Błyskawica. Historia Wandy Traczyk-Stawskiej, żołnierza powstania warszawskiego - Michał Wójcik - ebook

Błyskawica. Historia Wandy Traczyk-Stawskiej, żołnierza powstania warszawskiego ebook

Michał Wójcik

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Byłam ...odważna. I pewnie do dziś trochę taka jestem. Albo, wie pan co? Może po prostu nie miałam wyobraźni, żeby się bać. Stąd ta odwaga. Jak się człowiek bije o godność, o prawo do życia w godności, to może góry przenosić”.

W 2018 roku wsparła protest rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, aktywnie włączyła się w Strajk Kobiet, protestowała przeciwko wydarzeniom na polsko-białoruskiej granicy. Mówi, że „nie wolno zostawić w potrzebie ludzi, którzy są zagrożeni”. Wanda Traczyk-Stawska – wojowniczka, aktywistka, kobieta instytucja, moralny autorytet. Walczyła w powstaniu warszawskim jako strzelec i łączniczka Oddziałów Osłonowych Wojskowych Zakładów Wydawniczych (WZW) – Biura Informacji i Propagandy – Komendy Głównej AK. Po wojnie studiowała psychologię i przez całe zawodowe życie pracowała z dziećmi z niepełnosprawnościami. Dlaczego mówi o sobie żołnierz, a nie żołnierka? Czym było dla niej powstanie i jak wpłynęło na jej postrzeganie świata? I dlaczego nadal walczy?

Na te i wiele innych pytań, Michał Wójcik szuka w rozmowie z nią odpowiedzi, kreśląc wielobarwny, pełnokrwisty obraz tej niezwykłej kobiety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Wójcik

BŁYSKAWICA

Historia Wandy Traczyk-Stawskiej – żołnierza powstania warszawskiego

Copyright © Michał Wójcik, MMXXII

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Książka powstała dzięki wsparciu Funduszu Popierania Twórczości ZAiKS

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Prolog. O godność w biało-czerwonej opasce

– Upominamy się o nasze niepełnosprawne dzieci, które skończyły osiemnaście lat i nie mają z czego żyć! Bo nie mają jak!

A potem już na granicy płaczu:

– Nasze dzieci wegetują! Rozumieją państwo?! Wegetują! I jeśli nic nie zrobimy, tak będzie do ich śmierci! To jest nieludzkie, to jest niechrześcijańskie, tak nie może być! My, ich rodzice, w końcu poumieramy. Co wtedy z nimi będzie?!

Iwona Hartwich mówi tak, jakby po każdym słowie łapała oddech. Na tyle głęboki, aby wykrzyczeć następne słowo, a potem kolejne i jeszcze jedno. Żeby nikt nie zdążył jej przerwać.

Niepełnosprawni wymagają stałej opieki, potrzebują regularnych zajęć. Regularna stymulacja mięśni, to ich być lub nie być. Niby to oczywiste, wszyscy to wiedzą, ale tak nie jest. Nie w Polsce. Dlatego w 2018 roku Iwona Hartwich i inni rodzice dzieci z niepełnosprawnościami postanowili zaprotestować. To był ich kolejny protest. Tym razem akcja była gwałtowna i głośna. Stała się wydarzeniem roku. Protestującym chodziło o ludzką godność. Godne – choć znaczenie tego określenia nie do końca jest jasne – warunki opieki. Chcieli zrównania renty socjalnej z minimalną rentą z tytułu niezdolności do pracy oraz dodatku „na życie”. To tylko pięćset złotych, choć tak naprawdę koszt miesięcznej rehabilitacji – jak wyliczyli specjaliści – to dwanaście, czternaście razy więcej.

Iwona Hartwich jest bardzo przekonująca. Nie komunikuje się tylko słowami. To, co rzuca się w oczy, to jej udręka. Bolesna, głęboka, na granicy załamania. W ciągu czterdziestu dni protestu ta udręka przykuje miliony ludzi do telewizorów.

Przewodnicząca Komitetu Protestacyjnego Rodziców Osób Niepełnosprawnych gwiazdą mediów została trochę wbrew sobie. W połowie kwietnia z synem na wózku wjechała do sejmu i rozłożyła się tam z obozem. Razem z nią jeszcze szesnastu równie zdeterminowanych rodziców i dzieci z niepełnosprawnościami. Zajęli reprezentacyjny hall na pierwszym piętrze. Każdy, kto interesuje się polityką, zna to miejsce. Posłowie organizują tam konferencje prasowe i to stamtąd uciekają schodami, gdy nie chcą odpowiadać na pytania dziennikarzy. Kiedy na wyfroterowanych marmurach protestujący porozkładali koce i posiłki, zaskoczenie było całkowite.

I o to chodziło. Media zaczęły relacjonować przebieg akcji codziennie. Najpierw były szok i niedowierzanie. Naprawdę chore dzieci będą tu strajkować do skutku? Wytrzymają w upale kilka dni i nocy? Bez dostępu do windy i toalet? Potem, gdy pierwsze zdumienie minęło, a kamery wciąż pokazywały determinację protestujących, zaczęły się rozmowy z politykami. Opiekunowie opowiadali, jak żyją osoby z niepełnosprawnościami, jak wiążą koniec z końcem, co znaczy wegetacja na granicy nędzy. Padały konkretne wyliczenia, podawano sumy. Dziennikarze nagrywali chłopców z porażeniem mózgowym, którzy w logiczny sposób, tocząc walkę z mięśniami, tłumaczyli swoją tragiczną sytuację.

Politycy nie mogli już akcji zbagatelizować. Zostali zmuszeni do słuchania nagromadzonych przez lata żalów. Mało komfortowa sytuacja, na pewno niefotogeniczna. Przychodzili jednak do obozowiska, rozmawiali, sympatyzowali bądź nie. Pewnego dnia zjawił się nawet prezydent, przyszła pierwsza dama. „Potrzeby osób z niepełnosprawnościami są przedmiotem mojej troski” – napisała potem, czym wywołała kolejną falę drwin.

Politycy tłumaczyli, że rząd od lat robi wiele, aby ulżyć potrzebującym. Pieniędzy na pomoc jest coraz więcej. O wiele więcej, niż dawali poprzednicy. Na dowód wyciągali swoje wykresy. Ale poza wszystkim, i ten argument kończył każde spotkanie, winnym całego zamieszania jest Donald Tusk. Opóźnienia są wieloletnie, a rząd PiS-u wszystkiego od ręki nie załatwi. Potrzebne są lata.

Przewodnicząca strajku okazała się wytrawnym graczem. Cztery lata wcześniej też protestowała w sejmie, znała te argumenty, na każdy miała gotową ripostę. Zrywała kolejne tury rozmów i upierała się, że strajk okupacyjny – w odróżnieniu od poprzedniego – będzie trwał do skutku. Mijały dni, atmosfera gęstniała.

W końcu po wielu kłótniach, wręcz pyskówkach, sytuacja stała się patowa. Politycy przeszli do kontrataku. Atakowali bardzo brutalnie. Marszałek senatu Stanisław Karczewski wypalił, że strajkujący stanowią zagrożenie epidemiologiczne. Strzał był perfidny, bo ten polityk był lekarzem. Posłanka Krystyna Pawłowicz doprecyzowała, że „coś jej śmierdzi”. Wiedziała, że protestujący nie mieli dostępu do łazienek. Poseł Jacek Żalek oskarżył dorosłych, że traktują dzieci jak „żywe tarcze”. Potem przepraszał, przyszedł z kwiatami. Ale wszystkich przebiła posłanka PiS Bernadeta Krynicka. Powiedziała, że na opiekunów znajdzie się odpowiedni paragraf, bo „przetrzymują swoje dzieci w niegodnych warunkach”. A potem pokazała całej Polsce, gdzie ma zdesperowanych rodziców. Scenę transmitowały wszystkie telewizje, oprócz publicznej. Posłanka w błękitnym kostiumie z zaciekłością na twarzy ucieka przed protestującą matką. I chyba się przy tym śmieje. Kobieta za nią krzyczy, ale dopędzić nie może – pcha wózek z dorosłym, cierpiącym synem.

