijatyki muzyków z widzami, z użyciem sprzętów różnego rodzaju. Inne kończyły się po zagraniu dwóch numerów. Zdarzały się przypadkowe występy w klubach dla moskiewskich japiszonów, gdzie gwizdy zagłuszały zespół. Lecz przede wszystkim były to kwartirniki – dla wiernych fanów – w liczbie kilkunastu osób. Sytuacja w Lasku Brzozowym najlepiej odzwierciedla wrogie relacje JENOTÓW ze światem, w którym przyszło im żyć i który potrafili opisać jak mało kto. Udało im się odzwierciedlić ducha epoki, z którą nie chcieli mieć nic wspólnego. Protoplaści moskiewskiego punka egzystencjalnego w wielu rzeczach byli zaprzeczeniem samych siebie. To filologowie i kinomani, inteligenci z podupadających dzielnic-sypialni, którzy zaprzedali dusze kulturze punk w jej najbrudniejszej formie. To polityczni radykałowie śpiewający naiwne piosenki o lemurach, nerpach i wombatach. Kultywowali staroświecki szkolny romantyzm – jak z filmów dla młodzieży produkcji ZSRR. Pomimo alkoholowego, wyniszczającego trybu życia udało im się wyprodukować niezliczoną liczbę albumów, zinów i manifestów artystycznych – wszystko w warunkach chałupniczych, zgodnie z ideologią DIY (Do It Yourself, czyli „zrób to sam”). Stworzyli masę mitów na swój temat, wykreowali odrębny świat z własnym językiem, pojęciami, zasadami zachowania i kodeksem etycznym. Z własnymi bohaterami i podmiejską topografią. Deklarowali nienawiść do pieniędzy, sławy i społeczeństwa. Ich nagrania nie miałyby nigdy szans na emisję radiową, choćby ze względu na niespełniającą żadnych standardów jakość. Był to z ich strony zamierzony zabieg. Lecz wbrew wszystkiemu zostali dostrzeżeni i stali się kultowym zespołem. Aleksander Gorbaczow z popkulturowego magazynu „Afisza” pisze w poświęconej garażowej scenie Rosji lat dziewięćdziesiątych antologii Piosenkami o ścianę: „Borys Usow, założyciel JENOTÓW, był autorem piosenek nieudolnych, lecz tnących jak brzytwa. Kruchych, lecz agresywnych. Niepoważnych, lecz jednocześnie boles­nych i bohaterskich. Odgrywały one rolę zasieków z kolczastego drutu, oddzielających wrażliwe dusze od rzeczywistości naszych lat dziewięć­dziesiątych. Historia SŁOMIANYCHJENOTÓW to historia w pełni świadomej, celowej porażki. Jest to więc historia wielkiego zwycięstwa”.

Książkowa kultura jest martwa

Utarło się, że na Zachodzie punk miał być kulturą społecznego protestu biednych przeciw bogatym. Jednak w ZSRR punk zaczęła robić wykształcona młodzież, buntująca się przeciw „robotniczej masie” – mentalnemu betonowi i odrapanej ścianie, którą tworzyło społeczeństwo. Borys Usow, zanim stworzył SŁOMIANEJENOTY, był zahukanym okularnikiem z południowo-zachodnich przedmieść stolicy. A oprócz tego molem książkowym i maniakiem literatury science fiction. Swój późniejszy zespół założył z przyjacielem z dzieciństwa Rudkinem – obaj marzyli, że zostaną pisarzami i wstąpią kiedyś do Związku Literatów ZSRR. Początkowo Borys miał o muzyce jeszcze gorsze zdanie niż o futbolu („Piłkarze to zwykli siepacze”). Razem z Rudkinem namiętnie czytywali wydawaną w drugim obiegu literacką „bibułę” – książki były wtedy towarem deficytowym. A potem się zaczęło – AKWARIUM, KINO i inne. Jednym słowem, muzyka została zrehabilitowana. Usow wywodził się z radzieckiej inteligencji naukowo-technicznej. „To my, odpady cieplarniane z moskiewskiego getta” – śpiewał później. Osiedle Tiopłyj Stan [Ciepły Stan] zamieszkane było w większości przez rodziny pracowników naukowych. Pierwszym miejscem pracy Borysa była osiedlowa biblioteka dla dzieci – w ciemnym i ciasnym, zawalonym regałami piwnicznym korytarzu wypożyczał książki młodym czytelnikom. Gdy pewnego dnia w lokalnym radiowęźle puścił AKWARIUM, zyskał szacunek personelu. Zaczął myśleć o wydawaniu własnego samizdatu i dowiedział się o istnieniu Klubu Miłośników Fantastyki. Pod koniec lat osiemdziesiątych była to struktura o wiele lepiej rozwinięta od klubów rockowych – dzięki niej można było zdobywać trudno dostępne pozycje. Usow z Rudkinem, dwóch maniaków science fiction, postanowili więc uknuć intrygę. Podali się za odłam KMF z uralskiego Swierdłowska (dzisiejszego Jekaterynburga), który oddzielił się od Zarządu Centralnego z powodu różnicy zdań na temat twórczości braci Strugackich. Napisali do centrali KMF, że założyli własny klub miłośników literatury o nazwie Przybysz. Udawali, że są oficjalnie zarejestrowaną organizacją, wymyślali członków klubu i fikcyjnych pisarzy, za których pisali opowiadania. W centrali KMF uwierzono im i zaczęto przysyłać książki. Potem Borys z Rudkinem postanowili, że organizacja powinna mieć własny organ prasowy. To był rok 1990.

Początek nowej dekady to w Moskwie lodowaty punkowy huragan, który nadciągnął z Syberii. „To my, lód pod nogami majora!” – słychać było ze zwuko­zapisów (kiosków będących przegrywalniami kaset). Borysa też porwała ta fala – teraz oprócz Strugackich równie ważne stały się albumy ­GRAŻDANSKIEJOBORONY. Stało się oczywiste, że wydawana przez niego gazeta nie mogła dotyczyć już tylko fantastyki. Zwłaszcza że pojawiła się kolejna inspiracja – niszowe pismo „Kontrkultura”. Samizdat rockowy lat osiemdziesiątych miał w ZSRR bogatą tradycję – „RIO”, „Roxy”, „Urlajt”, „Ucho”, „Zierkało”… Lecz u progu lat dziewięćdziesiątych najważniejszym tytułem stała się właśnie „Kontr­kultura”. Był to periodyk literacko-filozoficzno-muzyczny kontestujący zespoły rockowe z Moskwy i Leningradu, które „się skomercjalizowały”, a za wzór stawiano składy z Omska, Nowosybirska i Tiumenia – GRAŻDANSKĄ ­OBORONĘ, JANKĘ, BOMŻ, INSTRUKCYJĘPOWYŻYWANIJU [INSTRUKCJĘ PRZETRWANIA]. To właśnie dzięki „Kontrkulturze” punk z Syberii zyskał popularność w stolicy, nie tylko w kręgach stricte punkowych. Usow z Rudkinem stali się jej namiętnymi czytelnikami, a sztuka under­groundowa zajęła w ich życiu miejsce fantastyki naukowej. I tak, zamiast organu prasowego organizacji Przybysz, wykluła się „szumiąca mysz”. Tytuł zina „Szumiała Mysz” tworzył kolaż pisanych przedrewolucyjną czcionką wyciętych z gazet liter, z twardym znakiem awangardowo wetkniętym pomiędzy dwa słowa. Wpływ futurystów widoczny był gołym okiem. To kalambur nawiązujący do popularnej pieśni Szumieł kamysz [Szumiały trzciny], dziewiętnasto­wiecznego romansu, intonowanego zazwyczaj w Rosji po pijaku – jak Góralu, czy ci nie żal w Polsce. „Szumiała Mysz” składała się z przeszło stu stron tekstu pisanego na maszynie, z dodatkiem kolaży z etykietek po browarach, przypadkowych prywatnych zdjęć i bezsensownych wycinków prasowych. Były w niej reportaże z festiwali, artykuły poświęcone syberyjskim punkom oraz… traktaty Usowa o kondycji współczesnej kultury światowej. Sporo wierszy, wycinki ze słowników dziwnych języków z całego świata, tłumaczenie ostatniego wywiadu z Bobem Marleyem, opowiadanie nikomu nieznanego pisarza ze wsi Nowokosino. I dewiza autorów: „Skoro państwo nie pozwala nam na odstrzał wszystkich ludzi na ziemi, będziemy się wygłupiać”.

