Bolesław Chrobry. Rozdroża - Antoni Gołubiew - ebook

Bolesław Chrobry. Rozdroża ebook

Gołubiew Antoni

4,7

Opis

 

Piąty tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.

 

Henryk odszedł od bram poznańskich, przestraszył się, ugodził. Ale Bolesław czuje i wie, że wróci… gotować się trzeba na nieodległą przyszłość.

 

A tymczasem świątki coraz silniej wtykają się do księstwa, żądają, proszą, karzą… za grzechy Bolesławowe i syna jego Mieszki, który stryja ugodził śmiertelnie – pójdzie pąć błagać Kyryi Krysti o przebaczenie. Czy nowy Bożyc silniejszy od tych starych bóstw – tego lud jeszcze do końca nie wie; trzeba nakazem mu drogę uściełać.

 

Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci, portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego roba,  po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie, w boju i politycznych rozgrywkach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 710

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (9 ocen)
6
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wprocki

Nie oderwiesz się od lektury

Piąta część cyklu historycznego o panowaniu Bolesława Chrobrego z szeroką i szczegółową perspektywą historyczną. Opisuje czasy po odparciu wyprawy germańskiej w 1005 roku Napisana archaizowanym językiem polskim, po pewnym czasie łatwo zrozumiałym. Tego typu powieści w obecnych czasach niestety już się nie pisze.
20

Popularność




...drzewo chwały ujrzałem świetne i zdobne: lśniło wśród radości, okryte złotem i klejnotów godną szatą, drzewo Pana. A wżdy wyczuwałem pod tym złotem trud walki podjętej za nieszczęsnych, drzewo jęło wtedy broczyć po stronie prawej i smutek wzburzył mnie do dna, zdjął mnie lęk na ten widok tak piękny i widziałem, jak na lśniącym Znaku mieniły się barwy, ozdoby: przez chwilę spływał potem, krwią broczył, za chwilę okrywały go skarby. ANONIM: Sen o świętym Drzewie (chrześcijańska liryka staroangielska sprzed Wilhelma Zdobywcy. Przekład Przemysława Mroczkowskiego)

Część pierwsza BRUNO Z KWERFURTU

1. Dań prezbitera Kędziorka

Przez całą noc prószyło drobnym, suchym śniegiem. Zima tego roku przyszła wczesna i od razu sroga. Na miesiąc przed Godami śniegu leżało na pół chłopa wysoko. Dmuchały porywiste wiatry, usypywały wysokie zaspy. Puszcza szumiała czubami sosen, między pniami szły trzaski, skowyt i jęk. Zwierz pochował się w jamach i wykrotach, nawet wilki nie wyły. Wciąż wyżej podchodził śnieg.

Było jeszcze ciemno, gdy Kędziorkowa białka usłyszała przytłumione dzwonienie. Zerwała się, pobiegła do paleniska, odgarnęła popiół, czerwono żarzyły się węgle; rzuciła garść słomy, ułożyła trzaski, zaczęła dmuchać – jej chudą, pomarszczoną twarz raz po raz oświecał pobłysk żaru. Żółtawy płomyk skoczył w górę, niepewnym migotem oświetlił izbę.

Nie odchylając się od ognia, białka zaczęła wołać:

– Kędziorek… nuże, Kędziorek, wstawaj! W cyrkwi dzwonią.

Odpowiedziało jej mruknięcie, chłop przewrócił się na drugi bok i zachrapał. Kobieta podbiegła do łoża, zerwała zeń ciepłą duchnę. Kędziorek siadł.

– Czemu spać nie dajesz?

– Słyszysz? Dzwonią… – Przez ścianę dochodziło jękliwe pobrzękiwanie. Świątek skrzywił się.

– Nie twoja rzecz, głupia. Kogo Gaudenty prezbiterem zrobił: mnie czy ciebie?

– Chcesz-li, by oskarżyli cię, że się barłożysz, leniu zatracony, piwo jeno żłopiesz a świeckie pieśni piejesz? Już i tak szepczą na ciebie złe słowa. Słysz, Kędziorek? Wstawaj.

Kędziorek naraz się osrożył; podciągając ku sobie duchnę, warknął: 

– A ty jak na mnie wołasz? Zapomnij o Kędziorku. Mam krześcijańskie imię, prezbiterskie: Andrzej. Tak mię i wołaj.

– Oho!… – Wykrzywiła się. – Zważniałeś. Dawniej nie stałeś o to.

Nie odpowiedział. Wysunął dolną wargę, rozcapierzonymi palcami zgarniał włosy, które mu opadały na twarz. Wysunął bose nogi, dotknął polepy, podciągnął gwałtownie: namarzła glina aż kąsała. Oplótł kolana rękoma, skurczył się, zajęczał:

– Wcześnie dzwonią, noc jeszcze. I psa nie ganiają tak rano. W Gniezdnie lepiej bywało… i w Krakowie…

Białka jazgotała przy ogniu:

– Widzisz ji, rozczłapanego łapcia, lepiej w Krakowie… By starą miotłą nim mietli, a lepiej było gadowi. Czekaj, polecą mnichy z jęzorem, pogonią cię z prezbiterstwa, znowu będziem kiej kupa śmieci, jąże każdy odrzuca, kaj chce. Już ja cię… czekaj, ty kraszona żabo, ty ciapugrochu, ty wyskrobku.

Kędziorek nie słuchał, wciągał namarzłą odzież, krzywił się: niesłodki żywot prezbitera w eremie puszczańskim. Drobny dreszcz przebiegał mu po łopatkach i po krzyżu. Gacąc nogi, pochylony do przodu, powiedział:

– Piwa mi zagrzejesz, zmarzły z cyrkwi wrócę.

– Piwa!… – krzyknęła, podniosła się od ognia, pięście w bok, drwiąco zakręciła zadem. – Piwa? A skądże ci wezmę piwa?

Kędziorek utupywał fałdę na pięcie, spojrzał już lekko rozzłoszczony.

– Jakże to: skąd? A z beczki.

– Z beczki? Z żerdek zwalił się, durny chłop. Obacz no do beczki: sucha. Wszystkoś wyżłopał.

– Czemu nie uwarzyłaś?

– Z czego? – krzyknęła – z czego, pytam? Abo to znoszą ci dań jako świątkowi, prezbiterowi? Abo to ich przymuszasz? Wiedzże to, stary capie, nieprzymuszeni nie przyniosą.

Kędziorek podrapał się w czuprynę, mruknął niepewnie:

– Sam chodzę po opolu… i Czopa słałem.

Trzasła łyżką o brzeg stągwi.

– Czopa? Widzisz ji: posłańca se nalazł. Łacno zgadnąć, co tam Czop robi, czemu często i na noc nie wraca: nie bój się, twój synek nie śpi z zajęczycą w wykrocie. A sam… – podbiegła do męża, chwyciła za półkożuszek – abo nie wiem to, kaj się wąkronisz. Po bogatszych kmieciach chodzisz, piwo u nich spijasz, misy liżesz, za kubek piwa a krztę skwarek, za pienia a przyjacielstwa zwalniasz z dani cyrkiewnej. Wesołe życie prezbitera, dobre… – Poczerwieniała w złości, założyła ramiona na piersi, zakiwała się na boki. – Od biedoty garści pszona nie wyciągnąć, bogatym popuszczasz… cięgiem kiwający się wracasz, znam ciebie, świński ryju.

Kędziorek popatrzył spode łba, mruknął:

– Głupia białka ty, och, jaka głupia. – Zapiął na piersi guz, nałożył czapę, wyszedł.

Na dworze uderzył go wiatr, siekł w twarz ostrym śniegiem. Było zupełnie ciemno. Kędziorek wsunął dłonie w rękawy, brnął przez zaspy w stronę, gdzie kołatał wciąż ledwo słyszalny przez szum wiatru głos niewielkiego dzwonu. Ziąb przenikał do kości, w pewnej chwili Kędziorek stanął; przed nim majaczyła cyrkiewka i okalające ją sosny. Prezbiterem targnęła złość. Zamruczał:

– Nie mogli to rankiem przekopać drogi w śniegu… od prezbitera do cyrkwi? Nie mogli? A lenie zatracone, barłożyć się im chce, nie Jezu Krystu służyć a jego świątkom… prezbiterom. Już ja im… – Ruszył szybciej, zrobiło mu się cieplej. Zgrabiałą ręką chwycił za skrzydło drzwi, pociągnął, doszła doń zawodząca, wznosząca się i opadająca melodia. Skrzywił się.

– Pieją… Dzień i noc pieją… w chłodzie, bez tłustego jadła… Co mają z tego? – Dobrego, lubiącego ciszę Kędziorka ogarnęła żałość nad przygłupkami, którzy nie wiadomo dlaczego i po co, z czyjego nakazu, z jakiej winy, poszczą i marzną; nad sobą, którego Gaudentowe szaleństwo sprzęgło w jedną gromadę z cudakami. Stojąc tak w progu cyrkiewki, słuchając falowania głosów i świstów wiatru za plecami, odczuł – nie po raz pierwszy – niepotrzebność tego życia, jałowość i pustkę; przelewały się w nim te mętne odczucia, rosły w głuchy zatajony bunt. Poczuł, że mierzi go wszystko na tej durnej porębie: gwałt zadawany sobie co rano, wyłażenie spod ciepłej duchny, brnięcie przez śnieg, śpiewanie niepojętych słów w obcej mowie, codzienne mącenie ukojnej ciszy życia – życie samo płynie, nie trzeba go biczem pędzić. Po co?

Z cyrkwi wciąż płynęły głosy, prezbiter pochylił głowę, słuchał. Inaczej niż zwykle zadźwięczała melodia tego wietrznego ranka, po raz pierwszy Kędziorek dosłyszał w śpiewających na porębie głosach ton zniechęcenia, ospałości i nudy. – „Z nawyku śpiewają” – niespodzianie zrobiło się mu nieswojo i strasznie. Powiódł dokoła oczyma – cyrkiewka była mała, a surowa i nieprzyjazna. Palące się u ołtarza dwie świece rzucały nikłe błyski na okute blachą trumny pięciu ubitych mnichów, ale nie rozjaśniały wnętrza, nie starczało im na to mocy. Od stropu zwisał czarny obłok ciemności, spływał na ramiona klęczących mnichów – półzamazanych, zlanych w bezkształtną kupę przykurczonych ciał; Kędziorek dojrzał, że mnisi nie mają ramion wzniesionych, że powsuwali dłonie w rękawy, zabiedzeni i zmarznięci. Nikłym płomieniem zamigotał gniew w Kędziorku – już on im pokaże, gadom, jak trza śpiewać w cyrkwi! Lecz jednocześnie poczuł gnębiące go zniechęcenie: co mu szkodzi, jeśli ręce sobie ździebko pogrzeją, niechże grzeją. Prędzej wszystko to skończyć, iść do chaty, do ciepła i jadła – prezbiter zamknął za sobą drzwi, szybkim krokiem szedł między skuloną gromadą.

