Buła czompu - Anna Przybyła - ebook + książka

Buła czompu ebook

Przybyła Anna

5,0

Opis

W życiu tak łatwo się zapędzić, że nim zauważysz niebezpieczeństwo, stajesz się obcym człowiekiem dla samego siebie. Tak właśnie czuje się Kaśka, kiedy spogląda na swoje odbicie w lustrze – jest jedynie podobizną osoby, którą kiedyś była. Straciła poczucie wolności i chęć bycia niezależną. Podporządkowała się bezwarunkowo rzeczywistości, którą wykreował dla niej ktoś inny. Czy jej życie już takie pozostanie?

"Buła czompu" to historia o wypatrywaniu sensu w życiu i tworzeniu go na nowo, a także o tym, że nigdy nie jest za późno, aby zawalczyć o siebie. To powieść o poszukiwaniu zarówno nowej drogi, jak i stabilizacji, miłości i nienawiści, szczerości i kłamstwa. A kto powiedział, że takich poszukiwań nie można prowadzić z Czarnym Lądem w tle?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Beata Dobrzyniecka

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Słowa na warsztatEwa AmbrochMałgorzata Szewczyk

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Anna Przybyła 2021© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66616-60-8

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Kaśka wściekła na mrówki przeszkadzające jej w leniwej drzemce zerwała się na równe nogi i energicznie strzepnęła słomianą matę. Kilka ziaren ryżu z drugiego śniadania zwabiło armię czerwonych stworzeń, które zamiast okazać wdzięczność za smaczne kąski, przystąpiły do ataku. Wiedząc, iż z tak licznym nieprzyjacielem lepiej nie zaczynać, młoda kobieta przeniosła swe legowisko na wielki kamień, nieopodal strużki wody sączącej się wśród zieleni. Nowe miejsce wydało jej się nawet lepsze od poprzedniego, gdyż bliskie sąsiedztwo wysokiej skały gwarantowało przyjemny chłód. Do tego wszystkie zapachy tropikalnego lasu kumulowały się tu i unosiły ze zdwojonym natężeniem. Kaśka kochała tę niepowtarzalną woń mchu, wilgoci i gorącego powietrza, która przypominała jej przeszłość.

Przeszłość – barwną, beztroską, szczęśliwą i nietuzinkową. Ze względu na zawód, jaki kiedyś wykonywali jej rodzice, większą część życia spędziła w Afryce i Azji. Wiązało się to oczywiście z kilkukrotną zmianą szkół i całego otoczenia, ale nigdy nie odczuwała tego jako ewentualnej porażki. Kochała podróże i utożsamiała je z wielką przygodą, do której zamiłowanie wyssała z mlekiem matki. Poza tym ciągłe obcowanie z odmiennymi kulturami zaszczepiło w niej chęć poznawania języków i obyczajów. Oprócz owej chęci od najmłodszych lat miała też dar do zgłębiania tajników językowych, więc na progu dorosłości była biegła w kilku z nich. Do tego, mając głowę pełną marzeń i niepokornego ducha, zapragnęła ulepszać świat. Już na początku liceum zdecydowała, że jest jej do tego potrzebny zawód dający możliwość pomocy innym oraz niezależność, jeśli chodzi o miejsce jego wykonywania. I tak uznała, iż zostanie lekarzem lub psychologiem, gdyż te profesje umożliwią jej pomaganie ludziom w dowolnym zakątku kuli ziemskiej. Z czasem zdecydowała się na psychiatrię, która według niej łączyła w sobie psychologię z medycyną.

– Zrobię w życiu coś wielkiego, zobaczycie! – mawiała jako nastolatka, przekonując rodziców o słuszności swojej decyzji. – Zgadzam się, że są to trudne studia, ale za to potem! Jaką będę miała swobodę działania, niezależność! Nie wyobrażam sobie pracy, która przywiąże mnie do jednego miejsca! Zresztą kto jak kto, ale wy powinniście mnie zrozumieć.

– Ale dlaczego psychiatria, kochanie? – dopytywała matka. – Wydaje mi się, że to szczególnie trudny kierunek.

– Mamo! Ja chcę to robić! Będę pomagać ludziom rozumieć siebie, świat, rzeczywistość…

I tak, po trudnym i żmudnym czasie przygotowań do egzaminów, Kaśce udało się dostać na medycynę w Bangkoku. Była z siebie niezwykle dumna, tym bardziej iż jak się okazało, była jedyną Europejką na roku. Szybko zjednała sobie wielu przyjaciół. Ze względu na znajomość tajskiej kultury i tajskiego języka nie odstawała od rówieśników. Ponadto zawsze była otwarta na ludzi i ich problemy, a także w cudowny sposób umiała zarażać innych pogodą ducha i swoimi pasjami, których miała całe mnóstwo. Oprócz jazdy konnej i jogi uwielbiała fotografować oraz szkicować faunę i florę gorącego klimatu. Miała do tego talent. Uczestniczyła w rozmaitych zajęciach związanych ze sztuką, medytacją i psychologią. Ponadto prowadziła fotograficzno-podróżniczego bloga.

W jednej chwili cała barwna przeszłość stanęła jej przed oczyma. Na moment znów stała się tamtą pełną życia i energii dziewczyną otoczoną grupką oddanych przyjaciół.

Uśmiechnęła się, lecz z zamyślenia wyrwał ją siedzący na kamieniu pękaty chrząszcz, którego odruchowo postanowiła utrwalić na zdjęciu. Od dawna nie fotografowała, a wszystkie zdjęcia egzotycznych roślin i stworzeń leżały w składziku rzeczy niepotrzebnych. Minął czas, gdy skrzętnie oprawiała je w ramy i wieszała, gdzie tylko się dało. Podobny los spotkał szkice i rysunki, które niegdyś tak bardzo ją pochłaniały. Były naprawdę dobre. Staranne i dokładne niczym botaniczne ryciny w dziewiętnastowiecznych książkach przyrodniczych.

Od kilku lat nie jeździła już konno ani nie ćwiczyła jogi. Od czasu do czasu usiłowała skupić się jeszcze na medytacji, ale z marnym skutkiem.

W jej obecnym życiu miejsce pasji zajęły praca i Hubert. Hubert… – pomyślała, przeciągnęła się leniwie i wsłuchując się w monotonne bzyczenie rozmaitych owadów, przymknęła oczy. Było jej wygodnie i miło. Podłożyła ręce pod głowę i zaciągnęła się zapachem tropikalnej polany.

Poznała Huberta na piątym roku studiów, zaraz po przeniesieniu się z Bangkoku do Warszawy. Przyzwyczajona do ciemnej urody Tajlandczyków od razu zwróciła uwagę na wysokiego blondyna o błękitnym spojrzeniu, który wydał się jej uosobieniem księcia z bajki. Imponował jej pod każdym względem. Zachwycała się jego pewnością siebie, uporem, stanowczością i łatwością podporządkowywania sobie ludzi. Hubert także szybko zainteresował się nową dziewczyną z roku. Z jego strony nie była to jednak fascynacja od pierwszego wejrzenia, lecz swego rodzaju ciekawość podsycona jej oryginalnym stylem.

– Witam egzotyczną koleżankę! Jestem Hubert – powiedział na powitanie swym aksamitnym, niemal radiowym głosem, wodząc wzrokiem po licznych sznurach drewnianych koralików, które w owym czasie oplatały zwykle jej szyję. – Czy koleżanka nie pomyliła przypadkiem uczelni? To nie jest Akademia Sztuk Pięknych. Tu się kształci przyszłych psychiatrów – kontynuował, wpatrując się na zmianę to w jej długą obszytą dzwoneczkami spódnicę, to znów w haftowaną bluzkę o wymyślnym kroju. Wreszcie, unosząc brwi w wyrazie udawanego zdumienia, dodał prowokująco: – Sądząc po stylu, śmiem twierdzić, że mam przed sobą duszę artystki.

– Zapewniam cię, iż zdaję sobie sprawę z miejsca swojego pobytu i jak widzisz, nie przytargałam na plecach sztalugi, co dyskwalifikuje mnie jako artystkę – powiedziała ze śmiechem. – A tak w ogóle, to mam na imię Kaśka i miło mi cię poznać.