W tym czasie Borys złożył papiery na uczelnię powiązaną z KGB, do Instytutu Państw Azji i Afryki. Co ciekawe, wykładał w nim na wydziale birmańskim dawny idol Usowa, legenda radzieckiej fantastyki, pisarz Kir Bułyczow. Było to czynnikiem mobilizującym, ale na uczelni wciąż panowały totalitarne zasady, co było dla Borysa nie do przyjęcia. W końcu stwierdził: „Rzucam to dla punk rocka”. Rodzice byli zrozpaczeni, nigdy mu tego nie wybaczyli. A przyszły założyciel JENOTÓW pogrążył się w tworzeniu swojej „mysiej gazety”, pełnej paradoksów i żywego absurdu – „Kontrkultura” wyglądała przy niej jak akademickie nudziarstwo. Tak czy owak, w „Myszy” cały czas sporo było miejsca dla fantastyki. Usow i Rudkin non stop żarliwie kłócili się na tematy filozoficzno-egzystencjalne, a ich kłótnie momentalnie przeradzały się w bijatyki. Tarzali się po podłodze jak niedźwiadki, spierając się o coś abstrakcyjnego – to robiło wrażenie na ludziach z zewnątrz. Obaj w cylindrycznych okularach, we wzorzystych narciarskich swetrach i z torbami przewieszonymi przez ramię wyglądali jak „botanicy”. Trudno było ich od siebie odróżnić. Rozumieli już, że ich „książkowa kultura” jest martwa i trzeba szukać innych środków wyrazu.

Trzy lemury w klatce w zoo zachichotały złośliwie, / gdy dowiedziały się, że książkowa kultura nie ma szans na przeżycie […]. / Niech odleci stąd nowa powieść, setkami wyrwanych stron złożonych w samolociki!

Punktem zwrotnym w biografii Usowa i jego kolegów stał się koncert w Domu Kultury Energetyk w lutym 1990 roku. Grali tam: NICKROCK’N’ROLL, GRAŻDANSKAJAOBORONA i JANKA. Niebawem miało okazać się, że to ostatni koncert JANKI w Moskwie. Były amok, pogo, skoki ze sceny i szamańskie rytuały Letowa. Syberyjski sposób odczuwania świata stał się drogowskazem dla młodej ekipy z osiedla Ciepły Stan. Wkrótce potem Jegor Letow rozwiązał OBORONĘ i oddał się psychodeliczno-okultystycznym eksperymentom, a Janka utonęła. Nowa fala punka egzystencjalnego miała dopiero narodzić się na przedmieściach Moskwy za sprawą SŁOMIANYCHJENOTÓW. Kolejnym przełomem stała się wyprawa Usowa i jego załogi do syberyjskiego miasta Tiumeń na rockowy spęd Biała Polana. O Tiumeni chodziły w Moskwie pogłoski, że to miasto, gdzie punkom irokezy rosną w odwrotną stronę, czyli do wewnątrz głów. I że oprócz punków nikt inny w tym mieście nie mieszka. Faktycznie, była tam masa dzikich załóg, lecz większość wyglądała tak, jak mogli wyglądać zwykli mieszkańcy Tiumeni w roku 1990 w sezonie zimowym – czapki uszanki, waciaki, walonki i kanistry z alkoholem. Każdą kapelę z Syberii Borys uważał wtedy za wybitną. W Moskwie i Leningradzie nikt jeszcze nie znał większości tych zespołów, z wyjątkiem INSTRUKCYIPOWYŻYWANIJU. Sami Sybiracy podchodzili do tej fascynacji z rezerwą – „moskiewskie mażory i botanicy w okularkach przyjechali, by liznąć sobie normalnego życia…”. Lecz chłopcy ze stolicy traktowali temat nadzwyczaj poważnie. Rudkin nosił zdjęcie Janki w portfelu jak rodzinną fotografię. Nikomu nie chciał o niej opowiadać i puszczać jej piosenek, było to dla niego zbyt osobiste i bolesne.

Najpopularniejszą odmianą punk rocka na przełomie dekad był w stolicy „wirus, który ulatniał się z Moskiewskiego Rock Laboratorium”. Na topie było CZUDOJUDO, znane z ostrego młodzieżowego filmu Awaria – córka gliniarza. Grali rock’n’rollowe kawałki o milicjantach-wampirach i zboczeńcach­-mutantach. Ich styl to skóry i ćwieki, inspiracje to EXPLOITED, lecz także MOTÖRHEAD i GGALLIN. Mieli powiązania ze sceną motocyklową i metalową, z kapelami takimi jak KORROZIJAMIETAŁŁA. Taki punk niespecjalnie pociągał Usowa i jego świtę – od rockowych spędów w dużych halach woleli kameralne, pół­akustyczne domówki w bloku, zaprawiane spirytusem z lokalnego bazarku. Na jedną z nich zaprosili samego NICKAROCK’N’ROLLA, który akurat przebywał w stolicy. Kwartirniki były odwiedzane przez dziesiątki słuchaczy ściągniętych za pomocą poczty pantoflowej. Odbywały się zazwyczaj w wielkometrażowych mieszkaniach radzieckich inżynierów, z bogato wyposażoną biblioteką. Już nie trzeba było kryć się z „nielegalną działalnością gospodarczą”, zbierano po trzy ruble od głowy za wjazd. Niepotrafiący grać Borys chciał czymś się zająć, więc stwierdził, że zostanie menadżerem. Za cel obrał zaprzyjaźnioną kapelę RIEZIERWACYJAZDIESʹ, kopiującą balladowo-punkowy styl z Tiumeni. Usow postanowił zabrać ich do Mekki gatunku i zorganizować im tam koncert. W połowie lutego wsiedli więc w plackartę i pojechali z gitarami i perkusją na Syberię. W Tiumeni było około pięćdziesięciu stopni mrozu. Na koncert nikomu nieznanej moskiewskiej kapeli nikt nie przyszedł i zespół miał pretensję do Usowa o kiepską organizację. Borys pomyślał, że bycie menadżerem to jednak niewdzięczne zajęcie, już lepiej samemu grać w zespole. Na dodatek zaczął narastać konflikt pomiędzy Borysem i perkusistą RIEZIERWACYI – w pociągu w drodze powrotnej non stop się tłukli. Pałker okazał się zaawansowanym narkomanem i wkurwiony Usow postanowił po pijaku… donieść na niego milicji. Gdy wieść o tym rozniosła się wśród znajomych, nikt nie chciał już współpracować z takim menadżerem. A Borys zaczął przejawiać skłonności do agresywnych zachowań i autodestrukcyjnej najebki – notorycznie tłukł butelki i robiąc z nich „tulipany”, odstraszał coraz więcej osób. Warto przypomnieć, że koncerty wyjazdowe w tych czasach kończyły się często tęgim mordobiciem, zwłaszcza gdy miejscowa gitwa dowiadywała się, że przyjeżdżają goście z Mosk­wy. Stolicy się, delikatnie mówiąc, nienawidziło. Dla przykładu: w mieście Gorki (dziś Niżny Nowogród) schody przeciwpożarowe zostały rozmontowane na pały i rurki. A festiwal rockowy w krymskim Gurzufie został odwołany już po pierwszym dniu, podczas którego zginęły trzy osoby.

Tapiry w mieszkaniu nr 104

Osaczeni przedwyborczą chujozą wstaliśmy o wczesnej porze dnia. / Egocentryzm za oknem wije się jak żmija, plując nam jadem w twarz. / Ironiczny uśmiech przeciął mi mordę jak szew. / Nie potrzebuję Hawajskich Wysp ani wojny dobra ze złem.