Ludzie byli zszokowani. Jak można być tak bezlitosnym wobec cudzego nieszczęścia, czy wolno traktować niepełnosprawnych jak natrętów – pytali w mediach społecznościowych.

Rozpoczął się drugi miesiąc protestu. Sejm przypominał już obóz warowny. W chaotycznym koczowisku ciał i emocji pojawiły się w końcu beznadzieja i gorycz. I groźby. Że protest musi się skończyć, bo parlament nie może tak funkcjonować. Właśnie wtedy doszło do dramatycznego incydentu. Zrozpaczone kobiety chciały wywiesić przez okno transparent. Akurat miała się odbyć sesja Zgromadzenia NATO, pojawiła się szansa, że o okupacji dowiedzą się także dziennikarze z innych krajów.

Do akcji ruszyła Straż Marszałkowska. Postawni mężczyźni próbowali zerwać transparent, a może – niejako przy okazji – usunąć protestujących. Kobietom wykręcano ręce, jedna upadła. Inne wbijano w ściany i futryny, były siniaki i kontuzje. Oraz głośny krzyk rozpaczy. I ten najgorszy, przeszywający okrzyk bólu. Ręka wykręcona przez zdrowego byka w mundurze cholernie boli, ale bolało coś jeszcze. Maltretowanym matkom przyglądały się ich dzieci. Dorośli już chłopcy na wózkach, których los skazał na cierpienie bez końca, patrzyli teraz na przemoc i nic nie mogli zrobić. Byli zupełnie bezsilni.

– Nie mogłam! Nie mogłam na to patrzeć! I nic nie robić! Krew się we mnie zagotowała – mówi dziś Wanda Traczyk-Stawska.

Gdy wspomina wydarzenia sprzed kilku lat, nadal widać, jak wiele ją kosztowały. Skończyła wtedy dziewięćdziesiąt jeden lat i nie była w dobrej formie. Zdjęcia pokazują, że miała zabandażowaną rękę.

Niewiele osób wiedziało wówczas, że ta drobna, filigranowa kobieta, kiedyś harcerka Szarych Szeregów, potem żołnierz podziemia, uczestniczka powstania warszawskiego – przez prawie trzydzieści lat była nauczycielką w szkole specjalnej. Znała potrzeby dzieci z niepełnosprawnościami. Wiedziała, jaką gehennę przechodzą.

– Wściekłość? Nie, to nie to. To było coś znacznie więcej – twierdzi.

Sytuację w sejmie śledziła od początku. Użycie siły wobec matek, krzyki przerażonych dzieci, ich bezsilność – nie mogła stać obojętnie.

Jedenastego maja zadzwoniła do posła Michała Szczerby. Znają się od lat, działają w komitecie Cmentarza Powstańców Warszawy. Pomoc zaoferował także poseł Mariusz Święcicki, były prezydent Warszawy. Prośba była oczywista: niech politycy zorganizują jej spotkanie z protestującymi. Przecież pani Wanda jest weteranką Armii Krajowej, a samo powstanie warszawskie – ten heroiczny bój o polską godność – partia rządząca traktuje jak fundament swojej polityki. To może być podstawa porozumienia, wspólny mianownik rozmów. Poza tym znak Polski Walczącej to dziś świętość. Pani Wanda musi skłonić rządzących do opamiętania.

Miała jeszcze jeden cel. Bo oprócz polityków, bardzo rozczarowali ją hierarchowie kościoła. Jeden z biskupów spotkał się z protestującymi i miał im do zaoferowania jedynie modlitwę.

– A to był czas nabożeństw majowych – mówi z przekonaniem pani Wanda. – Protestujący to katolicy. Wspólna uroczystość dałaby im siłę. Nikt o tym nie pomyślał. Chciałam przynajmniej dać im książeczkę do nabożeństwa. Wzięłam ją wtedy ze sobą.

Przed sejmem zjawiła się w czarnym płaszczu i z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Wysiadła z taksówki i powolutku skierowała się do biura przepustek. Sejm otaczały wówczas metalowe barierki, strzegły go policja i służby. Okazało się, że zgody na wejście nie ma. Ale będzie, trzeba zaczekać.

Minęło pięć minut, potem kwadrans, pół godziny.

– Czekaliśmy w słońcu godzinę – wspomina pani Barbara Siedlicka, która opiekuje się weteranką. – Dostawałam komunikaty od posła Szczerby, że walczy o przepustkę i lada chwila się uda. Tyle że z każdą chwilą słabła nam pani Wanda. Naprawdę bałam się o jej zdrowie.

W tym czasie poseł Michał Szczerba stoczył prawdziwy pojedynek z administracją sejmową.

– Decyzja o niewpuszczeniu kombatantki zapadła o wiele wcześniej – opowiada dziś. Potwierdził to poseł Święcicki, który już po proteście pokazał dziennikarzom swoją korespondencję ze Strażą Marszałkowską. Wynikało z niej, że starania o wejście do sejmu trwały trzy dni. Bezskutecznie. Nie tylko zabrakło woli. Był wyraźny zakaz. Komuś zależało, żeby etosu powstania nie łączyć z walką o prawa osób z niepełnosprawnościami.

Ostatecznie pani Wanda do sejmu nie weszła. Ale im dłużej stała w upale na zewnątrz, tym większe robiło się zamieszanie. Politycy opozycji i dziennikarze rozsyłali do mediów bulwersujące zdjęcia i komentarze. Jacek Czarnecki z Radia Zet chyba dość celnie wskazał sprawcę zamieszania.

– Panie marszałku Sejmu RP. Tego pan nie usprawiedliwi żadnymi względami. Dziewięćdziesięciodwuletnia uczestniczka powstania warszawskiego i długoletnia nauczycielka dzieci niepełnosprawnych nawet pozwolenia, by usiąść na ławce, nie dostała. To nie wina Straży Marszałkowskiej, ale pańska.

Mimo to negatywnym bohaterem wydarzeń stał się właśnie strażnik w mundurze. To on zagrodził przejście starszej pani, a potem patrzył nad nią, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Cała sytuacja musiała go sporo kosztować, bo bąknął w końcu, że to nie jego wina.

Media jednak nie okazywały litości. Był okrutnym tłem dla zgarbionej sylwetki pani Wandy, a jej upór stał się tematem dnia dla większości mediów. Weteranka również bezwzględnie to wykorzystała. Na zaimprowizowanej konferencji prasowej powiedziała, że niepełnosprawni nie są upośledzeni umysłowo, są tylko uwięzieni w swoich ciałach. Jedyne, co teraz należy zrobić, to im pomóc. Zwyczajnie. Tego wymaga przyzwoitość. A gdy okazało się, że do sejmu nie wejdzie, na koniec wygarnęła:

– Chyba skrzyknę swoich kolegów! Jestem z Szarych Szeregów1, harcerka. Potrafiliśmy z Niemcami tak sprytnie walczyć […] będziemy musieli napisać na sejmie to, co powiedziała siostra Małgorzata Chmielewska.

Wanda Traczyk-Stawska podczas protestu rodziców dzieci z niepełnosprawnościami w sejmie, maj 2018. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Ponieważ nie wyjaśniła, co konkretnie, padło ostatnie pytanie. I wtedy dokończyła:

– Że powinniśmy na kolanach te matki przepraszać i ze wszystkich sił wspierać.