Kiedy wedle nakazu stał w środku cyrkwi i głośno wyznawał swe przewiny Bogu a klęczącym mnichom, znów go ogarnął duszny bunt przeciw temu, co wołają własne jego wargi. Jakież to jego przewiny, co zrobił? Czemuż to kazano mu cięgiem się kajać, bić się w piersi. Wróciło doń rozżalenie na nieużytość Gaudentego w czas owej dawno zapomnianej pokuty w Gniezdnie. Twardym i buntowniczym krokiem szedł Kędziorek do ołtarza, na którym leżał chleb i stał kielich z winem. Taka pokuta, jaki żal? Mnichy ciągnęły za nim głośne wołania do Jezu Krysta o zmiłowanie nad nimi – czegóż to Jezu Kryst tak się zawziął, czemuż to wiecznie jest rozsrożony, czyli nigdy nie da im dnia beztroskiego spokoju i ciszy? Ejże! komu tam Jezu Kryst gada, czego chce? To nieużytość Gaudentego, jego nieutulone szaleństwo dręczy wszystkich, kogo może dosięgnąć. Kogo może… Księdzu, wojewodzie, wielmożom i wojom wolno pić a hulać po grodach, nie potrzebują biczować się i wstawać nocami, do cyrkwi chodzą w dni święte, a poszczą ledwo w dni postne, i to lekko. Co zresztą o księdzu mówić – byle kmieć, którego arcybiskupia władza nie dosięgnie, lżejsze ma życie od świątka i prezbitera. Kędziorek rozżalił się nad dolą – swoją i tych mnichów, co dłużej od niego marzli w ciemnej cyrkwi.

Dobrze nauczył Gaudenty Kędziorka, po kościelnemu zwanego Andrzejem, wszelakiej służby Bożej. Niby koło nasmarowanej osi kręciły się modlitwy prezbitera – bez błędu, bez zatrzymania, bez namysłu – choć dumki biegły daleko, zbuntowane, pełne niechęci. Zimno wciąż kąsało, ręce grabiały, głos drżał. Kiedy Kędziorek unosił kielich z winem, niby na znak, że daje go Bogu za przewiny ludzkie, pomyślał, że wnet już skończy z modłami a pieniem, pójdzie do chaty, białka da mu dobrze ogrzanego piwa; poczuł na podniebieniu miłą gorycz, w ciele błogość. I w tejże chwili przypomniał sobie, że beczka doma pusta, nie ma czym jej napełnić. Cały gniew, który go dręczył od rana, był niczym wobec tej złości, jaka teraz dopiero przepełniła pogodnego, nieswarzącego się z Dolą Kędziorka. Dobrze krzyczała białka, dani nie dają, psie krwie, mołwią, że ich wojna przygniotła, że samym brak. A jakże to jemu, Kędziorkowi, bez piwa – o suchym pysku żyć, jak mnich? Chłodną wodę popijać? Po cóż to świątkiem został, po co w cyrkwi marznie co rano, po co go tu posłali – jakiż spor z tej całej mordęgi, skoro kubka piwa mu braknie?

Zalało go oburzenie i gniew – już nie na Gaudentego, ale na tych smardów, co garści jęczmienia żałują świątkowi Jezu Krysta, wywyższonemu w księstwie, prezbiterowi. Podniósł oczy do góry i przestraszył się: ponad pięciu kutymi srebrem trumnami wisiał wielgachny krzyż; czarne ramiona tonęły w mroku, tylko twarz Umęczonego rozświetlał nikły blask świec. Oczy Jezu Krysta były groźne, patrzyły wprost na Kędziorka – świątek skulił się, mimo woli podniósł do góry dwa rozstawione palce od uroku. Jezu Kryst wciąż patrzył srogim, przenikliwym spojrzeniem – czyżby prawda była, o czym Gaudenty bajał, że Bóg dojrzy najtajniejszą dumkę? Dojrzy, by zaraz pokarać. Kędziorek pochylił się nad ołtarzem, zaszeptał trwożnie:

– Nie buntuję się, Jezu Kryste, rad-em z prezbiterstwa, będę ci jeszcze ostrzej na mnichów krzyczał a do pokuty onych gnał: niechże poszczą, biczują się, a nocami jeszcze bolej pieją, kiej to lubisz. A nie będę po opolu łaził i piwa u kmieciów żłopał, jeno przygniotę ich do dani, niechże wosk dają na świece dla Ciebie, a jęczmień na piwo dla mnie. Już ja im dam, psim chwostom, skoroś tako nakazał, a nynie gniewnie patrzysz, iżem nie spełnił Twego przykazania.

Zaraz po nabożeństwie kazał bratu Andrzejowi młodszemu zaprzęgać wołu do sań – po śniadaniu do opola pojedzie. Andrzej skrzywił się lekko – nieraz po takich wyjazdach odwożono prezbitera chrapiącego ciężkim pijackim snem; ale słowa nie mruknął, zaczął z sani wyrzucać śnieg, mościć je suchą słomą. Ołowianą szarzyzną wstawał późny dzień zimowy. Wiatr bił wciąż drobnym, twardym pyłem, jakby ziarnkami ostrego piasku.

Prezbiter Kędziorek siedział w chacie naburmuszony, z rozstawionymi kolanami, jadł mleczną polewkę, pomrukiwał półgłosem; zmarszczki na jego twarzy, w które wżarł się cichy, pełen błogości uśmiech, teraz stwardniały; u oczu i koło warg zjawiły się nowe fałdy, pełne nieustępliwej surowości, w bladym spojrzeniu lśnił upór. Na moment twarz świątka złagodniała. Kędziorek patrzył, jak kot wstaje od ognia, przeciąga się, potem giętkim krokiem sunie do rozlanego na toku mleka, ostrożnie je zlizuje; Kędziorek chlusnął pełną łyżkę, patrzył z upodobaniem, wyciągnął dłoń? pogładził kota od głowy wzdłuż sztywniejącego grzbietu; uśmiechnął się, gdy kot zamruczał, nie przestając zlizywać ciepłego mleka. Ale zaraz znów twarz świątka stwardniała, cofnął z przymusem rękę. Zamruczał:

– Jedz… jedz, koci synu. Jeno mnie piwa braknie, gdy zmarzłem. Pokażę im, tym smardom, kto zacz Kędziorek, kto zacz Andrzej i prezbiter… Obaczą gady. – Wstał gwałtownie, krzyknął do syna:

– Kożuch dawaj. Ruszaj się… chyżo!

Gdy siedział już w saniach z biczem w ręku, ogarnęła go znów żałość: odszedł oto od ciepłego ognia, by po wilczemu tłuc się w zawiei. Odwrócił się plecami do wiatru, osowiałym wzrokiem patrzył na wolno przesuwające się pnie sosen. Sanie skrzypiały na suchym śniegu, przechylały się na zaspach. Kędziorek mruknął:

– Kajże to jechać?

Na chwilę ogarnęła go chętka zawrócić do Ciernika – dobre piwo ma Ciernik, chata ciepła, wielka, niedawno świnię kmieć ubił. Kędziorek się zmarszczył: nic nie wyciągnie od Ciernika, zwolnił go z dani dla eremu, gdy podpił ostatni raz – śpiewali wtedy społem, obejmowali się i całowali. – Kajże to? – dumał chwilę. Odetchnął, znalazł.

– Pono trza do Łokietka, nie byłem tamok, nic-em mu nie winien. – Machnął biczem; ale wół nie przyśpieszył kroku, wolno przebijał się przez gęstniejącą zadymkę.

Łokietek lubił przechwalać się przed ludźmi, że zawsze zgadnie w porę, co ma robić, by uzyskać spor i dostatek. Lecz mimo tej dufności lubiany był przez sąsiadów, a to dla swej wesołości i zgodliwych obyczajów. Czasu ostatniej wielkiej wojny z Sasami uciekł – jak wielu – z międzyrzeckiego opola, gdzie miał niewielką porębę w zapadłej głuszy leśnej – tylko grząską krętą drogą można się było doń dostać; oparł się aż u Trzemeszna. Tam doczekał się końca zawieruchy. Puszył się też przed takimi, którzy uszli jak stój, ledwo z sakwą żyta i lada kożuchem na karku, że zdołał wywieźć całe bogactwo, wołu i krowę, dwie owieczki; wieprza zwalił na wóz, dziurawego garnka nie zostawił. – „Wyście czekali – rozprawiał swym trochę krzykliwym głosem, wytrzeszczając ślepia jak nastroszony zając – aż obaczyliście naszych wojów w ucieczce. A jam poszedł ptaszki łowić do lasu, zaległem w budzie, a tu widzę: smyk, wilk przeleciał, za nim sarny, na końcu: buc, buc… ząbrz wali. Zrazum ja wiedział, co ich pędzi, w dyrdy do chaty, wołam córze: tak i tak, zwierz z siedliska wstaje, gonią ji zbóje, zbieraj statki a odzież, na wóz dawaj… i wyjechali my z całą chudobą. A wy jak głupki siedzieliście do końca, dobrze, że na golasa nie popędził was Niemiec” – śmiał się chłop ze swej mądrości i z głupoty sąsiadów.

Białka mu obumarła przed kilku laty, ale nie wybierał się w swaty po raz drugi. Miał dwie córki, starszą oddał jeszcze za życia żony Świrszczowi z sąsiedniego opola – niebiedny był ten jego zięć, niemałe wiano dał teściowi za białkę. Całkiem niespodzianie Łokietek spotkał córkę u Trzemeszna; stanął, ręce roztworzył, oczami gęsto zamrugał w zdurnieniu. Wykrzyknął:

– Chrobotka! Co tu robisz?

Białka była chuda, sczerniała, porywczo rzuciła się do ojca, chwyciła go wpół, objęła, rozpłakała się w głos; ledwo rozróżnisz słowa:

– …tata… tata…

Łokietek stał bezradny, przerażony i radosny zarazem, spróbował oderwać zaciśnięte na sobie ramiona, powtarzał:

– Chrobotka… nic, Chrobotka, nic to… Nuże, Chrobotka!

