Zemsta. Zapomniane powstania w obozach Zagłady: Treblinka, Sobibór, Auschwitz-Birkenau - Michał Wójcik - ebook + książka

Zemsta. Zapomniane powstania w obozach Zagłady: Treblinka, Sobibór, Auschwitz-Birkenau ebook

Michał Wójcik

4,4

Opis

W czasie II wojny światowej funkcjonowało na ziemiach polskich kilka obozów zagłady, których jedynym celem było wymordowanie ludności żydowskiej. Do dziś pokutuje przekonanie, że Żydzi się nie bronili, „szli jak barany na rzeź”. Tymczasem żydowski opór to mało znana karta tej wojny. We wszystkich tych obozach istniała konspiracja, która doprowadziła do zbrojnych wystąpień i buntów.  Dzięki heroicznej postawie więźniów, walczących z minimalną ilością broni, często na noże i gołe pięści, dwa z nich uwieńczone zostały spektakularnym sukcesem. Również za sprawą kobiet – żydowskich bohaterek.

Dzięki wnikliwym badaniom Michał Wójcik, autor nagradzanej i wysoko ocenianej „Treblinki’43”, przedstawia w swoim intrygującym stylu te mało znane fakty. Niemniej interesujące są wątki poświęcone rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu oraz kontrowersyjna kwestia pomocy Żydom ze strony AK i struktur państwa podziemnego.

Żydzi nie szli jak barany na rzeź. Świadczą o tym bunty w Treblince, Sobiborze, Auschwitz-Birkenau. To książka o pragnieniu zemsty, o męstwie i walce. I o sile świadectwa potężniejszej niż Zagłada.

Jacek Leociak

Bywają okoliczności, kiedy niewolnicy się buntują, choć ryzykują przyśpieszenie zagłady. O tym pisze Michał Wójcik. Okrutnie szczerze, nie oszczędzając surowych ocen. Rzecz fascynująca: tragiczna, ale podnosi na duchu.

Marian Turski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (11 ocen)
7
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaK90

Nie oderwiesz się od lektury

Książka traktuje o historii, którą warto poznać. Historii o której wielu z nas nie ma pojęcia, bądź którą kojarzy w odmienny sposób. Opiera się również na prawdziwych zeznaniach więźniów obozów, przez co jest niesamowicie autentyczna. Napisana łatwym, zrozumiałym językiem, ale dla głowy ciężka do przyswojenia…bo jak to się mogło wydarzyć. Zdecydowanie polecam.
00
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

Ze względu na warunki urągające ludzkiej godności, życie w obozach koncentracyjnych było prawdziwym piekłem. W szykanowanych na każdym kroku więźniach zrodził się w końcu bunt, co pokazuje książka Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady, stanowiąca – oprócz wartości dokumentalnej – hołd pamięci oddany poległym przez tych, którym udało się przeżyć.
00

Popularność




 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

 

 

 

Byli rówieśnikami, obaj rocznik 1906.

Jeden urodził się we Lwowie, ale życie związał z Warszawą. Drugi pochodził z Łodzi i tam też pracował na wysokościach. Był blacharzem, naprawiał dachy. Nigdy się nie spotkali, chyba że po wojnie na emigracji.

Pierwszy wyemigrował do Kanady i tam mieszkał do śmierci. A drugi zamieszkał w Londynie i na podróże długo nie było go stać. Dopiero w 1975 roku — już jako emeryt — wrócił do kraju, ale za ocean nigdy nie poleciał.

Zatem raczej się nie spotkali. Nie tylko ze względów, powiedzmy, geograficznych, ale z powodu zupełnie innej natury.

Otóż pan Oskar Strawczyński, łódzki rzemieślnik od dachów, był Żydem i pochodził z ortodoksyjnej rodziny, zaś pan Adam Smulikowski do Żydów miał stosunek raczej ambiwalentny. Czy był antysemitą? Na pewno nie wyniósł tego z domu.

Jego ojciec to człowiek Piłsudskiego. Działał we Frakcji Rewolucyjnej PPS-u, która antysemicka nigdy nie była. Również jako poseł I i II kadencji sejmu odrodzonej Rzeczypospolitej nigdy nie pozwolił sobie na jakąś antysemicką tyradę.