Bezlitosny atak lat dziewięćdziesiątych nie zniszczył tradycji kuchennego grania, rozpoczętej przez bardów Włodzimierza Wysockiego i Arkadija Siewiernego. Nowa generacja autorów żyjących na spalonej ziemi wybrała sprawdzony wariant – konfidencjonalną atmosferę i gitarę akustyczną lub elektryczną, podłączoną do starego radzieckiego radia. Dla dzieciaków z rodzin inteligenc­kich była to kontynuacja dysydenckich kuchennych posiadówek ich rodziców, dobrze znali ten klimat. W jednym z bloków na południowych rubieżach ­Moskwy w styczniu 1992 roku odbył się dziwny festiwal pod kryptonimem Tapiry. Akcja miała miejsce w lokalu numer 104, miejscu zamieszkania pewnego intelektualisty o duszy GGALLINA. Niedoszły menago po zawodowej porażce postanowił, że może jednak sam założy zespół – zawsze to mniej odpowiedzialności i stresu. Przyglądający się występującym na Tapirach kapelom Usow stwierdził: „Takie gówno to ja też potrafię zmajstrować”. Tak właśnie przyszły na świat SŁOMIANEJENOTY. Rudkin chwycił za gitarę, choć w ogóle nie umiał grać – stwierdził, że będzie to „gitara szumowa”. Podłączenie wiosła firmy Ural do magnetofonu Elektronika 302 samoistnie dawało oryginalny fuzz. Rudkin grał na tej gitarze, skrobiąc po gryfie kuchennym nożem.

Kolejny dzień sterczymy w mieszkaniu numer 104, / strzelając do przeżytych dni jak w lunaparku na strzelnicy […]. / Naszą cywilizację wywiało nie wiadomo gdzie. / Jeśli ją zobaczycie, oddajcie do biura rzeczy znalezionych.

Festiwal Tapiry trwał dwa dni, wystąpiły na nim bardzo oryginalne składy. Z Tiumeni przyjechał band MIORTWYJ TY [MARTWYTY], uwielbiany przez maniaków „syberyjskich brzmień”. ANAHATA z Władywostoku zaśpiewała w klimacie zbliżonym do JANKI. Muzycy mieli do dyspozycji kilka gitar akustycznych podłączonych pod wzmacniacz, jeden bas, tamburyn, pionierski bębenek plus cymbałki dla dzieci. Za wokalistów robili wszyscy uczestnicy festiwalu. W trakcie owych Tapirów powstał też bratni zespół JENOTÓW, waleczny LISICZKINCHLEB [CHLEBLISICZKI] (w skrócie LIS-CHLEB). Ulubieńcem załogi stał się czternastoletni Borian Pokidʹko, wykrzykujący do mikrofonu anarchistyczne manifesty. Wszystkie „tapiry” grały na uralach – gitarach nie do zdarcia, ze swierdłowskiej zbrojeniówki. Wokół Borysa Usowa zaczął tworzyć się krąg wiernych wielbicieli, późniejszych stałych bywalców zakrapianych sesji w sto czwórce. Z czasem wykrystalizował się z nich trzon nowej „sceny egzystencjalnej”, która przyjęła później nazwę Formejszyn (jej uczestnicy nazywali siebie formantami). Pierwszą nazwą autorskiego projektu Borysa był MAŁYJENOCIK + SIEDZĄCYW KICIU. Debiutanckie nagrania zarejestrowano w oparach trawy. „Zielone niemowlę przywiązano do łóżka łańcuchem”. Rudkin wspominał później: „W swojej naiwności myśleliśmy, że dosięgnęliśmy poziomu Griebienszczikowa czy Letowa”. Pod koniec drugiego dnia do mieszkania wjechały pały, a nawalone „tapiry” tłumaczyły, że świętują urodziny kolegi. Wkrótce po domowym feście JENOTY wyruszyły w pierwszą zagraniczną trasę. Ktoś załatwił koncert we wschodniej Ukrainie, w jakimś wiejskim domu kultury. W opustoszałej sali kinowej pierwszy rząd zajęli mężczyźni o wyglądzie rolników. Zespół był pewien, że tylko czekają na to, by spuścić im wpierdol po koncercie. Okazało się, że byli to… znający na pamięć wszystkie teksty miejscowi fani, dzięki którym koncert doszedł do skutku. Nie wiadomo, skąd mogli dowiedzieć się o JENOTACH, skoro zespół dopiero powstał i nie miał jeszcze żadnych nagranych kaset. Potem w Moskwie odbył się kolejny dziwny festiwal, tym razem był to koncert w hangarze w dzielnicy Tekstylszczyki, wśród wraków kamazów i zgniecionego złomu. Wzięły w nim udział syberyjskie dinozaury z zespołu MARTWYTY i będący już lokalnymi gwiazdami debiutanci: LISICZKINCHLEB, SŁOMIANEJENOTY i OBRZĘK.

Borys regularnie wdawał się w burdy z ochroniarzami. Często leżał na chodniku z rozbitą twarzą i złamanym nosem. Specjalnie dążył do sytuacji konfliktowych, prowokował je. Kiedyś JENOTY grały przed popularnymi ­CZUDOJUDO. Usow bluzgał ze sceny w stronę publiki złożonej z modnych fanów EXPLOITED. Miał ich za „bydło-punków”, którzy „nic nie rozumieją i których nie obchodzą teksty piosenek i ich sens”. W końcu rzucił w kogoś na sali butelką. Rudkin chwycił taboret dla pianisty, stojący na scenie obok fortepianu, i rzucił nim w tłum, niefortunnie trafiając w głowę organizatorkę imprezy. Zaczęło się kotłowanie na scenie i wymachiwanie zrobionymi z butelek „tulipanami” (zwanymi w Rosji „różyczkami”). Wkrótce po tym gigu (ochrzczonym mianem „koncertu taboretowego”) Rudkin odszedł z zespołu – stwierdził, że nie wytrzymuje już autorytaryzmu Usowa i jego napadów agresji. Samozwańczy lider zawsze wysoko zawieszał sobie poprzeczkę. Jego gazeta miała być ostrzejsza od „Kontrkultury”, a zespół radykalniejszy od GRAŻDANSKIEJOBORONY. JENOTY stworzyły wokół siebie mit składu pozostawiającego po występach zgliszcza i kałuże krwi. Dzięki koncertowym historiom, dodatkowo koloryzowanym w zinach, nikt nie postrzegał ich inaczej niż jako niebezpiecznych świrów. Jedyną postacią w Moskwie, która potraktowała zespół poważnie, był dziennikarz muzyczny Siergiej Guriew. Guriew rozpuszczał po mieście plotki o koncertach zmieniających się w krwawe tornada, a poza tym próbował zarażać bliższych i dalszych znajomych poezją Usowa. Robił to, narażając się zatwardziałym ortodoksom, którzy nie chcieli, by ich twórczość dostępna była zwykłym śmiertelnikom. SŁOMIANEJENOTY nie chciały być rozumiane i rozumiane nie były.

Pracowałem w cyrku jako tygrys za 3000 rubli. / Każdą niedzielę zabawiałem dzieciarnię i pijanych rezerwistów […]. / Poszliśmy kiedyś z moją rusałką na tańce pod Złotego Bałwana. / Czołgi sunęły ulicami jak wózki inwalidzkie – my łoiliśmy spiryt ze szklanek. / Mieszkańcy krzyczeli „Wokół sami skurwiele”, zanosząc się przeciwpancernym śmiechem. / Między palcami wyrosły im błony, mordy zarosły borsuczym futrem.