Podziałało na tyle, że jeszcze tego samego dnia delegacja urzędników z sejmu pojawiła się u niej w domu. Tłumaczyli, że wynikło nieporozumienie. Pani Wanda może odwiedzić strajkujących, kiedy chce. Przepustka już na nią czeka.

I to był błąd. Nawet nie dlatego, że kłamali. Przecież zakazu wstępu nikt nie cofnął. Chodziło o to, że pani Wanda przejęła inicjatywę. Razem ze swoim sztabem wymyśliła strategię działań na kolejne dni.

Tydzień później ponownie zjawiła się na Wiejskiej. Tym razem nie było żadnej improwizacji. Wojowniczka realizowała plan z żelazną konsekwencją. Nie zamierzała wchodzić do budynku, rozegrała przedstawienie na zewnątrz. Do szlabanu sejmowego podjechały dwie dziewczynki z niepełnosprawnościami. Nie mogły mówić. Kombatantka przytuliła je, ucałowała serdecznie i coś im dała.

Kamery błyskawicznie uchwyciły ten przedmiot. Była to zabawka. Niezwykła. Bardzo sfatygowana szmaciana małpka.

Peemek, czyli małpka zabrana w dniu kapitulacji powstania warszawskiego z jakiegoś mieszkania na Brackiej, był dla pani Wandy pocieszycielem po stracie broni i schowkiem dla kontrabandy. Do cywila przeszedł dopiero, gdy urodził się jej syn Paweł. Wtedy Peemek stał się zwykłą zabawką-przytulanką. Dziś znajduje się w Gabinecie Relikwii Muzeum Warszawy. Fot. A. Czechowski, zbiory Muzeum Warszawy

Okazało się, że to maskotka z czasów powstania warszawskiego.

– To jest Peemek – przedstawiła ją jak kogoś bliskiego.

Okazało się, że Peemek jest skrótem od pistoletu maszynowego. Peemem to była słynna błyskawica produkowana w podziemnych zakładach zbrojeniowych. Absolutny fenomen czasów ostatniej wojny.

Gdy po kapitulacji powstania warszawskiego w październiku 1944 roku pani Wanda musiała oddać swoją błyskawicę, koledzy z oddziału – żeby nie było jej z tego powodu przykro – ofiarowali jej właśnie tę małpkę. Zabawka miała być pamiątką z czasów walki. Towarzyszyła jej w drodze do niewoli, potem w obozach jenieckich, była z nią na Bliskim Wschodzie. Wróciła do kraju w 1946 roku i gdy pani Wandzie urodził się syn, Peemek stał się jego przytulanką.

– Mój synek miał lęki nocne, Peemek go uspokajał. Dlatego jest tak sfatygowany, też swoje przeszedł.

Teraz Peemka czekało nowe zadanie. W rękach niepełnosprawnych dzieci stał się symbolem protestu. Okupacja sejmu zaś zyskała jeszcze jeden wymiar. Pozycję równą sierpniowym walkom. Bo to jest również bój o ludzką godność, on również dotyczy praw człowieka. A ona, dziewięćdziesięciojednoletnia łączniczka bojowa, żołnierz oddziału osłonowego WZW i zarazem oddziału dyspozycyjnego pułkownika/generała „Montera”, ponownie wraca do akcji. Wraca na front. Jeszcze raz na barykadę. Znowu.

Trzydziesty dziewiąty dzień protestu wypadł w Dniu Matki. Pani Wanda nagrała wówczas przesłanie. Jak zwykle przekazał je protestującym poseł Szczerba.

– Mamusie i tatusiowie, dziewczynki i chłopcy – zaczęła. – Trzymajcie się, nie traćcie nadziei. My jesteśmy z wami. Ale gdybyście nawet nie wytrzymali, pamiętajcie, że już zwyciężyliście. Cała Polska jest obudzona. Od tej pory nikt się nie wykręci, że nie wiedział.

Miała rację. Okupacja sejmu przez niepełnosprawnych urosła do rangi symbolu walki z bezdusznością władzy. Z politykami, którzy zapomnieli o swoim powołaniu. Pani Wanda poruszyła sumienia Polaków. Wyrazy solidarności zaczęły napływać ze wszystkich stron.

Jurek Owsiak w liście do protestujących napisał: „Nie zostaliście pokonani, mimo że musieliście mierzyć się z gettem, jakie stworzone zostało przez państwo polskie na terenie gmachu parlamentu, który należy do nas wszystkich”. Janina Ochojska, również niepełnosprawna i podobnie jak pani Wanda niewpuszczona do sejmu, wtórowała: „Cześć i chwała bohaterom!”.

Wyszywane serduszko z białą wstążką z napisem: 2018 PROTEST W SEJMIE | 40 DNI WALKI. Wanda Traczyk-Stawska otrzymała je za wsparcie od strajkujących matek dzieci z niepełnosprawnościami. Zbiory Muzeum Warszawy

Protestujący nie pozostali kombatantce dłużni. Też nagrali swoje oświadczenie. Niepełnosprawny Adrian żałował, że nie udało im się spotkać.

– To jest pokazanie, jak taką osobę szanuje nasz rząd, osobę, która dla Polski zrobiła bardzo dużo. Nie damy się, będziemy walczyć, dziękujemy za wsparcie!

Protest zakończył się następnego dnia. Mimo że nie udało się załatwić wszystkich postulatów, odniósł sukces. O potrzebach ludzi z niepełnosprawnościami usłyszał wtedy cały kraj, protestujący przestali być anonimowi. Niedługo potem dziewiętnastoletni Kuba Hartwig został pierwszym w dziejach Torunia radnym na wózku. Jego mama wzięła udział w wyborach i została wybrana do sejmu. W świat poszły także gorzkie słowa o politykach i parlamencie:

– To nie jest parlament – powiedziała na koniec protestu pani Wanda. – On nie może się tak nazywać. To jest miejsce, gdzie nie szanuje się godności człowieka. Kiedy wasze matki były szarpane, a wy nie mogliście im pomóc, myślałam, że pęknie mi serce.

Ale nie pękło. Protest dał pani Wandzie impuls do dalszego działania. Znowu ruszyła do akcji. Tym razem w obronie praw mniejszości seksualnych. Potem włączyła się w działania Strajku Kobiet, dziś walczy o niezależność sędziów i adwokatów.

– Wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają ludzką godność. Nie wolno nikomu im tego odebrać. Tego się nie da odebrać! – powtarza przy każdej okazji.

– Stała się naszym sumieniem – mówi dziś o niej poseł Michał Szczerba, a kandydat na prezydenta w ostatnich wyborach, Rafał Trzaskowski, korzystał z jej autorytetu na wielu spotkaniach wyborczych.

Od czasu sejmowego protestu minęły trzy lata.

Znowu jest upalne lato. Siedzę w fińskim domku na warszawskim osiedlu Przyjaźń. Relacjonuję sejmową batalię przyjacielowi pani Wandy – Witoldowi Kruczkowi-Abuładzemu. Jedyny żyjący dziś kolega z oddziału za kilka miesięcy skończy sto lat. Gdy opowiadam mu o proteście i o Peemku, macha tylko ręką. Mówi, że nie śledził tych wydarzeń w mediach. Jestem zdziwiony. Wyjaśnia.

– Wystarczy, że ją znam. A znam ją bardzo dobrze. To odważna kobieta. Najodważniejsza. Tę małpkę tośmy jej dali ostatniego dnia powstania na otarcie łez. Bo nie chciała oddać swojego pistoletu. Uparta była, zawzięta… No mówię panu… Naprawdę biada temu, kto wejdzie jej w drogę.

Gdy kilka dni później cytuję tę opinię pani Wandzie, wybucha śmiechem.

– Zaczynajmy – mówi. – Naprawdę mamy mało czasu. Zaraz jadę pod Sąd Najwyższy, a jutro… też coś mam. Jestem coraz słabsza, a wyzwań coraz więcej. Takie czasy, to się nigdy nie skończy.

