Buddenbrookowie, t. 2 - Tomasz Mann - ebook

Buddenbrookowie, t. 2 ebook

Tomasz Mann

0,0

Opis

[PK]

 

Powieść nagrodzona w 1929 literackim Noblem, zaliczana do arcydzieł literatury niemieckiej i światowej. Osnuta wokół losów kilku pokoleń zamożnej rodziny kupieckiej fabuła przedstawia świetność i zmierzch zamożnego mieszczaństwa końca XIX wieku. Łącząc wnikliwą obserwację, uzyskaną szczegółową techniką realistyczną, z symbolicznymi środkami wyrazu, Mann nadaje obyczajowej sadze charakter powieści psychologicznej. Cierpienia jednostek powodują tu upadek całej familii, a świadomość nieuniknionego fatum do samego końca nie daje się czytelnikowi z nią oswoić – chwytając za gardło i dławiąc... Zmuszając do przeżywania gniewu i współczucia, smutków i radości Buddenbrooków, skrywanych pod płaszczem pozorów, lecz nie mniej przez to bolesnych. Wybitny sposób, w jaki autor odmalował sylwetki bohaterów, wciąż aktualna tematyka konfliktu wyborów i tragiczne piękno "salonów z dawnych lat" — czynią z Buddenbrooków pozycję obowiązkową dla każdego czytelnika, nie tylko miłośnika klasyki "wielkiego formatu".

 

Tom 2

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki  
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mann

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Biblioteka Klasyki Polskiej

Czytelnik • Warszawa 1971

Obcej

Tomasz-

Mann

Buddenbiwkow

2

Dzieje upadku rodziny

przełożyła Ewa Librowiczowa

Tytuł oryginału Buddenbrooks

Opracowanie graficzne Jan Bokiewicz Wojciech Freudenreich. ..

Część siódma

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział pierwszy

Chrzciny!... Chrzciny na Breitenstrasse!

Wszystko, o czym w dni nadziei marzyła pani Permaneder, spełniło się co do joty: w jadalni przy stole — cicho i ostrożnie, by nie przeszkadzać uroczystości w sali — pokojówka nakłada krem w liczne filiżanki pełne wrzącej czekolady, ustawione jedna obok drugiej na wielkiej okrągłej tacy ze złoconymi rączkami w kształcie muszli... służący Antoni kraje na plasterki strzelisty sękacz; panna Jungmann, patrząc na wszystko krytycznie, z przechyloną na ramię głową i odgiętymi małymi palcami, układa cukierki i świeże kwiaty na srebrnych deserowych półmiskach...

Wszystkie te wspaniałości obniesione będą niezadługo, gdy państwo porozsiadają się w salonie i gabinecie, a starczy ich na pewno, gdyż zebrana tu jest wprawdzie i dalsza rodzina, ale brak najdalszej, bowiem przez Oeverdieckow Buddenbrookowie są również spokrewnieni z Kistenmakerami, przez tych zaś z Möllendorpfami i tak dalej. Niepodobna byłoby zakreślić granicy!... Oeverdieckowie są jednak reprezentowani, i to nawet przez głowę rodziny, osiemdziesięcioletniego doktora Kaspra Oeverdiecka, piastującego obecnie urząd burmistrza.

Przyjechał on powozem i wszedł na schody wsparty na swojej lasce oraz na ramieniu Tomasza Bud-denbrooka. Obecność jego podnosi powagę uroczystości, a uroczystość ta niewątpliwie godna jest najwyższej powagi!

Albowiem w sali przed ozdobionym kwiatami stoliczkiem służącym za ołtarz, za którym stojąc przemawia młody duchowny w czarnej todze i sztywnej śnieżnobiałej kryzie, dobrze odżywiona kobieta przystrojona w czerwień i złoto kołysze na rękach coś maleńkiego, ginącego pod koronkami i kokardami... spadkobierca! pierworodny syn! Buddenbrook! Czy pojmujecie, co to znaczy?

Wyobrażacie sobie ów cichy zachwyt, z jakim wieść — pierwsze tajemnicze słowo nadziei — przeniesiona została z Breitenstrasse na Mengstrasse? Ów niemy entuzjazm, z jakim pani Permaneder uściskała wówczas matkę, brata i — ostrożniej — bratową? A teraz, gdy nadeszła wiosna, wiosna roku sześćdziesiątego pierwszego, jest już na świecie i przyjmuje sakrament chrztu świętego ten, w którym spoczywa tak wiele nadziei, o którym od dawna tak dużo się mówi, którego od tylu lat oczekiwano, za którym tęskniono, o którego błagano Pana Boga i zanudzano doktora Grabowa... jest na świecie i wygląda wielce niepozornie.

Maleńkie rączki igrają ze złotymi sznureczkami stanika mamki, główka, okryta bladoniebieskim koronkowych czepeczkiem, lekceważąco odwrócona od pastora, leży na poduszce nieco na boku, oczy zaś mrugając badawczo, niemal dojrzale, spoglądają na salę ku krewnym. W tych oczach o bardzo długich rzęsach błękit ojcowskich i brąz macierzyńskich tęczówek zamieniły się w jasny, nieokreślony, zmienny złotobrunatny kolor; kąciki ich po obu stronach nasady nosa są otoczone błękitnawymi cieniami. Na-daje to tej czterotygodniowej twarzyczce jakiś przedwcześnie charakterystyczny wyraz i bynajmniej nie zdobi jej; ale Bóg da, że znaki te nie będą miały żadnych złych następstw; takie same cienie leżą dokoła oczu matki, która jest wszak zupełnie zdrowa... Zresztą mniejsza o to: dziecko żyje, a fakt, że jest to chłopiec, był przed czterema tygodniami powodem najwyższej radości.

Żyje, a mogło być inaczej. Konsul nigdy nie zapomni owego uścisku dłoni, z jakim przed czterema tygodniami zacny doktor Grabow odchodząc wreszcie od matki i dziecka powiedział mu: — Podziękuj pan Opatrzności, drogi przyjacielu, niewiele brakowało... — Konsul nie śmiał zapytać, do czego niewiele brakowało... Z przerażeniem odrzuca od siebie myśl, że z tym od dawna oczekiwanym maleńkim stworzeniem, które tak przedziwnie cicho przyszło na świat, mogło się tak stać, jak z drugą córeczką Antoniny... Wie jednak, że była to dla matki i dziecka rozpaczliwa godzina — owa godzina sprzed czterech tygodni — i szczęśliwy pochyla się czule nad Gerdą, która skrzyżowawszy lakierowane pantofelki na aksamitnej poduszce, siedzi przed nim zagłębiona w fotelu obok starej konsulowej.

Jaka ona wciąż jeszcze blada! I jak niezwykle piękna w swej bladości, z tymi ciężkimi ciemnorudymi włosami i zagadkowymi oczami, spoczywającymi na kaznodziei z odcieniem subtelnej ironii. Kaznodzieją jest pan Andrzej Pringsheim, pastor marianus, który po nagłej śmierci Köllinga został mimo młodego wieku mianowany naczelnym pastorem. Żarliwie złożył ręce tuż pod podniesioną brodą. Ma krótkie, jasne, kędzierzawe włosy i kościstą, gładko wygoloną twarz, której zmienna mimika wyraża to fanatyczną powagę, to znów promienną pogodę i wydaje się nieco teatralna. Pochodzi z Frankonii, gdzie opiekował się nieliczną luterańską gminą w okolicy zamieszkanej w ogromnej większości przez katolików; jego dialekt pod wpływem usilnych dążeń do czystej i patetycznej wymowy nabrał zupełnie szczególnego akcentu, samogłoski brzmią przeciągle i głęboko, kiedy indziej znów ostro, a dźwięk „r” wibrująco uderza o zęby.

Cichym, nabrzmiewającym, to znów mocnym głosem chwali Boga, a rodzina słucha jego mowy: pani Permaneder z uroczystą powagą, pod którą kryje się duma i zachwyt, Eryka Grünlich, już prawie piętnastoletnia, dobrze rozwinięta panienka, z upiętym warkoczem i różową cerą swego ojca, wreszcie Chrystian, który dziś rano przyjechał z Hamburga i rozgląda się na wszystkie strony swymi głęboko osadzonymi oczami... Pastor Tiburtius i jego małżonka nie ulękli się podróży z Rygi, by móc asystować przy dzisiejszej uroczystości. Sivert Tiburtius odrzucił końce swych rzadkich faworytów na ramiona; jego małe szare oczy od czasu do czasu niezwykle się rozszerzają, stają się coraz większe i większe, wypływają, nieomal wyskakują... Klara patrzy poważnie i surowo; chwilami dotyka ręką bolącej głowy... Przywieźli oni zresztą Bud-denbrookom wspaniały prezent: potężnego, wypchanego brunatnego niedźwiedzia z otwartą paszczą, stojącego na dwu łapach, którego krewny pastora upolował gdzieś w głębi Rosji i który stoi obecnie w sieni na dole, trzymając między łapami tackę do kart wizytowych.

U Krógerów bawi właśnie ich syn Jürgen, urzędnik poczty w Rostoku: cichy, skromnie ubrany człowiek, tedzie znajduje się obecnie Jakub — nie wie nikt prócz matki, z domu Oeverdieck, słabej kobiety, która w sekrecie wyprzedaje srebro, by posyłać pieniądze wydziedziczonemu synowi... Są również obecne panie Buddenbrook, mocno uradowane z powodu szczęśliwego wydarzenia w rodzinie, co nie przeszkodziło jednak Fifi zauważyć, że dziecko wygląda dosyć niezdrowo, konsulowa, z domu Stüwing, oraz Fryderyka i Henryka musiały to, niestety, potwierdzić. Ale biedna Klotylda, szara, chuda i głodna, wzruszona jest słowami pastora Pringsheima oraz nadzieją czekolady z baumkuchenem... Z osób nie należących do rodziny obecni są: pan Fryderyk Wilhelm Marcus oraz Tetenia Weichbrodt.

Teraz pastor zwraca się do ojców chrzestnych i mówi im o ich obowiązkach. Jednym z ojców jest Justus Kröger... Konsul Buddenbrook z początku nie chciał go prosić. — Nie narażajmy starego na zbyteczne wydatki — powiedział. — Ma on codziennie najokropniejsze sceny z żoną z powodu syna, reszta jego majętności ginie, zaczyna wreszcie z powodu zgryzot zaniedbywać się w ubraniu! Ale gdy poprosimy go na ojca chrzestnego, cóż wam się zdaje? daruje dziecku szczerozłoty serwis i nie pozwoli sobie dziękować! — Gdy jednak wuj Justus dowiedział się, kto będzie ojcem chrzestnym, a miał nim być Stefan Kistenmaker, przyjaciel konsula, tak był dotknięty, że musiano go poprosić; zresztą, ku zadowoleniu Tomasza Budden-brooka, ofiarowany przez niego złoty kielich nie jest zbyt ciężki.