Ich ojczyzną nie była stolica, tylko jej dalekie peryferia. „Moskwa jest Kasjopeją dla chłopców z naszego osiedla” – śpiewali. Archetypiczni moskiewscy inteligenci odrzucali z obrzydzeniem wszystko, co reprezentowała sobą Moskwa tych czasów. Blokowisko Ciepły Stan nie przypominało azylu, lecz JENOTY czuły, że są tu u siebie i że mają stąd blisko do lasu, gdzie mogą zawsze schować się przed tępą cywilizacją. Równocześnie Usow, przez syberyjskich punków przezwany „botanikiem”, tęsknił za nieokreślonymi „bohaterami klasy robotniczej”, o których napisał niejedną piosenkę. Jego fascynacja brytyjską kulturą oi!, ale też wczesnoradzieckim etosem człowieka pracy tworzyła jedyną w swoim rodzaju hybrydę. JENOTOM przyszło jednak żyć w zupełnie innych czasach. Tytuł ich prawilnej osiedlowej ballady, Strzelby Ciepłego Stanu, nawiązywał do londyńskiego Brixton z songu THECLASH, lecz historia jej bohaterów bardziej kojarzyła się z Bonnie i Clydem lub „urodzonymi mordercami” Mickeyem i Mallory. „Nazywała się Luda – mieszkała w Ciepłym Stanie, / tam, gdzie byt kontroluje mafijny kodeks. / Gdzie każdy, kto skończył już osiemnastkę, / musi stać się drapieżnikiem jak trójgłowy smok […]”. Po tym, jak głodny ojciec Ludy obrabował osiedlowy kiosk, córka wzięła jego starą strzelbę i o świcie odbiła go z komisariatu, kładąc trupem kilku mentów. Na podmiejskiej dyskotece poznała Stiopę, byłego kontrolera depozytu, który stwierdził, że skoro wszyscy kradną, to on też zostanie złodziejem – będzie rabował znienawidzonych „nowych Ruskich”. Gdy się spotkali, „spojrzeli sobie głęboko w oczy, mocno chwycili za ręce i zastrzelili przypadkowego typa – a za nimi srebrzyła się rzeka Moskwa”. „Urodzonych morderców” z Ciepłego Stanu dosięgły w finale kule OMON-u. Usow miał świadomość, że jego ideał klasy robotniczej to tylko halucynacja. Moskiewskimi przedmieściami rządzili zupełnie inni ludzie. „Szła po jezdni młoda gitwa jak po kwitnącym stepie. / Śmiejąc się głośno, prowadząc lamparta na fluorescencyjnej smyczy, / a ja, nieznający pojęcia rozkoszy, smutno patrzyłem w ślad za nimi. / Na tle robotniczych sypialni moje życie jest zwykłym zerem […]”. Peryferyjność SŁOMIANYCHJENOTÓW wyrażała się w muzyce, która nawiązywała do zabawy podmiejskiej z ZSRR lat sześćdziesiątych. Do amatorskich WIA (wokalno-instrumentalnych ansambli) z domów kultury, rżnących melancholijnego twista. Bigbitowo-dansingowa nuta z egzystencjalnymi tekstami – w tych samych czasach podobnie grało w Łodzi 19WIOSEN. Trochę wcześniej podobny nastrój prezentowała scena węgierska – TRABANT i A.E.BIZOTTSÁG. Ale w odróżnieniu od nich JENOTY pełne były straceńczej agresji, bo otaczała ich brutalniejsza rzeczywistość. Czasem bohater którejś z piosenek przeżywał romantyczne uniesienie w upojnym śnie, lecz pointa zawsze brzmiała mniej więcej tak: „I w tym momencie budzi mnie menda na stacji końcowej Bitcewski Park”.

Jak Borys i jego kumple radzili sobie na co dzień, gdy ich sąsiedzi, „ponurzy obywatele wyprzedawali na bazarkach obrączki zaręczynowe”? Można było rozładowywać wagony z kradzionym towarem. Można było sprzedawać na stoliku pod stacją metra kasety wideo GRAŻDANSKIEJOBORONY. Dwóch formantów miało przez chwilę na Łubiance, naprzeciwko siedziby KGB, stolik z pismami erotycznymi – pod gazetkami schowane były kasety z twardym porno. Z czasem dorobili się pięciu miejscówek rozsianych po całym mieście – codziennie musieli płacić milicjantom i bandytom, ale i tak zarabiali krocie. Po hurtowej transakcji na blisko tysiąc dolców z jednym klientem zrozumieli, że muszą z tym skończyć, jeśli im życie miłe. Zwinęli interes w 1993 roku, w dniu, w którym czołgi Jelcyna otworzyły ogień do Białego Domu. Usow nie pracował, kradł w sklepach jedzenie i szukał butelek. Cylindryczne szkła Borysa znali z widzenia ochroniarze większości sklepów w okolicznych dzielnicach. Popukaliby się w głowę, gdyby ktoś im powiedział, że mają przed sobą „Paula Gaugina, który gnije w niedogrzanym bloku, tęskniąc za swoją Tahitanką”.

Gdy już stąd odlecę, to pewnie zapomnę, ile kosztowały zapałki w czasach Gorbaczowa […]. / Zostawiam tę szczurzą norę ludzkości. / Przelecę nad wielbłądzią Afryką i nad grzeczną, skośnooką Azją. / Nad składami z bronią, bandyterką, nad ojczyzną mą więzienno-bazarową. / Z lotu ptaka ujrzę korowody, gdzieś w pobliżu nocnych sklepów. / Rozcięły powietrze wystrzały z bazuki – tak właśnie wieś z miastem wyrównuje rachunki.

Mama dla mamuciątka

Co wyróżniało JENOTY? Przede wszystkim stworzenie własnej alternatywnej rzeczywistości, bajkowego świata – krystalicznie niewinnego i zawsze gotowego do podjęcia nierównej walki ze złem. To biała gorączka, która była poezją, i piękny deliryczny sen w samym środku koszmaru wczesnych lat dziewięćdziesiątych. To marzenia o romantycznej miłości i dziwnych zwierzętach z Antypodów, tęsknota za pierwotnymi kulturami i podróże palcem po mapie, gdzieś pomiędzy rzeką Kongo a wybrzeżami Tasmanii. To animizm i totemizm, ale mocno odwołujący się do radzieckich filmów animowanych, bajek, a nawet ilustrowanych encyklopedii fauny i flory (w koncepcji JENOTÓW pozytywnymi bohaterami były nawet minerały i skamieliny). Wszystko to funkcjonowało równolegle z całym syfem, ochroniarzami, inkasentami, OMON-owcami i łysymi łbami ze złotymi łańcuchami na szyjach – dlatego te piosenki potrafiły do głębi wzruszać. „Zbiegły ze zwierzyńca dwie tygrysice – Rycycy i Mycycy, / gdy zakwitała czarna czarno­bylska czeremcha […]”. Na kanwie wierszy Borysa Usowa o zwierzętach mogłaby powstać seria ilustrowanych diapozytywów lub artystycznych filmów animowanych w stylu Jurija Norsteina. Ich bohaterkami mogłyby zostać dwie tygrysice Algebra i Harmonia, zesłane przez Człowieka­-Robota do łagrów kołymskich, czy zbłąkana ćma o kształcie pterodaktyla. Podobnie jak mieszkające w Niebieskich Górach śnieżne irbisy, nerpy Morza Ochockiego, Biała Klempa uciekająca przed gazikiem OMON-u czy Hans Czampursin – dobro­duszny słoń z Tajlandii, wykonujący cyrkowe akrobacje w nazistowskim Berlinie lat trzydziestych.

W świecie tyle klatek schodowych, lecz brak pocieszenia. / Zegary złośliwie wyginają wskazówki. / Huragany bawią się wąsami trolejbusów / zbitych z tropu przez miasta-rebusy. / Gdy po chodniku przemknęła Biała Klempa, / milicyjna suka włączyła przednie reflektory. / Kto zwycięży – dobro czy zło? / Dobry zwierz czy ludzie gorsi od bestii? / Tego nie da się odgadnąć za pomocą słów […]. / Gdy po chodniku przemknęła Biała Klempa, / milicyjna suka włączyła przednie reflektory. / Kto zwycięży w tej nierównej walce? / Czy pozostawisz ją na pastwę losu? / Ostateczna decyzja należy tylko do ciebie.

Na pewno duży wpływ na Borysa wywarł film Biały Bim, Czarne Ucho (1977), nakręcony na podstawie powieści pisarza z Woroneża Gawriiła Trojepolskiego. To historia dobrego, wiernego psa, który po hospitalizacji swojego starego pana trafił na ulicę i został zamęczony na śmierć przez złych ludzi. Opowieść o biednym Bimie, do bólu realistyczna, pozostała jak cierń w sercach wrażliwszej części pokolenia. Ta sama generacja na pamięć zna animowaną bajkę z początku lat osiemdziesiątych Mama dla mamuciątka. Cudem ocalałe, zahibernowane w górze lodowej mamucie dziecko na kawałku kry przemierza Arktykę w poszukiwaniu mamy. Stary mors tłumaczy, że podobne zwierzęta żyją na odległym krańcu ziemi, w dalekiej Afryce. Mamuciątko, z którego śmieją się wszystkie zwierzęta, wyrusza więc w podróż do ziemi obiecanej. O Czarnym Lądzie marzyły też umęczone rosyjską zimą JENOTY. Mama dla mamuciątka to jedna z pierwszych piosenek z udziałem Ariny Stroganowej – późniejszej głównej gitarzystki i kompozytorki zespołu.