Hubert wydawał się nią oczarowany i szybko postanowił postarać się o bliższą znajomość. Nie przyszło mu to zbyt trudno, chociaż na początku napotkał sporą przeszkodę natury światopoglądowej. Kaśka, przyzwyczajona do traperskiego życia nastawionego na wyzwanie i przygodę oraz odmiennego stylu bycia azjatyckiej młodzieży, ciężko znosiła adaptację do skrajnie innego modelu funkcjonowania. Męczył ją udział w imprezach, na których występowała jedynie w roli znudzonego widza. Denerwowały ją spotkania z ludźmi nadającymi na zupełnie innych falach niż ona, niemieszczących się w kryteriach jej wartości. Nie wiedziała, o czym i jak rozmawiać z panienkami poruszającymi głównie, a w zasadzie jedynie, tematy związane ze światem mody i uczelnianymi plotkami. Gubiła się w towarzystwie kumpli z roku rozprawiających o swych podbojach łóżkowych i erotycznych związkach w cyberprzestrzeni.

– Powiedz mi, czym to jest uwarunkowane, że oni ciągle o jednym i tym samym? – dopytywała Huberta, nie mogąc doszukać się logicznego wytłumaczenia. – Przecież w Bangkoku obracałam się dokładnie w takim samym studenckim towarzystwie i nigdy nie miałam wrażenia, że spadłam z księżyca. A tu? Siedzę, patrzę i zastanawiam się: Co ja tutaj robię?!

– No to o czym w takim razie rozmawia się w tajskich akademikach? – pytał rozbawiony Hubert.

– O wszystkim. – Wzruszyła ramionami. – O książkach, filmach, życiu, miłości… I to wszystko wydaje się takie proste, szczere, bez błaznowania, przechwałek. Często ludzie się spotykają, aby wspólnie pośpiewać. Wychodzi się do centrów handlowych, na nocne targowiska, do wesołych miasteczek, knajpek pod gołym niebem…

– Taaak... – Pokiwał głową, siląc się na powagę. – No więc idzie się, powiadasz, całą paczką do supermarketu na wspólne zakupy i rozprawia o literaturze i filmie, a potem na wspólne śpiewy… No nieźle, nieźle!

– Niekoniecznie na zakupy – ofuknęła go Kaśka, widząc wyraźny brak zrozumienia jej dotychczasowego stylu życia.

– No jasne, jasne… Czasem jeździ się na karuzeli… – Chichotał.

– Przestań, wariacie. I tak tego nie zrozumiesz. Jesteś ignorantem!

– Nie, no skąd! To bardzo interesujące, co mówisz. – Hubert wysilił się na powagę i po chwili milczenia droczył się dalej: – A jak kilku kumpli z akademika spotyka się przy piwie, to co? Też tak tylko o filmie i muzyce rozprawiają?

– Bynajmniej nie o ustawicznym uprawianiu seksu! – odburknęła Kaśka. – Oni, w odróżnieniu od twoich znajomków, oprócz hormonów mają też mózgi. A poza tym z reguły nie piją piwa, bo rozmowa przychodzi im z łatwością i bez tego.

– No nie złość się, ja po prostu staram się poznać obyczaje moich azjatyckich rówieśników. – Śmiał się, udając strapionego. – A że opowiadasz historyjki, jakbyś przybyła tu z kosmosu albo przynajmniej z innego stulecia, chcę wiedzieć jak najwięcej. Powiedz mi jeszcze coś o relacjach damsko-męskich, bo wyobrażam to sobie tak: facet ze swoją panienką wskakują we flanelowe piżamy, kładą się do łóżeczka i opowiadają bajki na dobranoc. Co nie?

Hubert przez dłuższy czas umiejętnie balansował między Kaśką a gronem swoich znajomych, występując często w roli mediatora. Jednak w miarę, jak wzrastało jej uczucie do niego, zacierały się granice między obydwoma światami i z czasem Kaśka polubiła wszystko i wszystkich, którzy należeli do jego otoczenia. Nie znaczy to, że podporządkowała się wszystkim rażącym ją wcześniej regułom, ale patrząc przez pryzmat miłości, zdołała wskrzesić w sobie tyle tolerancji i zrozumienia, że niechęć przerodziła się w sympatię. Tłumaczyła sobie, że żyjąc w „nowym świecie”, musi przystosować się do jego reguł.

Po roku Hubert stał się dla niej wszystkim i nikt poza nim się nie liczył. Przestała oddawać się swoim zainteresowaniom i pasjom, gdyż każdą wolną chwilę pragnęła spędzić z ukochanym. Zerwała elektroniczną korespondencję z tajskimi przyjaciółmi, przestała pisać bloga i gdziekolwiek wyjeżdżać. Właściwie przestała odczuwać potrzebę robienia czegokolwiek, w czym on nie uczestniczył. Była tylko nauka i Hubert, który stał się dla niej mentorem, wyrocznią i celem życia. Nawet najmniejszej decyzji nie podejmowała bez uzgodnienia z nim. Stali się nierozłączni, chociaż stosunek Huberta do Kaśki wydawał się dużo luźniejszy. Owszem, była jego dziewczyną, dobrze mu się z nią rozmawiało, cenił jej inteligencję, ale nie rezygnował dla niej z prywatności. Wiedział, że ona marzy, aby w przyszłości praktykować gdzieś, jak to mówiła, „na końcu świata”, i deklarował, że wspólnie otworzą „szpital pod palmą”, ale nie brał tego na poważnie. Chciał się jej przypodobać, bo uwielbienie dla siebie, które widział wówczas w jej oczach, przyjemnie głaskało jego ego. Tak – Hubert był człowiekiem dumnym, wyniosłym i dominującym, ale to pozwalało mu na odnoszenie sukcesów w każdej dziedzinie. Najlepszy student na roku, najlepszy koszykarz na uczelni, najlepszy na marketingu, który studiował zaocznie równocześnie z medycyną. Nie znosił kompromisów, sprzeciwów ani krytyki. Umiał być duszą towarzystwa, błyszczeć na każdym gruncie i owijać sobie ludzi wokół palca. Kaśka szybko zauważyła, że na uczelni był bożyszczem, co bardzo jej imponowało.

Jedyną osobą związaną z Hubertem, której Kaśka w żaden sposób nie zdołała polubić, była jego matka. Już sam widok pani Aliny Czarskiej zawsze wpływał źle na jej samopoczucie i wywoływał stan podenerwowania. Ta niska, pulchna kobieta o jasnych kręconych włosach, wydatnych ustach i dużym nosie z brodawką na środku mogła przywodzić na myśl postać złośliwej wiedźmy. Wrażenie to potęgował skwaszony, surowy wyraz twarzy z wysokim czołem oraz krzaczaste i zawsze ściągnięte brwi obrazujące wszechobecne wyższość i dumę. Kiedy się do tego dodało kąśliwy styl wypowiedzi Czarskiej mówiącej zwykle dużo, hałaśliwie i niekoniecznie na temat, plasowało ją to wysoko w rankingu drapieżników, którzy czyhają w ukryciu, by w dogodnym momencie zaatakować upatrzoną ofiarę. Oczywiście to ona zawsze miała rację i do niej należało ostatnie słowo w każdej dyskusji. Była niezwykle wyniosła i dumna, ale w przeciwieństwie do syna nie umiała zjednywać sobie ludzi, lecz w doskonały sposób ich odpychać.

Przy pierwszym, pamiętnym spotkaniu z nią Kaśka usłyszała salwę piskliwego powitania przerywanego wybuchami donośnego śmiechu:

– No wreszcie mogę cię poznać, moja złota! Mizerniutko wyglądasz, ale słyszałam, że przybywasz do nas z Bangladeszu, tak?! He, he, he, he! A i dzieciństwo spędziłaś ponoć w Trzecim Świecie?! To ty taki Tarzan w damskim wydaniu jesteś, co? He, he, he!

– Nie z Bangladeszu, tylko z Tajlandii, proszę pani. Urodziłam się w Bangkoku – odparła onieśmielona i przerażona zarazem Kaśka.

– Ależ, kochanie! Nie łap mnie za słówka! Bangladesz, Bangkok… Co za różnica?! Wszystko ta sama dzicz. Jak ty tam wytrzymałaś tyle lat u tych żółtków?! Karmili cię pewnie psami, co?

– Nie sądzę, by można było mówić o dziczy w Bangkoku. Z tego, co widzę, Warszawa przez najbliższe dwadzieścia lat nie zdoła się tak rozwinąć. Co do jedzenia, to…

– Ależ daj spokój, moje dziecko! Nie mogę słuchać tych głupstw! Chcesz mi udowodnić, że w środku Europy jesteśmy bardziej zacofani niż jakieś żółtki?! – Alina parsknęła spazmatycznym śmiechem. – No, ale cóż? Hubert mówi, że chodzicie ze sobą! To coś poważnego? Swoje latka macie! Ja w waszym wieku byłam już nie tylko żoną, ale i matką! He, he, he… Te dzisiejsze kobiety! Studia studiami, ale to nie do nauki nas stworzono, tylko do rodzenia dzieci! He, he, he!