A drugi ojciec chrzestny? Jest nim ów bielutki jak gołąb, dostojny stary jegomość w wysoko zawiązanym krawacie, w miękkim, czarnym surducie, z którego tylnej kieszeni zawsze wystaje róg czerwonej chustki do nosa; siedzi tu w najwygodniejszym fotelu, oparty na swej lasce: burmistrz doktor Oeverdieck. Jest to wydarzenie epokowe, walne zwycięstwo! Niektórzy nie pojmują, jak to się stało. Boże drogi, toż to zaledwie jakie takie pokrewieństwo! Buddenbrookowie przyciągnęli starego za włosy... I w istocie jest to mała intryga, koncept, jaki konsul ułożył wraz z panią Per-maneder. Właściwie w chwili pierwszej radości, gdy matka i dziecko wyszli z niebezpieczeństwa, był to żart. — Chłopak, Toniu! Musi mieć burmistrza za ojca chrzestnego! — zawołał konsul, ale ona podchwyciła to i nastawała poważnie, po czym i on całą sprawę rozważył i postanowił spróbować. Udali się do wuja Ju-stusa, który posłał swą żonę do jej szwagierki, małżonki kupca drzewnego Oeverdiecka; ta ze swej strony miała przygotować sędziwego teścia. Wówczas pełna szacunku wizyta, jaką Tomasz Buddenbrook złożył głowie miasta, dokonała reszty.

Teraz mamka zdejmuje czepeczek dziecka, a pastor ostrożnie skrapia wodą ze srebrnej, wyzłacanej od wewnątrz miseczki rzadkie włoski małego Budden-brooka i wymienia powoli i z naciskiem imiona nadawane mu przy chrzcie: — Justus, Jan, K a s-r. — Potem odmawia krótką modlitwę, a następnie krewni podchodzą, by złożyć na czole cichej i obojętnej istotki pocałunek wraz z życzeniami szczęścia... Teresa Weichbrodt podchodzi ostatnia i mamka zniża ku niej dziecko; Tetenia składa za to na jego czole aż d w a pocałunki i mówi: — Ty drogie dziac-ko!

W parę minut potem rozmieszczono się w salonie i gabinecie; służba roznosi słodycze. Pastor Pringsheim wraz z innymi siedzi w swej kryzie i długiej todze, spod której widać szerokie wyglansowane buty, spija zimny krem z gorącej czekolady i z rozpromienioną twarzą prowadzi lekką rozmowę towarzyską, co robi szczególne wrażenie w zestawieniu z jego poprzednią mową. Z każdego jego ruchu można wyczytać: Patrzcie, mogę zrzucić z siebie skórę kapłana i być swobodnym, wesołym światowcem! Jest to człowiek zręczny i giętki. W rozmowie ze starą konsulową pełen jest namaszczenia, z Tomaszem i Gerdą mówi jak świato-wiec, do pani Permaneder zaś zwraca się z serdeczną i żartobliwą wesołością... Od czasu do czasu, jak gdyby się opamiętywał, krzyżuje ręce, podnosi głowę, marszczy brwi i robi poważną minę. Gdy się śmieje, wciąga ze świstem powietrze przez zęby.

Nagle na korytarzu powstaje ruch, słychać śmiechy służby i we drzwiach ukazuje się osobliwy gratulant To Grobleben; z cienkiego jego nosa stale, niezależnie od pory roku, zwiesza się podłużna kropla i nigdy nie spada. Jest to robotnik ze spichrza konsula; jego chlebodawca dostarczył mu ubocznego zarobku, polecając mu czyścić obuwie. Rankiem zjawia się na Breitenstrasse, bierze ustawione przed drzwiami obuwie i czyści je w sieni. Ale podczas uroczystości rodzinnych przychodzi świątecznie wystrojony i przynosi kwiaty; podłużna kropla chwieje mu się u nosa, on zaś płaczliwym i pełnym namaszczenia tonem wygla-sza mowę, za co otrzymuje wynagrodzenie. Ale nie dlatego to czyni!

Ubrał się w czarny surdut znoszony przez konsula, ale buty ma wysmarowane tłuszczem, a na szyi niebieski wełniany szalik. W chudej, czerwonej ręce trzyma duży bukiet białych przekwitłych róż, których płatki opadają na dywan. Małe, zaczerwienione oczy mrugają i zdają się nic nie widzieć... Staje we drzwiach, trzymając przed sobą bukiet, i natychmiast zaczyna mówić; konsulowa po każdym słowie kiwa zachęcająco głową i dopomaga mu, dorzucając czasem słówko, konsul patrzy na niego, podnosząc swe jasne brwi, niektórzy zaś członkowie rodziny, jak na przykład pani Permaneder, zakrywają usta chusteczką.

— Jezdem biedny człowiek, moje państwo, ale mam czułe serce i cieszy mnie szczęście i radość mojego pana, konsula Buddenbrooka, któren zawsze jest dla mnie dobry, to przyszedłem, aby panu konsulowi i pani konsulowej, i całej szanownej familii powinszować z całego serca, i żeby dziecko zdrowo rosło, bo oni zasługują na to przed Bogiem i pized ludźmi, bo takich panów jak konsul Buddenbrook nie ma dużo, to szlachetny pan i Pan Bóg nagrodzi go za to...

— Dobra, Grob leben! Ładnie powiedziałeś! Dziękuję ci, Grobleben! A to co za róże?

Ale Grobleben nie skończył jeszcze, wytęża swój płaczliwy głos i zagłusza konsula.

— ...Pan Bóg nagrodzi go za to, powiadam, jego i całą szanowną familię, gdy wszyscy staniemy przed Jego tronem, bo kiedyś wszyscy musimy położyć się do grobu, biedny i bogaty, to Jego święta wTola i wyrok, a jednego kładą do pięknej trumny z mocnego drzewa, a drugiego do starej skrzyni, ale w proch obrócimy się wszyscy, wszyscy musimy obrócić się w proch... w proch... w proch...

— No, Grobleben! My tu mamy chrzciny, a ty ze swoim prochem!...

— A tu są kwiatki! — kończy Grobleben.

— Dziękuję ci, Grotleben! Ale to doprawdy za wie-le! Po cóż robić sobie takie koszty, człowieku! Dawno nie słyszałem takiej mowy!... Weźże to! Użyj sobie za to. — I konsul kładzie mu rękę na ramieniu i daje talara.

— Macie, dobry człowieku! — mówi stara konsu-lowa. — A miłujecie naszego Zbawiciela?

— Miłuję z całego serca, pani konsulowo, żebym tak zdrów był... — Grobleben i od niej otrzymuje talara, trzeciego zaś od pani Permaneder, po czym oddala się wśród ukłonów, w zamyśleniu zabierając ze sobą róże, które jeszcze nie zdążyły rozsypać się po dywanie...

Ale oto podniósł się burmistrz — konsul sprowadził go do powozu — jest to znak i dla reszty gości, gdyż Gerda Buddenbrook potrzebuje wypoczynku. W pokojach zapada cisza. Ostatnie wychodzą: stara konsulo-wa z Tonią, Eryką i panną Jungmann.

— Aha, Ido — mówi konsul — przyszło mi na myśl, a matka zgadza się ze mną, pani nas wychowała, a kiedy mały Jan będzie trochę starszy... teraz ma jeszcze mamkę, potem jednak będzie potrzebował wychowawczyni... Czy pani będzie miała ochotę zamieszkać u nas?

— Tak, tak, panie konsulu, jeśli małżonka się zgodzi...

Gerda również jest zadowolona z tego planu i w ten sposób projekt od razu zmienia się w postanowienie.

Ale pani Permaneder wraca jeszcze od drzwi. Całuje brata w oba policzki i mówi:

— To piękny dzień, Tom, jestem tak szczęśliwa, jak od dawna nie byłam! My, Buddenbrookowie, nie zeszliśmy jeszcze na psy, Bogu dzięki, a kto tak myśli, ten się grubo myli! Teraz, gdy jest na świecie mały Jan — jak to ładnie, że nazwaliśmy go znowu Janem — teraz wydaje mi się, że nadejdą zupełnie inne czasy!

Rozdział drugi

C. hrystian Buddenbrook, właściciel firmy „H. C. F.

^Burmeester i Ska” w Hamburgu, trzymając w ręku modny, szary kapelusz i żółtą laskę z popiersiem zakonnicy, wszedł do gabinetu brata. Tomasz siedział tam wraz z Gerdą, czytając. Była godzina dziesiąta wieczorem, tego samego dnia, kiedy odbył się chrzest.

— Dobry wieczór — rzekł Chrystian. — Ach, Tomaszu, muszę z tobą pomówić w pilnej sprawie... Wybacz, Gerdo... To jest pilne, Tomaszu.

Przeszli do ciemnej jadalni, gdzie konsul zapalił jedną z gazowych lamp na ścianie i przyjrzał się bratu. Odwiedziny te nie wróżyły nic dobrego. Prócz pierwszego przywitania nie miał dotąd okazji mówienia z bratem; obserwował go jednak bacznie podczas dzisiejszej uroczystości i zauważył, że był on niezwykle poważny i niespokojny, a podczas mowy pastora Pringsheima z niewiadomych powodów nawet wyszedł na kilka minut z sali... Od owego dnia w Hamburgu, gdy na pokrycie długów wręczył Chrystianowi dziesięć tysięcy marek na rachunek przyszłej schedy, Tomasz nie napisał do niego ani słowa. — Postępuj tak w dalszym ciągu — powiedział konsul — a wkrótce nie będziesz miał ani grosza. Mam nadzieję, że nie wejdziemy sobie więcej w drogę. Przez te wszystkie lata wystawiałeś moją przyjaźń na zbyt ciężkie próby... — Po cóż przyszedł teraz? Musi go tu sprowadzać coś nie cierpiącego zwłoki...

— No i cóż? — zapytał konsul.

— Ja już nie mogę — odpowiedział Chrystian, opuszczając się na jedno z otaczających stół krzeseł o wysokich oparciach i trzymając między chudymi nogami kapelusz oraz laskę.

— Czy wolno mi spytać, czego już nie możesz i co cię do mnie sprowadza? — zapytał konsul stojąc.

— Ja już nie mogę — powtórzył Chrystian, potrząsnął głową ze straszliwie niespokojną powagą i począł wodzić dokoła swymi małymi, okrągłymi zapadniętymi oczami. Miał obecnie trzydzieści trzy lata, wyglądał jednak o wiele starzej. Rudawe włosy były tak przerzedzone, że widać było prawie całą czaszkę. Kości zapadniętych policzków uwydatniały się ostro; między nimi zaś garbił się długi, cienki, mocno zagięty nos...