Z synem było jednak trochę inaczej. Przez wiele lat był nauczycielem w szkole powszechnej, zajmował się również dziećmi „moralnie zaniedbanymi” i chyba dlatego uznał, że w jakimś zakresie jest ekspertem od Żydów. W 1936 roku obronił nawet pracę dyplomową poświęconą zagadnieniom mniejszościowym w szkolnictwie.

Gdy wybuchła wojna, dzielnie walczył w kampanii wrześniowej, potem zszedł do podziemia i działał kolejno w Służbie Zwycięstwu Polski, Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Stał się zatem zawodowym konspiratorem, a wyspecjalizował się w organizowaniu przerzutów. Odpowiadał m.in. za bezpieczeństwo Jana Nowaka-Jeziorańskiego, słynnego „kuriera z Warszawy”. W końcu sam został kurierem. A ponieważ cieszył się absolutnym zaufaniem gen. Stefana Roweckiego, ten wysłał go do Anglii z misją szkolenia „cichociemnych”, czyli skoczków do kraju. Adam Smulikowski ruszył w trasę i w październiku 1942 roku dotarł do Szwajcarii, gdzie utknął na dłużej. Tu napisał analizę stosunków panujących w Polsce.

„Kwestię żydowską” — jak się wyraził — uznał za wartą poruszenia. Trzem milionom polskich obywateli poświęcił dwie strony. Ale to, w jaki sposób o nich napisał, jakich użył argumentów i do jakich wniosków doszedł, jest chyba wystarczającym dowodem na to, że pan Adam Żydów nie lubił. Nawet więcej: miał do nich awersję, która z czasem rozwinęła się w niezdrową obsesję.

Wróćmy jednak do pana Oskara.

O jego heroicznych czynach przed wojną kroniki milczą. Miał sześcioro rodzeństwa i był najstarszym z braci. Tak jak oni wszyscy, edukację zakończył zaraz po szkole powszechnej. Nie znaczy to wcale, że nie chciał się dalej uczyć. Wiele wskazuje, że bardzo chciał, tyle że nie mógł, bo ojciec potrzebował go w firmie. Pan Józef przekonał syna, że literatura i muzyka, którą ten podobno kochał — nie zapewnią mu dachu nad głową. Ostatecznie przejął zatem interes po ojcu i prowadził go z sukcesem aż do wybuchu wojny.

W 1932 roku poślubił Hannę Zandberg. Rok później urodziła mu się córka Guta, a pięć lat po niej Abyś, czyli Abraham. Na zachowanym zdjęciu chłopak patrzy poważnym wzrokiem w obiektyw i daje się czule obejmować przez uśmiechniętą siostrę.

Generalnie z relacji rodzinnych wynika, że Oskar był ciepłym i rodzinnym człowiekiem. Szczególnie silna więź łączyła go z młodszym o dwa lata bratem Zygmuntem. O nim z kolei wiadomo tyle, że — w odróżnieniu od brata — miał porywczy charakter i lubił ryzyko. Podobno nie było takich kłopotów, w które by się nie wpakował, a potem z gracją z nich wychodził. Ale co to konkretnie znaczy? Na podstawie powojennych zapisów Oskara wiemy, że Zygmunt był pewnym siebie optymistą i patrzył w przyszłość z uśmiechem.

We wrześniu 1939 roku Oskar nie został powołany do wojska. Rzeczpospolita uznała, że nie jest jej potrzebny, mimo że dziesięć lat wcześniej odsłużył obowiązkowe dwa lata, był przeszkolonym szeregowcem i mógł się przydać na froncie. Tak się jednak nie stało. Żeby być bliżej rodziny żony, przeprowadził się do Częstochowy, zabierając ze sobą swoich rodziców. Na początku okupacji nadal naprawiał dachy, wkrótce jednak był zmuszony firmę zamknąć i już tylko wegetował.

Ostatecznie jak wszyscy częstochowscy Żydzi został deportowany do Treblinki. Z nienumerowanego transportu wyszedł na tamtejszą rampę 5 października 1942 roku.