Dom rodzinny Huberta znajdował się w Łodzi, więc okazji do obcowania z jego matką bywało niewiele. Przy każdej wizycie Kaśka współczuła panu Czesławowi, ojcu Huberta, i zastanawiała się, jak taki opanowany, wrażliwy i inteligentny człowiek mógł związać się z tym odrażającym babskiem.

Chrząszcz odleciał w kierunku wodospadu. Kaśka jeszcze przez chwilę przypatrywała się jego obrazowi utrwalonemu w aparacie.

Znów przed oczami stanęły jej lata, gdy wybierała swą życiową drogę, i czas, kiedy zapragnęła przenieść się do Polski. Pod koniec studiów dopadło ją znudzenie i zapragnęła zmian. Zmian w otoczeniu, na które od dzieciństwa składały się egzotyczne obrazy dalekich krajów. Chciała na jakiś czas oderwać się od tropikalnych klimatów Azji Południowo-Wschodniej i zobaczyć, jak żyje się w Polsce, którą znała właściwie tylko z opowiadań.

Rodzice Kaśki przyzwyczajeni do życia na łonie natury, z dala od „normalnego”, jak powtarzali, świata, odradzali córce przeprowadzkę. Według nich funkcjonowanie z dala od zabieganej Europy dawało gwarancję większego spokoju i szczęścia.

– Dla mnie – mawiał ojciec – mieszkanie w Polsce czy w ogóle w Europie to niekończąca się gonitwa za czymś. Za pieniędzmi, karierą, pozycją. Za swoim miejscem w całym tym bezimiennym tłumie. To jednak twoja decyzja i twoje życie. Pamiętaj, iż niezależnie od tego, w którym miejscu na świecie zamieszkasz, liczy się to, jakim będziesz człowiekiem i jak wypełnisz swój czas na ziemi. Nikt nie da ci drugiej szansy. Moim zdaniem w zabieganej Europie łatwiej zgubić cel istnienia niż tutaj, gdzie czas płynie dużo wolniej.

– Zgadzam się z tym w stu procentach – dodała ponuro matka. – Chcąc egzystować w tamtejszej społeczności, trzeba nauczyć się rozpychać łokciami. Musisz po trupach dążyć do celu, ale wówczas zapominasz, po co właściwie żyjesz. No i trzeba mieć odpowiedni charakter. Jakoś nie widzę cię w tym wyścigu szczurów.

Kaśka wzdrygnęła się na wspomnienie tych słów. Studia w Warszawie skończyła z wyróżnieniem, zrobiła praktykę w znanej klinice, a potem wraz z Hubertem otworzyła własną. Początkowo opierała się temu pomysłowi, gdyż zgodnie z młodzieńczymi marzeniami chciała wyjechać gdzieś na koniec świata i pomagać opuszczonym dzieciom. Hubert skutecznie odwiódł ją jednak od tego pomysłu i przekonał, że prowadzenie kliniki w miejscu cywilizowanym pozwoli im osiągnąć renomę i niezależność. Miał rację. Dość szybko zdobyli liczącą się pozycję, mieli pieniądze, a w grudniu czekał ich ślub.

Zestawiając to wszystko ze słowami rodziców, Kaśka wiedziała jednak, że w wirze olśniewającej kariery faktycznie zapodziała gdzieś własne ja. To, co potrafiło ją kiedyś cieszyć, z czasem stało się obojętne, a potem dalekie i obce. Miłość do Huberta i obrany styl życia zabiły w niej wszystkie marzenia, zainteresowania i pasje. Nie wiadomo kiedy z radosnej, zawsze uśmiechniętej dziewczyny zmieniła się w poważną kobietę z grymasem wiecznego niezadowolenia na twarzy. Od czasu do czasu gdzieś w głębi duszy czuła, że nie o takim życiu myślała, gdy z głową pełną planów rozpoczynała studia. Wówczas wewnętrzny głos przebąkiwał coś o zmarnowanej szansie, ale ona szybko przywoływała na myśl argumenty świadczące na korzyść obranej drogi.

Wraz z nastaniem południa, gdy powietrze stało się uciążliwie gorące, Kaśka zwinęła matę, zawiązała na głowie chustkę i ruszyła w stronę rodzinnego domu położonego na plaży, tuż u podnóża malowniczego wzgórza porośniętego deszczowym lasem, w odległości dwóch kilometrów od wodospadu.

Jakiś czas temu państwo Monika i Cezary Glińscy – rodzice Kaśki – po długich wojażach po Afryce, Indiach i Azji Południowo-Wschodniej, gdzie zajmowali się tworzeniem fotoreportaży do przewodników i pism turystycznych, zdecydowali się wreszcie na osiedlenie w Tajlandii. Początkowo przez długi czas i tu parali się dziennikarstwem, publikując relacje z życia górskich plemion, do momentu, aż przenieśli się na malowniczą wyspę Chang. Na niewielkim obszarze ziemi z własną plażą wybudowali jednopiętrowy domek z drewna tekowego. Z pokoju i kuchni na parterze oraz obu pokoi na piętrze roztaczał się wspaniały widok na rzędy smukłych palm kokosowych i lazurowe morze. Z drugiej strony domu widać było niekończące się gęstwiny lasu deszczowego. Ulubioną częścią domu, w której gospodarze spędzali najwięcej czasu, była duża kuchnia połączona z półkolistym tarasem. Centralne miejsce zajmował w niej solidny bambusowy stół i krzesła wykładane haftowanymi poduchami. Szafek było niewiele, a ich miejsce zajęły różnej długości półki i regały w kolorze mahoniowym, na których piętrzyła się kuchenna zastawa. Pani domu dbała, by każdą rzecz jak najlepiej wyeksponować. Nawet w starych rondlach i przypalonej patelni widziała swoisty urok, więc zamiast w szafie trzymała je na specjalnym drewnianym stojaku koło kuchenki. Drewniane ściany zapełnione były maskami przywiezionymi z podróży i kolekcją egipskich papirusów oprawionych w proste ramy. W oknach zamiast firanek wisiały słomkowe rolety, opuszczone przez większą część dnia ze względu na ostre, odbijające się od fal promienie słońca. Drzwi wejściowe do kuchni oraz wyjście na taras ozdabiały gęste rzędy nawleczonych na sznurki małych muszelek, które pod wpływem podmuchów wiatru wydawały przyjemne dźwięki. Tu i ówdzie stały rozmaite posągi z różnych zakątków świata oraz wiele glinianych donic z bujnymi roślinami.

Po wykończeniu domu pan Gliński postawił na plaży kilkanaście bambusowych chatek, krytą słomą wiatę spełniającą rolę baru oraz drewniany kilkumetrowy pomost, na którym stanęły leżaki osłonięte od słońca słomianymi parasolami.

W ten sposób powstał miły i znany na wyspie ośrodek turystyczny o polskiej nazwie Chata.

Monika i Cezary po usamodzielnieniu się Kaśki wiedli bardzo ustabilizowany tryb życia. Zaniechali dalekich wyjazdów i co dzień na nowo delektowali się „swoją” wyspą. Mimo zatrudniania kilku tajskich pracowników lubili sami wszystkiego doglądać. Nie wynikało to z braku zaufania do personelu, lecz z zamiłowania, gdyż posiadanie hoteliku gdzieś w tropikach było ich wspólnym marzeniem od początku małżeństwa.

Każdego ranka, po śniadaniu na tarasie obrośniętym rozłożystymi dracenami, krzątali się po chatkach, uczestniczyli w pracach porządkowych i ustalaniu listy zakupów. Cezary dodatkowo czuwał nad wszelkimi pracami konserwatorskimi, gdyż to on, jako główny budowniczy Chaty, zawsze wiedział najlepiej, co i gdzie trzeba zrobić. Po wspólnym obiedzie w kuchni Glińscy udawali się na krótkie wycieczki po lesie, traktując je jako codzienną dawkę sportu. Koło szesnastej, kiedy przychodziła pora podwieczorku, znów zasiadali na tarasie, gdzie prowadząc długie rozmowy, czekali na zachód słońca.

Od trzydziestu lat byli zgodnym małżeństwem, które przeszło przez życie bez wielkich kłótni, dramatów czy wzajemnych przepychanek. Darzyli się zaufaniem, szacunkiem i miłością, która mimo upływu lat nie traciła na sile. W oczach innych uchodzili za małżeństwo idealne, które, jak mawiali znajomi, rzadko można spotkać w dzisiejszych czasach.