— Gdybyż to tylko o to szło — ciągnął dalej, przesuwając ręką w dół wzdłuż lewego boku, nie dotykając jednak ciała... — To nie jest ból, to jest cierpienie, wiesz, bezustanne, nieokreślone cierpienie. Doktor Drögemüller z Hamburga powiedział mi, że z tej strony wszystkie nerwy są za krótkie... Wyobraź sobie, wszystkie moje nerwy z lewej strony są za krótkie! To jest takie dziwne... czasem wydaje mi się, jak gdyby z tej strony musiał nastąpić jakiś skurcz, jakieś obezwładnienie na zawsze... Nie możesz sobie wyobrazić... zasypiam z wielkim trudem. Zrywam się, bo nagle przestaje mi bić serce i zdejmuje mnie okropne przerażenie... I tak się dzieje nie jeden raz, ale z dziesięć razy przed zaśnięciem... Nie wiem, czy to znasz... Opi-szę ci to dokładnie... Jest to...

— Daj pokój — rzekł zimno konsul. — Nie przypuszczam, że przyszedłeś w tym celu, by mi to opowiedzieć?

— Nie, Tomaszu, gdyby tylko o to szło, ale to nie tylko t o!... Idzie o interes... Ja już nie mogę.

— Znowu jesteś w tarapatach? — Konsul nie podniósł nawet głosu. Zapytał zupełnie spokojnie, patrząc na brata z ukosa, zimno i ze znużeniem. *

— Tak, Tomaszu. Prawdę mówiąc — przecież to już wszystko jedno — właściwie zawsze byłem w tarapatach, nawet wówczas mimo owych kilkudziesięciu tysięcy, sam o tym wiesz... Potrzebne mi były, abym nie musiał od razu zwinąć przedsiębiorstwa. Chodzi o to, że... Zaraz potem straciłem na kawie... i w związku z bankructwem w Antwerpii... to prawda. No, a potem właściwie już nic nie robiłem, siedziałem cicho. Ale trzeba przecież żyć... a tu są weksle i inne długi... pięć tysięcy talarów. Ach, ty wcale nie wiesz, jak ja upadłęm! A do tego wszystkiego to cierpienie...

— A, nic już nie robiłeś! — krzyknął konsul w uniesieniu. W tej chwili stracił panowanie nad sobą. :— Zostawiłeś wóz w błocie i zabawiałeś się w inny sposób! Myślisz, że ja nie wyobrażam sobie, jak tyś spędzał życie — w teatrze i w cyrku, i w klubach, i z kobietami bez czci!

— Myślisz o Alinie... Tak, nie masz zrozumienia dla tych rzeczy, a moim nieszczęściem jest może to właśnie, że mam dla nich za wiele zrozumienia; bo ty masz rację, że mnie to zbyt wiele kosztowało, a jeszcze będzie kosztowało... muszę ci coś powiedzieć... tak między nami... To trzecie dziecko, mała półroczna dziewczynka... jest moje...

— Osioł.

— Nie mów tak, Tomaszu. Powinieneś być sprawiedliwy, choć zły jesteś na nią i na... dlaczegóż nie miałoby być moje? A jeśli chodzi o Alinę, to nie jest ona wcale mniej warta niż inne; tego nie możesz o niej powiedzieć. Wcale nie jest jej to obojętne, z kim żyje, a dla mnie zerwała z konsulem Holmem, który ma więcej pieniędzy, tyle ma dla mnie uczucia... Nie. nie masz najmniejszego pojęcia, co to za wspaniała istotaI Taka zdrowa... taka zdrowa!... — powtórzył Chrystian, odwracając grzbietem na zewnątrz dłoń z zakrzywionymi palcami i podnosząc ją ku twarzy, podobnie jak miał zwyczaj robić, opowiadając o „That’s Maria” i o rozpuście w Londynie. — Gdybyś mógł Zobaczyć jej zęby, kiedy się śmieje! Nie widziałem jeszcze takich zębów. Ani w Valparaiso, ani w Londynie, na całym świecie. Nigdy nie zapomnę owego wieczoru, gdy ją poznałem... w restauracji u Uhlicha... Była wtedy z konsulem Holmem; ale ja trochę opowiadałem i trochę pożartowałem z nią... A kiedy potem ją posiadłem... tak, Tomaszu! To jest zupełnie inne uczucie, niż kiedy się robi dobry interes... Ale ty nie lubisz słuchać o takich rzeczach i teraz widzę to po tobie, a zresztą to już skończone. Rozstaniemy się, chociaż z powodu dziecka będę musiał stykać się z nią...W Hamburgu chcę wyrównać wszystko, co jestem winien, rozumiesz, a potem zwinąć interes. Ja już nie mogę. Z matką już rozmawiałem, chce mi dać z góry pięć tysięcy talarów, żebym wszystko uporządkował, a ty pewnie zgodzisz się na to, bo przecież to lepiej, żeby mówili: Chrystian Buddenbrook likwiduje i wyjeżdża za granicę... niż gdybym zbankrutował, sam przyznasz. Chcę mianowicie znowu pojechać do Londynu, Tomaszu, objąć posadę w Londynie. Samodzielność nie jest dla mnie, coraz jaśniej to widzę. Ta odpowiedzialność... Gdy się jest urzędnikiem, wraca się wieczorem spokojnie do domu... A w Londynie dobrze się czułem... Czy masz co przeciwko temu?

Podczas całej tej rozmowy konsul stał odwrócony od brata i trzymając ręce w kieszeniach kreślił nogą figury na podłodze.

— Doskonale, jedz zatem do Londynu — powiedział tylko. I nie obróciwszy się nawet w stronę Chrystiana, pozostäwü go i wrócił do gabinetu.

Ale Chrystian^poszedł za nim. Podszedł do Gerdy, która siedziała t^pĄsama z książką, i podał jej rę-kę- .                    »

•— Dobranoc;1 Gerdp. Tak, Gerdo, a więc znowu ja-dę do Londynu. To ciekawe, jak losy rzucają człowieka w różne strony. I znowu na niewiadome, wiesz, do takiego wielkiego miasta, gdzie co krok to przygoda i gdzie tyle można przeżyć. Dziwne... znasz to uczucie? To tkwi tutaj, w okolicy żołądka... bardzo dziwne...

Rozdział trzeci

James Möllendorpf, najstarszy senator-kupiec, umarł w sposób okropny i groteskowy. Diabetycz-ny ten starzec do tego stopnia zatracił instynkt samozachowawczy, że w ostatnich latach swego życia coraz bardziej podlegał namiętności do tortów i ciastek. Doktor Grabów, który był również domowym lekarzem Mollendorpfów, protestował z całą energią, na jaką mógł się zdobyć, stroskane zaś otoczenie z łagodną stanowczością odbierało głowie rodziny wszelkie słodycze. Cóż jednak uczynił senator? Jego władze umysłowe osłabły do tego stopnia, że wynajął sobie pokoik, izdebkę na jakiejś nędznej uliczce, na Gröpelgrube czy może w Engelswich, prawdziwą dziurę, dokąd zakradał się potajemnie, by spożywać torty... tam też znaleziono go nieżywego z ustami pełnymi jeszcze nie zżutego ciasta, którego resztki plamiły mu ubranie i porozrzucane były na nędznym stole. Śmiertelny atak ubiegł powolną ruinę.

Rodzina starała się w miarę możliwości utrzymać w tajemnicy odrażające szczegóły tej śmierci; rozeszły się jednak po mieście i stały s^ę tematem rozmów na giełdzie, w „Klubie”, w „Harmonii”, w biurach, w Komitecie Obywatelskim oraz na balach, obiadach, przyjęciach, gdyż wypadek zdarzył się w lutym, w lutym 62 roku, podczas najbardziej ożywionego sezonu towarzyskiego. Nawet przyjaciółki konsulowej Buddenbrook na jerozolimskim wieczorze, gdy Lea Gerhardt robiła pauzę w czytaniu, opowiadały sobie o śmierci senatora Möllendorpfa, nawet niedzielne uczennice, przechodząc z nabożeństwem przez buddenbrookow-ską sień, szeptały o tym, a pan Stuht z Glockengiesserstrasse miał na ten temat poważną rozmowę ze swoją żoną, która bywała w najpierwszych domach.

Ogólne zainteresowanie nie mogło jednak pozostawać długo przy ubiegłych wypadkach. Jednocześnie z pierwszymi wieściami o zgonie starego senatora wypłynęło już owo ważne pytanie, a gdy go pochowano, pytanie to opanowało wszystkie umysły: — Kto będzie jego następcą?

Co za napięcie i jakże ożywiona podziemna robota! Człowiek obcy, który przybywa do miasta, by obejrzeć jego średniowieczne osobliwości i piękne położenie, nic nie dostrzeże; ale cóż tam za poruszenie pod powierzchnią! Jaka agitacja! Ścierają się trzeźwe, niewzruszone, nie tknięte żadnym sceptycyzmem poglądy, hałaśliwie wypowiadane przekonania, badają się wzajemnie, porozumiewają z wolna, z wolna. Burzą się namiętności. Po cichu drążą ambicje i próżnostki. Pogrzebane nadzieje poruszają się, powstają i znowu doznają zawodu. Stary kupiec Kurz na Bäckergrube, który przy każdych wyborach otrzymuje trzy lub cztery głosy, znowu w dniu wyborów będzie z drżeniem wyczekiwał w swym mieszkaniu; ale i tym razem nie zostanie wybrany; w dalszym ciągu będzie z zadowoloną z siebie i poczciwą miną stukał laską po trotuarze i zejdzie do grobu z tą tajemną zgryzotą, że nie został senatorem...

Gdy podczas czwartkowego obiadu u Buddenbroo-ków omawiano śmierć Jamesa Möllendorpfa, pani Permaneder, wypowiedziawszy parę słów żalu, zaczęła przesuwać końcem języka po górnej wardze i spoglądać ukradkiem na brata, co sprawiło, że panie Buddenbrook zamieniły nieopisanie ironiczne spojrzenie, a potem wszystkie jak na komendę mocno zacisnęły oczy i usta. Konsul odpowiedział przelotnie na chytry uśmiech siostry i zwrócił rozmowę w innym kierunku. Wiedział on, że w mieście rzucono myśl, która napełniła Tonię radosnym ożywieniem...

Wymieniano i odrzucano nazwiska. Wybierano i rozpatrywano inne. Henning Kurz na Bäckergrube był za stary, pożądana była wreszcie młodsza siła. Konsul Huneus, kupiec drzewny, którego miliony zresztą mocno ważyły na szali, był zasadniczo wykluczony, ponieważ brat jego był członkiem senatu. Konsul Edward Kistenmaker, kupiec winny, i konsul Herman Hagenström zgłosili swe kandydatury. Ale od samego początku słychać już było nazwisko: Tomasz Buddenbrook. A im bardziej zbliżał się dzień wyborów, tym stawało się jaśniejsze, że on oraz Herman Hagenström mają największe szanse.