Dokładnie w tym czasie Adam Smulikowski został pracownikiem poselstwa w Bernie, w Szwajcarii, i zasiadł do pisania swojego elaboratu dla rządu RP w Londynie. Dziś dokument ten nie jest powszechnie znany, mimo że autor wnikliwie przedstawił w nim sytuację w okupowanej Polsce. A sam został uznany za bardzo utalentowanego analityka.

To i tak mało powiedziane. Jako ofiarny i odważny oficer został także odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych za akcje na odcinku kurierskim, a także dwukrotnie Medalem Wojska i Krzyżem AK, już po wojnie.

Jak już wspomniałem, część swojej pracy pan Adam poświęcił Żydom. Krótki rozdział „Charakterystyka kwestii żydowskiej” to opis bestialstwa i kaźni. Autor nie owijał w bawełnę, już wiedział, że Niemcy przystąpili do całkowitej zagłady Żydów.

Na początku okupacji — pisał Smulikowski — utworzyli getta. Tam poddali ludność okrucieństwom na niewyobrażalną skalę. Wywołali głód, doprowadzili do epidemii i w efekcie osiągnęli wysoką śmiertelność. Potem, w zimie 1941/1942, zaczęli masowe egzekucje na terenach będących poprzednio pod okupacją bolszewicką. Dochodziło wtedy do mordów nawet dziesięciu tysięcy cywilów dziennie, czemu musiała się przyglądać aryjska ludność, bo Niemcom nie zależało wcale na utrzymaniu zbrodni w tajemnicy.

Wiosną zaczął się kolejny etap gehenny. Polegał na „masowych transportach w potwornych warunkach do kilku punktów, jak Treblinka koło Białej Podlaskiej, Włodawa [chodzi o Sobibór — MW], Bełżec, gdzie odbywa się masowe tracenie za pomocą gazów trujących i prądu elektrycznego”.

W chwili wyjazdu Smulikowskiego, czyli w sierpniu 1942 roku — podsumował wysłannik polskiego podziemia — getto warszawskie liczyło zaledwie 30 tysięcy mieszkańców. Już sama ta informacja musiała być dla odbiorców w Londynie szokująca. Przecież przed wojną Warszawa była stolicą polskiego żydostwa, mieszkało tu ponad 350 tysięcy Żydów, tu znajdowało się ich centrum kulturalne, polityczne i społeczne. Tu byli u siebie, a w Polsce od tysiąca lat. Tworzyli polską kulturę, gospodarkę, miał świadomość tego każdy, nawet największy antysemita.

Mimo to raport wieńczy tyrada, która musi uwierać. Ale nie była wówczas zaskakująca. Ani w korespondencji kurierskiej, ani żadnej innej. Nie mogła się również spotkać z jakimś szczególnym oburzeniem emigracyjnych elit. Smulikowski nie był pierwszy, który w ten sposób pisał.

„Obserwując zachowanie się samych Żydów zarówno w czasie pokoju w ghecie [sic!] jak też i później w chwili wywożenia stwierdzić trzeba, że pokutujące u nas przeświadczenie o specjalnej solidarności rasowej żydów [sic!] jest pojęciem jak najbardziej nieuzasadnionym. Nie zdobycie się na żaden opór, najdalej idąca uległość, bezwzględne posłuszeństwo względem siepaczy, następnie haniebna rola policji żydowskiej, prześcigającej się w gorliwości jeśli chodzi o uniemożliwienie ucieczki swoim współwyznawcom (…) wszystko to wskazuje, że żydzi zdemoralizowani z pokolenia na pokolenie specjalnymi warunkami swego życia nie reprezentują dziś tego co zwykliśmy określać mianem narodu”[1].

I jeszcze na sam koniec pada diagnoza, że do końca roku należy się liczyć z całkowitym „rozwiązaniem” kwestii żydowskiej. Nie tylko w stolicy Polski. W ogóle. Wszędzie. Potem kurier przechodzi do omawiania kwestii ukraińskiej.

Tyle o Smulikowskim. Więcej o nim można przeczytać w Polskim słowniku biograficznym.