Zaczynamy od powstania warszawskiego. Sześćdziesiąt trzy dni walki to był najważniejszy czas w jej życiu. Powstanie ją ukształtowało, zaważyło na dalszych losach. Wpłynęło na najważniejsze decyzje. W ciągu kilkudziesięciu naszych spotkań będzie do niego wracać wielokrotnie. Czy tego chce, czy nie, powstanie jest punktem odniesienia dla wszystkiego, co dziś mówi i robi.

Wśród jej pamiątek znajduję spisaną relację z okresu powstania. Jest w niej krótka charakterystyka kaprala podchorążego „Pączka”. To ona, siedemnastoletnia wówczas dziewczyna z warszawskiego Czerniakowa.

„Pyskate i uparte dziecko, które chce dorównać w walce kolegom…”

– Mam to skomentować?

„…marzy o zamianie starego smith-wessona na pistolet maszynowy Błyskawica…”

– To akurat prawda i to się udało. Zamieniłam. Jest różnica między starym gratem a bronią maszynową, prawda? Akurat broni u nas w oddziale nie brakowało. Przez całe sześćdziesiąt trzy dni. Mieliśmy błyskawice, peemy, sidolki i gamony…

Gamony?

– No granaty. Tłuczki, ale i sporo jajek. A do pistoletów maszynowych bardzo dużo pestek. Zawsze. Niektórzy po kilka magazynków. Chłopcy nie lubili mówić, ile mają, żeby im kto tego nie zabrał, ale pamiętam, że inne oddziały patrzyły na nas z zawiścią. Taka broń! Tyle amunicji!

Kabe, peemy, tłuczki, jaja… tak dziewczyny raczej nie mówią. Ale zacytowałem ten dokument, bo interesuje mnie jedno. Dlaczego chciała pani dorównać kolegom?

– Bo musiałam. Powiem więcej: ja w powstaniu byłam chłopakiem. Po prostu. Stałam się jednym z nich. Miałam to, czego oni nie mieli, a oni to, czego mi brakowało. Razem tworzyliśmy zgraną ekipę. Tak, byłam jednym z nich… Niech się pan tak na mnie nie patrzy. Wszystko wyjaśnię. Nie ma tu żadnej tajemnicy. Kruczek, Zdzisiek Wrona, Janek, Jędrek, Kukułka… opowiem o nich wszystkich. Wspaniali, wspaniali chłopcy. A to, co pan cytuje, że jestem pyskata, to nieprawda! Wiem, kto to powiedział: Andrzej Chołowiecki! Powiem za Gombrowiczem: gębę mi przyprawił.

Skutecznie. Przepraszam…

– Było na odwrót. To on cały czas gadał i gadał. Ja już nie wiedziałam, gdzie mam się schować przed tym jego gadaniem. Opowiedział mi wtedy całe swoje życie. Tym opowieściom nie było końca, a ja byłam potwornie zmęczona. Dowiedziałam się, jak do jego domu w 1939 roku weszło NKWD, jak aresztowali jego ojca, a on sam wyskoczył w samej piżamie przez okno. Potem chłopi przebrali go w jakieś ciuchy i dzięki temu mógł przedostać się do Warszawy. Pamiętam go doskonale: był średniego wzrostu, miał niebieskie oczy. Pojawił się w oddziale siódmego dnia. I jeszcze te jego piegi pamiętam. Pewnego razu, w nocy, na kwaterze położył się przy mnie i zaczął opowiadać. Wtedy się dowiedziałam, że podoba mu się Baśka, łączniczka. Naprawdę nazwał mnie dzieciakiem? Przecież ja miałam siedemnaście lat!

…właściwie to skończone szesnaście.

– Ach tam. Biedny ten Andrzej. Zakochany… W nocy z 12 na 13 sierpnia była pierwsza próba przebicia się na Starówkę. Mieliśmy atakować Żelazną, żeby potem skręcić w Chłodną, potem Orlą, dojść na Tłomackie i na Freta. Taki był plan. Byliśmy doskonale uzbrojeni, widać to na zdjęciach. Wszyscy z bronią maszynową, granaty… Ale on nie był od nas. Dołączył się, został przyjęty i na tę akcję poszedł. I jeszcze wziął złe okulary. Wyglądał w nich śmiesznie, miał takie odstające uszy. Ruszyliśmy w kompletnej ciemnicy. Sto kilkadziesiąt osób, do tego wszystkie oddziały ze Śródmieścia Północ. Tuk-tuk, tuk-tuk, obcasy po bruku. Idziemy cicho, gęsiego, grupami. Skradamy się pod ścianami, chowamy w bramach, palce na cynglach. Gdzieś na wysokości Ciepłej podporucznik „Orzeł”, Karol Wierciak, dowódca I plutonu, wychylił się z bramy, żeby zobaczyć, jaka sytuacja. Strzał. Dostał w głowę. A potem było coraz gorzej. Walili wzdłuż Żelaznej z karabinów maszynowych, blokowali nas. Ale my grupami, skokami… Na rogu Krochmalnej palił się pięciopiętrowy dom. Tam mieścił się jakiś skład chemiczny, ogień był gwałtowny. I wielobarwny, nawet nie wiedziałam, że ogień może mieć tyle kolorów. Przygasał, jakby znikał, i znowu wybuchał w górę, robił się wielki jak jakiś potwór. Zrobiło się jasno jak w dzień. Andrzej powiedział mi, że nic nie widzi. Rzeczywiście płomienie odbijały mu się w szkłach i te jego okulary wyglądały jak latarki. Nie mógł biec. Poprosił, żeby go zostawić. Ale tam było zbyt jasno, zbyt niebezpiecznie. Nie mogłam… Złapałam go za rękę jak dziecko na pasach. Drżał. Nie puściłam. Przeskoczyliśmy Krochmalną i schowaliśmy się w gruzach ulicy Żelaznej. Andrzej przecierał te szkła, przecierał, ale dalej nic nie widział. Wtedy powiedział, że zostaje. Nie chodzi o to, że stchórzył, ja tego nigdy o nikim nie powiem, ale on nie powinien z nami iść… Jeden z żołnierzy, starszy, uznał, że Andrzej przesadza, że skoro już tu jest, to musi dalej iść. Dalej, z nami, razem. Musi, to jest rozkaz.

Co się dziwić, jest atak.

– Ale Chołowiecki nic nie widział, to co nam po nim? A ten żołnierz swoje. Że musimy atakować, przecież Starówka czeka, tam nasi… I że Andrzej się boi. Tak powiedział! Zaprotestowałam. Przecież widziałam, co się z nim dzieje. A poza tym… Wie pan, dziś to się o nas mówi: żołnierze. Na wszystkich zdjęciach jesteśmy w mundurach, każdy do obiektywu wystawia broń. Te wojownicze gesty, butne miny. No ale przecież nie ma co się oszukiwać. My nie byliśmy żadne wojsko, na pewno nie zawodowe. Chłopcy, dziewczęta… tylko dowódca prawdziwy oficer. I ja to wtedy powiedziałam. Że nie jesteśmy wojsko, ale powstańcy! I jeżeli Andrzej czuje, że powinien zostać, to niech zostanie. Niedobrze się stało.

Że to pani powiedziała.

– Że to Andrzej usłyszał. Bo uniósł się honorem. No bo jak to? Facet, żołnierz, syn pułkownika, który zginął w Katyniu2, nie wstanie i nie ruszy do boju. I wstał. Wybiegł pierwszy, a ja za nim. Za mną reszta. Wtedy strzelił czołg, stał na Chłodnej. Pocisk rozerwał się tuż obok. Sekunda… i koniec. Andrzej dostał w szyję, prawie odcięło mu głowę. Padając, pociągnął mnie za sobą. Przewróciliśmy się, on na mnie…

Żył?