Herman Hagenström miał niewątpliwie swych stronników i zwolenników. Jego zapał, gdy chodziło o sprawy publiczne, frapujące tempo rozwoju firmy „Strunck & Hagenström”, zbytkowne życie konsula, dom, jaki prowadził, oraz pasztety z gęsich wątróbek, które spożywał na śniadanie — wszystko to wywierało wrażenie. Ten duży, trochę za tłusty człowiek z rudawą, krótko przyciętą brodą i spłaszczonym nosem, człowiek, którego dziada nie znał tu nikt, nawet on sam, którego ojciec wskutek bogatego, ale wątpliwego małżeństwa nie mógł prawie brać udziału w życiu towarzyskim, a który spowinowaciwszy się z Möl-lendorpfami i Huneusami umieścił swoje nazwisko wśród pięciu czy sześciu przodujących rodzin — był w mieście postacią niezaprzeczalnie wybitną i wzbudzającą szacunek. Co w osobie jego było nowe i pociągające, co wyróżniało go i w oczach wielu dawało mu przodujące stanowisko, to ów liberalny i tolerancyjny charakter wszystkich jego poczynań. Lekkość i wielkoduszność, z jaką zarabiał i wydawał pieniądze, różniła się zdecydowanie od cierpliwej, ciężkawej i uginającej się pod brzemieniem odziedziczonych zasad pracy jego współobywateli — kupców. Człowiek ów nie był skrępowany więzami tradycji lub pietyzmu dla przeszłości, stał na własnych nogach i wszystko, co staroświeckie, było mu obce. Nie zamieszkiwał żadnego ze starych patrycjuszowskich domów, przy których budowie bez sensu szafowano przestrzenią i gdzie biało lakierowane galerie biegną dokoła olbrzymich kamiennych sieni. Skromna fasada jego nowego domu na Sandstrasse, południowym przedłużeniu Breitenstrasse, pomalowana była olejno; rozkład pokojów był tam praktyczny, urządzenie zaś kosztowne, eleganckie, wygodne i nowoczesne, całkowicie pozbawione napuszonego stylu. Do tego domu zaprosił niedawno na większe przyjęcie pewną śpiewaczkę z teatru miejskiego, by po obiedzie śpiewała wobec towarzystwa, w którym znajdował się również jego brat prawnik, pięknoduch i miłośnik sztuki, i najwspanialej tę panią fetował. Nie był on człowiekiem, który w Komitecie Obywatelskim przemawiałby za zatwierdzeniem większych sum na restaurowanie i utrzymanie średniowiecznych zabytków. Było jednak faktem, że on pierwszy, bezwzględnie pierwszy, zaprowadził oświetlenie gazowe w swym mieszkaniu, jak również w biurach. Jeśli konsul Hagenström był wierny jakiejś tradycji, to jedynie sposobowi myślenia przejętemu od ojca, starego Henryka Hagenströma, owym poglądom postępowym, .swobodnym, wyrozumiałym, wolnym od przesądów, które zapewniały mu uznanie.

Prestiż Tomasza Buddenbrooka był innego rodzaju. Nie szło tu jedynie o niego samego; czczono w nim niezapomniane postacie ojca, dziada i pradziada; niezależnie od osobistego powodzenia w interesach i życiu publicznym był on przedstawicielem stuletniej chwały mieszczaństwa. Oczywiście najważniejszą rzeczą był tu ów lekki, pełen smaku i zniewalająco miły wdzięk jego wystąpień; co go zaś wyróżniało, to zupełnie niezwykły nawet wśród najbardziej uczonych współobywateli stopień formalnego Wykształcenia, które wszędzie, gdzie się objawiało, wzbudzało zarówno podziw, jak i respekt...

W czwartek u Buddenbrooków w obecności konsula zaledwie przelotnie wspomniano o wyborach, przy czym stara konsulowa dyskretnie spojrzała w bok swymi jasnymi oczyma. Pani Permaneder nie mogła sobie jednak odmówić tej przyjemności i zaczęła popisywać się trochę swą znajomością ustawy państwowej, której przepisy, obowiązujące przy wyborze członków senatu, przestudiowała równie wyczerpująco jak przed rokiem paragrafy dotyczące rozwodów. Mówiła o izbach wyborczych, o wyborach i głosach, wymieniała wszystkie możliwe ewentualności i bez za-jąknienia zacytowała dosłownie tekst przysięgi, opowiadała o „rozmowach przygotowawczych”, które zgodnie z ustawą bywają podejmowane przez poszczególne izby wyborcze w związku z tymi, których nazwiska figurują na liście kandydatów, oraz wyraziła chęć uczestniczenia w „rozmowie przygotowawczej”, gdy będzie mowa o Hermanie Hagenströmie. Po chwili nachyliła się nad stołem i zaczęła liczyć pestki od śliwek na talerzyku brata: — Pan, kapitan, doktor, pastor, senator! — mówiła przerzucając pestki końcem noża na mały talerzyk... Ale po obiedzie, nie mogąc dłużej wytrzymać, odciągnęła konsula za rękę do okna.

— O Boże, Tom! Jeśli ty zostaniesz... jeśli nasz herb zawieszą w wojennej sali na ratuszu... ja umrę z radości! padnę nieżywa, zobaczysz!

— No, droga Toniu! Proszę cie, trochę więcej godności i dobrego ułożenia! Przecież tego nie brak ci zazwyczaj? Czyż ja zabiegam jak Henning Kurz? I bez tytułu senatora mamy jeszcze jakieś znaczenie... Mam nadzieję, że w każdym razie zostaniesz przy życiu.

Agitacja, obrady, ścieranie się opinii trwało w dalszym ciągu. Konsul Piotr Döhlmann, suitier, właściciel firmy, która egzystowała już tylko z imienia, oraz ojciec dwudziestosiedmioletniej córki, której spadek przejadł, również brał udział w obradach, a podczas obiadu wydanego przez Tomasza Buddenbrooka, jako też w czasie podobnego obiadu u Hermana Hagen-ströma grzmiącym i potężnym głosem tytułował każdego z dwu gospodarzy „panem senatorem”. Ale Zygmunt Gosch, stary makler Gosch, błąkał się jak groźny lew i zobowiązał się zdusić każdego, kto by nie chciał głosować na konsula Buddenbrooka.

— Konsul Buddenbrook, moi panowie... ha! cóż to za człowiek! Stałem u boku jego ojca, gdy w roku 1848 jednym słowem ułagodził wściekłość tłumu... Gdyby była sprawiedliwość na świecie, już jego ojciec, jego dziad powinni byli zasiadać w senacie...

W gruncie rzeczy nie tyle osoba konsula Buddenbrooka rozpalała serce pana Goscha, ile raczej młoda pani konsulowa, z domu Arnoldsen. Nie znaczyło to, że makler zamienił z nią kiedykolwiek choćby jedno słowo. Nie należał on do grona bogatych kupców, nie jadał przy ich stołach i nie wymieniał z nimi kart wizytowych. Ale zaledwie Gerda Buddenbrook ukazała się w mieście, natychmiast wyśledził ją stęskniony za niezwykłością ponury wzrok maklera. Odgadł pewnym instynktem, że postać jej jest jakby na to stworzona, by wlać nieco treści w jego pustą egzystencję, i pomimo iż znał ją zaledwie z imienia, stał się jej niewolnikiem duszą i ciałem. Odtąd krążył w myślach dokoła tej nerwowej i niezmiernie zamkniętej w sobie damy, jak tygrys dokoła pogromcy: z tym samym zaciętym wyrazem twarzy, przybierając złośliwie pokorną postawę, w sposób najzupełniej dla niej nieoczekiwany zdejmował przed nią na ulicy swój jezuicki kapelusz... Pospolity szary świat nie dawał mu okazji popełnienia dla tej kobiety jakiegoś straszliwego czynu, za który, posępny, przygarbiony, owinięty w swój płaszcz, odpowiadałby z szatańską obojętnością. Nudne obyczaje świata nie dozwalały mu wznieść tej kobiety na cesarski tron przy pomocy zbrodni, przestępstwa czy krwawego podstępu. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko głosować na ratuszu za jej głęboko czczonym małżonkiem i może kiedyś ofiarować jej swój przekład dramatów Lope de Vegi.

Rozdział czwarty

Każde opróżnione w senacie miejsce musi być zajęte przed upływem czterech tygodni; tak chce ustawa. Trzy tygodnie upłynęły od śmierci Jamesa Möllendorpfa i nadszedł dzień wyborów; był to dżdżysty dzień odwilży, przy końcu lutego.

Na Breitenstrasse, przed ratuszem o fasadzie z pokrytych glazurą cegieł, którego spiczaste wieże i wieżyczki wznoszą się na tle białoszarego nieba, kryte schody spoczywają na wysuniętych kolumnach, zaś ostrołukowe arkady odsłaniają widok na rynek wraz ze studniami... przed owym ratuszem o pierwszej w południe tłoczą się ludzie. Stoją niewzruszenie w roztajałym brudnym śniegu ulicy, który pod ich stopami zupełnie się rozpływa, spoglądają po sobie i wyciągając szyje patrzą znowu wprost przed siebie. Gdyż tam, poza portalem, w sali obrad, gdzie czternaście foteli stoi półkolem, zebranie wyborcze złożone z członków senatu i Komitetu Obywatelskiego oczekuje w tej chwili odczytania listy wyborczej...

Sprawa przeciąga się. Wygląda na to, jak gdyby debaty w izbach nie mogły się uspokoić, jak gdyby walka była uporczywa i jak gdyby zgromadzenie w sali obrad nie przedstawiło dotąd jednomyślnie kandydata, gdyż zostałby on natychmiast zatwierdzony przez burmistrza... Dziwne! Nikt nie wie, skąd pochodzą i gdzie powstają wieści przedostające się na ulicę. Może tam stoi pan Kaspersen, starszy z dwu woźnych ratusza, który sam nie nazywa siebie inaczej niż „urzędnikiem państwowym”, i nie patrząc na nikogo powtarza przez zaciśnięte zęby pochwycone wiadomości? Teraz powiadają, że sala posiedzeń otrzymała już listy i że każda z trzech izb proponuje innego kandydata; padają nazwiska Hagenströma, Buddenbrooka, Kistenmakera. Dałby Bóg, żeby choć powszechne tajne głosowanie za pomocą kartek dało niezaprzeczoną większość! Kto nie ma ciepłych kaloszy, zaczyna przytupywać nogami, które bolą z zimna.