 

Ta książka nie będzie o nim. Nie będzie także dotyczyć gen. Grota i największej armii podziemnej świata w całej II wojnie światowej, jak się dziś zwykło mówić o AK. Nie będzie również o polskiej kolaboracji, choćby o roli polskiej policji w czasie okupacji. Przecież zdecydowana większość polskich policjantów, prawie sto procent, po klęsce wrześniowej wróciła do pracy i gorliwie wykonywała polecenia nazistów.

Będzie o Oskarze Strawczyńskim, blacharzu z Łodzi i jego bracie Zygmuncie. Będzie o podobnych do nich rzemieślnikach, kupcach, lekarzach, inteligentach czy ludziach z kryminalnego marginesu, którzy trafili do obozów śmierci w Treblince, Sobiborze i Auschwitz. Będzie również o kobietach, które trafiły tam same lub z dziećmi, a po śmierci swoich bliskich toczyły walkę o przetrwanie. A potem o wolność.

Zresztą, nie tylko o to. I nie tylko ze swoimi oprawcami.

One i oni, o których tu będzie mowa, choć historia obeszła się z nimi okrutnie i bezwzględnie, zadali kłam dosłownie każdemu zdaniu w uczonej analizie Smulikowskiego.

Bo przyszło im walczyć w zupełnie innych warunkach niż on.

Nad dołami śmierci, dusząc się fetorem palonych ciał, obserwując codziennie masowe mordy, stworzyli sprawnie działającą konspirację, a potem wzniecili powstania, których nie znajdziemy dziś w oficjalnym kalendarzu historycznym Polski. Mimo że dwa z tych buntów zakończyły się spektakularnym sukcesem, co przecież w naszej historii jest absolutnie wyjątkowe. A także, mimo że same bunty i powstania to czysta i krystaliczna kwintesencja dziejów Polski. To sama — proszę zajrzeć do podręczników — esencja polskości.

 

 

LEGENDA PIERWSZA:

MESJASZ OD ZAGŁADY

 

 

 

 

 

 

Jest koniec 1941 roku. W Nowej Kancelarii III Rzeszy trwają gorączkowe przygotowania do „ostatecznego rozwiązania”[2].

Ścierają się dwie koncepcje. Pierwsza jest mniej radykalna i właśnie dlatego szerzona jest dyskretnie. Chodzi o to, aby sprawę opóźnić. Najwyżej o dwa, trzy lata. Plemię Judy — twierdzą jej zwolennicy — może się jeszcze przydać. Historia na pstrym koniu jeździ, a co, jeśli szczęśliwa gwiazda zblednie i w niezwyciężonej machinie Wehrmachtu coś się zatnie? Sprawne żydowskie ręce to przecież setki nowych samolotów, tysiące pancernych pojazdów, miliony karabinów… Beznamiętny spokój korytarzy przy Voßstraße nigdy nie był poddany tak ciężkiej próbie.

Nie, strofuje swoich Führer. Tu nie ma i nie będzie żadnych wątpliwości. Ani opóźnień. Żydzi, jako rasa i lud, jako wróg i zły omen, muszą zniknąć, odejść w niebyt. To koniec. Ich karta z wielkiego tomu Dziejów zostanie wyrwana i rzucona na stos Historii. Obróci się w nicość. Absolutną i nieodwołalną. Ostatecznie!

Himmler, druga osoba w państwie, ma jednak opory. Żydzi, sączy do ucha szefowi, to nie tylko ręce, to również umysły. Semici posiadają moce, których nie zawahają się użyć. Tylko czekają chwili. To mogą być plagi rzucane na żołnierzy, okrutne fatum, które przerzedzi brunatne szeregi. To może być również…

Ale Hitler jest głuchy jak pień, jakby tego nie rozumiał. Opatrzność jest po naszej stronie, bębni pięścią w stół. Wszystkie proroctwa są tu zgodne.

„Taki jest właśnie sens epoki. Es muss sein!”

„Jawohl, mein Führer, ale…” — upiera się Himmler.

I tak bez końca. A może tylko kilka dni. Jedynie w wyjątkowych okolicznościach Reichsführer SS pozwalał sobie przy szefie zdejmować swoje pince-nez i poddawać je starannej higienie. Od tego tarcia już się porobiły cieniuteńkie rysy. Ale efekt był. Opór Wodza malał. Zrazu nieznacznie, ale z czasem… Bo to nieprawda, że w Berlinie tylko on miał rację, a inni słuchali go w pozycji na baczność. Proszę bardzo: tym razem osiągnięto kompromis.