Wieczorem, przy rytmicznych dźwiękach muzyki reggae i przyjemnym szumie fal, zasiadali na wygodnych poduchach rozłożonych na drewnianej podłodze baru i z zainteresowaniem przysłuchiwali się opowiadaniom gości, którzy zatrzymali się w Chacie. Zawsze znalazło się parę bratnich dusz odbywających akurat dłuższą podróż przez Azję czy nawet przez cały świat, co skłaniało gospodarzy do wymiany opowieści i wspomnień.

Monika przywiązała się do wyspy i z jednej strony miała nadzieję, że Kasia przejmie kiedyś po nich pałeczkę w prowadzeniu hotelu, a z drugiej sama nie wierzyła, aby przywiązanie córki do jej obecnego modelu życia pozwoliło jej na zamieszkanie w Chacie. Pełna obaw zwykła mawiać do męża:

– Żal mi Kasieńki, jak widzę tę jej ciągłą gonitwę. Co ona ma z tego życia? Tylko praca i praca. Nie mogę patrzeć, jak zadomowiła się w szeregu tych wiecznie zabieganych ludzi i traci młodość. Przecież tak naprawdę to ona nie wie, że żyje.

– Ma swój rozum, więc widocznie jej z tym dobrze. My cieszymy się z każdego wschodu słońca, a ona z kariery – podsumował rzeczowo Cezary.

– Z dwojga złego wolałabym, by włóczyła się po świecie z plecakiem i praktykowała w zapuszczonych szpitalach, niż stawała na głowie, by utrzymać pozycję tej całej ich kliniki. Też nie mielibyśmy jej przy sobie, ale chociaż żyłaby pełnią życia, a nie balansowała między domem, kliniką i zebraniami zarządu.

– Dla ciebie to bieganina i utrata młodości, a dla niej pełnia szczęścia. Musisz się pogodzić, że ona woli inne życie niż my – pocieszał żonę pan Gliński. – Przeczytaj lepiej nowy e-mail od niej – dodał, wręczając Monice zadrukowaną kartkę papieru.

Glińska zaczęła czytać na głos:

Kochani!

Jak ten czas szybko leci. Dopiero co mieliśmy grudzień, a tu już Wielkanoc za pasem. Szkoda, że byliście u mnie tak krótko. Może gdybyście dłużej posiedzieli w Warszawie, zechcielibyście zdradzić tę swoją głuszę na rzecz cywilizacji. Hubert żałuje, że widział się z Wami tylko jeden dzień, ale sami rozumiecie, iż nie mógł poświęcić londyńskiego sympozjum. Ach! Zapomniałam się pochwalić! Zmieniłam samochód! Hubert powiedział, że muszę postawić na bardziej reprezentacyjne auto. Zdecydowałam się na hybrydową navarę. Też powinniście wymienić tego starego grata na coś bardziej funkcjonalnego.

Co do świąt, to niestety nie damy rady do Was przylecieć, gdyż Hubert nie wyobraża sobie kolejnego urlopu bez Dominikany. Szczerze mówiąc, wolałabym Egipt, ale Huberta przeraża tamtejszy brud. Jedzie z nami Gocha, a ona też mówi, że nie będzie spędzała świąt w smrodzie, pomiędzy kozami wałęsającymi się po plaży. Wyjeżdżamy w czwartek rano. Odezwę się po powrocie. Całuję Was i ściskam.

– „Hubert nie wyobraża sobie, Huberta przeraża…”, to ona nie ma już nic do powiedzenia, tylko tańczy, jak on jej zagra?! – krzyknęła oburzona pani Monika, rzucając list na stół.

– Niektórzy potrzebują kogoś, komu mogliby się podporządkować – usprawiedliwiał córkę Cezary. – Chociaż – dodał po chwili – trudno mi wyobrazić sobie Kaśkę niemającą własnego zdania.

– Otóż to! Faktycznie miłość jest ślepa, skoro taka niezależna, zdolna dziewczyna zmieniła się w prowadzoną na sznurku gęś! – ciągnęła podniesionym głosem Glińska. – Skoro już teraz tak daje się wodzić za nos, to co będzie po ślubie!

– Sam nie wiem. Śmiać mi się chce, kiedy to czytam. „Bardziej reprezentacyjne auto, hybrydowa navara, stary grat…” – zawsze mnie bawiło zabieganie ludzi o najnowsze modele aut. Pokaż mi, jakim jeździsz wozem, a powiem ci, ile jesteś wart. – Gliński zaśmiał się sarkastycznie. – Smarkula nie rozumie, że można się przywiązać do starej rzeczy jak do człowieka. Za żadne skarby nie pozbyłbym się naszego land roverka!

– Ani ja – oznajmiła żona.

– Obrosła nam pani doktor w piórka, obrosła, i to nie wiedzieć kiedy.

– Myślę, że ten cały Hubert nie będzie wzorem męża – zmieniła temat Monika. – Z tego, co widzę, należy do tych ludzi, którzy biorą, a nie dają. Jak tu mówić o miłości, poczuciu bezpieczeństwa, dobrych radach, wsparciu?

– Nooo, radzić to on akurat potrafi. – Cezary zaśmiał się zgryźliwie. – Słyszałaś? Urlop tylko na Dominikanie, bo w Egipcie brud, smród i ubóstwo! Gówniarz!

– A ta Gocha? O ile wiem, to jakaś jego koleżanka z dzieciństwa, ale moim zdaniem coś za często pojawia się w ich związku. – Monika się zmartwiła.

– Sugerujesz, że kręci z obiema naraz? – zapytał Cezary z odrazą.

– Licho go tam wie. Za każdym razem, gdy go widzę, robi na mnie gorsze wrażenie. Z pozoru niby ujmujący, a w gruncie rzeczy jakiś sztuczny i wyrachowany. Coś mi się wydaje, że wyuczył się określonych zachowań jak roli w teatrze.

– Najwyraźniej nie jest aż tak źle, skoro dwie panny pędzą za nim na drugi koniec świata. Najwyraźniej musi mieć w sobie to „coś”.

Tuż po Wielkanocy, w okolicach tajskiego Nowego Roku, Kaśka poinformowała rodziców, iż przyjedzie na wyspę na początku maja w czasie przedłużonego weekendu, kiedy będzie miała aż dziewięć dni wolnego. Monika była tak zachwycona perspektywą ujrzenia córki, że przez jakiś czas nie mówiła o niczym innym. Od razu zabrała się też za generalne porządki w całym domu. W pierwszej kolejności należało przygotować pokój Kasi na piętrze.

– Daj już spokój – komentował wyczyny żony pan Cezary. – Musimy zaplanować każdy dzień. Może zabierzemy ją na jakąś wycieczkę? Pamiętam, jak uwielbiała nasze włóczęgi. Chociaż teraz to już sam nie wiem. Może nie zechce podróżować naszym „starym gratem”.

– Oj dobrze już, dobrze! Przestań z tymi złośliwościami. Czy nie może być wesoło i miło jak dawniej?

– Z mojej strony może. Nie wiem natomiast, jak nasza pani doktor odnajdzie się w tej „głuszy”.

– Cezary, na litość boską!

Zaraz po przylocie do Bangkoku Kaśka chciała odwiedzić ulubiony Wielki Pałac Królewski, przy którym pierwszy raz stanęła w wieku kilku lat. Wrażenie, jakie wywarła na niej wówczas ta budowla, było tak potężne, że całe dzieciństwo właśnie w ten sposób wyobrażała sobie pałace bajkowych księżniczek. Potem często odwiedzała to miejsce w czasie studiów, gdy z paczką przyjaciół z uczelni przychodziła uczyć się do sesji w pobliskim parku. Państwo Glińscy chętnie przystali na pomysł córki, ponieważ też lubili kompleks tych okazałych budowli będących kwintesencją rozmaitych stylów tajskiej architektury. Niepowtarzalnym przeżyciem było już samo wejście na aleję prowadzącą do świątynno--pałacowych zabudowań, z której po lewej stronie podziwiać można było ich pierwsze egzotyczne kształty.

Klucząc wokoło pałacowymi alejkami, pani Monika nie mogła nacieszyć się obecnością córki. Wspominała zarazem młodość, kiedy takie wycieczki we trójkę stanowiły ich wspólną codzienność. Z miłych wspomnień wyrwał ją głos Kaśki:

– Hubert twierdzi, że to najbardziej kiczowata budowla na świecie.

– A można wiedzieć, czymże to zasłużyła sobie na tak pochlebną opinię pana doktora? – spytał złośliwie Cezary.

– Szkiełka, lustereczka, pozłacane świecidełka, słowem: kicz, i do tego w złym wykonaniu. Hubert mówi, że w Europie czy Stanach lepiej by to wszystko zrobiono.