– Umierał. Ale dzięki temu ja żyję. Możemy teraz rozmawiać. Osłonił mnie swoim ciałem. Ściągnęliśmy go z jezdni, tamowanie krwi. Dziewczyny zaniosły go do szpitala. Zdaje się, że zmarł im po drodze… Ale to Basię uważał za piękną.

Panią za upartą i pyskatą.

– Tak. Tyle że ja wcale taka nie byłam. Byłam… no co mam teraz powiedzieć? Byłam… odważna. I pewnie do dziś trochę taka jestem. Albo wie pan co? Może po prostu nie miałam wyobraźni, żeby się bać. Stąd ta odwaga. Jak się człowiek bije o godność, o prawo do życia w godności, to może góry przenosić. Naprawdę!

Część I. Dzieciństwo

Rozdział 1. Maryna, Spirytus i Lalka

– Faulowali. I to jak faulowali! No ale jak nie masz żadnej techniki, to co zrobisz? Kopiesz po kostkach. Tak to na boisku wygląda. Tyle że ja się nie dawałam.

Grała pani w piłkę z chłopakami?

– Drybling i sprint po prostej. To były moje atuty. Chłopcy nie mogli mnie dogonić, bo wtedy byli ode mnie mniejsi. Dziewczyny szybciej rosną, to pan wie. Dopiero potem, gdy one już tak nie ciągną wzwyż, chłopcy strzelają do góry jak najwyższe drzewa. Byłam bardzo szybka. Gdy widziałam, że mam szansę dobiec do długiego dośrodkowania, to wyrywałam do przodu i strzelałam. Ale w końcu się zorientowali, że mam taką technikę. Tam, gdzie ja grałam na boisku – stawiali dwóch, trzech. Musiałam zmienić taktykę. Zaczęłam częściej podawać. Z kolei, gdy oni atakowali, to ja grałam… ciałem. Wtedy się mówiło: bodiczkiem.

To przecież faul! Bodiczek jest dozwolony tylko w hokeju.

– Nie, nie… To chłopcy faulowali, bo nie mogli mnie dogonić. A gdy oni atakowali, to ja broniłam dostępu do bramki. Jak na swój wiek byłam dość ciężka… chłopaki mówiły, że byłam „przy kości”. Gdy takiego atakującego stuknęłam, to on leciał na bok. Ale to wszystko zgodnie z przepisami. Naprawdę. Proszę tak na mnie nie patrzeć. Przecież wiem, jak wygląda faul. Taki prawdziwy.

Graliśmy na swoim podwórku albo u sąsiadów. Albo w szkole, między klasami, a czasami między szkołami, w lidze szkolnej. Grałam nawet w reprezentacji szkoły. Piłka nożna to była moja pasja.

Ale i przekleństwo, muszę powiedzieć. Bo pamiętam, że tata kupił mi kiedyś piękne lakierki, wkładałam je do najlepszej sukienki, na specjalne okazje. Wybraliśmy się gdzieś z wizytą. Szliśmy ulicą, gdy pod moje nogi doturlała się piłka. No przecież się nie schylę, żeby podnieść i odrzucić chłopakom. Wzięłam rozbieg i kopnęłam, najsilniej, jak umiałam. Prawy bucik pękł, zupełnie jak orzech. Na dwie części. Awantura! No, ale żeby tak kopnąć jak Maryna, to nigdy nie umiałam. Za słabe nogi…

Maryna?

– Tak naprawdę nazywał się inaczej: Martyna. Henryk Martyna, obrońca i napastnik. Gwiazda Legii Warszawa, grał na różnych pozycjach, w reprezentacji Polski też. Ale właśnie tak go przezywaliśmy: Maryna. I jeszcze tego drugiego. Miał na imię Spirydion. Nazwisko też wspaniałe: Albański. My, dzieciaki z Czerniakowa, mówiliśmy na niego Spirytus. Był bramkarzem reprezentacji, podczas igrzysk olimpijskich w Berlinie nawet kapitanem. Wielki talent. Lew między słupkami, taką miał opinię. Ale dla nas był Spirytusem. Pamiętam, że jak Maryna wybił piłkę od polskiej bramki, to ta szybowała wysoko, wysoko i spadała pod nogi napastników, którzy mieli już kilka metrów do bramki przeciwnika. Widziałam to na własne oczy. Co to była za precyzja! Piłka spadała, tak jak on tego potrzebował. Uwielbialiśmy go. I te jego fikuśne spodenki.

Piłkarskie?

– No a jakie! Długie, do kolan, wyglądał w nich niezdarnie. Ale był bardzo dobry. Chciałam grać jak on.

Urodziłam się przy ulicy Przemysłowej 9 na Czerniakowie. To była wielka czteropiętrowa kamienica czynszowa z oficyną w środku. Wyższą o jeszcze jedno piętro. Co ważne, oficyna miała duże okna na strychu. Dziś tej kamienicy już nie ma, ale gdy pan popatrzy na plan przedwojennej Warszawy, to wszystko zrozumie. I to moje zamiłowanie do piłki nożnej też. Bo Przemysłowa była równoległa do Łazienkowskiej. Tuż przy stadionie Legii. Wszystkie mecze w latach trzydziestych mieszkańcy mojej kamienicy oglądali z domu. Nie musieliśmy kupować biletów. Miłość do sportu zawdzięczam Staszkowi.

To był brat mojej mamy, tylko pięć lat ode mnie starszy. Gdy ja miałam trzy lata, on miał osiem. Był moim opiekunem od małego, zajmował się mną, jeszcze gdy byłam niemowlakiem. I potem to on wprowadził mnie do grupy swoich kumpli, w ten męski, powiedzmy raczej – chłopacki świat. Gdy podrosłam, to już się jego trzymałam na stałe, a on miał baczenie na mnie, smarkulę.

Zawsze mnie ze sobą zabierał. Na spacery, na osiedlowe wyprawy. Na barana, na kozaka. Tak, żebym wszystko widziała i we wszystkim brała udział. No i żebym za nimi, chłopakami, nadążała. Wtedy, bo potem to już biegałam jak z procy.

Dzięki Staszkowi zostałam przez jego bandę uznana za swojaka i w ten sposób dostałam się do drużyny piłkarskiej. Mówiłam o faulowaniu. Mnie raczej nie faulowali. Bali się Staśka. Grał w ataku.

No ale niestety. Przez tych jego kolegów, przez to granie z nimi, wspólne łażenie po okolicy i Łazienkach nabrałam chłopackich manier. Miałam także świadomość i potem w takiej świadomości rosłam, że nie jestem od nich gorsza. Jestem inna, tego się nie dało ukryć, ale nigdy nie byłam gorsza. Byłam mała, no i co z tego?! Mogłam stawać do walki. I jeszcze podziwiać Marynę. I Spirytusa.

Biła się pani z chłopakami?

– A jak! Stasiek nauczył mnie wszystkiego. Walki na pięści również. Proszę pamiętać, że to był Czerniaków, walka na pięści bardzo się przydawała. Na moim podwórku byliśmy jak rodzina, wszystkie dzieciaki mniej więcej w tym samym wieku. Tu zatargów większych nie było. Ale poza Przemysłową umiejętności, że tak powiem, „waleczne” bardzo się przydawały.

A koleżanki?

– Wolałam towarzystwo chłopaków. Bo dziewczyny z byle powodu płakały. Upadła i kolanko stłukła – od razu w ryk. A chłopak tylko napluł, roztarł i biegł dalej. Dziewczyny były strasznie płaczliwe w tamtych czasach, muszę to przyznać. Mała kłótnia i od razu obrażone. Poza tym moje koleżanki bawiły się lalkami, na moje dryblingi i popisy z piłką tylko wzruszały ramionami.