Na przedstawienie swojej koncepcji Himmler dostał tydzień. I niech się nie ogranicza, zachęcał go złośliwie Wódz, każdy pomysł jest dobry. Pod warunkiem, rzecz jasna, że ta zmora zniknie.

„Nie-od-wo-łal-nie!” — Znowu walił pięścią w dębową okładzinę blatu.

Tymczasem problem był iście talmudyczny. Rachunki Eichmanna były dla Rzeszy bezlitosne: w samej Europie Żydów jest 11 milionów! O dwa miliony więcej niż wszystkich Węgrów na świecie! Jak mają zniknąć bez odciągania milionów żołnierzy na tyły?

Himmler podjął wyzwanie. Dlaczego miał tego nie zrobić? Dysponował przecież asem w rękawie. Był nim Hoeppeninger.

Przyjrzyjmy się mu zatem: to postać z innego wymiaru. W Berlinie cieszył się specjalnymi względami. Już po zdobyciu Francji ktoś, chcąc mu zaszkodzić, nazwał go „Einsteinem historii”. Nie minęło pół roku, a już złośliwiec śmiał się z własnej głupoty. Hoeppeninger był przecież geniuszem. Do tego wizjonerem, jasnowidzem, oficerem wyzbytym lęku. Całkowicie.

„Nie on należy do historii, ale historia do niego” — mówili jedni.

„Nie on ją zapisywał, on pisał ją na nowo” — wtórowali drudzy.

W Reichssicherheitshauptamtprzy Prinz-Albrecht-Straße 8 Hoeppeninger zajmował mały gabinet na drugim piętrze. Nigdy i nikogo w nim nie przyjmował. W ciągu dnia wychodził z niego rzadko. Dopiero późnym wieczorem, gdy długie ministerialne korytarze już opustoszały — bezszelestnie zamykał za sobą drzwi i upewniwszy się, że drobny złoty kluczyk z jego inicjałami — jedyny egzemplarz w całym gmaszysku — leży bezpiecznie na dnie skórzanej aktówki, opuszczał budynek bocznym wyjściem.

Szef nigdy nie był z nim do końca szczery. Na przykład nie wyznał mu, jak bardzo boi się Żydów. Ale nie musiał. Bo Hoeppeninger był właśnie od tego: miał wiedzieć i nie zadawać pytań. A jeśli już jakieś padały, miał odpowiadać. Znaki zapytania prostować i zamieniać w wykrzykniki.

Zaczęło się pół roku wcześniej. Do sztabów armii na Wschodzie zaczęły napływać meldunki o dezercjach, odmowach wykonania rozkazów, wręcz buntach w niektórych dywizjach. Chodziło o to, że żołnierze mają opory natury moralnej. Nie chcą zabijać. To samo w sobie było śmieszne, ale… Himmler poczęstował go cygarem, wskazał wygodny fotel przy swoim biurku, po czym wręczył pękatą teczkę z odbitą w laku błyskawicą SS.

Tak, żywiołem pułkownika Hoeppeningera były problemy nie do rozwiązania.

Rozwiązanie tego problemu zajęło mu dni sześć. O jeden dzień krócej aniżeli Stwórcy dzieło stworzenia. Mawiali, że to właśnie wtedy pułkownik postanowił uzyskać boskie prerogatywy. Że postanowił stworzyć Boga.

Znowu usiedli w gabinecie Himmlera i znowu pod światło unieśli wypełnione szkło.

„Dramat Boga jest ciągły” — zaczął pułkownik, a potem kontynuował w tym stylu: Bóg umęczony jest stale. O ludzkie dusze walczy nieustannie. Tymczasem nie jest wcale wszechmogący. Jest sumą dobra. Jego siłą są nasze uczynki. Ale strach, pycha, nienawiść również się sumują. Gdy niszczymy siebie, powoduje to zachwianie porządku, narusza równowagę. Bieg Wszechświata zostaje zakłócony. Dzieło boskie zaczyna się rozpadać.