– Co znaczy: lepiej by to wszystko zrobiono? – oburzył się ojciec. – Każde miejsce na świecie ma własne zabytki i własną architekturę. Są odmienne w stylach, metodach budowania, ale wszystkie na swój sposób interesujące. Patrząc na to tymi kategoriami, co pan Hubert rzekłby o takiej, dajmy na to, wieży Eiffla? Kupa zespawanego żelastwa, tak?!

– No niechże tata nie przesadza! Hubertowi chodziło jedynie o staranność wykonania, estetykę ułożenia glazury czy wykończenie detali – z przekonaniem broniła narzeczonego Kaśka.

– To ja przesadzam?! A skąd w ogóle ten twój cały Hubert ma pojęcie o jakości wykonania Wielkiego Pałacu, skoro, o ile dobrze pamiętam, gdy był w Tajlandii, stwierdził, iż nie przyjechał w tropiki, by włóczyć się po zabytkach.

– Oj, tato, nie łap mnie za słówka! Byliśmy tu kiedyś chwilę, a poza tym na lotnisku kupiliśmy świetny album z fotosami największych tajskich świątyń.

– No jasne! Jeśli ktoś pogląd na temat zabytku wyrabia sobie na podstawie chwili albo fotosu, to szkoda gadać. W takim razie my z mamą czterokrotnie zwiedziliśmy Jordanię, bo akurat tyle razy mieliśmy międzylądowanie na lotnisku w Ammanie. A widzieliśmy tam na ścianach tyle reklam Petry, że dziwię się, iż do tej pory nie wydaliśmy przewodnika turystycznego po tym miejscu.

– Cezary! – upomniała męża pani Monika, szturchając go znacząco w ramię, i zmieniając temat, zwróciła się do córki: – No to jak, Kasiuchna? Swój pałac odwiedziłaś, więc możemy spokojnie ruszać w drogę. Nim pojedziemy do domu, chcieliśmy cię zabrać na wycieczkę do Kho Yai. Pamiętasz, jak podobał ci się kiedyś ten rezerwat?

– Jasne, że pamiętam, ale tym razem tam nie pojedziemy.

– Dlaczego, córeczko? Myśleliśmy, że sprawimy ci radość. Dopiero druga, dwie godzinki i bylibyśmy na miejscu.

– Zapomniałam wam napisać, że kupiłam bilety na samolot do Tratu i z powrotem. Nie będziemy się nigdzie wlec samochodem. Zostawimy wasze auto na lotniskowym parkingu i odbierzecie je sobie, gdy będę odlatywać.

– A co to za fanaberie?! – zamierzał ryknąć Cezary, lecz po piorunującym spojrzeniu żony ugryzł się w język.

Niewielką odległość między lotniskiem na peryferiach miasteczka Trat a wyspą Chang należało pokonać samochodem bądź wynajętym lotniskowym minibusem oraz promem kursującym regularnie z zatoki Natural przy stałym lądzie do Tha Dan Kao nad zatoką ananasową okalającą wyspę od strony północnej.

Wyspa Chang zarówno z lądu, jak i z promu wyglądała jak wielkie zielone wzgórza wyrastające z błękitnych wód zatoki tajlandzkiej niczym oaza pośród piasków pustyni. Ta druga co do wielkości po Phuket wyspa Tajlandii przyciągała turystów swymi białymi plażami, rzędami palm kokosowych i turkusowym morzem. Stanowiła też dogodną bazę wypadową na pobliskie rozmaitej wielkości wysepki, u wybrzeży których rozciągały się malownicze pasma raf koralowych. Całe wschodnie wybrzeże wyspy było jednym wielkim kurortem turystycznym, na który składały się niezliczone hoteliki, ośrodki, restauracyjki, bary i kafejki. Część zachodnia była bardziej dziewicza i uśpiona, lecz tu i ówdzie coraz częściej wyrastały ośrodki dla turystów. Środek wyspy z dominującym nad nim szczytem wzgórza Salak Phet porastał wiecznie zielony las deszczowy.

Dom i ośrodek państwa Glińskich znajdowały się w okolicy wioski Than Mayom, skąd wyruszał szlak do wodospadu o tej samej nazwie. Był on najbardziej widowiskowym i najchętniej odwiedzanym spośród wszystkich czterech wodospadów na wyspie. Nawet w porze suchej, gdy zmieniał się w wąską strużkę wody, był przyjemnym miejscem wypoczynku, gdyż palące słońce ledwie co przedzierało się przez gęstwinę splątanych drzew. Najbardziej okazale Than Mayom prezentował się w październiku – pod koniec pory deszczowej – chociaż i na początku maja, wraz z pojawieniem się pierwszych gwałtownych ulew, potrafił zadziwić swą potęgą.

Po powrocie znad wodospadu Kaśka zastała rodziców nakrywających do stołu.

– Dobrze, że jesteś. Zaraz będzie obiad. – Monika rozpromieniła się na jej widok.

– Taka cisza przy wodospadzie, że zasnęłam. Ani turystów, ani leśników, ani dzieci z wioski. Jeszcze chwila, a mrówki przeniosłyby mnie do swojej spiżarni.

– Trzeba ich było nie podkarmiać – żartował pan Cezary. – Gdy byłaś mała, zawsze lubiłaś futrować mrówki okruchami i patrzeć, jak siłują się z przenoszeniem ich do mrowiska.

– No siadajcie. Obiad gotowy – ponagliła Monika.

– Nadal wolisz ryż od ziemniaków? – zwrócił się do córki Cezary.

– Jasne. Ziemniaków właściwie nie jadam, a jeśli je przyrządzam, to tylko z myślą o Hubercie, ale też nie za często. Oboje wolimy kuchnię azjatycką.

– No właśnie, a jak tam Hubert? Czemu nie przyjechał z tobą? – zapytała matka, nalewając rosół do pękatej wazy.

– Pojechali z Gochą na Mazury.

– Jak to: pojechali z Gochą na Mazury?! – powtórzyła głucho pani Monika, zastygając w bezruchu. – I ty to tak spokojnie mówisz? Za siedem miesięcy wasz ślub, on wyjeżdża z jakąś panną na Mazury, a ty nic?!

– Oj, mamo! Po pierwsze, ja mu ufam, a po drugie, czy przez to, że mamy się pobrać, każde z nas ma się wyrzec swoich najlepszych przyjaciół?

– Czekaj, czekaj, bo czegoś tu nie rozumiem – wtrącił ojciec, gładząc się po brodzie. – O ile wiem, ty, gdy poznałaś Huberta, całkowicie odcięłaś się od swoich znajomych i przyjaciół. Przestałaś do nich pisać, dzwonić, odpowiadać na SMS-y, e-maile.

– A skąd to tata tak dobrze poinformowany? – Kaśka się zirytowała.

– Wybacz, ale wraz z twoim przeniesieniem do Warszawy my z mamą nie zerwaliśmy kontaktu z rodzicami Tanakona czy Suu. Przy każdym spotkaniu skarżyli się, że szybko zapomniałaś o swoich tutejszych przyjaciołach.

– Moja sprawa, czy zapomniałam, czy nie. Może nie czułam potrzeby, by podtrzymywać dawne znajomości.

– Za to Hubert czuje potrzebę, by tuż przed własnym ślubem obwozić po Mazurach jakieś dawne przyjaciółeczki. – Cezary denerwował się, chodząc po kuchni tam i z powrotem.

– Ale ja naprawdę nie widzę w tym nic złego. Znam Gośkę dobrze od kilku lat i wiem, że nic ich nie łączy. Świetnie się rozumieją, dobrze im się rozmawia, ale to zwykła przyjaźń, i to od dziecka.

– Już ja tam w taką platoniczną przyjaźń między facetem a kobietą nie wierzę. Czy ty nie widzisz, jak on sobie ciebie podporządkował, a sam robi, co chce, i to jeszcze za twoim przyzwoleniem?!

– Niech tata przestanie wymyślać, bo nie mogę już tego słuchać!

– Moim zdaniem to nie wymysły, Kasieńko – wtrąciła się Monika. – Wybacz, ale nie chce mi się wierzyć, że wyjazd Huberta z Gośką jest ci zupełnie obojętny. Skoro tak twierdzisz, to udajesz sama przed sobą. Przecież to zwłaszcza w trakcie narzeczeństwa zależy ludziom, by jak najwięcej czasu spędzać ze sobą. Jak to więc możliwe, że Hubert zamiast wyjazdu z tobą wybiera Mazury z inną, a ty go jeszcze usprawiedliwiasz?! Wybacz, kochanie, ale to nie jest zdrowa sytuacja. Może ty go po prostu nie kochasz?