Córka puściła go wreszcie, wyprostowała się, zaczęła ocierać sobie twarz, rozmazywała łzy. Łokietek spytał:

– Gdzie Świrszcz?…

Chrobocie zwisły bezsilnie oba ramiona, znów zakapało obficiej. Otworzyła usta, ale nic nie wyrzekła. Łokietek się rozsierdził:

– Gdzie Świrszcz? Gadaj.

– Nie masz go… – krzyknęła kobieta. – Z powodem pojechał. Już go tam zbóje utłukli gdziesik, doloż moja… – Klasnęła dłońmi z rozpaczą. Łokietek rozejrzał się bezradnie dokoła, spojrzał na srogi wał Trzemeszna, krzyknął ze złością:

– Cichaj, głupia. Chodź, siądziem na onej belce. Gadaj.

Ale Chrobotka nie mogła bajać, oparła czoło na ramieniu ojca, wypłakiwała swój żal – za chłopem, za wesołą chatą okoloną brzozami, za utraconym. Łokietek z trudem wyciągał od niej – jak Świrszcza pognano z powodem, jak czekali nań, póki mogli, jak ładowali z pośpiechem wóz, gdy całe ich siodło było już puste, jak drżeli, by nie dościgła ich wroga chąsa, jak urwała się im z postronka i uciekła jedna krowa, potem zaś okulała druga, że musieli ją zostawić na drodze, jak…

– A wnęczki? – Łokietek szorstko przerwał córczyne jęki – żywe? zdrowe?

– Nosami ciągają a kaszlą, wżdy nic… zdrowe. I starka… mać Świrszcza. Tyle że kapki mleka dla nich nie mam, ledwo co od gospodzinów uproszę, i to łają, że zwalilim się im na kark. – Uniosła ku ojcu spuchniętą od płaczu twarz. – By my nie przyjechali do nich, innego by przyniosło. I tak dzień w dzień trza pędzić nowych gościów: w chacie nie ma juże gdzie legnąć.

– Wszystko to pył – powiedział wesoło Łokietek – wnęki żyją, Świrszcz się odnajdzie, nie taki to chłop, co zaginie na wojnie. A ja mam dwie krowy, mleka nie zbraknie.

Chrobotka na ów pewny ton otarła łzy wierzchem dłoni, wstała prędko.

– Pójdziem, tata… prawie gadacie: wszystko to pył. Byleby dalej nie trza jechać. – I na blade wargi wypłynął jej dawny, śmiały uśmiech.

Skoro tylko do Trzemeszna przyszła wieść, że ksiądz mir uczynił z Sasami, Łokietek zerwał się, by wracać do siebie. Ludzie gadali mu: „Garść węgli znajdziesz z obejścia” – uśmiechał się krzywo, odszczekiwał:

– Owa! Nie bojam się, nie spaliły mi gady chaty. – Ludziska naśmiewali się z tej nieugiętej dufności. A ot, pokazało się, że nie mylił się Łokietek: nie dotarła wojna do jego głuszy. Gdy po rozkisłej od dżdżów, chybotliwej i pełnej wybojów drodze dokiwali się z trudem-biedą na Łokietkową polankę, dojrzeli obejście nietknięte, wrota zawarte, przez strzechę szarą mgłą smużył się dym. Łokietek stanął, usta otworzył – kiedy widział był po drodze same popalone chaty, stracił nadzieję, że swoją zastanie całą; uderzył dłonią po namokłej odzieży, wykrzyknął:

– Ao, widzicie? Com wam mołwił, czyj um sroka wykakała, mój czyli wróżów, co gadali, że jedno kamienie z paleniska najdę miast chaty. – Powiódł wzrokiem dokoła, popatrzył na ścielące się po strzesze smużki dymu, zamroczył się trochę.

– Wżdy widzę, że już jakowyś mieszka zajął mą gawrę… A no, będzie musiał ustąpić starym gospodzinom. – Wciągnął nosem powietrze, zawołał do młodszej córki:

– Złaź, Ostrzężynko, rozewrzyj wrota. Wio, maluśkie… – Twarz mu zmalała, nos srogo sterczał do przodu.

Zajechał przed kleć, ale nie odjarzmiał wołu. Wyciągnął z wozu krótką, jałowcową maczużkę gęsto nabijaną krzemieniem, wysmarkał się w palce, splunął, obejrzał się na baby. Warknął niezwykłym u niego, niskim głosem:

– Siedźcie tu, pójdę, obaczę, jaki to gość k’nam się wprosił.

Spoglądały nań przerażone, jak kusztykał krótkim, porywistym krokiem, opierając się na maczudze. Z chaty nikt nie wyglądał. Łokietek otworzył drzwi, znikł.

Niedługo siedział w chacie, zaraz wypadł na dwór, kiwał maczugą, wołał półgłosem:

– Chodźcie… chodźcie no chyżo… Chyżo, mołwię.

Poleciały we trzy, stara trzymała dziecko na ręku. Pytały zadyszane:

– Kto tam? Kto? Gadajcie.

Mała gęba Łokietka zdawała się rozśmieszona.

– Idźcie, obaczcie. Chrobota pierwsza niech idzie.

– Bojam się.

– Idźże, głupia. – Popychał ją pałką w głąb chaty.

Ogień płonął wesoło, do paleniska przystawiony garnek z wodą. Na ławie leżał człek w lnie, chrapał otwartymi ustami; lewa noga osunęła się na ziemię, ramię miał podłożone pod głowę. Płomień ogniska oświetlał brunatną twarz, czerwoną grudkę nosa. Łokietek popychał wciąż córkę pałką między łopatki.

– Idźże k’niemu, głupia, obacz.

Nie trzeba było zachęty ojcowej. Ledwo Chrobota ujrzała tę wychudzoną twarz, skoczyła, przypadła do leżącego. Z ust rwały się jej niepowiązane wykrzyki:

– Świrszcz… Świrszcz… żywy…

Śpiący otworzył oczy, nie wydał głosu; chwilę mrugał bezmyślnie powiekami. Aż w bladych oczach obudziło się rozeznanie, wyrwał rękę spod głowy, ramionami chwycił białkę, przycisnął; jęknęła w tym uścisku. Świrszcz wciąż nic nie mówił, trzymał mocno swą babę. Łokietek stał nad nim, śmiał się głębokim, bezgłośnym chichotem. Starka wsadziła dziecko w ręce Ostrzężyny, przykucnęła nad Świrszczem, pomarszczoną dłonią gładziła go po ramieniu, mamlała:

– Synku… synku… żywyś…

Łokietek odzyskał głos.

– A com wam gadał, durne wy baby, nie taki smard ze Świrszcza, żeby Sasy zdołali go złapać. I gdzie się skrył, widzicie? Ogień pali, chytrek, jeśliby leżał w ciemku, pomacałbym go kijaszkiem, nie wiem, czyby potem zdołał tak chwycić swą babę?

Świrszcz odchylił żonę, spojrzał na nią czujnie.

– A dzieci jak? Żywe?

– Żywe… żywe… obacz no – Chrobota mówiła z trudem, dławiło ją. Świrszcz dźwignął się, siadł i – nie puszczając białki – popatrzył wkoło.

– Wyście ją uchowali… niechże wam… – Gęsto zamrugał. – A chata moja spalona, jakem obaczył węgle, myślałem, że może w nich… – Zaciął się. Łokietek buchnął głośnym śmiechem.

– Spalona, mołwisz? A ta cała, macie gdzie siedzieć. Nic, odbudujesz z wiosną. Widzisz ji, chytrka, wiedział, gdzie się skryć.

– A kądyż to miałem iść? Ze wszystkich stron Niemcy, chata spalona. To i skryłem się tutki… w głuszy. Ale wy zmarzli, głodni, mam tu jeleninę, woda wre. – Zerwał się z ławy.

– Ha! – wykrzyknął Łokietek – a gadali mnie ludzie, żem dureń: w głuszy stan założyłem. Widzicie? Wżdy chodźże, trza wołu odjarzmić, krowy a owieczki zagnać. Siana pewnoś nie zećkał sam tu siedzący? A może jeleniom oddałeś?

– Nie oddałem, jest – śmiał się Świrszcz. – Troszkę sąsiady pobrały, nie broniłem: do niczego wrócili.

– Nic… – Łokietkiem wciąż wstrząsał bezgłośny śmiech. – Chodźmy.

Do śniegów urządził się jako tako. Świrszcz narąbał i ułożył dwa sągi drzewa, robota paliła się mu w garściach. Przybyło sześć gąb do żywienia, gdyby jedli samo Łokietkowe ziarno, ledwo by starczyło do Godów: a wiosną siać czym? – nikt nie poratuje w biedzie. Baby dzień w dzień szły w las po buczynę i żołędzie – namokłe było wszystko, suszyło się na klepisku koło ognia, aż para szła. Mężczyźni chodzili na łowy – zwierz powoli wracał na dawne siedliska – Łokietek znał leśne chody, przesmyki i przejścia, umiał prowadzić. Świrszcz zakłuł dwie dzikie świnie, z żerdzi a płatów świerkowej kory postawił kleć, tam starka z wnukiem cały dzień wędzili mięso w jałowcowym dymie; sami prześmiardli by wędzonka. Przyszły mrozy i śniegi, drogi zawiało, zwierz schował się w niedostępne gęstwiny. Wtedy się wzięli do młocki na gumnie, całe dnie stukały bijaki po rozwiązanych i rozścielonych snopach; pustą słomę wiązali w babki, wygrabiali ziarno, przewiewali je płaskim korczakiem. Wracali do chaty weseli, podnieceni – Łokietek pośpiewywał swym piskliwym głosem, Świrszcz siadał przy palenisku, grzał ręce u ognia. Zamyślał się, oczy mu się chowały, garbił się. Wtedy Chrobota podchodziła doń z tyłu, uderzała go na płask dłonią w plecy; budził się, podnosił zadziwiony wzrok, jakby widział ją po raz pierwszy – i uśmiechał się.