„Dlatego — mówił cicho, akcentując każde słowo — w porządku rzeczy muszą zajść pewne zmiany”.

„Jakie, mein Oberst?”

„Bóg musi dostać mundur, musi iść z nami”.

Czy Himmler się przesłyszał? A może miał do czynienia z wariatem? Skąd. Pomysł Hoeppeningera był prosty. Wymyślił, aby bogobojnych rekrutów z katolickich landów wyposażyć w tabliczki z napisem: „Gott mit uns”. Wystarczyło ich przekonać, że wręczone im uroczyście klamry, plakiety czy ryngrafy z sakralnym napisem nie są zwykłymi kawałkami blachy. To relikwiarze, pełne ukrytych mocy. Zażyły specjalnej kąpieli w rzekach Krainy Mgły.

I zdarzył się cud. To zadziałało. Przecież każdy niemiecki chłopiec znał podstawy nordyckiej mitologii.

Żołnierze — dotąd wątpiący, wystraszeni, bez wiary — szli teraz jak w ogień. I zabijali. Zabijali dzieci, kobiety i starców. Z szeroko otwartymi oczami. Bóg jest z nami. Czy to Rimtursir, Odyn, czy Jezus, syn Maryi Żydówki.

W rytm podkutych butów: Es muss sein! Es muss sein!!

Hoeppeninger pracował sam. Sam był burzą mózgów. Rozstrzygał sprawy, w których ideologia zderzała się z prawem. Jak traktować partyzantów z okupowanej Norwegii, którzy okazali się skoczkami alianckimi? Przecież obejmuje ich konwencja genewska, a zarazem dotyczy prawo o natychmiastowym rozstrzeliwaniu.

Pułkownik odpowiadał: „Jeśli będą konspirowali, dokonywali zasadzek i zamachów w mundurach alianckich, traktujcie jak jeńców. Ale tylko wtedy”.

Albo: „Czy należy przymuszać osoby narodowości niemieckiej do podpisania Volks- czy Reichslisty, jeśli tego nie chcą?”.

Orzekał: „Byłoby poniżej godności narodu niemieckiego zmuszać kogokolwiek. Takie osoby należy likwidować. Przecież nie pozwolimy, by to Niemcy udoskonalali podludzi, do których chcą się zaliczać”.

„A co z gwiazdami Dawida? Decyzją Urzędu ds. Rasy w setkach gett na wschodnich rubieżach Rzeszy Żydzi mają nosić opaski”.

„Odradzam” — sugerował pułkownik. „Niektórzy będą je nosić z dumą. Potraktują jak odpowiedź na nasze ze swastyką. Wystarczy żółta łata z przodu i z tyłu”.

Miał pełne ręce roboty. Gdy trzeba było rozważyć kwestię filozoficzną, rozstrzygał. Gdy w Berlinie brakowało odważnych teologów — pytano jego. Po zabójstwie ostatniego rabina to on stał się alfą i omegą żydowskich systemów i wiary. Pouczał generałów, strofował pułkowników, na baczność stawiał całe zastępy frontowych majorów.

Aż wreszcie przyszło TO zadanie. Szef Gestapo w Radomiu wysłał do Krakowa zapytanie, czy właściwym jest, by Polak, Aryjczyk, niezaszeregowany do żydowskiej zony, sam się doń udał? Czy Aryjczyk może mieszkać z Żydami dobrowolnie? Bez pozwolenia władz?

Kraków nie miał na to odpowiedzi, sprawa trafiła zatem do pułkownika.

Zaprawdę, słusznie mówili: Hoeppeninger był geniuszem i wizjonerem. Co wywróżył — spełniał. Spełniało się samo.

Podobno najpierw chciał odpowiedzieć, że jeśli Polacy chcą ginąć wcześniej, niż im to przeznaczono, na tego typu niesubordynację można przymknąć oko. Potem jednak cofnął pismo i zażądał pełnego dossier owego Aryjczyka. Gdy dostał dokumenty, trudno mu było ukryć zdumienie.