Co znaczy żyć na planecie, gdzie wszystko zostało zapomniane? / Widzieć przepaść pomiędzy Nowym Światem a Rosją we krwi skąpaną. / Wszędzie słyszę gderanie tych, którzy wrośli w ziemię, ratując skórę. / A ja odrąbuję korzenie w obronie własnej kultury. / Z nieba śmieje się dźwięcznie mama do mamuciątka. / Pradawnej mądrości i nowego szczęścia agentka. / Co znaczy urodzić się w Rosji ze świadomością i talentem? / To przedzierać się w stronę nieba przez kordony karków – Atlasów. / Jeśli nie, to staniesz się kukłą z plastikowymi oczami. / I umrzesz niezrozumiany jak tchórz, co zgubił swój sztandar. / Z nieba śmieje się dźwięcznie mama do mamuciątka. / Pradawnej mądrości i nowego szczęścia agentka.

Wojna i śmierć to słowa, które w połowie lat dziewięćdziesiątych wzbudzały co najwyżej wzruszenie ramion. Nikt nie był już w stanie na bieżąco rejestrować kolejnych horrorów. Poruszając temat wojny, Usow wolał skupić się na historiach pojedynczych ludzi, którzy zostali przez nią przemieleni.

Moje nazwisko Lisicyn – jestem pilotem, któremu odrąbano skrzydła. / Dziś siedzę, popijam wrzątek w zimnej norze pustego mieszkania. / Dziś jest w miarę spokojnie, lecz jeszcze wczoraj była tu rzeźnia – po torach jeździły maszynki do mięsa […]. / W cieplarnianych warunkach progresu znów zakwitnie rakietowe lato. / Monolit z ołowiu i stali weźmie kurs na dalekie planety. / Nieszczęsny wędrowiec znów będzie marzł na przystanku, / a dworce ziewną obojętnie, słysząc świst pogrzebowych wagonów.

Na początku pierwszej kampanii czeczeńskiej wszędzie słychać było wojskową balladę zespołu LUBEKombat, odę do dowódcy batalionu, który „nie chowa serca za plecami chłopaków”. Podczas gdy wokalista LUBE, ubrany w kozacki mundur Nikołaj Roztargujew, na każdym kroku demonstrował „przywiązanie do tradycji i korzeni”, Borys Usow uparcie głosił, że w tych strasznych czasach jedynym ratunkiem jest „odrąbanie korzeni w obronie własnej kultury”. SŁOMIANEJENOTY odpowiedziały grupie LUBE snem o Antypodach i Ojczulku Wombacie: „Australia to rajski zakątek dla człowieka bez korzeni”.

Planeta jest zmęczona i Słońce zmęczone. / Zawyła gdzieś w buszu Kumpela Koala. / Zmierzch ubarwił błękit nieba kolorem ostrzejszym niż w wideoklipie. / Jedyne zmartwienia Aborygena to uprawiać ziemię i hodować potomków / wśród smutnych krzaków eukaliptusa i obojętnych zimnych pustyń. / Lecz otrzyj swe łzy, Ojczulku Wombacie! / Posłuchaj, o czym śpiewają ważki, Ojczulku Wombacie! / Kiedy, ach, kiedy, mój totemiczny zwierzu, / ujrzymy wreszcie Sydney w płomieniach? / Ojczulku Wombacie, przecież to nasza ziemia!

Dlaczego spłonęło Sydney?

Do obrazu Sydney w płomieniach nawiązał później Borian Pokidʹko z zaprzyjaźnionego z JENOTAMI składu LISICZKINCHLEB. Czternastoletni Borian, którego Borys Usow pokochał jak młodszego brata, napisał piosenkę mogącą być drugą częścią Ojczulka Wombata:

Portowe miasto, radosne i spokojne. / Nic złego nie ma prawa tu się wydarzyć. / Nic nie rób! O niczym nie myśl! / Sydney zaczęło już płonąć. / Pławić się w rozkoszy! Myśleć tylko o sobie! / Być przebiegłym! Być okrutnym! / Mieć w dupie innych, ratować własną skórę! / Nowe Sydney zaczęło już płonąć! / To ostatnia minuta na tonącym okręcie. / Obserwuj ginące miasto, słuchaj skomlenia ginących zwierząt. / Broszki, zegarki, świecidełka, obrazki. / Lustereczka, talerzyki, meble i łańcuszki – właśnie dlatego spłonęło Sydney!

Pierwsze kasety LISICZKINEGOCHLEBA to rozdzierający dziecięcy wrzask połączony z gitarowymi sprzężeniami i jakimś nieokreślonym bulgotem, dobywającym się z otchłani piwnicy czy tunelu metra. Przed oczami słuchających wyświetlał się obraz bezprizornych dzieciaków z workami z klejem, bezdomnych psów, wraków pociągów i autobusów. Dzieci w tych piosenkach były dziećmi moskiewskich puczów, demonstracji i strzelanin.

Założyciele LIS-CHLEBA podążali konceptualnym torem rejestracji nagrań, wytyczonym przez ojca rodzimego anarchopunka i noise’u Jegora Letowa. Ich wzorem były najostrzejsze albumy GRAŻDANSKIEJOBORONY z 1989 roku, takie jak Armageddon Pops. No i przede wszystkim starsze rodzeństwo z mieszkania numer 104, czyli SŁOMIANEJENOTY. Nazwa zespołu wzięła się z tytułu bajki Chleb lisiczki autorstwa Michaiła Priszwina, bajkopisarza z lat trzydziestych XX wieku. Priszwin pisał głównie o zwierzętach i stawiał ich moralność za wzór człowiekowi. W tytułowej bajce mała córeczka autora marudziła i nie chciała już jeść zwykłego chleba, zgadzała się tylko na przynoszony przez ojca z lasu „chleb lisiczki”, rzekomo pochodzący z zapasów znalezionych w lisiej norze. Na debiutanckiej kasecie LIS-CHLEBA, Pierwszy chleb – 1993, mały Borian wydzierał się pod rzężenie kakofonicznej gitary:

W mieście, w którym panował głód i każdy okruszek był na wagę złota, / oszalałe dziecko wyrzuciło bułkę przez okno. / Chleb lisiczki! Nikt z was go nigdy nie dostanie!

Na pomysł założenia zespołu wpadli Dima Model i Zachar Muchin. Potem dołączył do nich małolat, który, jak się okazało, już od dawna pisał wojownicze wiersze. Miał trzynaście lat i chorował na cukrzycę, był drobnej budowy ciała, a do tego niski, co sprawiało, że wyglądał na dziesięciolatka. Początkowo nie tylko śpiewał, ale także pełnił funkcję perkusisty – napieprzał w różne garnki i pokrywki, krzycząc „jazdaaa!”. Ich sala prób była pustostanem, a pierwsze próby odbyły się w środku zimy – był taki mróz, że chłopaki grali na gitarach w rękawiczkach. Borian wykrzykiwał różne historie ze swojego życia, na przykład o tym, jak poszedł kiedyś do restauracji ze swoim starszym bratem. Opowiadał o swoich snach z dzieciństwa, o romantycznych uniesieniach przeżytych w samotności. Na nagraniu z VHS widać chłopca we wzorzystym sweterku, siedzącego na kawałku złomu w opuszczonej fabryce i drącego się do mikrofonu. Reszta dzieciaków tańczy pogo w kółeczku, inni piją alpagi, siedząc na rurach ciepłowniczych.

Rowy pełne zużytych gumek. / Na poboczach niezłe baby. / Oto życie bez cienia trwogi. / Plaże w rozlanym słońcu. / Romantyczne wieczory przy świecach. / Relaksuj się, żryj i leż. / Czego więcej ci potrzeba?