Ci, co tu stoją i czekają, są to ludzie ze wszystkich klas. Widać tu marynarzy z gołymi tatuowanymi szyjami, trzymających ręce w głębokich kieszeniach spodni, tragarzy zboża o niezwykle rzetelnych twarzach, w bluzach i krótkich spodniach z czarnego błyszczącego płótna, woźniców, którzy zleźli z wozów naładowanych worami żyta i przyszli tu z batem w ręku, by oczekiwać rezultatu wyborów; służące w chustkach na szyi, fartuchach, grubych pasiastych sukniach, w małych białych czepeczkach na głowie, z koszykami przewieszonymi przez obnażone ręce; handlarki ryb i jarzyn w słomianych budkach; jest nawet kilka ogrodniczek w holenderskich czepkach, krótkich spódniczkach i z długimi fałdzistymi, białymi rękawami, widocznymi spod suto haftowanych staników... Pośród nich mieszczanie, właściciele pobliskich sklepów, którzy wyszli bez kapeluszy i rozmawiają ze sobą, młodzi, porządnie ubrani kupcy, synowie, odbywający w kantorach ojców lub ich przyjaciół swą trzy- lub czteroletnią praktykę, uczniowie z tornistrami i teczkami...

Z tyłu, za dwoma żującymi tytoń robotnikami o marynarskich bródkach, stoi pewna dama, która spogląda z wielkim wzruszeniem, chcąc między ramionami rosłych chłopów dojrzeć ratusz. Ma na sobie rodzaj długiego, ciemnego, futrem przybranego wieczorowego płaszcza, który przytrzymuje od wewnątrz, twarz jej zaś osłonięta jest całkowicie gęstą, ciemną woalką. Kalosze drepcą bez przerwy po roztopionym śniegu...

— U Boga Ojca *, znowu go nie wybiorą, tego twojego pana Kurza — mówi jeden z robotników do drugiego.

— Co ty, stary głupcze, Amerykę odkryłeś? Przecie teraz wszyscy głosują na Hagenstroma, Kisten-makera i Buddenbrooka.

— To teraz tylko pytanie, któren przejdzie.

— Przestaniesz ty wreszcie gadać?

— Wiesz co? Pewnikiem wybiorą Kagenströma.

— Widzisz go, jaki mądry... Gadaj sobie zdrów. — Po czym wypluwa tytoń tuż obok siebie, gdyż tłok nie pozwala mu spluwać na odległość, obiema rękami podciąga spodnie i ciągnie dalej: — Hagenström to stary żarłok, nie może wcale oddychać nosem, taki ci tłusty... E, jak mój pan Kurz nie ma znowu być, to już wolę Buddenbrooka. To ci taki fajny chłop...

— Gadaj sobie zdrów; Hagenström za to o wiele bogatszy...

— To nic nie znaczy. To nieważne.

— A ten Buddenbrook zawsze taki ci diabelnie elegancki, z tymi mankietami i z jedwabnym krawatem, a te wąsiska... Widziałeś, jak on chodzi? Zawsze ci tak kapkę podskakuje jak ten ptaszek...

— Ty stary głupcze, kto tam na to patrzy.

— Gadają, że on ma siostrę, co już od dwu mężów uciekła?

...Damę w płaszczu wieczorowym przenika dreszcz...

— Tak, była tam jakaś heca.

— Co my tam na to poradzimy, a i konsul tak samo nic nie pomoże.

♦ Dialog poniższy prowadzony jest dialektem „platt” (przyp. tłum.).

„No, pewnie! Prawda?! — myśli zawoalowana dama zaciskając ręce pod płaszczem... — Prawda? O, Bogu niech będą dzięki.”

— A tak samo — dodaje stronnik Buddenbrooka — tak samo burmistrz Oeverdieck trzymał do chrztu jego syna; a to już chyba ma znaczenie, powiadam ci...

„Prawda? — myśli dama. — Tak, Bogu dzięki, to zrobiło wrażenie...” — dygoce cała. Przedziera się nowa wieść, krąży w tłumie i przedostaje się aż do niej. Powszechne głosowanie nie dało wyniku. Wykluczono Edwarda Kistenmakera, który otrzymał najmniej głosów. Walka między Hagenströmem a Bud-denbrookiem trwa dalej. Jakiś mieszczanin oznajmia z poważną miną, że o ile ilość głosów okaże się równa, trzeba będzie wybrać pięciu „przedstawicieli”, którzy rozstrzygną większością głosów...

Nagle ktoś na przedzie blisko portalu woła:

— Heniek Seehase został wybrany!

Ów Seehase to wiecznie pijany człowiek, rozwożący na ręcznym wózku chleb z piekarni parowej! Wszyscy się śmieją i stają na palcach, by dojrzeć dowcipnisia. Zawoalowaną damę również porywa nerwowy śmiech, który przez minutę wstrząsa jej ramionami. Ale po chwili opanowuje się czyniąc ruch, który oznacza: też wybrał się z żartami!... i znowu przygląda się ratuszowi między ramionami dwu robotników. W tej samej chwili ręce jej opadają tak, że płaszcz rozchyla się, i stoi z opuszczonymi ramionami, zgnębiona, zmiażdżona.

Hagenström! — Wiadomość jest od razu na ustach wszystkich, nie wiadomo skąd, jak gdyby wyskoczyła spod ziemi lub spadła z nieba. — Rozstrzygnęło się nieodwołalnie: Hagenström! — tak, tak, a więc to tak. Nie ma już na co czekać. Zawoalowana dama mogła się tego spodziewać. Tak się to dzieje w życiu. Można sobie iść do domu. Czuje, że zbiera się jej na płacz...

Stan ów trwa zaledwie sekundę, po czym niespodzianie przez cały tłum przechodzi nagły wstrząs, ruch wstecz, pchnięcie, które każę stojącym na przedzie cofnąć się i oprzeć o dalsze rzędy, podczas gdy tam daleko, u głównego wejścia błyska coś jasnoczer-wonego... To czerwone fraki obu woźnych ratusza, Kaspersena i Uhlefeldta, którzy zjawiają się jeden obok drugiego i w galowych strojach, w stosowanych kapeluszach, krótkich białych spodniach, żółtych sztylpach, ze szpadami u boku kroczą wśród rozstę-pującego się tłumu. Idą jak przeznaczenie: milczący, poważni, zamknięci w sobie, nie oglądając się na prawo ani na lewo, ze spuszczonymi oczami... i z nieubłaganą stanowczością kierują się w stronę, jaką wyznaczył i wskazał im wynik wyborów. A nie jest to kierunek ku Sandstrasse, lecz idą na prawo, w dół Breitenstrasse!

Zawoalowana dama nie wierzy własnym oczom. Ale wszyscy wokoło również to spostrzegają. Ludzie posuwają się za woźnymi, mówiąc: — Nie, nie, Buddenbrook! Nie Hagenström!... — a z ratusza wychodzą już wśród ożywionych rozmów panowie, skręcają i szybkim krokiem idą przez Breitenstrasse, by nie spóźnić się z gratulacją.

Wówczas i owa dama owija się płaszczem i biegnie. Biegnie, jak właściwie dama nie powinna biec. Woalka przesuwa się odsłaniając jej zgrzaną twarz; ale to jest obojętne. I pomimo iż jeden z jej obszytych futrem kaloszy ciągle się zsuwa i w nieznośny sposób przeszkadza, prześciga ona wszystkich. Pierwsza staje przed narożnym domem obok Bäckergrube, dzwoni jak na alarm, woła do otwierającej służącej: — Idą, Katarzyno, idą! — pędzi po schodach, wpada do gabinetu, gdzie brat jej, nieco blady, odkłada gazetę i wykonywa ręką jak gdyby obronny ruch... obejmuje go powtarzając: — Idą, Tom, idą! Ty jesteś wybrany, a Herman Hagenström przepadł!

Było to w piątek. Zaraz następnego dnia senator Buddenbrook stanął w sali ratuszowej przed krzesłem zmarłego Jamesa Möllendorpf a, gdzie wobec zgromadzonych ojców miasta oraz Komitetu Obywatelskiego złożył taką przysięgę:

— Pragnę sumiennie pełnić mój urząd, starać się ze wszystkich sił o dobro państwa, strzec wiernie jego praw, uczciwie zarządzać dobrem publicznym i podczas swego urzędowania, a więc także podczas wyborów, nie kierować się własną korzyścią ani przyjaźnią lub też pokrewieństwem. Pragnę bronić praw państwowych i wymierzać sprawiedliwość każdemu, tak bogatemu, jak biednemu. Pragnę zachowywać milczenie w każdej sprawie, gdzie milczenie jest wymagane, zwłaszcza też pragnę w tym dochowywać tajemnicy, w czym tajemnica polecona mi będzie. Tak mi, panie Boże, dopomóż!

Rozdział piąty

Pragnienia nasze i przedsięwzięcia wypływają z pewnych trudnych do określenia potrzeb naszych nerwów. To, co nazywano „próżnością” Tomasza Buddenbrooka — troska o wygląd zewnętrzny, zbytek, jaki przebijał w jego ubiorze — było w gruncie rzeczy czymś zupełnie innym. Początkowo było to tylko wyrazem dążeń człowieka czynu, pragnącego być zawsze poprawnym od stóp do głów i świadomym swej nieskazitelności, która daje pewność siebie. Ale wymagania, jakie on sam sobie stawiał i jakie inni stawiali jego zdolnościom, rosły. Zawalony był obowiązkami prywatnymi i publicznymi. Na posiedzeniu rady miejskiej, przy rozdawaniu resortów członkom senatu, jemu przypadły sprawy podatkowe. Zaprzątnęła go jednak również kolej żelazna, opłaty celne oraz inne zagadnienia natury państwowej; podczas tysiącznych posiedzeń rady nadzorczej lub zarządzającej, którym wypadło mu prezydować od chwili swego wyboru, musiał wykazać całą swą ostrożność, umiejętność postępowania i elastyczność, by bezustannie oszczędzać drażliwość o wiele starszych od siebie, pozornie podporządkowywać się ich długoletniemu doświadczeniu, a mimo to zachować władzę w swym ręku. Jeśli można było jednocześnie zauważyć, iż w zadziwiający sposób wzrasta jego „próżność”, to jest owa potrzeba zewnętrznego odświeżania się, odnawiania, zmieniania ubioru kilka razy na dzień, oznaczało to po prostu, że pomimo iż Tomasz Buddenbrook liczył zaledwie trzydzieści siedem lat, czuł, że jego sprężystość zaczyna zużywać się i słabnąć...