Coś się zmieniło w Świrszczu przez to rozstanie – inny był chłop. Nie tak twardy jak dawniej, wieczorami bajdurzył ze starszym synem, młodszego brał na ręce, podrzucał do góry – mały śmiał się czterema zębami, łapał ojca za włosy. Lecz mimo tej łaskawości Chrobota widziała, że chłop jakby odszedł od nich. Pytany o swą wędrówkę w czas wojny, odburkiwał byle co, nierad o niej gadał; przyciśnięty przez teścia niecierpliwił się, machał ręką, brał siekierę, szedł drzewo rąbać. Łokietek wzruszał ramionami, popiskiwał:

– Widzicie go, zważniał smard, nierad ze swym ćciem ugwarzyć. Rozpuścił się twój, Chrobota, by chwost, co nim wiele chlastali. – Widać było: obraza Łokietkowi z tych burkliwych odpowiedzi.

A jednak Świrszcz rozgadał się wobec teścia, choć nastąpiło to dopiero nazajutrz po wiecu, na którym wybierali opolną starszyznę. Złożyło się zaś, że jednocześnie zjawił się w ich zagrodzie niespodziany gość, jakby przywiało go ze śniegiem w to chłodne, wietrzne rano. Nie wiadomo też, czy Świrszcz ruszyłby w swą długą wędrówkę, gdyby nie wiec opolny – i gdyby nie owa gawęda o wędrówce po czarnym szlaku wojny.

Tej zimy przyszedł nakaz od Piekuty do wszystkich opoli zniszczonych przez wojnę, iżby zebrały się na swych błoniach opolnych dla wysłuchania nakazów księdza; na międzyrzeckie opole wypadł ów wiec siedemnaście dni przed zimowymi Godami. Były wielkie śniegi. Ludzie kopkali się w białym puchu, kto uratował wołu a zdążył nowe sanie wystrugać, jechał na płozach. Szli starzy i młodzi – z lekkim strachem, co od komornika usłyszą; lecz i z ochotą: od wojny nie widzieli się wzajem, nie zawsze wiedzieli, kogo zbrakło, komu chatę spalono, komu sprzężaj ostał. Każdy miał jakąś sprawę do opola, do sąsiadów, krewniaków i drugów; liczyli na pomoc w odbudowie, na tłokę, na sąsiedzką zadrugę – tylko społem da się drzewo ściągnąć na chaty i klecie, wiosną zręby postawić; teraz siedzieli w byle jak wyrytych ziemiankach albo po sąsiadach na dalszych porębach, dokąd nie sięgła paląca żagiew wojny. Nierzadko i z przyległych opoli przyciągali goście – wiadomo, że wiec opolny to spotkanie gromadzkie, rada, uciecha i targowisko. Do wieczora zabawią.

Był jasny słoneczny dzień; ranny powiew ustał zupełnie. Śnieżna płaszczyzna lśniła jaskrawym blaskiem, aż w oczy kłuło. Wół szedł wolno, lekko kiwając głową, szerokie racice zostawiały głęboki ślad. Łokietek powoził, Świrszcz leżał na plecach, mrużył powieki. Ostry chrzęst płozów po zmarzniętym śniegu, skrzyp wiązadeł i ciapkające kroki wołu grały radośnie i rzeźwo – Świrszcz nie spał, a jakoby śnił. Rzeka wije się srebrzystą pętlą między zielonymi łąkami, białe pnie brzóz i jasna chata ze świecącą żółtą strzechą. – „Zaraz po młocce wezmę sanie i wołu od ćcia, zacznę zwlekać drzewo na nowy dom; cieść ziarna obiecał na siew. Zażyjem po nowemu, bogato…” A jeśli drugi raz zwalą się Sasi na ich stan?…

– Drugi raz? – wykrzyknął Świrszcz – jakże to tak? – Usłyszał głos teścia:

– Wywaru z maku dała ci Chrobota, że momoczesz? – Świrszcz zaklął.

Łokietek obejrzał się na zięcia, ujrzał śpieszącego za saniami człowieka, gęsto podpierającego się kosturem. Wstrzymał wołu.

– Hoo, Łokietek… – dobiegło ich zasapane wołanie – podwieź krzynę. Nogi już mdleją od tego wyciągania z śniegu… klup, klup, by czapla po błocie… – Do sań dokopał się najbliższy ich sąsiad, Krzywek. – Bywaj w zdrowiu… oo i zięć z tobą? Można przysiąść?

– Siadaj, Krzywek.

– Na opole jedziecie?

– Ii… – wykrzywił się Łokietek – nie. Ptaszkom jedziem gardziołka mazać, iżby wiosną gromko się darły i zające swatać. A ty?

– Uu… – nadął się Krzywek – tobie ino przekpinki w głowie. A mnie wół okulał, pieszo wypadło dyrdać… o kiju.

– Kij i za konia starczy. A wołuś pewno nie wziął, żeby sąsiady nie widziały, że ci ostał… powodu nie prosili.

– Prawie, okulał. Wczora lód się pod nim załamał, porżnął nogę; dziś patrzę: spuchła. Lelum! Żeby mi nie padł, wiesz jak nynie… Czym orać będę?… białkę mam chuderlawą, syny małe. Chyba onym kosturkiem, tfu! na bajora i plesa!

– Zalej mu nogę, obwiąż. Odejdzie.

– Obwiązałem – mruknął Krzywek i zasępił się.

Wkrótce dogoniło ich trzech braci Siniaków – jeden niósł gęśle pod pachą, drugi dudy, trzeciemu bęben wisiał na brzuchu; wiadomo: gdzie kupa się zbierze, tam i Siniaki są. Starszy, którego przezywali Wołek, huknął:

– Ociec, podciągnij no gądków, weselej jechać będzie.

– Mnie weselej – odkrzyknął Łokietek – wżdy wołowi smutniej. Kopko.

– Ja przysiądę, tamci na płozach staną, w zaspie zejdą. A nie puścisz, czekajże, śpiewkę na cię ułożym, całe opole piać ją będzie, nie bój się.

– Widzisz gadów – sarknął Łokietek.

Wołek uśmiechnął się chytrze. Zagadał:

– Idziem my na opole, patrzym: sanie. A w saniach ktosik siedzi z biczem. Mołwi do mnie brat: „Widzi mi się na saniach nieużyty wieprz siedzi w kożuchu, bicz ma w racicy, ryjem na wołu chrząka: chru chru”. A ja do brata: „Przedaj ślepia za piwny gąszcz, bolej niewarte. Jaki tam wieprz nieużyty, to dobry kmieć Łokietek wołu popędza, on ci podwiezie nas”. To my pokłócili się z bratem i dalejże sanie doganiać, zobaczyć, kto w nich siedzi.

– Czepiajcie się, psie chwosty – burknął Łokietek, przestraszył się powsinogów: jak nic rozniosą gadkę po całym opolu. – A nie gdaczcie tyle, uszy puchną.

Wesoło zrobiło się w saniach z tymi gośćmi, gadki sypały się jak ziarno z przechylonej krobi. Świrszcz śmiał się, aż mu brunatna skóra drgała na całej twarzy.

Krzywek pochylił się do Łokietka.

– My tu śmiejący się jedziem – mruknął – a na opolu może być płacz. Już ja wiem, po co nas wołają: dań płacić, powód a posługa. Nadzielą na całe opole, z kogo ściągniesz? Z tego, komu coś jeszcze ostało. Wiele twój zięć da ziarna, kiedy u niego garść popiołu, a i ona pod śniegiem: z czego wezmą? Już zawyją ludzie do miesiąca, bo im miesiąc placek owsiany przypomni: włodarze skórę z karku zedrą abo w niewolę pognają, kiej dani nie dasz. Bieda idzie na opole, bieda, mołwię.

Łokietek poczuł, jak mu zamróz przeleciał po plecach pod kożuchem; ze strachem popatrzył na sąsiada.

– Jaka dań? – krzyknął. – Z czego? I buczyny do wiosny nie starczy.

– Będą to patrzyć wiosny – szeptał gorączkowo Krzywek – im wraz daj. Choćbyś w śniegu zakopał, najdą. A nie najdą, sąsiady wygrzebią, wiadomo: opole zadrugą odpowiada.

Łokietek się zbiesił.

– Co kraczesz? Nie urzeknij licha. Może przepomną.

– Ao! Czy choć raz zapomnieli? Gadaj!

– Tfu! – splunął z przerażeniem w oczach Łokietek.

Wołek zaśpiewał z tyłu pełnym gardłem:

A kiedy ja wilka pociągnął za chwost,

wilk mordę rozdziawił: auuu…

– Auuu… – zawyli bracia.

Dojeżdżali. Na placu wiecowym czerniało od ludzi, sań, wołów. W rozsłonecznione niebo cienkimi pasmami snuły się złote dymy, rozpływały się w błękicie, dobiegał gwar ciżby, Łokietek machnął biczem, bracia Siniaki zagrali na dudach i gęślach, wraz bęben wpadł w takt – wjechali w tłum z hałasem i śpiewem. Z wielu stron machali ludzie rękoma, śmiali się, krzyczeli – Łokietek dojrzał znajomków, zawrócił ku nim wołu. Siniaki zeskoczyli z sani, szli rzędem, kiwając się, szeroko rozstawiając nogi, grając i bębniąc.

W środku pola śnieg był już udeptany, siedziały tam najważniejsze rody kmiece i komornik międzyrzecki, Staśko, na którego wołano zwykle Kozia Bródka, czemu, nie zgadniesz, bo wygolony był do czysta, tylko wąsy wisiały mu dwoma płowymi sznureczkami; oczy miał wiecznie zmrużone, szydliwy uśmieszek taił się w kątach warg. Stał przed nim kubek miodu, kopiasta micha kaszy, komornik jadł, popijał, patrzył w górę na wysokiego kmiecia o kudłatej głowie i wyłupiastych oczach. Kmieć żalił się, że mu podle Gniezdna – w czas ucieczki – jacyś woje jałówkę zabrali, sypał potokiem słów. Kozia Bródka jadł, od czasu do czasu mówił, mrużąc oczy:

– Szszsz, nie terkocz. Jakie imiona wojów, z jakich dziesiątek? A nie wiesz?… Będę-li po całym księstwie ganiał za twoją jałówką?

– Ja za rękę onego, a on na mnie toporem – trzeszczał kmieć – drugi za powróz i pooo-wiódł. Ja w krzyk, obskoczyło mnie trzech, jeszcze nakładli po karku. Ja na nich, a oni…

– Szszsz – syczał Kozia Bródka – jakie imiona onych? Z jakiej dziesiątki?