We wciąż zmieniającym się składzie LISICZKINEGOCHLEBA najmłodszą osobą wcale nie był Borian – przez pewien czas bujał się z załogą brat jego kolegi, dziewięciolatek. „To był fenomen, zespół stworzony przez autentyczne dzieci, jak z programu telewizyjnego Do szesnastu i powyżej. Tylko że to były dzieci piwnic. Byliśmy z inteligenckich rodzin, ale gdyby ktoś tego nie wiedział, mógłby nas pomylić z mieszkającymi na dworcu bezprizornymi” – wspomina w antologii Feliksa Sandałowa Formejszyn – historia jednej sceny jeden z założycieli zespołu, Zachar Muchin. „Może dziś zabrzmi to śmiesznie, ale były wtedy seriale młodzieżowe o dzieciach, które zakładają w szkole zespoły. Wywarły one na nas ogromne wrażenie” – wspomina Dima Model. Jednak żaden ze szkolnych zespołów z ówczesnych seriali nie miał ambicji, by stać się anarchokomunistyczną guerillą. A LISICZKINCHLEB byli niespełnionymi Gawroszami barykad moskiewskiego roku 1993 – ich kawałki robiły wrażenie samobójczych hymnów śpiewanych przez małych kamikadze:

We wszystkich czasach żyli ludzie, którzy chcieli to wszystko zmienić. / To popularne zajęcie – i my dziś chcemy się nim zająć. / Dostaliśmy złe odpowiedzi na podstawowe ludzkie pytania. / Kiedyś było nas więcej – dziś przesłuchiwany jest ostatni z naszych. / Marsz chodzących koparek! […] / Po latach długiej wojny ukazał nam się nieistniejący świat. / Po jesieni przyszła zima i księżyc oświetlił ruiny. / A potem odkryliśmy najprostszą z prawd, o której wiedzieliśmy zawsze […]. / Nasz koniec nie był daremny, nasz koniec wywołał w nich strach. / I marsz nasz szalony i nieprzejednany wciąż jeszcze dzwoni im w uszach. / Oto nasz wielki, zaciekły, ostatni / marsz chodzących koparek! Marsz chodzących koparek!

„Niech mówią, co chcą, ale spoko komunizm to byłaby spoko rzecz” – krzyczał wokalista CHLEBA przed którymś z kawałków na kasecie z koncertowymi nagraniami. Nienawiść małego Boriana do systemu nie była żadną pozą zbuntowanego małolata. „Na peryferiach Moskwy ponurzy obywatele wyprzedają na bazarach obrączki zaręczynowe” – śpiewał Borys Usow w jednym z kawałków JENOTÓW. To były wersy o rodzicach Boriana, którzy faktycznie znaleźli się w takiej sytuacji. Gdy Zachar Muchin i Dima Model poznali starszego wujka z mieszkania numer 104, ten od razu im powiedział: „Chłopaki, liderem wśród was jest Borian – musicie zawsze o tym pamiętać”. Tak więc pod wpływem Usowa Pokidʹko zyskał wśród kolegów status proroka i małoletniego geniusza. Poza tym tak naprawdę nikt z formantów nie próbował nawet dyskutować z JENOTEM naczelnym – wszyscy bali się jego alkoholowych przepoczwarzeń i wybuchowego charakteru.

Jeśli dążyć do normy cichego, bezzębnego życia, / gdzie różnicują się poglądy, marzenia i ilość zer, / uśmiechać się pod światło, przymierzać odpowiedzi, / odpracowywać dostęp do powietrza – człowiek zamienia się w neutron.

„Małego Pokidʹkę poznałem, stojąc w długiej kolejce do skupu butelek na naszym osiedlu – wspomina w Formejszyn… Usow. – Mieszkał dwa bloki dalej, oddawał butelki i brał nowe piwo dla ojca. Podgolony za uszami dwunastoletni szkrab z biełomorem w zębach wyglądał jak bezprizorny z filmu Republika SZKID. Od razu spytał: „Masz może coś do wyprzedania z domu?”. I poszliśmy razem do antykwariatu z plecakiem starych książek. Opyliliśmy je, usiedliśmy na klatce z piwem w kanistrze i zaczęliśmy gadać o literaturze. Borian powiedział, że właśnie przeczytał Dickensa – „Zombie i syn”. Dopiero po chwili zrozumiałem, o co mu chodzi”. Chodziło o Dombeya i syna, historię przedsiębiorcy, który interesom firmy poświęcił rodzinę i życie prywatne. Oczytany Borian już od małego kontestował zasady funkcjonowania kapitalizmu.

Do naszej szkoły wpadli Amerykanie – przywieźli pomoc humanitarną. / Podarowali dzieciom prezenty, troskliwi i opiekuńczy. / Maluchy i dzieci ze środkowych klas rozeszły się do domów z górą rzeczy. / Ale dziewiąte i dziesiąte klasy nie dostały nic. / Chłopcy się wkurwili – Jankesi wypierdalać! / Wtedy podszedł dyrektor z jakąś babą i powiedział – zostańcie po lekcjach. / Nasi goście chcą z wami porozmawiać. / W końcu zostaliśmy, tak dla jaj. / Chcieliśmy sprawdzić, co się stanie, / a oni byli mili i obdarowali nas prezentami. / Wracaliśmy do domu uśmiechnięci i szczęśliwi. / Nowa policja. Nowa policja. Tak działa, kurwa, nowa światowa policja.

Niewiele starsi członkowie LIS-CHLEBA, Dima Model i Zachar Muchin, też mieli porządnie na pieńku ze światem. W zinie „Szczegóły Wybuchu” narysowali mapę moskiewskiego metra anarchistycznej przyszłości, z nazwami stacji w rodzaju „Antywojenna” czy „Buntowników”. W idealistycznych manifestach pisali o tym, że zdziczałe społeczeństwo oduczyło się marzyć o lepszym świecie. Jedynym mażorem w składzie był Zachar Muchin, uczeń szkoły o profilu dziennikarskim. W dzieciństwie pracował w radiu, brał udział w audycji Pionierska zorza. Wszyscy poza Borianem, chłopakiem z Ciepłego Stanu, mieszkali w okolicach stacji metra Babuszkinskaja. W CHLEBIE grała jeszcze Ania Bernstein, późniejsza basistka JENOTÓW. Ania poznała Boriana w szpitalu, w poczekalni na oddziale endokrynologii. Uczyła się w technikum i była fanką GRAŻDANSKIEJOBORONY. Znajomym „punkom z budowlanki” imponowała jej znajomość Nietzschego i Sartre’a – lubiła analizować teksty Letowa według filozoficznych kryteriów. Razem z Muchinem pisywali artykuły o rocku do „Pionierskiej Prawdy”, mieli dostęp do akredytacji na koncerty, z czego korzystał też Borian. Wszyscy oczywiście zaczytywali się „Kontrkulturą” i artykułami o scenie syberyjskiej.

LISICZKINCHLEB robił furorę na kwartirnikach – wściekły wokal przed mutacją, dziecięcy punk. Starsi załoganci mówili o nich „młode wilczki”. ­Kiedyś mieli grać koncert, lecz Borian zachorował i siedział u babci, która nie chciała go wypuścić. Koledzy z zespołu wykradli go z domu, odwracając uwagę staruszki miłą konwersacją. Koncert odbył się w piwnicy byłego Komitetu Rejonowego dzielnicy Czeriomuszki. Koło muzyków stało wielkie wiadro wody – Boriana potwornie suszyło z powodu cukrzycy i po każdym kawałku musiał się ostro napić. A Zachar Muchin zawsze grał, stojąc tyłem do publiczności. W 1994 roku pojawiła się stała koncertowa miejscówka, wielki metalowy hangar w industrialnej dzielnicy Tekstylszczyki – w upadłej promzonie pracowała na portierni mama jednego ze znajomych. Innym spektakularnym miejscem okazał się niedobudowany falowiec na osiedlu Czertanowo. Koncerty odbywały się w nim na dwudziestym drugim piętrze, a windy w niedokończonym bloku nie było.

Nie bądź samolubny, nie bądź opryskliwy. / Nie bądź skąpy, nie bądź kutasem / w drodze do raju. / Nie upodobniaj się do bydła, nie upodobniaj się do swołoczy / w drodze do raju.