Buty piłkarskie zamiast lalki? Nie wierzę… A małpka, którą podarowała pani niepełnosprawnym dzieciom w sejmie?

– Nie, to Peemek. Nazwa od pistoletu maszynowego, maskotka z powstania. Potem opowiem. Butów piłkarskich nie miałam, no skąd! A lalki? No owszem, to prawda, miałam jedną: „Lalkę”. Ale to był piesek, foksterierka. Uszyłam jej ubranko, dawałam smoczek do pyska, wsadzałam do wózka… na wszystko mi pozwalała. Mama śmiała się, że ma nas pięcioro: mojego starszego brata Tadzia, mnie i moje dwie młodsze siostry Kazię i Władzię oraz Lalkę. Ależ ta suczka była inteligentna. Na moją zgubę, bo potrafiła być skarżypytą. Gdyśmy się z siostrami sprzeczały, a czasami też biły, i któraś zaczęła płakać, to do pokoju wchodziła mama, pytała, kto zaczął, i wtedy Lalka siadała przy winowajcy. Tak, naprawdę! To była lwica, bardzo dzielny maluch o odważnym sercu. Skończyła tragicznie. Tylko taką Lalkę znałam.

Dwunastoletnia Wanda Traczyk, pierwsza z lewej, trzyma smycz psa Lalki (na rękach brata Tadeusza), z przodu siostry Kazia i Władzia. Pierwszy z prawej stoi przybrany brat, Lolek. Ul. Dolna, Warszawa, grudzień 1939, archiwum Wandy Traczyk-Stawskiej

Moje koleżanki chłopackim światem się nie interesowały. A ja nie interesowałam się ich. Chyba nawet trochę się na mnie boczyły. Choć z drugiej strony, sporo mi zawdzięczały. Żaden chłopak nie był wobec nich niegrzeczny. Bo wiedział, że ze mną będzie miał do czynienia, mogłam je obronić.

W naszej szkole był woźny, nazywał się Szczepański. Sędziował na naszych meczach. A przy okazji był moim wielbicielem. I ten Szczepański, gdy widział, że chłopak poturbował dziewczynę w szatni, nie reagował, tylko patrzył, co ja zrobię. Bo wiedział, że jeśli zobaczę jakąś niesprawiedliwość, będę interweniowała. Podchodziłam do takiego chłopaka, mówiłam, żeby przyjął postawę, żeby się bronił, i dawałam mu w zęby. Od razu, nie było na co czekać. To również była moja taktyka. Zawsze stawałam w obronie słabszych. Zawsze. Nie wiem, skąd to mam. Taka się urodziłam. Dlatego koledzy mnie lubili. Bo ja sama nikogo nie zaczepiałam, ale gdy widziałam, że dzieje się niesprawiedliwość, że ktoś grzmoci słabszego – to do boju. Taki był Czerniaków. Specyficzne prawa tu panowały.

Kodeks honorowy?

– Nie wolno było uderzyć matki. Ktokolwiek to zrobił, nie podawało mu się ręki. Bo z „chamem” nie ma co gadać. I starszej siostry też nie wolno było uderzyć. Innych już tak. Tego akurat mój ziomek Grzesiuk w Boso, ale w ostrogach nie napisał. Nie wiem dlaczego.

Kto na Przemysłowej mieszkał? Raczej biedni ludzie, robotnicy. Cała dzielnica była proletariacka, choć im dalej na północ, tym wykwintniej. Śniegockiej, Fabryczna – to już lepsze kamienice, lepsze mieszkania, towarzystwo wytworne. U nas biedota.

Mój tata pracował wtedy jako zwykły robotnik, dopiero potem zrobił karierę. Ale Przemysłowa to był matecznik mamy. Bo mama również się tu urodziła, znała tu wszystkich, od zawsze. Traczykowie to była elita naszej kamienicy, tak mogę powiedzieć.

Burżuje!

– Ale wśród proletariatu.

Rozdział 2. Annopol i reszta świata

– Dziadek był dorożkarzem. Miał własny powóz i konia – Baśkę, podobną do słynnej Kasztanki. Sam nazywał się Kazimierz Donica, miał wielkie wąsy jak Piłsudski i chyba ze względu na sentyment do „Dziadka” i jego Kasztanki swojej Baśce wkładał codziennie przed pracą białe getry.

Pochodził z bogatej chłopskiej rodziny, miał gospodarstwo pod Warszawą, w Piasecznie. Po powstaniu styczniowym został powołany do wojska carskiego na dziesięć lat. Do dragonów. Walczył w wojnie z Turcją, ale niewiele o tym mówił. Pamiętam za to jego opowieści o koniach. Bo na koniach znał się jak mało kto. Zwierzęta go kochały. I on je kochał. Ale najbardziej kochał moją babkę Marcjannę, z domu Hilary. Pochodziła spod Łowicza, nie wiem, czy ze zubożałej szlachty. Ale była tak szlachetna, że nie musiała nosić sygnetu. Miała taką urodę i mądrość, że uważałam ją za księżniczkę. Co najmniej! Z dziadkiem byli w sobie bardzo zakochani. To była tak wielka miłość, że gdy jej zabrakło, to on przestał mieć ochotę na życie. Po jej śmierci znikał, aż zniknął do końca.

Wielką miłością dziadka, oprócz babci i Baśki, byłam oczywiście ja.

Dziadek zwracał się do mnie „Maładiec”.

Mówi się, że dorożkarze klną jak szewcy, tymczasem on nigdy. Był czuły, nawet delikatny. Gdy jego syn Eugeniusz zachorował w dzieciństwie na ospę i tracił wzrok, sprzedał dorożkę, żeby go ratować. Potem wuj Eugeniusz był jednym z moich najbliższych przyjaciół w rodzinie. Też opowiadał o Legionach, pięknie śpiewał, a potem pracował w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych na placu Trzech Krzyży. O dziadku powiem jeszcze to, że był moim pierwszym przewodnikiem po mieście. To dzięki niemu tak kocham Łazienki. Pamiętam, że wziął mnie tam na spacer jeszcze w wózku, poszliśmy do teatru na wodzie. Usiadł na ławce, drzemał, ja się rozglądałam i do dziś wszystko pamiętam: pałac, rzeźby faunów, kolumny teatru. To właśnie w Łazienkach nauczyłam się chodzić. Tak pokochałam to miejsce, że już potem, po wojnie, gdy przebywałam w Egipcie, to tak tęskniłam, że nawet piramid mi się nie chciało zwiedzać. Gdy stałam na moście na Nilu, to rozpłakałam się jak bóbr. Przypomniał mi się Poniatoszczak. Musiałam wrócić do Polski, choć dla innych andersowców i żołnierzy Maczka to była zdrada. No, ale co począć. Kochałam Łazienki i do dziś kocham. Znam tam każdą alejkę, każde drzewo. A że byłam żywym i ruchliwym dzieckiem, to właśnie w parku dziadkowie wreszcie mogli mnie puszczać samą. Ale dopiero tam. Na Łazienkowskiej – tak uznał dziadek – bieganie groziło niebezpieczeństwem, bo ulica była wybrukowana kocimi łbami, a to za duże wyzwanie dla moich nóżek. Pamiętam to do dziś, może dlatego, że to się wciąż powtarzało: wychodziliśmy na ulicę, ja darłam się, że muszę już biec, wtedy dziadek podnosił mnie, sadzał sobie na barana i puszczał dopiero tam, gdzie był chodnik, na Myśliwieckiej, a najlepiej już w parku. Z tego okresu pamiętam też wielkie spódnice kobiet w alejkach, istne dzwony. Lubiłam uciekać babci i chować się pod te spódnice, między warstwy materiału. Damy zajęte rozmową tego nie czuły. Siedziałam tam chwilę i znowu uciekałam.