Aryjczykiem okazał się nauczyciel muzyki. To było łatwo ustalić, bo zarabiał w małomiasteczkowym getcie, ucząc grać Chopina. Mówiono także, że nauczyciela muzyki tylko udaje. To Żyd, który uciekł z Warszawy, gdy domykano tamtejsze getto. Inni twierdzili, że jeśli kogoś udaje, to właśnie Żyda. Bo to Polak. Ukrywa się przed swoimi. Uchyla się od walki. Gryzie go sumienie, bo patrzy na śmierć rodaków z założonymi rękoma. Ludzie różne rzeczy mówili, a szpicle to notowali. To fizyk, nie filozof — mówili jedni. Przeciwnie, mówili drudzy: to duchowny, który w chrześcijańskim credo dostrzegł niespójności. Zbiegł ze wspólnoty tuż przed święceniami, u rabinów szukał prawdziwej nauki. Ale i tu jej nie znalazł. A może znalazł, ale rabin M. za swego go nie uznał. Muzyk, nie muzyk, filozof, nie filozof skupił na sobie uwagę zarówno Niemców, jak i Żydów w całym okręgu.

W końcu do sprawy wzięli się fachowcy z Warszawy. Na wniosek pułkownika zrobili dyskretnie rozpoznanie.

Okazało się, że na imię miał Bruno. Już w szkole zwano go małym Chrystusem. Oczywiście, dla żartów, za jego plecami. Ten, kto zakpił otwarcie, szybko słowa żałował. Działy się dziwne rzeczy. On sam jednak nie dziwił się nikomu i niczemu. Gdy w M. utworzono getto, Bruno zamieszkał nad stajnią dekarza Kuperberga.

Pewnego grudniowego dnia zastało go tu Gestapo. Po kilkunastu godzinach przesłuchań był w domu z powrotem. Cały i zdrowy. Niemiecki szofer odwiózł go lśniącym mercedesem. Dla głodzonej i umęczonej ludności był to szok. A potem zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy. Do Bruna zaczęły pielgrzymować tłumy interesantów. Każdy miał jakąś prośbę. Skoro Niemcy go słuchają, może potrafi coś załatwić. A to wyciągnąć kogoś z Gestapo, a to darować karę czy odsunąć długi. Przenieść z getta do getta, załatwić pracę po aryjskiej stronie. Bruno prośbom nie odmawiał. Rzeczywiście — powiadali — jakaś rodzina wyjechała z Przysuchy, już wprowadziła się do M. Ktoś pracy nie miał w Kocku, ale już dostał w starostwie. Może to jego robota, a może boskie zrządzenie, może przypadek lub szczęście, stanąć w kolejce do Bruna nie zawadzi.

Aż pewnego razu przyszedł rozkaz z Radomia. Za zabicie lokalnego żandarma życiem zapłaci stu mieszkańców miasteczka. Egzekucja miała się odbyć w sobotę, przed synagogą. Jest kilka opisów tego, co się stało. Wszystkie spójne są w jednym: gdy wytypowana setka stanęła pod ścianą, gdy pluton egzekucyjny zarepetował już broń, na plac wyszedł Bruno. Powolnym krokiem, jakby stąpał po wodzie, podszedł do kierującego akcją oficera i coś mu szepnął na ucho. Oficer nie tylko go nie zastrzelił, ale dał znak swoim, by wstrzymali akcję. Cała rozmowa trwała tylko chwilę. Krótki ułamek czasu na oczach całego miasteczka, rabina, katolickiego księdza i niemieckich władz. No i wojska, kilkuset żandarmów.

Tego dnia nikt w M. nie zginął. Ale zarówno na Żydów, jak i gojów czy Niemców padł blady strach. Kim jest ten mag? Jak tego dokonał? Jakich mocy użył?

Tego samego dnia również trzysilnikowy Junkers Ju-52 o znaku bocznym D-2599, należący do Himmlera, wystartował z berlińskiego Tempelhof. Lot do Radomia potrwał trzy godziny. Przez ten czas jedyny pasażer maszyny, pułkownik Hoeppeninger, zmienił się nie do poznania. Z maszyny na lotnisku wyszedł już jako kapitan Beeger, samotny uczestnik misji specjalnej.