„Opylę wam te wszystkie Biblie!” – śpiewał Borian w jednym z kawałków. Rzeczywiście, bywał często na zebraniach baptystów i innych stowarzyszeń religijnych, których nagle pojawiło się w Rosji multum. Brał od nich darmową literaturę, którą handlował potem w budce z książkami na osiedlowym bazarku. Później zaczął chodzić na lewackie zebrania do Muzeum Majakowskiego. Przychodzili tam przyszli nacjonal-bolszewicy, związani z gazetą „Limonka”. Parę razy pojawił się nawet sam Limonow, który krytykował Ziuganowa z partii KPFR[6] i mówił, że kraj potrzebuje świeżego spojrzenia na komunizm. Niektórzy uczestnicy zebrań zdążyli odwiedzić już berliński Kreuzberg i naprzywozili gadżetów z „rewolucyjnych sklepów”. W Muzeum Majakowskiego odbywały się działania performerskie, snuto wizje dyktatury proletariatu – zupełnie jakby były lata dwudzieste ubiegłego wieku. Borian, nazywający siebie „patriotą Wszechświata”, zaczął przesiąkać atmosferą tych spotkań, co było słyszalne w jego coraz bardziej ukierunkowanych ideologicznie tekstach. Jednak jego styl pozostał filozoficzny i trochę wycofany.

Chciałbym dla siebie kawałek szczęścia, ale trzeba go wyrwać zębami. / Co to za szczęście, do kurwy nędzy, które trzeba zdobywać pięściami? / Które trzeba kupować za pieniądze? / Za które trzeba walczyć i zdychać? / Takiego szczęścia szukajcie sobie sami. / Ja tam sobie dam radę bez niego – jakoś tam.

Ten ostatni wers formanci często cytowali jako złotą myśl Boriana, nazywając jego filozofię boriańszczyzną. „Imponowała mi ta dokładnie przemyślana niedbałość” – mówił Usow.

LISICZKINCHLEB nie był jedynym zespołem, w którym udzielał się Borian. W tym samym czasie załoga Formejszyn wydała na świat dziewczęcy projekt punkowy o nazwie N.O.Ż. [NÓŻ], czyli Nieobchodimyje Osobiennosti Żyzni [Niesłychane Osobliwości Życia]. N.O.Ż. powstał jako konceptualny żart. Miał infantylne, szkolne brzmienie, używał starych radzieckich organów. Przypominało to krzyżówkę kakofonii THESHAGGS z melodiami z radzieckich komedii młodzieżowych takich jak Przygody Wasieczkina i Pietrowa. Wokalistkami były dziewczyny spoza punkowej załogi, najczęściej koleżanki z klasy znajomych. Pokidʹko był autorem tekstów, wczuwał się w role siks – uczennic zawodówek, które chodzą na szkolne dyskoteki i piją w parkach tanie wina. Snuł love stories, w których przewijał się motyw „słuchania tiumeńskiego punk rocka podczas pełni księżyca”, z obowiązkowo nieszczęśliwym finałem (chłopaka aresztowano, dziś „wydeptuje ścieżki zony”). „Odreagowywałem w ten sposób wszystkie swoje nieszczęśliwe miłości, a zakochany byłem prawie cały czas” – wspomina Borian w antologii Formejszyn… Wkrótce potem Ania Bernstein, jedna z czołowych uczestniczek N.O.Ż.-a, wyjechała z rodzicami do Stanów. Środowisko Formejszyn przeżyło jej wyjazd jak wielką tragedię. Wszyscy pisali do niej codziennie długie listy. Borian wydzwaniał do USA z portierni hangaru, w którym grali koncerty, a Usowowi za niebotyczne billingi po kilku miesiącach wyłączono telefon. Zachar Muchin zaczął eksperymentować, podłączając kable do skrzynki telefonicznej i dzwoniąc na rachunek sąsiadów.

Ogniki Bajkonuru w oczach lemurów

Duże zmiany zaszły wraz z pojawieniem się w składzie JENOTÓW Ariny Stroganowej. Sąsiadka z pobliskiego bloku, mieszkająca w połowie drogi między Borysem i Borianem, zaczęła regularnie pojawiać się na sesjach w mieszkaniu 104. W odróżnieniu od reszty formantów nie była dekadencką imprezowiczką, wolała poświęcić się komponowaniu muzyki i realizacji nagrań. Wprowadziła do zespołu dyscyplinę i konkret, co wśród „rozpiździajskich” chłopaków było niełatwym zadaniem. Zyskała przez to szacunek Usowa i stała się formalnym mózgiem projektu. Arina tworzyła muzykę dla JENOTÓW od 1995 roku, po tym, jak Borys napisał jej na urodziny tekst piosenki. Od razu została też gitarzystką. Czasem siadała za perkusją, na zmianę z Borianem, z którym przyjaźniła się najbardziej. Wcześniej muzykę wymyślali inni gitarzyści i gitarzystki. To jeszcze jedna wspólna cecha SŁOMIANYCHJENOTÓW i manchesterskiego THE FALL – obecność instrumentalistek i kompozytorek w składzie. Arina nie była pierwsza, przed nią na basie grała Ania Bernstein, a na gitarze Ania Anglina.

Kiedyś Arina, Borys i Ania złapali we trójkę fuchę – mieli przetłumaczyć szmirowatą powieść, romansidło z gatunku „literatury stolikowej”, autorstwa niejakiej Catherine Cookson. Robota zamieniła się w jeden wielki wygłup – treść książki poddana została surrealistycznej mutacji w stylu JENOTÓW. ­Wydawnictwo nie miało żadnego redaktora ani korektora, więc książka Cookson wyszła w formie, jaką nadali jej „tłumacze”. Był to chyba jedyny harlequin, w którym naczelną rolę odegrały lemury i wombaty.

Wkrótce Arina została drugą wokalistką. Najpierw śpiewała w chórkach – wpływ stylu z Tiumeni od razu dawało się rozpoznać. Barwę głosu miała dziecięcą, trochę jak z kreskówki, lecz równocześnie stalową i mechaniczną. Melodie i harmonie, które wymyślała, były dość dziwne i rozjechane, ale miały w sobie dużo powietrza i melancholii – przypominały trochę gitarowe akordy PIXIES. Grając na gitarze, Arina preferowała rozedrgane, surfowe brzmienia. Poruszeni twórczością koleżanki, Borys z Borianem wzięli się ostro za pisanie tekstów specjalnie dla niej. Najpierw była piosenka Stoję sama pośrodku zoo – główna bohaterka po tygodniu pracy w fabryce spędza samotną niedzielę w ogrodzie zoologicznym, z butelką łotewskiej wódki Starka, a błyski w oczach uwięzionych zwierząt przypominają jej światła kosmodromu Bajkonur:

Obok mnie bawią się dzieci, rzucając zwierzakom monety, / a ja wsadzałabym do klatek całe państwa i planety. / Ile można tak żyć? Nie wiedząc, dla kogo i po co, / i obserwować zwierzęta podobne do dobrodusznych automatów? […] / Ciche, mądre zwierzęta – w ich oczach ogniki Bajkonuru. / Szukają wyjścia z klatki chichoczące lemury. / Lemury się śmieją pochmurnie – ich oczy są wielkie jak spodki. / Chciałabym kupić sobie lemura, ale nikt mi takiego nie sprzeda, / więc stoję z wódką Starka sama pośrodku zoo – jestem zupełnie sama […]. / W Rosji słońce jest jakieś wątłe – to w ogóle nie ten klimat. / Moje serce nie chce tu bić i do skupu też nikt go nie przyjmie. / I wiem już, co chcę powiedzieć – te klatki są tu jak ściany, / a ja nie chcę żyć jak mój stary i umrzeć jak mój stary.

Relacje Borysa i Ariny przesiąknięte były marzycielskim romantyzmem, jak z piosenki JENOTÓW – „razem uciekniemy z tego szkolnego boiska”. W tej załodze świadomie odrzucano mieszczańskie wzorce związków, tak samo jak tępą, konsumpcyjną seksualizację lat dziewięćdziesiątych. Dla egzystencjalnych punków ideałem było pionierskie koleżeństwo rodem z radzieckich filmów dla młodzieży, lecz podszyte straceńczą romantyką. A wspólne tworzenie i nagrywanie było głównym motorem. Piosenki śpiewane przez Stroganową, z gitarą akustyczną jako głównym instrumentem, przypominały trochę ballady JANKI. W 1997 roku Arina w ramach muzycznego projektu PORANEKNADBABILONEM nagrała album Rezerwat dla nieprzystosowanych. Wcieliła się na nim w ostatnią pięciolatkę lat dziewięćdziesiątych:

To ja, ostatnia pięciolatka odchodzącego w przeszłość stulecia. / Pode mną ugina się gałązka, lecz ja przeskakuję jak wiewiórka.