Dokąd?

– Przed siebie, byle szybciej, byle dalej. Stale byłam ciekawa świata. Chciałam wszystko zobaczyć. Byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem. Dziś myślę, że to właśnie dzięki temu byłam odważna i bez zahamowań. Gdy miałam dwa lata, rodzice przeprowadzili się do Włoch, pod Warszawę. Mama była w ciąży z moją siostrzyczką Kazią i zgodziła się mnie zostawić dziadkom.

Dzięki temu mogłam codziennie pleść warkocze Baśce, gdy już dziadek skończył pracę i odprowadził ją do stajni. Głaskałam ją po aksamitnym pysku. Baśka zresztą odwzajemniała się, szczypała mnie wargami w paluszki. Miałam bezpieczne i szczęśliwe dzieciństwo. Również dzięki sąsiadom.

Bo muszę powiedzieć, że społeczność z Przemysłowej to była jedna wielka życzliwa sobie wspólnota. Wręcz rodzina. Zresztą polsko-żydowska, bo również Żydzi tam mieszkali. To byli wspaniali ludzie, zawsze się za nich modlę. Gdy w ich oknach zapalały się świece, to wiedzieliśmy, że mają święto. Syn naszych żydowskich sąsiadów grał w mojej drużynie. Dobrze się kiwał, pamiętam, jak pędził, a za nim leciały kręcone pejsy.

Obiad jadłam tam, gdzie akurat zastała mnie pora obiadowa. Tam, gdzie się bawiłam. To było normalne i praktykowane w każdym mieszkaniu. Bo zaraz potem bawiliśmy się dalej. Zawsze mi czyjaś mama nos wytarła, rączki umyła. Byłam takim dobrem wspólnym. Do wszystkich się uśmiechałam, wszyscy mi ten uśmiech odwzajemniali. Nawet stróż.

Pamiętam go bardzo dobrze. Sumiennie sprzątał kamienicę, utrzymywał porządek w toalecie na podwórzu, bo toaleta była wspólna na dole. Nikt go nie lubił. To nie jego wina, że raz w miesiącu musiał chodzić po piętrach i wołać:

– Pani gospodyni prosi o kumorne! Kumorne!

Zbierał czynsz, taka była wtedy rola stróża. Strasznie go żałowałam, więc pewnego razu wzięłam go za rękę i chodziliśmy razem. Sama krzyczałam do drzwi, że pani gospodyni prosi o „kumorne”. No i potem miałam u niego wielkie fory. Właziłam, gdzie chciałam, a on mnie nigdy nie przegonił. Miał takie obwisłe wąsy jak Piłsudski. I jak mój dziadek dorożkarz. Wszyscy trzej tak samo tego wąsa „podkręcali”.

Piłsudski też?

– Doskonale to pamiętam, bo on codziennie szedł przez Łazienki do pracy. Biegaliśmy za nim i przedrzeźnialiśmy to jego podkręcanie wąsa. Wystawialiśmy buzie przez pręty w ogrodzeniu i on nam – w ramach odpłaty – ukręcał nosa. A potem dyskretnie wycierał sobie palce w chusteczkę, takie byliśmy zasmarkańce.

A tata? Wiem, że miał malownicze imię Szczepan.

– Tata był w Legionach. Walczył z bolszewikami. To wiedziałam od zawsze, bo w moim domu atmosferą legionową się po prostu oddychało. Pamiętam, że przełożonym taty był pułkownik Wacław Berka. Choć widziałam go tylko raz, wiele dobrego o nim słyszałam. Potem w czasie wojny był pierwszym szefem wywiadu i kontrwywiadu ZWZ, jeszcze przed AK. To właśnie on wciągnął tatę do konspiracji, ale o tej pracy mało wiem, bo się tym wtedy nie interesowałam. Nawet dziś znam tylko jakieś strzępy informacji. Wiem, że Berka został zdradzony i rozstrzelany.

Na stanowisku szefa wywiadu podziemia, ze względu na stan zdrowia, zastąpił go ppłk Marian Drobik. Berka miał gruźlicę.

– Ja znam inną wersję. W ogóle wiem dużo i trochę inaczej, niż się dziś mówi. Ale to potem. Mój tata, od kiedy pamiętam, otaczał się towarzyszami broni z Legionów. Część z nich pracowała w polskim wywiadzie. Oni go bardzo cenili, szczególnie podoficerowie i oficerowie. Czasami opowiadał o ich wspólnych przeżyciach. Puszczał farbę – tak się mówiło. Podczas wojny z bolszewikami do jego zadań jako szefa logistyki i zaopatrzenia należało organizowanie kwater dla oficerów i żołnierzy. I on to załatwiał. Szczególnie dbał, aby tam były toalety i łazienki. To pamiętam. I pamiętam jeszcze, że tylko raz płakał. Jak umarł Piłsudski: „Baczność, uczniowie, i czapki z głów, przypatrzcie się im, zanim was miną, ten swoją piersią obronił Lwów, tamten był ranny pod Berezyną. Chłód ich ogrzewał, a karmił głód, a oni tylko ścisnęli wargi. Dwóch miało czasem jedyny but, ale nie było czasu na skargi”.

Zna pan to? Piękny wiersz. Ileż ja godzin spędziłam, zanim pojęłam tragizm ich sytuacji. Ich dwóch, czyli cztery nogi, a tylko jeden but. To chyba walczyli na bosaka, tak?

Gdy rodzice przenieśli się do Włoch, wynajęli dom od państwa Ułanowiczów. To był dom murowany. Ale zaraz za nim stała drewniana chałupa o pobielonych ścianach, kryta słomą. Na dachu było zamontowane koło, a na nim bocian uwił gniazdo. Gdy tam przyjeżdżałam do rodziców w odwiedziny, to z tym bocianem rozmawiałam. Ja ze wszystkimi zwierzętami potrafiłam rozmawiać. I z indykiem też. I z psami. We Włochach był biały szpic, pies sąsiadów, nazywał się Rex. Tak pokochał tatę, że wychodził po niego na stację wieczorem. Widocznie tata przywoził mu smakołyki z pracy. Już wtedy pracował w Standard-Nobel, firmie paliwowej. Dobrze nam się wiodło, bo gdy miałam pięć lat, przenieśliśmy się – ja od dziadków z Przemysłowej, a rodzice z rodzeństwem z Włoch – na Bródno, na Pelcowiznę. Dostaliśmy mieszkanie w pięknym miejscu, przy parku. Tam był plac zabaw, korty tenisowe, od rana do wieczora byłam na świeżym powietrzu. Być może tata specjalnie wybrał to miejsce, abyśmy się zdrowo rozwijali. Bo ja potrzebowałam przestrzeni, żeby się wyszaleć. Chyba dlatego mama nie miała ze mną lekko.

No właśnie, co na te wszystkie harce mama?

– Pamiętam wypadek we Włochach. Miałam ze cztery lata. Wyciągnęłam Tadzia, mojego brata, na sanki, poszliśmy nad zamarznięty staw, choć mama tego zabroniła. Gdy zjeżdżaliśmy z górki, Tadzio spadł z sanek do przerębla. Zaczął się topić. Szczęście, że akurat była tam pani Schabowska, narciarka. Rzuciła się na pomoc, wyciągnęła go z wody i zaniosła do domu. Od tamtej pory mama nie pozwalała nam wychodzić poza furtkę. Znalazłam dziurę w płocie i stale uciekałam. Raz biegłam z ogromną szybkością. Mama za mną, ale nie mogła mnie dogonić. Wybiegłam na ulicę, prawie wpadłam na chłopską furę. Woźnica mnie zatrzymał, oddał mamie, a ja darłam się, że chcę wracać do babci. Jeszcze dziś pamiętam, jak mama mówi, że jestem nieznośna i uparta jak osioł. Jak osioł!