– Abo to wiem, abo to mi gadali: my tacy a tacy. Nawalili się na mnie z toporem, a zbój za powróz i poo-wiódł. Ja…

– Szszsz… zatknij się. Imiona?… Dziesiątki?…

Całe pole huczało ruchliwym, gwarnym rojowiskiem. Jeszcze ciągnęli zapóźnieni albo tacy, co na ukrainach mieli swoje siedziby. Dookoła ognisk zbierali się krewniaki i drugi, gwarzyli o niedawnej wojnie. Siedzieli na saniach, na podesłanych gałęziach świerkowych, na kożuchach. W garnkach warzyło się jadło. Woły, przywiązane za rogi do sań, gryzły paszę; pyskami rozrzucały słomę i siano, dostawały się do głębszych, wonniejszych źdźbeł, chrzęściły żuchwami, unosiły łby, wielkimi, zadziwionymi ślepiami patrzyły przed siebie; znów się schylały, jakby z niecierpliwością. Dźwięczał śmiech młodych, którzy zbierali się w kupy, puszczali śmieszne gadki, przechwalali się, krzyczeli; kto był na wojnie, bajał o niej i łgał. Dwóch osiłków dolało się w śniegu, aż skrzący pył sypał się na wsze strony. Tu i tam piskały dudy, grały gęśle, huczał bęben. Już tarżono po trochu, wymieniano ziarno za len albo żelazo – wiele broni przytaszczono na targowisko, za krobkę podpleśniałego ziarna można było dostać nie tylko wiązkę strzał czy grot do sulicy, lecz i siekierę.

Słońce miało jeszcze dobry kawał do południa, gdy w środku pola zaczęto krzyczeć, by ludzie się kupili – każdy biegł w dyrdy, chciał się dostać w pierwszy rząd kręgu; płonęło ognisko, śnieg topniał w wielką kałużę; tłoczono się i krzyczano. Na wywrócone do góry dnem sanie wlazł Kozia Bródka, zamachał komornikowskim toporkiem z trzema karbami poniżej ostrza; na znak uciszano się z wolna. Kozia Bródka stał trochę pochylony, na szeroko rozstawionych nogach, patrzył na ciżbę spomiędzy zmrużonych w wąską szpareczkę powiek; ruszał wargami, jakby pił.

W końcu wrzasnął:

– Ej wy, ludzie wy czy stado kawek? Uciszcie się.

Rozległy się psykania, zapadło milczenie; tylko syczały węgle spadające w śnieg. Komornik pokręcił głową, powiódł wzrokiem dokoła, odchrząknął, krzyknął:

– Bywajcie w zdrowiu wolne ludzie międzyrzeckiego opola.

Przeleciał głuchy pomruk, tłum zaruszał się i znowu zamarł. Sapanie, każdy słyszał bicie własnego serca: wraz powiedzą im wolę księdza, ciężkim brzemieniem może się zwalić na ich karki ta wola. Oczy wbite nieruchomo w komornika, słuch napięty. Kozia Bródka znowu zamachał toporkiem.

– Słuchajcie mołwy księdza waszego, Bolka Mieszkowica! Czasu wojny naleźli się powsinogi, co robotać się lenią, do gotowego im wola. I w międzyrzeckim opolu dwóch takich się nalazło, a imiona ich: Kośba i Zając…

Ciżba zagadała naraz, znali ich – Kośba miał siodło podle Wielkiego Wykrotu, a Zając?… Który to Zając? Toć to włóczęga, co mu latoś chata zgorzała, nie odbudował nowej, wpraszał się na noc do tego i owego albo spał w stogach leśnych, ukradł niejedno. Nie żal gada, wżdy Kośba?… Kto by się spodziewał, Kośba…

– Cichajcie! – zakrzyczał komornik z sani – oba oni, Kośba i Zając, zasadzili się na drodze trzemeszyńskiej, gdzie to olchowy zagajnik z młaką się styka, tamok czatowali. A jechał człek samojeden, wyskakiwali, po czerepie onemu, chudobę brali. A trafiła się białka, zabawiali się z oną. Czeka ich księży sąd a topór. Tegdy wydał ksiądz na onych prawo śladu, gnać zbójów abo ująć, abo wygnać z opola, abo ubić; a ubitego do grodu wieźć. A jeśliby kto schronienie onym dał abo jadła, abo wody, abo ognia, taki pod księży sąd pójdzie, a opole zadrugą da główczyznę. Tegdy pomnijcie, złapią gadów w waszym opolu, bieda będzie.

– A spod dawnego śladu – krzyczał dalej Kozia Bródka – nie wyjęty jest Bugaj, iże stróżę miał przy Wielkiej Drodze, a pięciu świątków pobił; nie po to świątki k’wam przychodzą, iżby ich gady bili. A kto by na świątka rękę podniósł, na tego gniew księży padnie, jakby na księdza rękę podniósł. Trzech drugów Bugajowych ułowilim i zasądził ich ksiądz na odrąbanie głowy, rąk i nóg; wżdy uprosili mnisi księdza, iżby poczekał z karą, nim Bugaja nie ułowią, mołwi tych trzech, że to Bugaj bił świątków, oni nie. Tegdy żywcem trza Bugaja ułapać, a najdzie się gada gdzie w opolu, kara będzie na was jako za pięciu zbrodniów; bo pięciu pobił Bugaj świętych mężów. Taka jest wola księdza, pomnijcie, wolne ludzie. A strzeżcie jeden drugiego, żeby zadruga była opolna, słyszycie?

Tłum zakrzyczał jednym gardłem na znak, że pojął słowa księdza i że będzie ich strzegł. Ale w krzyku tym kryła się niecierpliwość, bo wszystkim pilno było usłyszeć o dani – przed tą wieścią strach ludzi żarł. Kozia Bródka oblizał spieczone wargi, poczekał chwilę, znów zawołał:

– Bywajcie w zdrowiu, ludzie wolne, wojna przeszła przez ziemię, popaliła siodła i chaty, i grody. Z Międzyrzecza takoż kupa węgli. Tegdy mus wam postawić nowy gród, a wał ma być na chłopa wyższy od starego. Do wiosny trza wam drzewa naciągać na gród, mnogo drzewa. A że wielu potraciło kolesa i woły, tegdy rozkazuje ksiądz tako: kto nie ma czym drzewa ciągać, taki pójdzie z toporem w las, pnie spuszczać a trzebić. Kto ma krowę, ten trzy tramy przyciągnie, kto wołu, ten pięć, kto wołu i krowę, osiem tramów: trzy tramy na krowi łeb, pięć na woli. Pojęliście? Sam będę przyjmował i zakarbuję na kiju, pomnijcie.

Pomruk niechęci przeleciał przez gromadę, choć spodziewali się tego: niemała to robota. Ale wraz zataili dech, Kozia Bródka zaś milczał chwilę – aż kurczyli się pod spojrzeniem wąskich oczu; wciągali głęboko powietrze, zatajali dech.

– Cóżeście zmilkli, na dań czekacie? – Kozia Bródka obracał się w prawo i w lewo, potem uroczyście podniósł toporek do góry. – Kazał powiedzieć wam ksiądz, że pognał wen Sasów, a bolej ich k’wam nie puści… – Przekrzywiwszy głowę, słuchał głuchego pomruku gromady. – A ksiądz wie, że poniszczył was Sas, tegdy uradzili ksiądz z Piekutą, iżby dani na ten rok od was nie brać. Cichajcie! – komornik tupnął nogą na wybuchły wrzask – nie wyjcie zrazu. Ksiądz zezwolił wam zwierza bić w puszczy, a to na każdy dom ząbrza abo dziki dwa czy jelenie abo sarny cztery. A zajęcy i ptaków możecie łowić, ile wola. Czekajcie, smardy, co robicie?… Puszczajcie, uronicie mię w śnieg – wrzeszczał Kozia Bródka, gdy ryczący tłum przerwał krąg, skoczył do sań, dziesiątki garści je chwyciły, dziesiątki ramion uniosły w górę, ponieśli ludzie wywyższonego komornika wokół ogniska. Kozia Bródka klął, krzyczał, jakoż w końcu zwalił się z sani, ale złapali go w powietrzu, otoczyli rozwrzeszczaną czeredą. Zahuczały bębny, zapiskały dudy, tłum od razu złapał rytm gędźby, ludzie brali się za ręce, szli w hopkach długim, rozradowanym korowodem. – „Ejże, Kozia Bródka, psi chwost, najlepsze na koniec zostawił” – komornik opędzał się rękoma i toporkiem, śmiał się, wołał do najbliższych:

– Zacząłbym od tej dani a prawa lasu, wysłuchalibyście to o śladzie i budowie? Ja was znam. A i teraz: trza wybierać opolnych starostów, sam-li będę latał od chaty do chaty, tramy między łby rozdzielał? Nuże, uspokójcie się, smardy, słyszycie?

Ale tam! – nieprędko wrócili do kręgu. Gdy się wyhasali, każdy głód poczuł, rozsypali się do swych ognisk i gotującej się warzy. Zaraz łyżki zabębniły po glinie, zasiorbało całe opole. W czas jedzenia gadali o starszyźnie opolnej, którą wybrać mieli. Od lat starostą był dziad z najmożniejszego rodu międzyrzeckiego opola Cierników; nikt się nie mógł z Ciernikami porównać w znaczeniu i bogactwie, nikomu nie przyszłoby do łba, żeby za kim innym krzyczeć, jak za starym Ciernikiem. Kmieć był mrukliwy, zadufany w sobie i swoim bogactwie, spokrewniony szeroko: pół opola wałem za nim stało. A ta druga połowa nie liczyła się zgoła – któż to był? Smardy, biedota, osadniki z leśnych polan, co sprzężaju nie mieli, mogli tyle siać, co w wypalony łaz, kosiarze kwaśnych podmokłych łąk, bartniki puszczańskich ukrain, zbieracze czerwiu, jagód, grzybów, buczyny i orzechów, wnykarze i rybaki. Wiadomo, że niewiele dani opolnej z nich ściągniesz – ganiano ich do stróży, do naprawy grodu, moszczenia wikliną dróg przez błota, nagonki w czas łowów opolnych abo gromadzkiego śladu – do wszelakiej posługi, robocizny, wyręki. Trzymało się to-to oddzielnie, nie zasiadać im z kmiecymi rodami, im tylko zgodnie krzyczeć za Ciernikami, Kuraszkami, Czeczerzami, poddawać się ich znaczeniu i woli. Zrazu ich także ogarnęła radość na wieść o zwolnieniu z danin i o prawie lasu – choć przecie i bez prawa kłusowali po kniei, żyli z puszczy. Ale gdy się zebrali wokół ognisk na jadło, ochłonęli. Posypały się narzekania. Wysoki, przygarbiony Dułgota drapał się pod czapą, burczał:

– Widzieliśta, jak to puzo wydął Kozia Bródka: dani brać nie będą. Co mi dań? Dwa wianki suszonych grzybów a krobię orzechów mogę dać, niech zadławi się Kozia Bródka orzechową skorupą. Kto wielką dań płaci? Cierniki a Czeczerze… A za tę dań będę całą zimę las rąbać a pnie trzebić. Przyjdzie lato, pośle Kozia Bródka do starego Ciernika: „Trza mi ludzi z opola, mnogo ludzi, żeby nowy gród stawić”. Tegdy przyśle Ciernik wnuka do mnie: „Idź, Dułgota, na opolną robotę, gród trza stawić”. Swoich nie pośle, obaczycie, im trza orać i siać, drzewiej gadali „na dań zbierać”, a nynie co? Na co zbierać? A nie pójdą… Ja ich znam, gniotorobów: Dułgotę popędzą, zbieraczy a kosiarzy.