Zagrała też rolę punkowej dywersantki z japońską parasolką:

Przemieszczam się lekko, trzymając japońską parasolkę. / Za mną kotłuje się ciemność, lepią się przystanki autobusowe. / Imperium się stłukło, spaceruję boso po odłamkach […]. / Cześć, to ja, dywersantka nieortodoksyjnego punka. / Nie martwią mnie rzeczy dla was święte i te, które nimi nie są.

Lecz największym hitem wśród formantów stała się Pieśń gwiazdy Supernowej:

Wyje wiatr nad zamordowanym wszechświatem. / Rozrzuca po kosmosie gwiezdny pył, meteoryty i jakiś zwykły chłam. / Jestem jedynym świetlistym punktem na tym niebie. / Moje światło świeci jaśniej od waszych reklam […]. / Współczuję biednym dzieciom z zacofanych planet, / które nawet nie potrafią mnie dojrzeć. / Ach, Ziemio, Ziemio, smutna planeto – z wysokości mego lotu jesteś mroczna jak podziemne królestwo kreta. / Nikt nie dosięgnie granicy swych ideałów. / Do okien wszystkich galaktyk wdziera się wieczna zmarzlina. / Księżycowy kot przeciągle zawyje, bo nikt nikomu nie będzie już potrzebny, / bo nikt nikogo już nie pokocha, nie pokocha dla samej miłości. / Ach, Ziemio, Ziemio, smutna planeto – z wysokości mego lotu jesteś żałosna jak bogactwo bankruta.

Usow był starej szkoły konceptualistą, odrzucał postmodernizm – żył tak samo, jak grał. Jego credo brzmiało: „Im krzywiej i brudniej zagrasz, tym czystsze są twoje idee i zamiary”. Wymyślał albumy, jak wymyśla się scenariusz do filmu albo jak pisze się powieść. Żył ze świadomością, że świetliste utopie z radzieckich powieści fantastycznych przegrały, ale nigdy się ich nie wyrzekł. Łunokot, czyli Księżycowy Kot – taką kosmiczną nazwę (od księżycowego pojazdu – łunochodu) wymyślił dla swojego domowego studia. Logistyczną szefową procesu nagrywania została Arina Stroganowa. Nie był to świadomy proces tworzenia w stylu lo-fi, po prostu używało się sprzętu, który był pod ręką. Formanci wzorowali się na Sybirakach, którzy nagrywali punk tylko w mieszkaniach. Jegor Letow w domowym studiu Gr.Ob. Records wypracował koncepcję dźwiękowej antyestetyki. Pochłonięty literaturą i filozofią Usow nie myślał zbyt wiele o dźwięku, za to myślała o nim Arina. Latem, gdy jej rodzice wyjeżdżali na daczę, studio Łunokot, które było tylko przenośną konsoletą z podpiętym magnetofonem, przenosiło się do jej domu. Był tam mniejszy rozgardiasz niż w sto czwórce i można było skupić się na pracy nad materiałem. To u Ariny JENOTY nagrały swoje najlepsze albumy. Gitar nigdy nie wolno było stroić, rytm nie nadążał za pośpiesznymi pochodami basu, a ­riffom dodawano pogłosu pustego przejścia podziemnego. Takie było markowe brzmienie nagrań z Łunokotu. Oprócz tego realizatorka zawsze pilnowała rozpoznawalności tekstów.

Formanci z tulipanami

Dzięki przenośnemu studiu SŁOMIANEJENOTY w ciągu paru lat nagrały około dwudziestu albumów. Niektóre z nich, takie jak Niezweryfikowane dane na temat szczęścia i Garbusek, stały się klasyką rosyjskiego undergroundu. W Łunokocie nagrywali się też inni formanci, OŻOG [OPARZENIE] czy TISZEPCZOŁ [CISZEJODPSZCZÓŁ]. Formejszyn było towarzystwem, w którym muzyków było więcej niż słuchaczy. Wszyscy tu grali ze sobą i pomagali sobie nawzajem nagrywać albumy. Naczelna zasada brzmiała: „Jednostki zaszczute przez rzeczywistość powinny trzymać i bronić się razem”. Formanci porozumiewali się tylko sobie zrozumiałym slangiem, rozprzestrzenili w Moskwie sporo nowych nazw i powiedzonek. W mieście mówiono o nich „podmiejskie mole książkowe ze wścieklizną”. Ludzie skupieni wokół Borysa mieli sprzeczne poglądy, non stop prowadzono tu zażarte dysputy ideologiczno-estetyczne. Często dochodziło do rękoczynów, w czym celował sam gospodarz mieszkania numer 104. Organ prasowy „Szumiała Mysz” tymczasem przestał istnieć. Usow uznał go za zbyt popkulturową gazetę i stworzył nowe pismo o pompatycznym tytule „Związek Czasów”, przypominające radziecki periodyk literacki. Krążyło ono tylko w wąskiej grupie zainteresowanych, tak samo jak kasety JENOTÓW. Zarabianie na własnej twórczości nie wchodziło w grę – byłoby to sprzeniewierzenie się zasadom. I nikomu nie chciało się wchodzić na grząski teren, na którym, chcąc nie chcąc, trzeba było mieć do czynienia z bandyterką.

W tym Mrowisku Bestii nie ma już mieszkańców, a ja za pazuchą schowany mam milion. / Idę ulicami, mijam konsumentów jak ziejący ogniem Malutki Smok. / Naokoło, gdzie nie spojrzeć, wszędzie szklane domy. / W nich lud najedzony, syty, podły, zły. / To zdziczałe bydło wykarmione przez biznes. / Tylko ruska wódka zerwie z nich wierzchnią warstwę […]. / Obywatele wylosowali najcieńszą słomkę – czarną pustkę niedającą się oswoić. / Sturlajmy się po niej razem jak po czerwonym dywanie zwiniętym w rulon […]. / Na razie w Mrowisku Bestii nie ma już mieszkańców. / Śmierć na kredyt! W przecenie, ze wszystkich okien. / Więc idę przez miasto ofensywnym krokiem niczym wykurwisty Malutki Smok.

Na koncerty wyjazdowe formanci jeździli zawsze razem, zazwyczaj w kilka­naście osób. Byli jednocześnie muzykami i swoją wierną, często jedyną publicznością. Razem bronili się przed atakami gopników, sami nierzadko też wszczynali burdy. Na koncerty jeździli całą watahą elektryczkami, oczywiście bez biletów. Milicja nikogo nie zwijała za drobne wykroczenia, bo komisariaty przepełnione były prawdziwymi bandytami i mordercami. Czasem przesiedziało się w małpiarni godzinkę lub dwie – to wszystko. Menty traktowały ich jak psychicznie chorych gówniarzy. A formanci robili, co mogli, by potwierdzić powszechną opinię na swój temat (uważano ich za skandalistów i chuliganów) – włamywali się na zamknięte wernisaże do hotelu Kosmos, na aukcje pełne bandytów w malinowych garniturach, rzucali się szklankami i kieliszkami. Nie kończyło się to nigdy niczym poważniejszym od zadymy z ochroną.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy

[1] Telewizja Dożdʹ – prodemokratyczny rosyjski internetowy kanał telewizyjny.

[2] Kamczatka – klub muzyczny w Petersburgu, była kotłownia, w której pracował Wiktor Coj z KINA.

[3] Kołowraty – kołomiry, popularne symbole skrajnej prawicy w Europie Wschodniej.

[4] Niebieskie Wiaderka – oddolna inicjatywa powstała w 2010 roku, monitorująca samowolkę limuzyn oficjeli na rosyjskich drogach.

[5] Abbaj Kunanbajew – kazachski poeta narodowy, pod którego pomnikiem uczestnicy protestów w Moskwie w 2012 roku założyli obóz.

[6]KPFR – Komunistyczna Partia Federacji Rosyjskiej, spadkobierczyni radzieckiej KPZR.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I