Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
30 osób interesuje się tą książką
Nowy cykl kryminalny Jędrzeja Pasierskiego, laureata Nagrody Wielkiego Kalibru
Jezioro Sławskie, nazywane od dziesięcioleci Śląskim Morzem. Mieszkańcy kurortu Sława szykują się do sezonu wakacyjnego. Przygotowania przerywa zbrodnia: na dryfującej stacji hydrologicznej zostaje znaleziony martwy mężczyzna. Na miejscu pojawia się inspektor Leon Szeptycki, który wraca tu po latach kariery we Wrocławiu.
Śledztwo szybko ujawnia zagadki: dlaczego stacja hydrologiczna od dawna była omijana przez ptaki? Czemu świadkowie kłamią, a drony krążące nad okolicą niczego nie nagrały? Wreszcie, co skrywa owiane legendami dno jeziora i dlaczego lokalni nurkowie odmawiają współpracy?
Szeptycki zmierzy się ze sprawą dotykającą jego życia – bolesnych blizn, przez które niegdyś opuścił Sławę. Urazów sprawiających, że unika uchodzącej do jeziora rzeki Cienicy, lecz wraca do tajemniczego pałacu Rechenbergów u brzegu akwenu. Wkrótce znajdzie fotografię trzech młodych mężczyzn, który przybyli niegdyś nad wodę pełni wiary, dzierżąc ze sobą skafandry i butle tlenowe…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 12 min
Lektor: Przemysław Bluszcz
1
Nawet oglądany z własnego pomostu poranek był szary, smutny i melancholijny. W ponurej aurze blask bił jedynie od lśniącej nowością tabliczki, namacalnego dowodu triumfu Jakuba Barycza. Pomost zbudował dzięki oszczędnościom cierpliwie gromadzonym przez kilka lat w skarbonce oraz kilkunastu miesiącom zabiegów w Polskich Wodach – instytucji, która władała krajowymi zbiornikami od jakiegoś czasu. Udało się, a świadectwem była właśnie ta tabliczka – jedna z nielicznych, dodajmy, w świecie rozpadających się, piracko postawionych pomostów. Jakub Barycz zrobił to po bożemu i nie musiał bać się teraz kontroli: z dumą polerował tabliczkę, a pomost stał się jego największym skarbem.
Nad Jeziorem Sławskim świat powoli budził się do życia. Trudno było powiedzieć, czy wciąż jest to świt czy już poranek, kiedy nad Zatoką Radzyńską, od strony Sławy, wschodziło słońce. Od momentu legalizacji pomostu Barycz opuszczał go tylko na kilka godzin, w nocy, choć i te lubił czasem spędzać pod gołym niebem, spoglądając na gwiazdy odbijające się w tafli jeziora. Na pomoście, o którym marzył od dawna, postawił sobie drugi dom, będący w pewnym sensie lepszą wersją tego prawdziwego, który dzielił z siostrą. Starzejące się rodzeństwo – małżeństwo Baryczów. Ludzie obgadywali ich za plecami. Wiedział, że na wsi, zwłaszcza w tej części przy szosie, gdzie żyli miejscowi, a nie letnicy, ludzie nazywają ich po prostu małżeństwem.
Byli blisko z siostrą. Przypuszczał, że bracia i siostry często nie rozmawiają ze sobą, a oni się kochali. Do niedawna dobrze mu się z nią żyło, ale ostatnio zaczęła wykazywać objawy wczesnego alzheimera i przez to stała się kłótliwa. Zupełnie jak prawdziwa żona zaczęła mu wymawiać, że nie zdejmuje butów w sieni, mlaszcze nad gulaszem rybnym i zdarza mu się rozrzucać zużyte chusteczki jesienną porą. Wtedy właśnie Barycz wystąpił o pozwolenie na postawienie pomostu. Zawziął się i przeszedł przez zasieki biurokracji, potem prace konstrukcyjne, uszczuplając majątek, którego i tak nie miał komu zostawić.
Sławskie, duma i perła Pojezierza Sławskiego, było otoczone setkami pomostów. Niektórych o zgniłych, spróchniałych deskach, przede wszystkim zaś nielegalnych. Krążyły plotki, że Polskie Wody będą je rozbierać, ale kto by się tym przejmował. Barycz był przekonany, że wraz z pomostami pomarli także ich właściciele i nikt już nie zdoła ustalić, co kto postawił. Niegdyś ludzie budowali, bo chcieli, a nie dlatego, że mogli.