Gdy zacny doktor Grabow prosił go, by żył trochę spokojniej, odpowiadał: — O, mój kochany doktorze! Nie mogę sobie jeszcze na to pozwolić. — Chciał przez to powiedzieć, że musi niesłychanie dużo pracować nad sobą, zanim może kiedyś osiągnie moment, gdy dopiąwszy celu będzie mógł zażywać spokoju i beztroski. W rzeczywistości nie bardzo wierzył w taki moment. Pchało go coś naprzód i nie dawało mu spokoju. Nawet wówczas, kiedy pozornie wypoczywał, na przykład po obiedzie, gdy zabierał się do gazet i ruchem powolnym uporczywie kręcił koniec wąsa, a na bladych jego skoroniach uwydatniały się żyły — nawet wówczas tysiące planów przebiegało mu przez głowę. I z taką samą powagą zastanawiał się nad manewrem handlowym lub mową publiczną, z jaką postanawiał odświeżyć zapas bielizny osobistej, by przynajmniej pod tym względem mieć na jakiś czas porządek i spokój!

Takie zakupy i odświeżanie dostarczało mu pewnego przelotnego zadowolenia i spokoju, mógł zaś śmiało pozwolić sobie na te wydatki, gdyż interesy firmy szły w owych czasach doskonale, tak jak może tylko za czasów dziadka. Zyskiwała ona coraz większy rozgłos nie tylko w mieście, ale i w świecir w republice zaś uznanie, jakim się cieszył Toma' ciągle wzrastało. Jedni z zazdrością, inni z przyjazn1 zainteresowaniem obserwowali jego zręczność i r liwość, podczas gdy on sam na próżno usiłowały chować pogodę, systematyczność i porządek w eJ pracy, czując bezustannie, że wobec swej wy7a” 1 jącej daleko naprzód twórczej fantazji ciągle jest rozpaczliwie zapóźniony.

Nie było to więc z jego strony zarozumiałością, jeśli w lecie owego roku 1863 rozmyślał nad projektem zbudowania sobie nowego, dużego domu. Ten, kto czuje się szczęśliwy, pozostaje na miejscu. Parł go ku temu niepokój; współobywatele mieli prawo przypisać te projekty jego „próżności”, gdyż istotnie tak to wyglądało. Nowy dom, radykalna zmiana życia zewnętrznego, przenosiny i instalowanie się na nowo, odrzucenie wszystkiego, co stare i niepotrzebne, wymazanie z pamięci braków ubiegłych lat: wszystkie te plany dawały mu poczucie czystości, nowości, odświeżenia, nieskazitelności, wzmocnienia... a widocznie czuł potrzebę tego, gdyż chwycił się ich z zapałem i nawet zwrócił oko na pewien określony punkt.

Na dosyć obszernym placu w dolnej części Fischergrube było do sprzedania dość zrujnowane, szare ze starości domostwo, którego właścicielka, bardzo stara panna, zamieszkująca je samotnie, ostatni potomek zapomnianej rodziny, niedawno zmarła. Na placu tym senator chciał dla siebie zbudować dom i idąc do portu często przechodził obok niego, badając go wzrokiem. Sympatyczne sąsiedztwo jego stanowiły poczciwie mieszczańskie domy o spiczastych dachach; najskromniej spośród nich przedstawiało się vis ä vis: wąski budynek z małą kwiaciarenką na parterze.

Z całą energią zajął się tym przedsięwzięciem. Sporządził przybliżony kosztorys, a chociaż przewidywana suma nie była mała, wTydało mu się, że bez uszczerbku może ją poświęcić. Jednak trwożyła go myśl, że może wszystko to jest w gruncie rzeczy zbyteczne, i przyznawał sobie, że obecny jego dom jest właściwie aż nadto obszerny dla niego samego, jego żony, dziecka oraz służby. Ale na pół tylko uświadomione jego potrzeby były silniejsze, toteż pragnąc wzmocnić i usprawiedliwić swe pragnienia, podzielił się nimi z siostrą.

•— Słowem, Toniu, jak się na to zapatrujesz? Te kręte schodki do łazienki są bardzo zabawne, ale w gruncie rzeczy wszystko to razem — to po prostu pudełko. Nie dość reprezentacyjne, prawda? A teraz, gdy dokazałaś tego, że zostałem senatorem... A zatem: czy powinienem sobie na to pozwolić...?

Ach, mój Boże, na cóż on nie powinien był sobie pozwolić w oczach pani Permaneder! Pełna była powagi i zapału. Skrzyżowała ręce na piersiach i podnosząc nieco ramiona chodziła po pokoju z odrzuconą w tył głową.

— Masz rację, Tom! O Boże, jeszcze jak masz rację! Nie widzę tu żadnej przeszkody, zwłaszcza dla kogoś, kto poślubił pannę Arnoldsen ze stu tysiącami talarów... Taka jestem dumna, że mnie pierwszą wtajemniczyłeś, jak to ładnie z twojej strony!... Ale j e-ż e 1 i już to zrobisz, to musi być wytwornie, pamiętaj...!

— Ależ tak, jestem tego samego zdania, wyłożę na to coś niecoś. Voigt będzie mi budował i z góry cieszę się, że będziemy razem z tobą rozpatrywali plany. Voigt ma wiele smaku...

Następną przychylną opinią, jaką Tomasz usłyszał, było zdanie Gerdy. Stanowczo pochwaliła projekt. Zamęt przeprowadzki nie będzie przyjemny, ale uszczęśliwiała ją perspektywa dużego pokoju muzycznego z dobrą akustyką. Co do starej konsulowej, to była ona gotowa widzieć w tej budowie logiczny związek z innymi szczęśliwymi wydarzeniami, napełniającymi ją wdzięcznością wobec Boga. Od czasu narodzin spadkobiercy i wyboru konsula na senatora jej macierzyńska duma wyrażała się jeszcze jawniej niż przedtem; zwrot: „mój syn, senator” wymawiała ona w sposób, który wielce irytował panie Buddenbrook z Breitenstrasse.

Starzejące się panny nie miały jednak wiele do powiedzenia wobec znakomitego wznoszenia się poziomu życia Tomasza. Małą pociechą było szydzić w czwartki z biednej Klotyldy; co się zaś tyczy Chrystiana — który dzięki staraniom dawnego szefa, pana Richardsona, dostał w Londynie posadę i który niedawno, ku oburzeniu konsulowej, telegrafował stamtąd, że chce się ożenić z panną Puvogel — to ponieważ spadł on po prostu do jednego rzędu z Jakubem Krögerem, temat ten był sprawą skończoną. Tak więc zadowalały się słabostkami konsulowej tudzież pani Permaneder, naprowadzając, na przykład, rozmowę na fryzury; konsulowa umiała z najniewinniej-szą miną w świecie odezwać się, że czesze skromnie „swoje” włosy... podczas gdy każdy, kogo Bóg obdarzył zdrowym rozumem, przede wszystkim zaś panie Buddenbrook, dobrze wiedział, że niezmiennie rudawej fryzury pod czepkami starej damy od dawna nie można nazwać „jej” włosami. Jeszcze bardziej opłacało się prowokować kuzynkę Tonię do wypowiadania się na temat osób, które odegrały tak fatalną rolę w jej życiu. Tränen-Trieschke! Grünlich! Permaneder! Hagenströmowie!... Nazwiska owe, które Tcniar gdy była rozdrażniona, wyrzucała z siebie niby małe fanfary obrzydzenia, brzmiały bardzo przyjemnie w uszach córek stryja Gottholda.

Poza tym nie ukrywały przed sobą i bynajmniej nie zobowiązywały się tego przemilczeć, że mały Jan niepokojąco trudno uczy się chodzić i mówić... Miały w tym dużo racji, trzeba bowiem przyznać, że Hanno — tak nazywała syna pani Senatorowa Buddenbrook — w czasach, gdy już umiał poprawnie nazywać wszystkich członków rodziny, ciągle jeszcze nie mógł wyraźnie wymawiać imion Fryderyki, Henryki ani Fifi. Co się tyczy chodzenia, to mając pięć kwartałów nie uczynił jeszcze ani jednego samodzielnego kroku; w tym właśnie czasie panie Buddenbrook orzekły kiwając głowami, że to dziecko pozostanie na całe życie niemową i kaleką.

Smutne to proroctwo musiały później uznać za pomyłkę; nie można było jednak zaprzeczyć, że Hanno był nieco zapóźniony w rozwoju. Już w najwcześniejszych okresach życia organizm jego staczał ciężkie walki i całe otoczenie było w bezustannej trwodze. Przyszedł na świat jako dziecko ciche i słabe, zaraz zaś po chrzcie silny rozstrój kiszek, który trwał trzy dni, o mało nie zatrzymał na zawsze małego serca, które z trudem zmuszono do działania. Pozostał tedy przy życiu, a zacny doktor Grabow, stosując najstaranniejszą opiekę oraz odżywianie, wynajdywał z kolei zapobiegawcze środki przeciw kryzysowi ząbkowania. Zaledwie jednak zaczął wyrzynać się pierwszy biały kiełek, gdy nastąpiły konwulsje, które ponawiały się w sposób przerażający. Znów nadeszła chwila, kiedy stary lekarz milcząco ściskał rodzicom ręce... Dziecko leżało najzupełniej wyczerpane, a nieruchome, w bok skierowane spojrzenie głęboko ocienionych oczu świadczyło o tym, że i mózg był zaatakowany. Należało już niemal pragnąć końca.

A jednak Hanno znów odzyskał siły, wzrok jego zaczął obejmować przedmioty i chociaż przebyte trudy opóźniły postępy w mówieniu i chodzeniu, to jednak życiu jego nie zagrażało już żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Hanno był smukły i jak na swój wiek dość wysoki. Jasnobrązowe, bardzo miękkie włosy zaczęły w tym czasie bardzo szybko rosnąć i lekko falując opadały na ramiona jego fałdzistej sukieneczki. Podobieństwa rodzinne wyraźnie już można było określić. Od początku miał zupełnie wyraźnie budden-brookowskie ręce — szerokie, nieco za krótkie, ale pięknie ukształtowane; jego nos zaś był dokładnie taki jak ojca i pradziadka, jakkolwiek nozdrza wydawały się jeszcze delikatniejsze. Ale podłużna, wąska dolna szczęka nie przypominała ani Budden-brooków, ani Krogerów, lecz rodzinę matki — równie jak i usta, wcześnie, już teraz, skłonne do zaciskania się w sposób bolesny i trwożliwy... z wyrazem, do którego coraz bardziej dostosowywało się spojrzenie jego oryginalnych, złotobrunatnych oczu...

Rozpoczął życie pod pełnym tajonej czułości wzrokiem ojca, otoczony pieczołowitą opieką matki, która doglądała jego sukienek oraz pielęgnacji, ubóstwiany przez ciotkę Antoninę, obdarowywany żołnierzami i bąkami przez konsulową i wuja Justusa, gdy zaś jego ładny, mały wózek ukazywał się na ulicy, spoglądano nań z zainteresowaniem i nadzieją. Co się tyczy wielce godnej wychowawczyni, pani Decho, która obecnie jeszcze pełniła przy nim obowiązki, to było rzeczą postanowioną, że do nowego domu przejdzie zamiast niej Ida Jungmann, konsulową zaś będzie musiała rozejrzeć się za inną pomocnicą...