– Prawie gada – zakrzyczeli ludzie wokół ogniska – wola od dani dobra dla kmiecia, nie dla zbieraczy a kosiarzy…

– Nam nie trza prawa lasu, my i tak najdziem drogę k’puszczy.

– A gród kto stawić będzie? Do łokci ręce zbijesz przy grodzie.

– Oho, tyli gród. Na chłopa wyższy, gadał Kozia Bródka, widzicie ji, gędzącego susła.

– Stary Ciernik pogna już was do roboty, nie bójcie się. O żadnym nie przepomni.

Gęby zaczynały czerwienieć, oczy błyszczeć, zagadały wszystkie usta, zamachały ręce. Pokręcony Kars przysiadł w kucki przed ogniem, dłubał prętem w żarze – oczy zapatrzone w żółto płonące kłody – jąkał się i zacinał:

– Wraz do kręgu pójdziem… krzyczeć… Abo to mus nam… abo mus za Ciernikiem krzyczeć? Abo nie możem to… abo woli nie mamy na innego krzyczeć… innego starostę opolnego wywyższyć… choćby Dułgotę? Abo nie wola nasza?… nie wiec to?… nie opole?…

Przestraszyli się tej dumki. Byczek zawołał:

– Co gadasz, Kars? Jakże to tak? Dułgotę?

Głuche milczenie zapadło wokół ognia, spuścili oczy, bali się popatrzyć na siebie. Nagłe zuchwałe dumki zaczęły im muczeć w głowach, aż pobladli, pocili się; garście się zaciskały w kułaki, sapali. Tęgusz jęknął:

– Co ty, Kars? Spiłeś się?

Niedaleczko zahuczał bęben. Siniaki znowu podjęli gędźbę. Ze dwudziestu młodych stanęło w dwa rzędy, poszli w pląs, klaskali w dłonie, przyskakiwali do siebie, zamierzali się i odbiegali, wykrzykiwali w takt bębna i w rytm pieśni; pieśń była stara, a zdawało się, że bają o niedawnej wojnie i klęsce Sasów. Tęgusz wstał, przeciągnął się, mruknął:

– Ii… co puste gadki bajać. Chodźcie, obaczym ono pląsanie, dobrze skaczą.

Osadziło go gniewne wołanie. Już nie chowali oczu – rozpalone spojrzenia spotykały się ze sobą, oddech rósł, długo patrzyli na się wzajem, aż znów oczy się rozbiegały, jakby w przestrachu. Dułgota wstał, powiedział zdyszanym, łamiącym się szeptem, jakby po długim biegu:

– Chodźcie do drugich ogniów… z ludźmi pogadać.

Podnieśli się szybko, a niby z omdleniem w ruchach. Leniwo i niecierpliwie zarazem szli wzdłuż linii ognisk, przysiadali w kucki, wybuchały gorączkowe, przytłumione szepty. W środku obozu wciąż szedł wojenny pląs, tłum się zebrał wokół tańczących; równo, rytmicznie klaskano w dłonie; śpiewali jednym gardłem. Słońce już minęło południe, zaczęło się pochylać.

Kiedy wreszcie zebrano się w krąg, Kozia Bródka znowu wylazł na sanie. Widać od razu; podchmielił sobie ździebko. Chichotał z cicha, patrzył mętnie na ciżbę, potem nasrożył się, zmarszczył brwi, krzyknął kilka słów, których nie zrozumiano, aż – bez powodu – buchnął śmiechem. Zawołał:

– A no, już wam słuchać nie mnie, jeno opolnego starosty. Wieleż to lat przewodził wam dziad Ciernik, dobrze przewodził. Kogóż to godniejszego najdziecie… nuże Ciernik, chodźcie na sanie. A wy krzyczcie, chcecie Ciernika czyli inszego starostę?

Z kręgu wyszedł zamaszystym, pewnym siebie krokiem krępy staruch, spod czapy świeciła mu długa grzywa, biała zupełnie. Podszedł do sani, popatrzył wokoło – i w tejże chwili jakiś pojedynczy głos krzyknął z tłumu:

– Nowego chcemy starostę! Dułgotę!

Głos brzmiał niepewnie i strachliwie, ciżba się poruszyła. Ciernik uniósł białe brwi do góry, patrzył czujnie na tłum. Kozia Bródka przysiadł, oburącz się oparł na toporku, głowę wyciągnął, oczy zmrużył, spytał:

– Kto? Kogo wołacie?

Nikt się nie odezwał. Za jego plecami szepczą coś, popychają jeden drugiego łokciami, kłócą się – nikt nie wyjdzie od czoła. Stary Ciernik wlazł na sanie, stanął obok Koziej Bródki. Komornik – wciąż wsparty na toporku – zawołał:

– Kto jeszcze na opolnego starostę, wychodź! – Głos miał srogi.

Ciżba zafalowała, nikt się nie ruszył. Ciernik stał mocno, biała grzywa świeciła spod czapy. I znowu pojedynczy głos krzyknął:

– Dułgotę chcemy!

– Kogo? – zapytał srogo Kozia Bródka.

Drwiący głos z tłumu kmieci zakpił:

– Krótkotę chcemy…

Śmiech buchnął w gromadzie, ludzie obracali się jeden do drugiego, ryczeli, bili się po ramionach. Leciały okrzyki: „Grzybojada chcemy na starostę… Smarda… Krótkotę… Ha ha ha…” – weselisko z onym Dułgotą!

Ciernik stał nieruchomo jak słup, nie śmiał się, twardymi oczyma wodził od twarzy do twarzy. Kozia Bródka rozzłościł się, krzyknął:

– Cichajcie wy, ciemięgi nabite… Kto wyjdzie tu do mnie na sanie? Wyłaź!… A nie… okrzykujcie Ciernika starostą.

Nikt nie wystąpił. Powstał wielki krzyk i machanie rękami, wszystkie gardła – zarówno kmieci, jak bartników, kosiarzy i zbieraczy – ryczały: „Ciernik… Ciernik…”. Kozia Bródka poklepał starego po ramieniu, obwołał go starostą opolnym. Radę starszych wybrali równie ochoczo i zgodnie. Ci, co dalej mieli do domostw, zaczynali się już zbierać do drogi w obawie przed wilkami – nie włóczyć się w zimie nocą. Ale wielu jeszcze zostało na picie i jadło, na targ i zabawę, pieśni a pląsy. Siniaki, acz pijani, gędli co sił. Wesoło kończył się wiec opolny, śpiewnie i chmielnie. Niebo paliło się na zachodzie pożarem, gdy Łokietek, popędzając wołu, mówił do Świrszcza:

– Widzisz, nie trza dani dawać, odzipniem tego roku. A słyszałeś no: jakiś dureń chciał Dułgotę na starostę dźwignąć, wiesz, tego, co ma chatę pod lasem i dwie wyparszywiałe kozy. Mołwię ci, juże prędzej mnie by mógł okrzyknąć niźli tego smarda. Ale i mnie, i tobie: gdzie nam do Ciernika? Kiej jego syna ksiądz na wojnę wołał, stary dał konia synowi. Konia, słyszysz? I topór na długim trzonku, i sulice. Byli tacy, co wszystko potracili na wojnie. A Cierników syn łup przywiózł, bogaty. Ejże, komu się równać z Ciernikiem, to wielmoża.

Niebo pokrywało się matową szarością, mróz brał; zza lasu wyjrzał rdzawy księżyc, migotały już gwiazdy. Łokietek ukląkł, ściobnął wołu biczem.

– Wio, ty byczy synu, bacz, by ci wilk ogona nie urwał. Wio, maluśki.

Musieli jeszcze przejechać szmat lasu do domu. Świrszcz rozejrzał się wkoło, mruknął:

– Zasiedzielim się, psia… Ciemnieje. – A potem całkiem znienacka: – Pewno, że Dułgocie nie być opolnym starostą. Wżdy jaki nam mus za Ciernikiem krzyczeć, cóże to Ciernik? Wielmoża? A i wielmoża czasem w łapciach chodzi, takież ma nogi, jak smard. A kiej przewiercić w nim dziurę, jucha zeń śmierdząca cieknie, by z kmiecia.

Łokietek aż gębę rozwarł ze zdurnienia, ale nie czas było się spierać: wjeżdżali w leśną drogę, niby w łożysko wąwozu nalanego czernią po brzegi. Łokietek splunął, pognał wołu.

W nocy zerwał się wiatr, miótł suchym, drobnym śniegiem. Rankiem Łokietek z zięciem poszli na gumno dokończyć młócki – zostało im jeszcze ponad kopę jęczmienia. Świrszcz od rana był rozdrażniony, wszystko mu szło pod włos. Ale gdy ujął za cep, gdy poczuł ostry zapach jęczmiennego kurzu, coś się w nim przemieniło. Bili jakiś czas w milczeniu, niedługo tego było. W pewnej chwili Świrszcz oparł się na cepisku, zamyślił się: Łokietek dojrzał roztargnione wejrzenie, które go tak gniewało. Zagadał cienko i nieprzyjaźnie:

– Cóżeś to stanął? Siła z cię uszła, czy jak? Do południa daleko.