– Mamo! Po pierwsze, nie mógł zrobić sobie aż dziewięciu dni wolnego, a po drugie, od waszej młodości świat się zmienił. Teraz takie rzeczy nikogo nie dziwią. To, że dwoje ludzi zamierza się pobrać, nie oznacza, że każde z nich nie może mieć własnego życia!

– Skoro dla ciebie wszystko jest w porządku, skończmy tę rozmowę, bo ona do niczego nie prowadzi – uciął sucho Cezary i wyszedł na taras, zapalając papierosa.

Przez kolejne sześć dni pobytu Kaśki na wyspie Glińscy nie podejmowali tematu związanego z Hubertem. Podczas spacerów po plaży czy przy herbacie na tarasie rozmawiali raczej o błahostkach lub wspominali zabawne sytuacje z przeszłości, co nie doprowadzało do nieprzyjemnych sprzeczek. Jedynie podczas ostatniego wspólnego podwieczorku pani Monika zdecydowała się zagadnąć o szczegóły związane ze ślubem.

– Powiedz, Kasieńko, gdzie planujecie wyprawić wesele i na ile osób? Chcemy z tatą przyjechać do Warszawy na początku listopada i pomóc ci wszystkiego dopilnować.

– O nic nie musicie się martwić. Hubert zarezerwował salę oraz pokoje dla gości w Sheratonie. Możecie oczywiście przyjechać, ale nie z myślą, by czegoś dopilnowywać, tylko byśmy pobyli razem.

– A co z sukienką? Widziałam, jak wiele dziewczyn z różnych stron świata zamawia sobie ślubne kreacje u hinduskich krawców na wschodnim wybrzeżu wyspy. Oni mają naprawdę oryginale projekty i szyją starannie. Może wybrałabyś sobie jakiś wzór i materiał, a my z tatą pojechalibyśmy odebrać.

– Miałam upatrzoną sukienkę w Warszawie, ale Hubert powiedział, że jest brzydka, i mamy pojechać wybrać coś w Londynie.

Pan Cezary, widząc błagalne spojrzenie żony, postanowił nie komentować przytoczonej wypowiedzi przyszłego zięcia i w milczeniu słuchał dalej.

– Hubert chce, by o naszym ślubie mówiła cała klinika, wszyscy wpływowi pacjenci, kolorowa prasa… Od stycznia mamy zostać udziałowcem kliniki Thompsona w Londynie, więc zależy mu, by zrobić jak największe wrażenie. To ma być ślub roku.

– Wiesz co, Kaśka? Chciałem być miły, ale jak cię słucham, to aż mnie skręca. Cieszę się jedynie, że nie muszę być pacjentem szpitala, w którym pan doktor stara się robić wrażenie ilością wydanej gotówki, a nie własnymi osiągnięciami. Wybacz, ale jeśli owi wpływowi pacjenci cenią was jedynie z powodu rozmachu, z jakim szastacie kasą, to nie wróżę państwu doktorostwu świetlanej przyszłości.

Po powrocie do kliniki Kaśka zastała na swoim biurku list od Huberta, w którym donosił:

Cześć, Kochanie!

Jak tam powrót do cywilizacji? Mocno się wynudziłaś w tej dżungli? Żałuj, że nie pojechałaś z nami! To był istny podbój Warmii i Mazur! Hotel pierwszorzędny! Prawie nie wychodziliśmy z basenów. Po powrocie zleciłem, co trzeba, Kobierskiemu i wyskoczyłem na parę dni do Łodzi. Zobaczymy się w piątek. Zrób się na bóstwo, bo profesor Raczyński zaprosił nas na bankiet. Będzie też Thompson. Przyjadę po ciebie o 19:00.

Pa! Hubert

Kaśka odłożyła list do szuflady, zaparzyła herbatę i zabrała się za przeglądanie notesu z zapisanymi na dziś pacjentami:

11:00 – Roksana Szostkowska, 13:30 – Agata Pałczyńska, 14:00 – Radek Korzeniowski, 15:00 – Milena Rozłucka.

Znała dobrze wszystkie te dzieciaki, bo z powodu rozmaitych zaburzeń natury psychicznej były pod stałym nadzorem kliniki. Stukając długopisem w grafik, pogrążyła się w rozmyślaniu nad charakterystyką każdego z nich – Roksanka z depresją. Punktualnie o jedenastej stanie w drzwiach, na znak matki dygnie w sztywnym powitaniu, po czym podejdzie i machinalnie przytuli się resztką stłamszonej dziecięcej radości. Biedna dziewuszka, podświadomie szuka ciepła, którego nie znajduje u wyniosłej matki – żony ministra. Dalej, o trzynastej trzydzieści – nieśmiała Agatka z zaburzeniami mowy. Dziecko wychowywane przez babcię, bo rodzice zajęci biznesem w Chorwacji ograniczają się do przesyłania pieniędzy. Potem zamknięty w sobie Radek z autyzmem, którego ojciec – znany prawnik – dla zdrowia syna zamierza przenieść się z całą rodziną nad morze. Ubzdurał sobie, że tamtejszy klimat z jodem w powietrzu pomoże Radkowi. No i Milena o piętnastej – czternastolatka z depresją i lekką schizofrenią. Pan Rozłucki, prezes banku, i jego żona nie mogą się pogodzić z chorobą córki, co znacznie utrudnia leczenie.

Kaśka do wszystkich swych nieletnich pacjentów podchodziła bardzo indywidualnie, przez co czuła się związana z nimi, ich rodzicami i problemami. Wiedziała, że w pewien sposób są cząstką jej życia. Uważała, że jest za nich w jakiś sposób odpowiedzialna. Każdorazowo więc pocieszała, uspokajała i zapewniała, że będzie dobrze. Często zwyczajnie rozmawiała, głaskała po głowach i przytulała. Lubiła te wszystkie dzieciaki i czuła w duchu ich odwzajemnioną sympatię, dlatego bolały ją powracające natarczywie gorzkie słowa ojca.

Poruszyła się na krześle, wyciągnęła swe długie nogi i skrzywiła brwi pod wpływem wzburzonych myśli: Nie! Przecież to nie może być tak, że ci wszyscy ludzie należą do mojego życia jedynie z powodu popularności, jaką cieszy się klinika. A może jednak tata ma rację? Może po prostu wmówiłam sobie, że jestem lubiana, ceniona? Może rodzice tych dzieci faktycznie uważają, że to pieniądze dają im gwarancję zdrowia?

Ciszę w gabinecie przerwało głośne pukanie do drzwi, które jednocześnie otworzyły się z rozmachem. Stanęła w nich Gocha – szczupła ładna brunetka o ciemnych oczach, zmysłowych ustach i śniadej cerze. Ze swoją nieco orientalną urodą przypominała Kaśce jej tajskie koleżanki, chociaż w porównaniu z nimi była dużo wyższa i o niebo bardziej wygadana.

– Cześć, stara! – wrzasnęła, szeroko się uśmiechając.

– Cześć! Co ja widzę? Nowa fryzura? Ty?! Taka przeciwniczka krótkich włosów?! A kto mnie przy każdym spotkaniu przekonywał, bym zapuściła swoje?

– No wiem, wiem. Ale to twój Hubert mnie namówił! Marudził i marudził, aż w końcu weszłam do fryzjera i stało się. On jest jedynym facetem, jakiego znam, któremu podobają się u kobiet krótkie włosy. No, ale jak wyglądam? Lepiej mi było w długich czy teraz? – spytała, kokieteryjnie przechylając głowę.

– W jednych i drugich wyglądasz jak gwiazda – przyznała szczerze nieco oszołomiona Kaśka, po czym dodała kąśliwie: – Czyżby Hubert został twoim stylistą?

– Ty to zawsze przesadzasz! Ale dobrze, że ci się podoba, bo bałam się, że skrytykujesz cały ten mój nowy look. Ale! Wiesz, jak było świetnie? Hotel po prostu rewelacja! Aż się nie chciało z niego wychodzić. Zresztą co tam robić? Ile można gapić się na jezioro?! – Zamilkła na chwilę, wykrzywiając usta w grymasie znudzenia. Po chwili kontynuowała: – Raz wykupiliśmy jednodniową wycieczkę po okolicy, ale daj spokój! Masakra! Trafiła się grupa zapalonych turystów, którzy uparli się, by przez cały czas obwożono nas po zabytkach! Żeby to jeszcze były zabytki, ale ni z gruszki, ni z pietruszki zatrzymujemy się w szczerym polu pod jakąś rozsypującą się chałupą, błoto po kostki, a przewodnik każe nam podziwiać dziewiętnastowieczną architekturę mazurskiej wsi! Rozumiesz?! Porażka! Próbowaliśmy z Hubertem przeforsować pomysł, by przysiąść na chwilę w jakiejś miłej knajpce, nawet pilot wycieczki to sugerował, ale gdzie tam! Zakrzyczało nas towarzystwo, że nie przyjechali na zwiedzanie knajp! Ostatecznie nie wysiadaliśmy więcej z minibusa i czekaliśmy cierpliwie, aż się nazwiedzają. No i potem nie uczestniczyliśmy już w wycieczkach fakultatywnych.