Dopiero od niedawna państwo zaczęło się na poważnie interesować przygranicznym pojezierzem, składającym się ze Sławskiego i jeszcze kilkunastu mniejszych zbiorników porozrzucanych po gęstych lasach, a niektórych tak mulistych, że samo wejście groziło śmiercią. Sławskiemu zaś, po latach niebytu i zapomnienia, przywracano status „śląskiego morza”, jak je niegdyś nazwano. Na dobre i złe. Uwielbiał to miejsce i cierpiał, gdy był daleko. Kiedy spoglądał na niekończący się horyzont w stronę Józefowa, budził się w nim mały chłopiec, który pragnął zostać wielorybnikiem.
Wstał – z roku na rok te ruchy zdawały się dla niego coraz trudniejsze. Jako młody człowiek był wiecznie w biegu i z pewnością nie wyobrażał sobie, że wyzwaniem będzie ruszenie się z krzesełka rybackiego. Wygrzebał klucze z kieszeni spodni i otworzył szopę, która jeszcze pachniała drewnem i chemikaliami. Na półeczkach stały tu posegregowane wędki. Miał ich dwadzieścia sztuk spławikowych: głównie bolonki, ale szarpnął się również na parę odległościówek. Wszystkie oszczędności ze skromnej emerytury inwestował w sprzęt, w pozwolenia, i ostatecznie w wyposażenie budki, która, wzorem kabin na łodziach, była uszczelniona i przytulnie chroniła przed deszczem. Nieraz obserwował przez jej otwarte drzwi, jak wiosenne ulewy niczym wielka kapa pokrywają jezioro i zmieniają jego barwę na grafitową.
Po swojej lewej stronie miał półeczki i zapasy żywnościowe, tak że kiedy nad jeziorem, jak to w czerwcu, psuła się pogoda, mógł się spokojnie schronić, a konserw wystarczało na cały dzień, a i coś do picia zawsze się znalazło. A kiedy miał szczęście (lub nieszczęście – zależy jak patrzeć), mógł jeszcze do tego posłuchać koncertu w Sławie po drugiej stronie zatoki, gdyż woda podbijała dźwięk i niosła go po tafli jeziora.
Przygryzając bułki z mielonką i świeżym ogórkiem małosolnym, spoglądał na Sławskie. Znał każdy jego skrawek. Wiedział, gdzie żyją leszcze i karasie, gdzie są najgłębsze doły, wykopane ponoć jeszcze przez nazistów, i gdzie żerują sandacze. Dzięki mapce, którą zamawiał w Wodach Polskich, wiedział nawet, w którym miejscu jest szansa na złowienie szczupaka!
Nie zostawiał jednak wszystkiego losowi, tylko głupcy tak robili. Bywało, że sam wypływał łódką i wysypywał kukurydzę w Zatoce Radzyńskiej. W efekcie swoich zabiegów łowił ostatnio po sześć – siedem ryb dziennie. Ludzie pytali, czy będzie sprzedawał. Nie chciał, żeby rozeszła się wieść. Robił to tylko na własne potrzeby i pyszne, świeże ryby dawał tym, których lubił. Dla dobra ogółu, wymiany towarów i kiedy sam czegoś będzie potrzebował. Więc tak, Jakub Barycz znał to jezioro jak własną kieszeń i może dlatego od wczoraj coś nie dawało mu spokoju... jakaś skaza, przełamanie pejzażu, który tak sobie ukochał.
Wgapiał się w wodę i w końcu odkrył, co tak bardzo go niepokoiło. Pewien punkt położony sto, dwieście metrów przed nim: element, który nie pasował do wszystkiego innego. Dopiero po minucie, dwóch (może z uwagi na to, że ciemność dopiero się odsuwała, oddając stopniowo przestrzeń jasności), Barycz mógł ocenić, cóż takiego mu nie pasuje.
Była to sławska stacja hydrologiczna – stała, choć chybotliwa towarzyszka jego łowów. Oto i drewniana platforma z kilkoma sprzętami pośrodku, która służyła tutaj Polskim Wodom i Instytutowi Meteorologii do oceniania stanu wody, jej czystości oraz poziomu. Stacja hydrologiczna dryfowała na tafli jeziora, przymocowana kotwicą.