Świrszcz się obudził, ale nie uniósł cepa. W oczach mu pojaśniało, siadł na grodzi zasieku, powiedział – nie wiadomo, do siebie czy do teścia:

– Jakem przyszedł na stan swój, nad Obrę, nie myślałem w on czas, że wprędce będę bił ziarno ze snopów… u was… dla swoich. – Głos kmieciowi się łamał. Łokietek spojrzał ciekawie, twarz się mu wyciągnęła, podrapał się pod brodą, ale tonu nie zmiękczył:

– Pono i dziś nie bardzo chcesz walić we snopy.

Świrszcz jakby go nie słyszał, jakby odpowiadał własnym myślom:

– Widziałem jedno w drodze k’swoim, w długiej drodze: zgliszcza a zgliszcza. Anim się spodziewał chatę całą odnaleźć. Wżdy mołwię wam: kiedym zobaczył popielisko, um się mi pomieszał. Mało brakło, a wojewodę za nogi bym chycił, o brzozowe pnie walił… rwało mię. A wczora Kozia Bródka się chwalił, że bolej nie puszczą Sasów k’naszym siodłom. Aże mi wątpia skręciło. Bo jeśliby puszczać mieli, po co my grody stawim a dań dajem, powod a przewóz… po co ony są: woje, drużyna, wojewody? Znałem ci wojewodę, wiem już…

Łokietek błysnął tylko ślepiami.

– Wojewodę?

Niespodzianie Świrszcz rozsypał się w głośnym śmiechu; zaczął lekko uderzać bijakiem o klepisko, podniósł drwiące oczy na Łokietka, krzyknął:

– A wam pewno krupki wyskakują na karku, kiej wojewodę ujrzycie? Wielmoża, co? Twardy w pysku, co? Pewno was przez swych smardów, włodarzy a wojów gnał wen od trzemeszeńskiego grodu? Gnali was, co?

– Gnali… – potwierdził zdumiony Łokietek.

– Aha… gnali? – Wciąż ten sam drwiący śmiech w gardle Świrszcza. – W srebrnej zbroi wojewodzie chodzić, u kmieciów stan brać, na ślad ich puszczać abo w nagonkę pędzić, wrzeszczeć i wydziwiać?… A jam ci łapcie wojewodzie uplótł, nie uszedłby wojewoda bez łapci… ha ha! w łapciach wojewoda dyrdał, by smard.

– W łapciach?

– A wy myślicie co? Na smarowanych osiach? W kolesach? Na koniku czarniawym? Włóczył kulas za sobą, postękiwał, a niosło odeń, by od padła. Wojewoda! A rzuciliby my wojewodę z Żarkiem Sliźniem, zdechłby na tej trupiej drodze, ot co! Ani by mi wprzódy do łba nie przyszło, że wojewoda jak smard… kiej mu nogę dziaknąć sulicą a samego bez drużyny ostawić. Nie zapomnę tego… tuszę, że i on nie zapomni łapci z lipowego łyka. Wżdy dla was, tfu!… i Giermkowie wielmoże, i z Ciernikami rady nie dacie… z Kozią Bródką. I prawda: na krótko nas porównało, na pięć dni drogi. A nynie co? Ja po staremu jęczmień biję, przed Kozią Bródką się stracham, a on… jeśli dolazł na jednej nodze do grodu… smarda powodem gania, włodarze jego zęby szczerzą, w jamę za byle co sadzą a włosy na głowach kmieciom międlą.

Łokietek naraz się strasznie rozgniewał:

– Dureń jeś, nieostrugany dureń! Twoja rzecz: w jęczmień bić, wojewody: w łby kmieciów. Nuże za cep, dość głupawych gadek! – Świrszcz nic nie odpowiedział. Zabębnili cepami po snopach.

Ale niedługo tego było. Pod stuk młocki nie dosłyszeli nikłego skrzypu odmykanej bramy ni chrzęstu płozów na śniegu. Dopiero gdy się otwarły drzwi do gumna a wleciała z wiatrem chmura śniegu, przerwali robotę: w progu stał niewysoki człek przybrany w czerwony kożuch i przepaścistą czapę: oczy obcego mrugały wesoło, na wygolonej gębie z ledwo znaczną szpakowatą szczeciną półdrwiący, półżyczliwy uśmieszek.

– Bywajcie w zdrowiu – powiedział gość i wszedł na gumno. – Usłyszałem młockę, nie zaglądałem do chaty, jeno wprost k’wam. Na spor! – Pochylił się ku rozwiązanym snopom, wziął kłos w rękę. – Aa… – i naraz uśmiechnął się serdecznie – jęczmień młócicie! Jęczmień? Dobra rzecz jęczmień, piwo można warzyć z jęczmienia. Kiej latem zebrać jeszcze chmielu, dobre piwo będzie. Widzę, że nie włodarzył tu Sas, nie dobrnął przez młakę. Pewnoście i chmielu zebrali latem?

– Zebralim – potwierdził ogłupiały ze zdurnienia Łokietek.

– Ha ha ha – zaśmiał się gość – zebrali… Zabiegliwe z was kmiecie, zrazu widać. – Gość rozejrzał się dookoła, wzrokiem zmierzył zasieki. Aż naraz spytał zesrożałym, wielmożnym głosem:

– A dań cyrkiewną do eremu daliście?

– …do eremu? – wyjąkał Łokietek.

– Nie słyszeliście nawet? Dziesięcina! Wiera, rozpuścili was mniszy, nie dbali o swój kałdun. Ale nynie nowy ład będzie, srogi ład: dziesięcinę trza dawać dla Jezu Krysta, dość już onego barłożenia się po młakach a polanach. Jam ci wasz nowy prezbiter – jeszcze ważniej zabrzmiał głos gościa – wołają mię Andrzej. To i wiedzcie… – Gość zatrzymał się, potoczył oczyma po osłupiałych kmieciach, ze świstem wciągnął powietrze przez nos. – A nynie stan biorę: dajcie no zjeść dobrze a wypić i wołu napaście. Potem jęczmień odmierzym a chmiel i pojadę w erem piać w cyrkwi na chwałę Jezu Krysta.

Łokietek zaruszał się żwawo.

– Wraz… wraz… – Ręce mu latały.

Niespodzianie z głębi gumna ozwał się głos Świrszcza:

– Jaką dań?

Gość tupnął gniewnie nogą.

– Nie będę tu bajać na mrozie stojący. Wiedźcie mię do chaty.

Wyszli na porywisty wiatr. Łokietek nachylił się do zięcia, jęknął:

– Jedną dań nam spuścili, a wtóra bodajże gorsza od tamtej. Dziesięcinę chce brać, słyszałeś? A skoro zacznie mierzyć, to i piącina wyjdzie. Pojmujesz-li to? Świrszcz!

Zięć popatrzył ponuro, zasyczał przez zęby:

– Ziarna nie damy.

Łokietek spojrzał przerażony.

– Jakże to tak, jakże? Słyszałem już ja o onym prezbit… prozbot… – potknął się na obcym, cudacznym słowie – o onej przywłoce. Gadali ludziska, że dobry to człek, nieuraźliwy. Kiej godnie przyjąć go, piwa nie żałować, czy miodu, drużbę okazać, opuści wiele… A drugi raz go nalać, to i całkiem. Drużbą trza z nim ładzić, ot co!

Oczy Świrszcza świeciły zawziętością.

– To jednajcie go drużbą, jak umiecie. Nie wiem, czy to zrobicie, kiej piwa ni krzty. A nie uładzicie?… już ja z nim uładzę. Ziarna nie dam.

– Cicho, Świrszcz, jeszcze gorsza bieda będzie. Słyszałeś, co mołwił Kozia Bródka: kto na świątka rękę podniesie, jakby na księdza podniósł. Ty się strzeż.

– Już ja rady dam – burknął Świrszcz. Weszli do chaty.

Wszystko tam było rozbabrane. Chrobota myła w misie pieluchy, zachlapała pół izby, całe tło pełne błota. Wszędy pierze – starka z Ostrzężyną szarpały puch na duchnę. Starszy syn Świrszcza trzasek narzucał, nową chatę sobie stawił, mały darł się w kolebce – matka trącała ją raz po raz, pośpiewywała.

Kędziorek skrzywił się zrazu, ale wraz zaśmiał się głośno.

– Myślałem, w gościnie opuchlizna zejdzie mi z uszu; a tu widzę jak u mnie, jeno żarna nie trzeszczą.

Białki zerwały się, patrzyły zdziwione, to na gościa, to na swych chłopów. Łokietek się podrapał pod brodą niepewnym, zafrasowanym ruchem.

– Godny gość k’nam zajechał… prezbit… prozbot…

– Prezbiter – dopomógł gość, bystro spojrzał na Chrobotę i Ostrzeżynkę, oczy mu pojaśniały.

Starka podbiegła do stołu, otarła podołkiem ławę, jęła zbierać łyżki, wycierać rozlaną polewkę. Łokietek powiódł wkoło oczyma i wciąż tymże niepewnym głosem:

– Dorzućcie do ognia. I stawcie mleko. A ty, Świrszcz, wwiedź wołu, siana mu daj.

– Piwa mi zagrzejcie – powiedział Kędziorek, rozwalając się w godnym kącie. – Zmarzłem.

– Piwa? – wykrzyknął Łokietek. – Nie mamy ci piwa.

– Jakże to? – Wesoła gęba Kędziorka nasępiła się lekko. – Jęczmień młócicie, a piwa nie macie?

– Niewiele jęczmienia siać mogę, u mnie mokro. Jesienią zawżdy na ziarno mieniam bysia abo jałówkę, wżdy tego roku nie zamienisz. A nynie sześć gąb przybyło… wojna spaliła zięcia.

– I syty nie macie? – spytał Kędziorek.

– Nie mamy. Na Gody miód chowamy, zajedźcie do nas na Gody, dobrą sytą was uczęstujem.

Świrszcz poszedł wołu karmić, gniewało go przymilanie się teściowe. Twarz mu zmalała, nos się wyciągnął, oczy zrobiły się złe. Gdy wół zmyślił się opierać, kmieć kopnął go pod brzuch, zaklął. Nawalił mu suchej słomy, zaparł dźwirze, ale nie wracał jeszcze do chaty; oparł się plecami o kleć, spoglądał w zadymkę – wiatr wwiewał biały puch przez wyrwę między chatą a chlewem, w środku podwórza śnieg wirował, wznosił się i opadał. Świrszcz patrzył na słup śniegu, ponosiło go; zaciął zęby, z całych sił starał się opanować – za wielu ich, wszawego mrowia, skąd się tyle tego napłodziło? W porę przypomniał teść słowa Koziej Bródki o podniesieniu ręki na świątków – swędziły kmiecia pięście.