– Słowem, zwiedzaliście pomieszczenia hotelowe. W istocie: prawdziwy podbój Warmii i Mazur – mruknęła Kaśka z przekąsem. – W Świętej Lipce i klasztorze nad Wigrami byliście? Przed wyjazdem Hubert tak się zarzekał, że musi tam pojechać.

– Do Lipki pojechaliśmy sami w drodze powrotnej, ale ściemniało się już i była zamknięta.

– A Wigry?

– Tam ostatecznie nie dojechaliśmy, bo już czasu nie starczyło, ale poznaliśmy w hotelu taką miłą parę i mówili, że w sumie klasztor nie rzuca na kolana.

– Ale miejsce jest piękne samo w sobie – powiedziała Kaśka z naciskiem. – Poza tym, co miałby posiadać taki klasztor, aby rzucać na kolana? Saunę z jacuzzi?!

– A co ty dziś taka czepialska? Będzie przynajmniej pretekst, by tam wrócić. Hubert mówi, że zaczyna nawet żałować, że w podróż poślubną jedziecie na Dominikanę. Z przyjemnością skusiłby się na turnus sylwestrowy w tym hotelu. Trzy dni razem z balem kosztują cztery tysiące, ale jakie atrakcje! Nawet kulig z polowaniem na dzika! – zapiszczała rozemocjonowana Gośka.

– A od kiedy to Hubert gustuje w polowaniach? – spytała retorycznie Kaśka, łapiąc się na uszczypliwym tonie i stylu wypowiedzi swojego ojca.

– Wiesz co? Rozmawiać z tobą dziś nie można! Jakaś wściekła osa cię użądliła w tej Tajlandii?

– Nie jestem wściekła, tylko zmęczona. Zmiana czasu zawsze wytrąca mnie z równowagi.

– No to jesteś usprawiedliwiona. Zaraz idę i nie będę cię męczyć. Słyszałaś o bankiecie u Raczyńskiego? Ma być nawet minister! – zakończyła z entuzjazmem.

– Ten gbur Szostkowski?

– Może i gbur, ale przystojny!

– Ty też idziesz na ten bankiet? – zdziwiła się Kaśka, przeglądając bezmyślnie przyniesioną przez pielęgniarkę kartę Radka Korzeniowskiego.

– Owszem. Zaprosił mnie Studniewski, wiesz, ten kretyn, który chodził ze mną i z Hubertem do ogólniaka. Potem też studiował w Warszawie i ciągle gdzieś mi się pęta pod nogami. Robił kierunek związany z księgowością. Zawalił ostatni rok, ale wreszcie skończył i ma teraz biuro rachunkowe.

– To znaczy Filip? Ten, który prowadzi nam księgowość? Przystojny może faktycznie nie jest, ale z tego, co zauważyłam bardzo miły.

– Bardzo miły?! Według mnie to on jest stuknięty. Jak zacznie gadać, to koniec! Można skonać z nudów. Poza tym te jego poglądy. Ostatnio zrobił mi wykład na temat dostosowywania się do panujących trendów mody. „Pogoń za modnymi fatałaszkami i ślepe przejmowanie panujących stereotypów to wynik zwykłej próżności” – mówi do mnie. „Nikt, kto ma choć trochę oleju w głowie i szczyptę indywidualizmu, nie będzie kopiował projektantów mody, i to bez zastanowienia się, czy te modele pasują do jego figury” – rozumiesz?! Z taką przemową do mnie wyskoczył – ciągnęła pogardliwie Gocha, kończąc przedrzeźniać głos Studniewskiego. – Co za burak! Wiadomo, że każda kobieta lubi się modnie ubrać. Do tego sam wygląda jak cudak. Nie mogę patrzeć na te jego marynareczki.

– Ale mimo wszystko zgodziłaś się z nim pójść? – przerwała trochę rozbawiona Kaśka, wyobrażając sobie, jak taka wypowiedź musiała zdenerwować czułą na punkcie mody Gochę. Nagle, nie wiedzieć czemu, sama nabrała ochoty, by porobić jej na złość, ale w gabinecie ponownie rozległ się głos przyjaciółki:

– A co to ma w ogóle do rzeczy, z kim pójdę? Chcę się po prostu dobrze bawić, wkręcić w tę całą waszą śmietankę. Na razie o tych wszystkich bogaczach wiem tyle, ile usłyszę od Huberta czy od ciebie. No, ale spadam, pielęgniarka mówiła, że o jedenastej masz pacjenta. Pa!

– Pa! – powiedziała Kaśka do zamykających się drzwi i odetchnęła z ulgą. Jeszcze nigdy jej trajkotanie tak mnie nie denerwowało. Chyba faktycznie jestem zmęczona… – pomyślała. Wstała od biurka i podeszła do okna.

Kaśka poznała Gochę w tym samym czasie co Huberta. W pierwszych dniach pobytu w Warszawie uznała ich za parę. Nie było bowiem wolnej chwili, by nie widywała ich razem, i to mimo faktu, iż Gośka studiowała zarządzanie w Prywatnej Szkole Biznesu leżącej w innej części miasta. Kiedy Hubert coraz więcej wieczorów zaczął jednak poświęcać jej, rywalka nie wydawała się ani zasmucona, ani zniechęcona do wizyt w akademiku. W końcu sytuacja wydała się Kaśce na tyle niezręczna, że postanowiła zapytać Huberta wprost. Trochę się obawiała tej rozmowy, bo on nie lubił rozmawiać o uczuciach. Czasem wydawało się jej, że wszystkie ich spotkania nic dla niego nie znaczą, że są dla niego obojętne. Innym znów razem czuła, że to coś więcej niż zwykła przyjaźń, była szczęśliwa, że to ją właśnie wybrał i z nią chce być. Snuła wtedy plany na przyszłość, obmyślała wspólne wypady w góry, wyjazdy do rodziców i romantyczne spacery po plaży. Taka sielska wizja ich związku roztaczała się przed Kaśką, dopóki znów nie ujrzała Gochy podążającej za Hubertem niczym kwoka za pisklęciem. Zmęczona tą niepewną sytuacją w jeden z piątkowych wieczorów, które zwykli spędzać w kręgielni, zapytała prosto z mostu:

– Czy Gośka to dla ciebie ktoś ważny?

Hubert zaskoczony pytaniem uniósł brwi, przeczesał palcami włosy i parsknął wymuszonym śmiechem.

– A cóż to za pytanie? Czyżby moja pani była zazdrosna? Pamiętaj, kochanie, że to, iż pójdziemy razem tu czy tam, nie zobowiązuje mnie do życia na towarzyskiej pustyni.

Kaśkę zdenerwował ton wypowiedzi, więc rzekła oschle:

– Nie jestem zazdrosna, tylko chciałabym wiedzieć, na czym stoję. Jeśli rozkochujesz mnie w sobie dla zabawy, to dziękuję ci już dzisiaj.

– Po co od razu takie mocne słowa, kochanie? Nie powiedziałem, że się twoim kosztem bawię, tylko że z powodu naszego bycia razem nie zamierzam odcinać się od świata. Co do Gośki – powiedział łagodnie, patrząc Kaśce w oczy – nie musisz się obawiać. Jesteśmy jak rodzeństwo. Znamy się od urodzenia albo i jeszcze wcześniej. Nasze matki poznały się w poradni dla kobiet w ciąży. Obie były w tym samym wieku, w tym samym, ósmym miesiącu ciąży i mieszkały w tej samej dzielnicy. Uznały, że to jakieś zrządzenie losu i zostały przyjaciółkami. Jestem od Gochy tylko o cztery dni starszy. Całe dzieciństwo i lata szkolne przeszliśmy niemal ręka w rękę, więc nie dziw się, że nie stronimy od swego towarzystwa.

– Opowieść jak z filmu – powiedziała zamyślona Kaśka – brakuje tylko happy endu na ślubnym kobiercu.

– Nie bądź taką romantyczką, kochanie, i uwierz, że gdybyśmy z Gosią, jak to mawia moja mama, „mieli się ku sobie”, już dawno bylibyśmy razem. A tak, sama widzisz, ja mam ciebie, a koło niej kręci się ciągle nasz kumpel z ogólniaka.