Być może to prawda, ale prawdą było również to, że nigdy mi się nic złego nie stało. Nie złamałam ręki ani nogi, a przecież właziłam na wszystkie drzewa w okolicy. Ku utrapieniu rodziców oczywiście. Z drugiej jednak strony, rodzice na wiele mi pozwalali. Wszystkie trzy siostry byłyśmy gibkie i sprawne. To u nas rodzinne. Moim siostrzeńcem jest przecież Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż. To skakanie ma ewidentnie po nas. Miałam jeszcze brata Tadzia, już o nim mówiłam. Był starszy ode mnie o dwa lata i zupełnie inny niż ja. Łagodny, spokojny. Nie lubił żadnych gwałtownych sytuacji. Mama przy każdej okazji, gdy coś zbroiłam, mawiała, że ma tak różne dzieci: chłopczyk jak dziewczynka, a dziewczyna jak chłopczyk. Rzeczywiście tak było: szybciej od niego biegałam, dalej skakałam, odważniej kręciłam się na trzepaku. W podwórkowych dyscyplinach byłam po prostu lepsza. Do czasu. Kiedyś Tadzio się wreszcie zdenerwował i przerwał tę rywalizację: „A kto teraz wyżej nasika?”.

Jak wyglądała Pelcowizna przed wojną? To była jedna z biedniejszych dzielnic Warszawy.

– Raj, dla mnie to był raj. Mieszkałam w bogatszej części, oddzielonej od reszty Pragi. Ale to właśnie tam nastąpił mój pierwszy kontakt z prawdziwą biedotą, w Annopolu, dzielnicy obok.

To było straszne miejsce, gdzie tylko ksiądz mógł bezpiecznie wyjść na ulicę po zmroku. Straszne, ale i fascynujące. A ponieważ wszystko mnie interesowało, wymykałam się z mojej enklawy i tam biegłam.

Na Annopol trafiali przede wszystkim bezdomni. Mieszkali tam złodzieje, a także ludzie eksmitowani z lepszych dzielnic. Życiowi pechowcy, dotknięci przez los. Mieli tam bardzo prymitywne warunki. To, jak żyli, jak się zachowywali, to wszystko bardzo mnie ciekawiło.

Pamiętam, że każdego roku na 1 maja formował się tam pochód socjalistyczny. Ten pochód w pewnym momencie spotykał się z pochodem komunistycznym. I ci, i ci mieli swoje transparenty. I w pewnym momencie zaczynali się lać. Siadałam na jakimś murku i patrzyłam się na to, jakbym była w kinie. Okładali się pięściami, do krwi, nie na żarty. W ruch szły lagi i kije. Wszyscy śpiewali pieśni robotnicze, kobiety odciągały rannych. No, kino zupełnie! A na koniec do tej kotłowaniny dołączali jeszcze narodowcy i walka zaczynała się od nowa. Dla nas, dzieciaków, to nie było żadne Święto Pracy, tylko święto radości. Patrzyliśmy, jak się dorośli tłuką. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co, ale to było bardzo ciekawe. Bo na sam koniec była jeszcze niespodzianka. Przyjeżdżały samochody, chyba komunistów, i oni rozdawali biednym paczki z żywnością.

Jakby na deser tej naparzanki!

Ważne było także to, że tam na Annopolu działała biblioteka dla małych dzieci. Ponieważ chciałam robić to, co brat, a on już czytał, zapragnęłam i ja. W domu mieliśmy dwie pięknie oprawione książki: Meira Ezofowicza Orzeszkowej i Próchno Berenta. Jedna oprawiona w skórę, druga w płótno. Piękne. Obie dla małych dzieci nie do czytania, choć próbowałam. W Meirze… były wspaniałe rysunki, chciałam przynajmniej wiedzieć, czego dotyczą. Nauczyłam się czytać podpisy. A ponieważ lubiłam śledzić brata, szybko namierzyłam tę bibliotekę na Annopolu. Zaczęłam tam chodzić i pożyczać to, co on. Podczas tych wypraw zobaczyłam prawdziwą biedę. To był rok 1934. Polska zaczęła już wychodzić z kryzysu, ale nie tam, nie na Annopolu.

Rozdział 3. Nikt nam nie zrobi nic

– Moja pierwsza szkoła mieściła się w zwykłym drewnianym baraku. Szkoła Powszechna nr 65. Inne dzieci chodziły do szkoły z butami na zmianę, u nas tego nikt nie wymagał. Butów się nie zmieniało, szkolna klasa to była prosta izba z piecem. Za to obok mieliśmy wielki park i dużo miejsca do biegania.

To był ważny moment w moim życiu, bo… wydaje mi się, że gdybym wtedy nie trafiła na mądrych nauczycieli, to moje życie potoczyłoby się inaczej. Tymczasem miałam ogromne szczęście. Moją wychowawczynią została pani Matylda Welsch. To prawdopodobnie była Żydówka, ale wyszła za mąż za Szkota i stąd to nazwisko. Była piękną młodą kobietą o lewicowych poglądach. Nauczanie było jej pasją i wielką przyjemnością. Uczyła nas, choć nie musiała tego robić. Mąż był bardzo zamożnym człowiekiem, chyba bankowcem. Pani Matylda była dla nas jak matka. Zawsze przed lekcjami sprawdzała nam czystość rączek i kołnierzyków. Jeśli kołnierzyk był brudny, to go uczniowi zdejmowała i zakładała nowy, zapasowy, a stary brała do prania i prasowania. Sama to robiła, to nie była praktyka szkolna. W ten sposób odebrałam pierwszą lekcję godności. To dzięki pani Matyldzie zrozumiałam, że wszyscy ludzie są równi. Mają takie same osobiste możliwości, które należy rozwijać. Mają prawo do bycia zdrowym i do nauki.

Do mojej klasy chodziły dzieci z rodzin biednych i bardzo biednych. Ale wszyscy uczniowie musieli mieć jednakowe fartuszki. Jeśli rodziców nie było na niego stać, pani Matylda kupowała go z własnych pieniędzy. Chodziło o to, aby zakryć tym fartuszkiem ubranko, w którym każdy z nas przyszedł z domu. Ono niekiedy było w opłakanym stanie. Z biedy. W mundurkach czułyśmy się jednakowo ważne. To ona zmieniła mnie z łobuziaka i gałgana w myślącego małego człowieka. Ona pierwsza zrozumiała, że dla mnie szkoła może być trudna. Przecież musiałam nauczyć się siedzieć bez ruchu. Tymczasem potrzebowałam wolności, biegu, wiatru. Umiałam już czytać, pisać i liczyć i na tych pierwszych lekcjach, co tu dużo kryć, dość się nudziłam. Bardzo! Pewnego razu, gdy zrobiłam już wszystkie zadania, zapatrzyłam się na nasz szkolny ogródek. Już myślami znajdowałam się tam, za oknem. Był piękny dzień, świeciło słońce, chciałam biegać. Odruchowo wsadziłam nogi do kasetki pod ławką.

Pani Matylda podeszła do mnie i spytała, czemu włożyłam nóżki do kasetki.

– To jest bardzo niegrzeczne – powiedziała łagodnie.

Odpowiedziałam:

– Ja jestem grzeczna, to moje nóżki są niegrzeczne.

– Dlaczego? – zapytała.

– Bo one chcą biegać. Na dworze jest słońce. Włożyłam nóżki do kasetki, żeby go nie widziały.

Pamiętam, że pani Matylda bardzo się trudziła, żeby się nie roześmiać. Z całą powagą powiedziała, żebym wyjęła nóżki, bo to niedobry przykład dla innych dzieci.

– Co by to było, gdyby tak wszyscy trzymali nóżki w ten sposób? – zapytała.