Senator Buddenbrook urzeczywistniał swoje plany. Kupno placu przy Fischergrube nie przedstawiało żadnych trudności; dom na Breitenstrasse, przy którego sprzedaży makler Gosch gotów był pośredniczyć, miał zakupić dla siebie pan Stefan Kisten-maker; rodzina jego powiększała się, on zaś z bratem zarabiał na winie dużo pieniędzy. Pan Voigt podjął się budowy i wkrótce można już było na czwartkowym rodzinnym zebraniu rozwinąć starannie nakreślony plan i zawczasu obejrzeć fasadę: wspaniałą budowlę z surowej cegły z kariatydami z piaskowca, które podtrzymywały wykusz, z płaskim dachem, o którym Klotylda zauważyła przeciągle i uprzejmie, że można tam będzie pijać popołudniową kawę... Nawet sprawa pomieszczeń parterowych na Mengstrasse szybko została rozwiązana, zdawało się, że będą mu-siały zostać puste, gdyż senator zamierzał przenieść także swoje kantory na Fischergrube; okazało się jednak, że miejskie Towarzystwo Ubezpieczeń od Ognia pragnie wynająć je na biura.

Nadeszła jesień, szare mury zwaliły się w gruzy, zima nadciągnęła i minęła, a nad obszernymi piwnicami począł wyrastać nowy dom Tomasza Buddenbrooka. Nie było w mieście bardziej pociągającego tematu rozmów! Był to najpiękniejszy dom na całą okolicę, był naprawdę tip-top! Czy może w Hamburgu są piękniejsze? Musi być jednak okropnie kosztowny i stary konsul nigdy by się tak nie szastał... Sąsiedzi, mieszczanie z domów o spiczastych dachach, siedzieli w oknach, przypatrywali się robotnikom pracującym na rusztowaniach, cieszyli się, że budowa postępuje, i starali się odgadnąć, kiedy nadejdzie uroczysty dzień ukończenia budowy.

Nadszedł wreszcie ów dzień i obchodzony był z wszelkimi ceremoniami. Na górze, na płaskim dachu, stary majster murarski wygłosił mowę, po czym cisnął za siebie butelkę szampana, a wśród chorągwi ciężko zakołysał się na wietrze ogromny wieniec z róż, zielonych liści i różnobarwnych wstążek. Następnie w pobliskiej gospodzie urządzono dla wszystkich robotników ucztę, długi stół zastawiono piwem, butersznytami i cygarami, senator Buddenbrook zaś wraz z małżonką i synkiem, spoczywającym na ręku pani Decho, przechodzili przez niski pokój między stołami i dziękowali za wznoszone na ich cześć wiwaty.

Na ulicy ułożono małego Jana z powrotem w wózku, Tomasz zaś z Gerdą przeszli przez jezdnię, by spojrzeć jeszcze raz na czerwoną fasadę z białymi kariatydami. Naprzeciwko, przed małą kwiaciarenką o wąskich drzwiczkach i skromnej wystawie, na której ustawione było parę doniczek z cebulkowymi roślinami, stał Iwersen, właściciel sklepu, jasnowłosy olbrzym w wełnianej kurtce, a obok niego o wiele szczuplejsza żona o ciemnym południowym typie. Trzymała ona za rękę cztero- lub pięcioletniego chłopczyka, drugą zaś popychała wolno tam i z powrotem wózek, w którym drzemało mniejsze dziecko; widać było, że jest znów przy nadziei.

Iwersen skłonił się głęboko i niezgrabnie, podczas gdy żona jego, popychając wciąż wózek tam i z powrotem, spokojnie i uważnie przypatrywała się swymi ciemnymi, podłużnymi oczami senatorowej, która zbliżyła się do niej, wsparta na ramieniu małżonka.

Tomasz zatrzymał się i wskazał laską wieniec na dachu domu.

— Ładnieś pan to zrobił, panie Iwersen!

— To nie ja, panie senatorze. To robota mojej żony.

— A! — rzeki krótko senator, odrzucając trochę w tył głowę. Przez sekundę patrzył bystro, mocno i przyjaźnie w oczy pani Iwersen i nie dodając ani słowa więcej pożegnał ich uprzejmym skinieniem ręki.

Rozdział szósty

Pewnej niedzieli w początkach lipca — cztery tygodnie upłynęło od czasu, kiedy senator Buddenbrook przeniósł się do nowego domu — pani Perma-neder zjawiła się u brata przed wieczorem. Przeszła chłodny, kamienny westybul, ozdobiony płaskorzeźbami kopiowanymi z Thorwaldsena, i zadzwoniła do drzwi, które można było otworzyć z kuchni za po-ciśnięciem gumowej gaŁki; w przedpokoju, gdzie przy głównych schodach stał niedźwiedź, podarunek Ti-burtiusów, dowiedziała się od służącego Antoniego, że senator jeszcze pracuje.

— Doskonale — rzekła — dziękuję, Antoni. Pójdę do niego.

Ale przedtem przeszła jeszcze obok wejścia do kantoru, nieco na prawo, tam gdzie otwierała się ogromna klatka schodowa; utworzona na pierwszym piętrze z przedłużenia żelaznej balustrady schodów przekształcała się na drugim w szeroką, złocisto-białą kolumnadę, podczas gdy z zawrotnej wysokości „szklanego sufitu” zwieszał się potężny złocony żyrandol...

— Wytwornie! — rzekła pani Permaneder cicho i z zadowoleniem, patrząc na ten olśniewający przepych, wyrażający w jej oczach potęgę, świetność i triumf Buddenbrooków. Potem jednak przypomniała sobie, że przychodzi w przykrej sprawie, i powoli zwróciła się ku wejściu do kantoru.

Tomasz był zupełnie sam; siedział na swoim miejscu przy oknie i pisał list. Spojrzał podnosząc jedną brew i wyciągnął do siostry rękę.

— Dobry wieczór, Toniu. Co dobrego?

— Ach, niewiele dobrego, Tom!... Ta klatka schodowa jest zupełnie cudowna!... Ale ty tu siedzisz po ciemku i piszesz...

— Tak... pilny list... Więc nic dobrego? W każdym razie możemy przejść się trochę po ogrodzie; tak będzie przyjemniej. Chodź.

Gdy przechodzili przez sień, z pierwszego piętra dobiegły drżące dźwięki adagia skrzypcowego.

— Posłuchaj! — powiedziała pani Permaneder i przystanęła na chwilę... — Gerda gra. Jak niebiańsko! O Boże, ta kobieta... to czarodziejka! Co porabia Hanno, Tom?

— Zapewne je teraz kolację z Idą. Źle, że w chodzeniu nie robi żadnych postępów...

— To samo przyjdzie, Tom, samo przyjdzie! Jesteście zadowoleni z Idy?

— O, jakżebyśmy mogli nie być zadowoleni...

Przeszli przez dalej położoną kamienną sień, pozostawiając za sobą na prawo kuchnię, i przez szklane drzwi zeszli po dwu stopniach do ślicznego, pachnącego ogrodu pełnego kwiatów.

— A więc? — zapytał senator.

Było ciepło i cicho. Zapachy starannie utrzymanych grządek wypełniały wieczorne powietrze, a otoczona liliowymi, wysokimi irysami fontanna z cichym pluskiem wysyłała promienie wody w ciemniejące niebo, na którym już rozbłyskiwać poczęły pierwsze gwiazdy. W głębi małe stopnie, ozdobione po bokach dwoma niskimi obeliskami, prowadziły na wzniesiony, żwirowany placyk, na którym znajdował się drewniany pawilon: pod opuszczoną markizą stało tam kilka ogrodowych krzeseł. Z lewej strony placyk oddzielony był murem od sąsiedniego ogrodu; z prawej zaś ściana przylegającego domu przybrana była kratą, która w przyszłości miała się pokryć pnącymi roślinami. Po obu stronach stopni rosły krzaki porzeczek i agrestu; było tam pod murem jedno jedyne duże drzewo, włoski orzech.

— Chodzi o to — odrzekła z wahaniem pani Per-maneder chodząc z bratem po żwirowanej ścieżce dokoła placyka... — Tiburtius pisze...

— Klara?! — zapytał Tomasz... — Proszę cię, krótko i bez wstępów!

— Tak, Tomaszu, leży, źle z nią, doktor obawia się, że to tuberkuły... tuberkuloza... mózgu... z trudem przychodzi mi mówić o tym. Patrz, oto list, który jej mąż pisze do mnie. Ten dodatek adresowany jest do matki; jest w nim podobno to samo, mamy jej go oddać, gdy najpierw nieco ją przygotujemy. A tu jeszcze jeden dodatek, też do matki od samej Klary, pisany ołówkiem bardzo niepewną ręką. I Tiburtius mówi, jakoby ona sama powiedziała, że jest to jej ostatni list; bo właśnie to jest najsmutniejsze, że ona nie stara się wcale o powrót do zdrowia. Zawsze przecież tęskniła za niebem... — zakończyła pani Permaneder ocierając oczy.

Senator chodził milcząc, z założonymi na plecach rękami i z opuszczoną głową.

— Milczysz, Tomaszu... I masz rację. Cóż tu można powiedzieć? I to właśnie teraz, gdy Chrystian także leży chory w Hamburgu...

Była to prawda. „Cierpienie” Chrystiana w lewym boku stało się w ostatnich czasach w Londynie tak mocne, a wreszcie przekształciło się w tak dokuczliwe bóle, że zapomniał »przy tym o wszystkich swoich mniejszych dolegliwościach. Nie mógł sobie z tym poradzić, napisał do matki, że musi powrócić do domu, by go pielęgnowała, porzucił posadę w Londynie i wyjechał. Zaledwie wszakże przybył do Hamburga, musiał położyć się do łóżka, lekarz stwierdził reumatyzm stawów i polecił Chrystiana przenieść z hotelu do szpitala, gdyż dalsza podróż okazała się niemożliwa. Leżał więc i dyktował swemu pielęgniarzowi wysoce smutne listy...

— Tak — odrzekł cicho senator — wydaje się, jak gdyby jedno pociągało za sobą drugie.

— Ale nie powinieneś się poddawać, Tom! Nie masz do tego najmniejszego prawa! Powinieneś być dobrej myśli...

— Tak, Bogiem a prawdą, to by mi się przydało!...

— Jak to, Tom?... Powiedz no, dlaczego właściwie byłeś przedwczoraj, przez całe czwartkowe popołudnie, taki milczący, jeśli wolno spytać?

— Ach... Interesy, moje dziecko. Niezbyt małą partię żyta musiałem nie bardzo korzystnie... no, więc, krótko i węzłowato: dużą partię żyta musiałem sprzedać bardzo niekorzystnie...