Argumenty Huberta na tyle przekonały i uspokoiły Kaśkę, że przestała dopatrywać się w Gośce rywalki i uznała ją za swoją przyjaciółkę. Bez jej udziału nie odbył się żaden większy biwak, urodziny czy wyjazd do Zakopanego. Nawet do kina chodzili często we trójkę, by nie skazywać Gosi na samotne wieczory. Kaśce wydawało się co prawda, że skoro, jak powiedział Hubert, kręci się koło niej jakiś koleś z liceum, to powinni je spędzać razem, ale nie upierała się przy swoim. Dopiero pod koniec studiów Gocha zaczęła znikać gdzieś bez słowa, ale zagadnięta o sprawy sercowe, śmiała się tylko głośno i odpowiadała wesoło:

– A co ty taka wścibska? Już mnie masz dosyć? Jak znajdę swojego księcia, to dam ci znać. Mam bowiem dwa wyjścia: albo poznam jakiegoś przystojnego bogacza, albo zostanę starą panną. Nie będę się wiązać z jakimś życiowym niedorajdą, który potrzebuje służącej do prania skarpetek.

– Ale jednego księcia już znalazłaś, no nie? – dopytywał Hubert, śmiejąc się znacząco.

W końcu Gośka niespodziewanie zrezygnowała z nauki i wyjechała do Łodzi. Wtedy Kaśka praktycznie straciła z nią kontakt, a Hubert niechętnie poruszał temat przyjaciółki. Jakby z dnia na dzień przestała istnieć. Sytuacja uległa zmianie po kilkunastu miesiącach, gdy pewnego dnia Gosia nieoczekiwanie powróciła do Warszawy i jakby nigdy nic na nowo zagościła w ich życiu.

Po wizytach wszystkich pacjentów Kaśka postanowiła przejść się po mieście i rozejrzeć za kreacją na piątkowy wieczór. Mimo tęsknoty cieszyła się, że nie ma dziś pod ręką Huberta, gdyż nie lubiła robić zakupów w jego towarzystwie. Mieli diametralnie różne gusta i nigdy coś, co podobało się jej, nie było nawet w najmniejszym stopniu w jego typie. Czasem dochodziło na tym tle do sporów, gdyż sukienka wybrana przez narzeczonego była akurat zdaniem Kaśki najbrzydsza w sklepie. By znaleźć coś pośredniego, mogącego chociaż w niewielkim stopniu zadowolić ich oboje, należało odwiedzić przynajmniej kilkanaście salonów mody. Kaśka gustująca w luźnych, naturalnych tkaninach i palecie kolorów o różnych natężeniach brązów, zieleni i żółci nie mogła pojąć, jak Hubert może sugerować jej obcisłą, kusą namiastkę sukienki w kolorze truskawki. Na kreacje wybierane zaś przez nią Hubert każdorazowo patrzył z niesmakiem, nie szczędząc złośliwych komentarzy typu: „Jak będziemy szli na bal maskowy i zechcesz się przebrać za panią wiosnę, to sam ci to kupię. Obiecuję”.

Gdy nie można było dojść do ugody, Kaśka z reguły ustępowała, przyzwalając na zakup elastycznej truskawki, w której czuła się co prawda jak słodka idiotka, ale widząc aprobatę w pięknych oczach narzeczonego, gotowa była na takie poświęcenie.

Dziś, po obejrzeniu oferty kilku butików, przypomniała sobie, że widziała na wyspie oryginalną sukienkę w kolorze cegły, którą planowała nawet kupić, ale ostatecznie wyleciało jej to z głowy. Postanowiła, że zadzwoni do rodziców i poprosi, by ją dla niej kupili i przysłali pocztą kurierską.

Telefon odebrał Cezary i wysłuchawszy prośby córki, rzekł ze śmiechem:

– Jak to się stało, że dzwonisz z tym do nas, a nie do londyńskich salonów mody?

– Skoro to taki problem, to…

– Żaden problem, córa. Tak tylko sobie żartuję. Zaraz przekażę sprawę mamie i jeszcze dziś ci wyślemy.

W piątek rano Hubert zadzwonił do Kaśki z trasy:

– No, jak tam, kochanie? Kreacja przygotowana? Mam nadzieję, że nie wystąpisz w jakimś pokutnym worze. Mam ci bardzo dużo do opowiedzenia. Nawet nie wiesz, na jaki świetny pomysł wpadła moja mama. Do zobaczenia wieczorem!

Punktualnie o siódmej Hubert wysiadł z samochodu przed domem Kaśki. Zajęta upinaniem swych krótkich niesfornych włosów, nawet nie zauważyła, kiedy wszedł do holu. Gdy ujrzała jego odbicie w lustrze, przerwała mozolne zajęcie i wstała, prezentując z wyczekiwaniem swą egzotyczną kreację. Hubert stał w milczeniu i przyglądał się jej. Jasna delikatna twarz z dużymi orzechowymi oczami, bladoróżowymi ustami i blond włosami w zestawieniu ze złotawopomarańczowym atłasem eleganckiej sukni prezentowała się dumnie i tajemniczo. Duży dekolt odsłaniający ramiona i większą część pleców, nakrytych przezroczystym mieniącym się szalem, podkreślał zgrabność sylwetki. Hubert nie wiedział, co powiedzieć, gdyż prawienie komplementów nie leżało w jego zwyczaju. Uważał, że wszelkie pochwały osadzają ludzi na laurach i zabierają motywację do przyszłych działań. Zebrawszy myśli, przybrał więc obojętny ton i stwierdził:

– A cóż to za orientalne wdzianko? Dobrze, że nie byłaś w tej Azji dłużej, bo byś mi się wystroiła w jakieś hinduskie sari. – Widząc rozgoryczenie w oczach narzeczonej, dodał po namyśle: – No ale i tak stanęłaś na wysokości zadania. Zawsze to lepsze niż jakaś kwiecista peleryna, którą byłabyś gotowa nazwać „sukienką na specjalne okazje”. Bałem się, że bez mojej pomocy kupisz jakiś zestaw dobry na występ zespołu ludowego z Bangladeszu.

– Daruj już sobie, daruj – odparła rozweselona Kaśka, która stwierdzenie „stanęłaś na wysokości zadania” uznała za komplement nagradzający wszelkie starania odnośnie do dzisiejszego wyglądu.

– A co takiego masz mi do opowiedzenia? – spytała z nieukrywaną ciekawością, odchodząc od dużego lustra w błękitnej ramie.

– Ach, wyobraź sobie, że mama podsunęła pomysł, byśmy w lipcu wybrali się wszyscy na objazdową wycieczkę po Afryce.

– Gdzie?! – parsknęła zdziwiona Kaśka, a ręka z trzymanym grzebieniem zastygła jej w okolicy skroni.

– No nie po całej, ale tak, by dotrzeć do najbardziej znanych atrakcji. Rozumiesz: Egipt, Przylądek Dobrej Nadziei, Kilimandżaro, Wodospady Wiktorii.

– I kto to miałby być ci „wszyscy”?

– My, moi rodzice i twoi jako znawcy tematu i organizatorzy.

– Jacy „organizatorzy”? Przecież oni w życiu nie zajmowali się pilotowaniem wycieczek turystycznych. Od tego są biura podróży.

– Wiem, że nie organizowali wyjazdów zbiorowych, ale kilka lat jeździli po Afryce, więc są znawcami tematu. Mama twierdzi, że tylko z kimś tak doświadczonym nie bałaby się ruszyć na Czarny Ląd. Agencja podróży odpada, bo nie wiadomo, na jakich ludzi w grupie się trafi.

– Nie obraź się, że to powiem, ale na co twojej matce wycieczka do Afryki? Nie odróżniając Tajlandii od Bangladeszu, nie ma raczej zbyt rozwiniętych horyzontów geograficznych. Nie starczyłyby wczasy w Chorwacji? No dobra, w Tunezji albo Maroku?

– Nie bądź cyniczna, kochanie! Przecież mama nie mierzy na podróżnika roku, tylko chce z kimś znającym temat wybrać się na egzotyczną wycieczkę. Twoi rodzice są w tym dobrzy, więc zasugerowała ich. Mogliby też od razu nieco się poznać przed naszym ślubem. Od grudnia będą przecież rodziną.

Kaśka odetchnęła głęboko. Perspektywa spędzenia urlopu w towarzystwie pani Aliny wydawała się przerastać jej możliwości. Nie ma co tragizować – pomyślała. Wątpię, by mamie z tatą chciało się gdzieś ruszać z wyspy.

– Nie