Niby wszystko było jak zawsze. Co wydawało się jednak niepokojące, to ta pustka, cisza. Na stacji nie było ptaków, które zasiedlały ją, zostawiając swoje obfite guano. Od jak dawna nie było? Nie umiał powiedzieć, ale włos mu się zjeżył na głowie od tego drobnego zniekształcenia doskonale powtarzalnej i znanej scenerii, odstępstwa od regularnego rytmu jeziora.
Pracownik (bądź pracowniczka) Instytutu był jednak tylko czasowym bywalcem tego miejsca. Przez większą część dnia, kiedy na platformie nie było ludzi, stację oblepiało ptactwo. Barycz odnosił wrażenie, że ptaki (bardzo inteligentne stworzenia) nie reagowały tak samo na pracownika, który na platformie dokonywał swych rutynowych czynności, jak na przypadkowego pływaka z Zatoki Radzyńskiej bądź Wratislavii, który obrał sobie azymut na stację i zawracał kilka metrów przed nią.
Czego tam nie było na tej maleńkiej drewnianej platformie? Żyły tu kormorany, mewy, ale także zwykłe wrony. Jak wśród ryb, tak i tu spotykało się pospólstwo, ale i szlachetniejsze gatunki. W tej części jeziora ptactwo na jakieś piętnaście minut dosłownie się ulatniało z platformy, aby z powrotem zająć swój dom: wyluzowane i przyzwyczajone do obecności człowieka. Motorówka Instytutu kursowała dwa razy dziennie, delikatnie wzburzając taflę wody, ale nie przekraczała reguł ciszy na jeziorze.
A dzisiaj ptactwa nie było. Barycz znał każde poruszenie w Zatoce Radzyńskiej i barwy wody: czerwoną o świcie wyłaniającym się znad czerwonych dachów Sławy, żółtą o zmierzchu, kiedy kolor rozciągał się znad Lubogoszczy, powlekając całe jezioro magiczną poświatą. Zauważył więc coś jeszcze. Perspektywa się zmieniła.
Poruszył się nerwowo, jakby to rzeczywistość dalej płatała mu figla, a ten poranek był snem. Snem nie był. Może i słuch miał już nie ten co kiedyś (ostatnio objawiało się to głównie w obecności siostry), ale wzrok wciąż miał sokoli, a znając okolicę jak własną kieszeń, dostrzegł ciemny podłużny kształt, którzy znajdował się na stacji i zdecydowanie nie pasował do obrazka. Wzdrygnął się. Zmiany, niedostrzegalne dla człowieka z zewnątrz, dla niego, spędzającego tu szesnaście godzin dziennie, były wstrząsające. Nie było potrzeby ruszać motorówki, której użyczał mu kolega do podróży na pomost po drugiej stronie (tamten pechowiec miał żonę). Silnik motorówki Barycz trochę podrasował, wbrew panującym na jeziorze zasadom ciszy (ograniczenie do 10 koni mechanicznych!); zresztą był przekonany, że Księciunio o tym wiedział.
Warianowie zawsze o wszystkim wiedzieli nad Sławskim. Dzisiaj wszedł do najzwyklejszej łodzi wiosłowej, zacumowanej trzy metry od pomostu, tej, z której wysypywał kukurydzę. Nie był już młodzieniaszkiem: zajęło mu sześć minut, aby dotrzeć do stacji hydrologicznej. Wytrenowany wioślarz zrobiłby to szybciej. A może intuicyjnie zwalniał, jako że zbliżając się do platformy, odczuwał coraz większy niepokój.
Tak: Jakub Barycz nie mylił się, jeszcze tak bardzo się nie postarzał.
Na stacji hydrologicznej nie dostrzegł ani jednego ptaka. Nawet nie kręciły się dookoła, jak gdyby omijały to miejsce. Może dobrze, że omijały. Bo gdyby nie omijały, to mogłoby się zdarzyć, żeby zaczęły dziobać to, co leżało na białych deskach.
To, co Barycz widział już coraz wyraźniej, zbliżając się do platformy.
Ciało człowieka.