— O, to się zdarza, Tom! To się może dziś zdarzyć, a jutro wszystko może się poprawić. Psuć sobie humor z tego powodu...

— Źle mówisz, Toniu — powiedział potrząsając głową. — Nie dlatego humor mój jest pod psem, że spotykają mnie niepowodzenia. Wprost przeciwnie. Takie jest moje przekonanie i dlatego też się to sprawdza.

— Ale co się stało z twoim humorem? — zapytała zdziwiona i przestraszona. — Zdawałoby się... że powinieneś być zadowolony, Tom! Klara żyje... wszystko dobrze pójdzie z boską pomocą! A poza tym? Chodzimy po twoim ogrodzie, wszędzie taki miły zapach... Tam jest twój dom, dom — marzenie; Herman Hagenström mieszka w chałupie w porównaniu z tym! Sam doszedłeś do tego wszystkiego...

— Tak, to prawie aż zbyt piękne, Toniu. Powiedziałbym, że to jest za nowe. Jeszcze trochę mi to przeszkadza, stąd też może zły humor, który szkodzi mi teraz na każdym kroku. Cieszyłem się bardzo na myśl o tym wszystkim, ale owa radość z góry była, jak zresztą zawsze, najlepsza ze wszystkiego, gdyż to, co jest dobre, przychodzi zawsze za późno, zawsze za późno jest gotowe — wtedy gdy nie można się już tak bardzo z tego cieszyć...

— Nie można się już cieszyć, Tom? Jesteś tak młody!

— Człowiek jest tak młody albo tak stary, jak się czuje. A kiedy to, co jest dobre i czego się tak pragnęło, przybywa wreszcie powoli i z opóźnieniem, to przybywa obciążone wszelkimi drobiazgami, przeszkodami, przykrościami, przepojone pyłem rzeczywistości, z którą fantazja wcale się nie liczyła, a która drażni... drażni...

— Tak, tak... Chociaż człowiek jest tak młody albo tak stary, jak się czuje, Tom?

— Tak, Toniu. To może przejść... chwilowy rozstrój, zapewne. Ale czuję się ostatnio starszy, niż jestem. Mam kłopoty handlowe, a wczoraj podczas posiedzenia rady nadzorczej drogi żelaznej do Büchen konsul Hagenström po prostu powalił mnie, prawie wystawił na pośmiewisko... Wydaje mi się, że dawniej nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Wydaje mi się, jak gdyby coś zaczynało mi się wymykać, jak gdybym tego nieokreślonego „czegoś” nie trzymał już w rękach tak mocno jak dawniej... Czymże jest powodzenie? Tajemną siłą, nie dającą się opisać, bacznością, gotowością... świadomością, że samym moim istnieniem wywieram nacisk na otaczające życie... Wiarą w to, że życie samo układa się dla mnie korzystnie... Szczęście i powodzenie tkwią w nas samych. Musimy je trzymać: mocno, głęboko. Skoro tylko wewnątrz nas coś zaczyna się załamywać, roz-przęgać, męczyć, natychmiast wszystko dokoła nas popuszcza wodze, opiera się nam, buntuje, uchyla się od naszych wpływów... Jedno wypływa z drugiego, porażka następuje po porażce i wszystko jest skończone. W ostatnich dniach często myślałem o pewnym przysłowiu tureckim, które gdzieś wyczytałem: „Gdy dom jest gotów, nadchodzi śmierć”. No, więc to niekoniecznie musi być zaraz śmierć. Ale cofanie się... osuwanie... początek końca... Widzisz, Toniu — ciągnął dalej, wsuwając rękę pod ramię siostry, a głos jego stał się jeszcze cichszy: — Gdyśmy chrzcili Jana, przypominasz sobie? Powiedziałaś: „Wydaje mi się, jak gdyby teraz miały się zacząć zupełnie inne czasy!” Słyszę to jeszcze wyraźnie; a potem wszystko układać się poczęło tak, jak gdybyś trafnie przewidywała, przyszły wybory do senatu, poszczęściło mi się, a tu wyrastał z ziemi dom. Ale „senator” i dom — to pozory, a ja wiem coś, o czym tyś jeszcze nigdy nie pomyślała, wiem o tym z życia i z historii. Wiem, że często zewnętrzne, widoczne i uchwytne oznaki i symbole szczęścia i wznoszenia się wzwyż zjawiają się dopiero wtedy, kiedy w istocie wszystko już zmierzcha. Owe zewnętrzne oznaki potrzebują nieco czasu na to, by się ukazać, są jak światło gwiazdy, o której nie wiemy, czy nie zaczyna gasnąć, czy już nie zgasła, wówczas gdy najjaśniej nam świeci...

Umilkł i szli przez chwilę bez słowa, a w ciszy słychać było plusk fontanny i lekki szum korony włoskiego orzecha. Potem pani Permaneder odetchnęła tak ciężko, że zabrzmiało to jak szloch.

— Jak ty smutno mówisz, Tom! Tak smutno, jak jeszcze nigdy! Ale to lepiej, że się wygadałeś, teraz będzie ci lżej, wybijesz sobie to wszystko z głowy.

— Tak, Toniu, muszę spróbować, o ile mi się uda. A teraz daj mi te oba listy, od Klary i od pastora. Lepiej dla ciebie, żebym sam wziął w ręce tę sprawę i jutro w południe pomówił z matką. Biedna matka! Ale jeżeli to jest tuberkuloza, trzeba się z tym pogodzić.

Rozdział siódmy

Inie pytasz mnie?! Pomijasz mnie?!

— Postąpiłam, jak postąpić musiałam!

— Postąpiłaś jak najgorzej i najnierozsądniej!

— Rozsądek nie jest najważniejszą rzeczą na ziemi!

— O, bez frazesów!... Idzie tu o zwykłą sprawiedliwość, o której zapomniałaś w sposób oburzający!

— Zwracam ci uwagę, synu, że ty ze swej strony zapominasz o uszanowaniu, któreś mi winien!

— A ja odpowiem ci, kochana matko, że o uszanowaniu tym jeszcze nigdy nie zapomniałem, że jednak moje uczucia synowskie schodzą na ostatni plan, skoro występuję w sprawach firmy i rodziny jako jej głowa i zastępuję ojca!...

— Rozkazuję ci milczeć, Tomaszu!

— O nie! nie będę milczał, dopóki nie uznasz swojego postępku za dowód słabości i bezgranicznego nierozsądku!

— Rozporządzam moim majątkiem, jak mi się podoba!

— Słuszność i rozsądek powinny stanowić hamulec dla twych zachcianek!

— Nigdy nie myślałam, że będziesz mógł tak mnie obrazić!

— Nigdy nie myślałem, że będziesz mogła wymierzyć mi taki policzek!...

— Tom!... Ależ Tom! — dał się słyszeć przestraszony głos pani Permaneder. Siedziała, załamując ręce, przy oknie w pokoju pejzażowym; jej brat chodził po pokoju straszliwie wzburzony, a pełna gniewu i bólu konsulowa siedziała na sofie; jedna jej ręka spoczywała na poręczy, druga na stole, o który uderzała dłonią przy każdym mocniejszym słowie. Wszyscy troje nosili żałobę po Klarze, której nie było już na świecie, i wszyscy troje byli bladzi i wzburzeni...

Co się stało? Coś straszliwego, przerażającego, coś, co nawet zainteresowanym wydawało się potworne i nieprawdopodobne! Kłótnia, pełna goryczy rozprawa między matką a synem!

Działo się to w pewne parne sierpniowe popołudnie. W dziesięć dni potem, gdy senator z całą przezornością przekazał matce listy Sieverta i Klary Tiburtius, musiał podjąć się ciężkiego obowiązku zawiadomienia starej damy o śmierci Klary. Potem pojechał na pogrzeb do Rygi, wrócił razem ze szwagrem, który spędził parę dni z rodziną żony, a także odwiedził Chrystiana w hamburskim szpitalu... teraz zaś, gdy pastor od dwu dni znowu był w swojej ojczyźnie, konsulowa z wyraźnym wahaniem uczyniła senatorowi to wyznanie...

— Sto dwadzieścia siedem tysięcy pięćset marek! — zawołał i splecionymi dłońmi potrząsnął tuż przed twarzą. — Gdyby choć sam posag! Mógł przecież zatrzymać osiemdziesiąt tysięcy, pomimo że nie ma dziecka! Ale scheda! Przyrzec mu schedę Klary! I nie pytasz się mnie! Pomijasz mnie?...

— Tomaszu, na miłość Chrystusa! Pozwól mi się usprawiedliwić! Czyż mogłam inaczej? Czyż mogłam?!... Ona, która jest już u Boga, z dala od tego wszystkiego, piśze mi z łoża śmierci... ołówkiem... drżącą ręką... „Matko — pisze — nigdy się tu więcej nie zobaczymy, a to są, czuje to wyraźnie, moje ostatnie słowa... Resztką świadomości piszę, że memu mężowi należy się... Bóg nie pobłogosławił nas dzieckiem; ale pozwól, aby gdy ty podążysz za mną tam, on otrzymał to, co należałoby do mnie, gdybym była Ciebie przeżyła — by mógł dożywotnio z tego korzystać! Matko, jest to moja ostatnia prośba... prośba umierającej... Nie odmówisz mi...” Nie, Tomaszu! nie odmówiłam jej; nie mogłam! Zadepeszowałam do niej i umarła spokojnie... — Konsulo-wa wybuchnęła gwałtownym płaczem.

— I mnie nie mówi się z tego wszystkiego ani słowa! Trzyma się wszystko w tajemnicy! Pomija się mnie! — powtórzył senator.

— Tak, milczałam, Tomaszu: czułam, że m u-s z ę spełnić ostatnią prośbę umierającego dziecka... a wiem, że byłbyś próbował zabronić mi tego!

— Tak! Bóg świadkiem! Zabroniłbym!

— A nie miałbyś do tego prawa, gdyż troje moich dzieci zgadza się ze mną!

— O, sądzę, że moje zdanie przeważyłoby zdania dwu dam i jednego głupca...

— Równie bez uczucia mówisz o swym rodzeństwie, jak twardo przemawiasz do mnie!

— Klara była to kobieta pobożna, ale nieświadoma, matko! A Tonią jest dzieckiem i także o niczym dotąd nie wiedziała, bo gdyby wiedziała, byłaby się wygadała wcześniej, nieprawda? A Chrystian?... Tak, zdobył sobie przyzwolenie Chrystiana ten Tiburtius... któż by mógł oczekiwać po nim czegoś podobnego?!... Czyż jeszcze nie wiesz, jeszcze nie rozumiesz, kim jest ten sprytny pastor? Jest nikczemnikiem! Podłą kreaturą, co obławia się na posagach?

— Zięciowie zawsze są oszustami — rzekła głuchym głosem pani Permaneder.