Kędziorek wrócił od Łokietka bez jęczmienia – i rozżarty jak nigdy. Już nie był to dawny człek nieswarzący się z Dolą, któremu ciepła pogoda weszła we wszystkie zmarszczki na twarzy, bogać tam w zmarszczki! – przepełniała go, wylewała się zeń w błogim zadowoleniu z całego bytowania. Kiedyż to siadywał świątek na przyzbie, twarz na słońce wystawiał, pełen cichej radosnej czujności, błogiego zadowolenia, że oto słońce w twarz świeci, piwo czeka na ławie, wraz przyjdzie ciepły wieczór i noc go owinie niepamięcią, że życie ciecze równą, ukojoną strugą i nie trzeba się z nim dołać… z onym życiem? A nynie?… – prezbiter Andrzej ciskał się po swej izbie pod jazgotliwe narzekania białki, biesił się na nieużytość Łokietkową i na zuchwalstwo Świrszcza. Zmienił się na stare lata Kędziorek, dbający już, by go – po kościelnemu, ważnie – wołano Andrzejem, z Dolą zaczął wojować, swoje chciał przeprowadzać. I nie o samo piwo mu szło – ciepłe mleko z łyżką miodu to takoż godne picie, brak piwa by go nie wytrącił z leniwego ciągu równo biegnących dni, z pełnego radości ukojenia. To Gaudenty – psiamać! – to ten erem i prezbiterstwo, i cześć, którą mu oddawano i którą bolej piwa polubił, to uległe słuchanie jego krzyków w cyrkwi – całe to nowe życie poszło w smak prezbiterowi Andrzejowi, zmieniło go, a jednocześnie przyniosło gwałtowny niepokój. – „Albo to nie jestem świątkiem Jezu Krysta? – wykrzykiwał przed wymyślającą mu białką – albo to mogę zwolić, by smard mię deptał by rozklepany łapeć?” – „Boś i jest łapeć – indyczyła się białka – pokrzykujesz tu przede mną, a w pustych saniach wróciłeś”. – Kędziorek sapał, prychał, krzywił się, godnie prostował swój niski, przysadzisty tułów, kiwał się w biodrach; wykrzykiwał: „Obaczą jeszcze borsuki, kto ja: łapeć czyli ważny świątek z łaski Jezu Krysta a Gaudentego archiepiskupa. Jutro rankiem pojadę do Cierników… tamok żyje komornik, Kozia Bródka, nim mu smardy grodu nie postawią… skarżyć będę onego gada, Świrszcza, obaczy psi chwost, popamięta”. – „Do biskupa jedź – krzyczała białka – do Ungera abo Gaudentego, co ci to komornik, on z kmieciami z jednej misy jada, z jednego dzbana pije”. – „Z Świrszczem nie pił – krzyknął Kędziorek – już przydawi on Świrszcza, nie bój się” – na Łokietkowego zięcia zwrócił się cały gniew Kędziorkowy.

Bo Łokietek był wesoły i przymilny, obiecał sam przywieźć cebrzyk piwa a dzbanek syty, byle go świątek od dziesięciny zwolnił, chwalił gościa i cześć mu okazywał. Kędziorek zaczął mięknąć, niechęć do sporów rosła w nim coraz bardziej, mierził go przymus kłótni: nie lepiej to ugodzić się ze smardami? Bo i prawda: niewiele tam snopów w zasiekach Łokietkowych, co z nich weźmiesz? A jeśli kmieć piwa zdobrawoli przywiezie i syty… – świątek uśmiechnął się, zagadał pojednawczo:

– Nie wojować nam z Dolą, Łokietek, niewiele nawojujesz.

Mały w kołysce siadł, zaśmiał się do Kędziorka czterema ząbkami, zagaworzył; świątek całkiem roztajał, machnął ręką. Lecz w tejże chwili burknął siedzący u ognia Świrszcz:

– Juże nie uczcie nas doli, znamy ją… tę naszą dolę. Ejże, poznałem ją tej wojny, kiedy mnie chatę spalili, chudoba przepad­ła, ledwośmy z kawałkiem lnu na karku uszli. A wyście pewno w grodzie siedzieli, piwo smotkali, nie tak-li?

Kędziorek zrazu odpowiedział wesoło:

– Pewno… – Ale zaraz nastroszył się, zesztywniał, głos mu zważniał:

– Jam ci świątek Jezu Krysta, prezbiter.

Świrszcz zaśmiał się drwiąco.

– Wielki mi szysz, prezbi… prezbiter. Abo to puzo macie większe od wojewody… wiem ja, co jest wojewoda. Wżdy zwolnili nas na ten rok z wszelakiej dani opolnej… nie trza jej dawać.

Kędziorkowi krew uderzyła do twarzy.

– Co bajasz puste gadki, kto was zwolnił? Z eremowej dani was zwolnili?… Jeno ja mogę was zwolnić abo biskup, abo sam ksiądz.

– Cie… – Świrszcz był pochylony do przodu, mięśnie karku napięte, w oczach hamowana wściekłość. – Od Cierników biercie, nie od nas, od Kuraszków a Czeczerzów, ot co! – Białki patrzyły na Świrszcza przerażonymi ślepiami, Łokietek skurczył się, stęknął:

– Stul gębę, Świrszcz. Co gadał Kozia Bródka?…

– W zadzie mam Kozią Bródkę, słyszycie? – wrzasnął Świrszcz, zerwał się na nogi. – Kiej niosę dań do grodu, wiem, czemu niosę: tak zawżdy bywało. Zawżdy! Drzewiej nie wiedziałem, czemu niosę, za co. Nynie wiem: iżby woje Sasów nie puścili siodeł palić. A puścili ten raz: uwolnili nas od dani na rok. To wiem. Wżdy czemu mam dawać dziesięcinę świątkom? Drzewiej jej nie dawalim. Abo to strzymacie Sasów? Abo to uchronicie od zła? Po co wy nam, świątki i prezbi… prezbitery? Wy przywłoki, cudzy, nawet zmiotków nie trza wam dawać. Nynie zwolnili nas… nie dam ni jednego ziarna, słyszycie?

Kędziorek otwarł gębę, okrągłymi oczami patrzył na przechylonego przez stół Świrszcza, mrugał gęsto. Aż krew mu uderzyła do twarzy, jąkał się z rozzłoszczenia:

– Gańbisz ty mnie… jako to? jako to?… Ja przywłoką?

– Przywłoką! – wrzasnął w pasji Świrszcz.

– Ja prezbiter… – dławił się Kędziorek – wołają mię Andrzej – wzburzenie mieszało się w nim ze zdumieniem: jakże to, nie pojmuje smard? Nie pojmuje jego ważności? Ślepia wylazły mu z orbit, gęba mamlała:

– A dziesięcinę dasz… ni ziarna nie opuszczę… ejże, dasz…

– Nie dam!

– Dasz…

– Ni źdźbła!

– W jamie zgnijesz… cały stan twój… wszystko wezmę…

Łokietek chwycił zięcia za rękawy.

– Świrszcz… zbiesiłeś się? Cichaj!

Świrszcz strząsnął rękę teścia, zamachał pięściami:

– Odejdźcie, bo zęby polecą. Odejdźcie, mołwię wam!

Chrobota przyskoczyła do męża, oplotła go ramionami, Łokietek chwycił za szyję, już nie prosił, wołał:

– Biedę sprowadzisz na stan, ty gadzie… – Odwrócił się do Kędziorka, zaczął błagalnie: – Panie… panie… ugodzim się, piwa przywiozę, miodu. Nynie bierzcie wołu, jedźcie: zbiesił się mi zięć. Leć, Ostrzężynko, zajarzmiaj wołu. – Szamotali się we troje, Świrszcz dziko wykrzykiwał, aż uspokoił się nagle, powiedział zduszonym głosem:

– Puśćcie mię, siądę na ławie. – Puścili.

Kędziorek – czerwony, spocony – nadal dławił się gniewem.

– Jutro pojadę do Koziej Bródki, pożałujecie… Całą dań wezmę… z nawiązką. Widzicie ich… pogańbili imię świątka Jezu Krysta… Pożałujecie! – wykrzyknął pełnym głosem, wypadł z chaty. Łokietek biegł drobnym kroczkiem, by ułagadzać świątka. Świrszcz się nie ruszył, siedział zgięty, ręce miał spuszczone między kolana. Gdy matka podeszła doń, zaszeptała: „Źleś zrobił, synku, ważnegoś człeka rozgniewał” – podniósł na nią uparte oczy, zamruczał zawzięcie:

– Nie dam… jednego ziarna nie dam. Do Koziej Bródki pójdzie? A ja takoż pójdę… nie bójcie się.

Stara plasnęła w dłonie.

– Kądy?

Popatrzył na nią tymże zimnym spojrzeniem.

– Do wojewody… Budziwoja. On Sasa puścił na mój stan, niechże choć nynie broni smarda. – Odetchnął głęboko i wstał. Łokietek ukazał się w progu, na pytający wzrok białek machnął ręką.

– Pojechał cięgiem zły. A ty, Świrszcz, dureń… cóżeś ty narobił. Nynie gad mścić się będzie.

Zięć popatrzył nań długim, drwiącym spojrzeniem.

– Chodźmy młócić, mus nam dziś skończyć. Jutro do Gniezdna idę. – Nie oglądając się, wyszedł z izby.

Baby zaczęły płakać, Łokietek zrazu je uspokajał, potem pysk rozwarł, tupał nogami, klął, kopnięciem ławę wywrócił, wreszcie poleciał do zięcia.

2. Tysiąca lat za mało

Mieszka wyszedł na wał grodowy, spojrzał dokoła. Uprzedniej nocy wiatr mroźną miotłą zgarnął puch z lodu, rzeka wiła się lśniącą wstęgą. Dzień był pogodny – srebrny, przetkany błękitem; na skłonach śnieg się palił rozżarzoną żółcizną. Ludzie buchali kłębami pary, wąsy w mig obmarzały, kołnierze okrywała gruba szadź. Wesoły przyszedł czas, rzeźwy. Po drodze wiodącej do grodu dzieciaki zjeżdżały na płozach, kulały się w śniegu. Aż tu dochodziły cienkie, rozradowane krzyki.