Beeger pojawił się w M. wieczorem i od razu kazał przyprowadzić do siebie rabina. Ale nie samego. Rabin miał przynieść wszystkie święte księgi proroków, jakie mu jeszcze pozostały. Następnie rozkazał zamknąć go w pokoju i wydał jedno, jedynie polecenie.

Kazał wynotować wszystko, co dotyczyło przyjścia Mesjasza. Praca miała być gotowa nazajutrz. Rabin dostał jedzenie i picie, ale jak się potem okazało, niczego nie tknął. Za to tknięty złym przeczuciem, silnymi dłońmi połamał blaszany talerz i podzielił go na skrawki. Następnie poskręcał je w małe spirale i zaczął łykać. Z bólu krzyknął dopiero na koniec. Gdy wpadła straż, był w agonii. Hoeppeninger-Beeger całą robotę musiał wykonać za niego. Odpowiedź znalazł szybko, księgi pełne są przekazów:

Księga Izajasza 52:13,15 oraz 53:3–12

Genesis 49:10

Księga Daniela 7:13–14

Księga Ezdrasza

Tren Jeremiasza.

Jeszcze tego samego dnia przyszedł meldunek z samego Wydziału Żydowskiego. Rzeczywiście, jego przypuszczenia się potwierdziły: istnieje legenda, iż dni świata są policzone, a Mesjasz właśnie szykuje się do przyjścia. Już w zasadzie nadchodzi. Zjawi się poprzedzony cudami. To kwestia tygodni.

Pułkownik poprosił o mapę okolic i wykreślił wojskowym cyrklem mały okrąg. Na jego obrzeżu były miejscowości w dystrykcie lubelskim i kieleckim, gdzie działali dotąd najsławniejsi z cadyków. W środku był teren o największym zagęszczeniu żydowskich świętości, zaś w samym centrum kilka miejscowości między Przysuchą a Szydłowcem. Tak, teraz to było jasne: ów Mesjasz miał się pojawić w M.

Spotkanie z Brunem pułkownik ustalił na godzinę dziewiątą. Nie trzeba być uczonym rabinem, każdy chasyd to wiedział: liczba 9 w kabalistycznej gematrii ma swoje znaczenie. To liczba miesięcy, które upłynąć mają od poczęcia do porodu. Symbolizuje łagodność i umiejętność wybaczania. Dziewięć ma także swoje drugie oblicze: to odbicie takich wad, jak egoizm, zazdrość i skłonność do manipulacji.

Raport pułkownika po powrocie z Polski był kolejnym dowodem jego nadludzkich zdolności. Bo oto wola Führera zostanie wypełniona: wszystko zacznie się w M. Wszystko za sprawą Bruna Aryjczyka. Ten niczym Flecista z Hameln, który wyprowadził szczury — stanie na czele pochodu. Przyłoży usta do instrumentu i mury getta rozstąpią się same. Ludność wypłynie z nich szerokim strumieniem. Ten złączy się z kolejnym, powstanie rzeka, która wpłynie do innej, a te razem utworzą falę. Pułkownik miał wizję: oto ludzkie morze, które płynie na wschód i zalewa żydowskie połacie Ukrainy. Bez najmniejszego udziału niemieckiej administracji i wojska.

„Skierujemy ich na południowy wschód” — referował Himmlerowi. „Miliony ludzi, pieszo, drogą dłuższą niż z Egiptu na Synaj. Przez Lwów, Zbaraż i Winnicę. Przez grób cadyka Nachmana w Humaniu, przez Rostów nad Donem i Krasnodar. Ku wschodniemu wybrzeżu Morza Czarnego. Tędy — pokazywał Himmlerowi na wielkiej mapie rozłożonej w gabinecie ministra — minęliby Kaukaz i stanęliby u wrót Turcji. Przez wysokie góry przejdą do Persji, potem miną Liban, aż dojdą do Palestyny. Sześć tysięcy kilometrów. Cztery lata drogi”.

„I co dalej, drogi pułkowniku?”

„Nikt nie dojdzie celu. Umrą z wyczerpania, upału, braku wody i głodu”.

„Wspaniale!”

„Jeśli Führer zdecyduje wcześniej, można wysłać samoloty, które zbombardują ten mistyczny pochód. Można ich też zatrzymać na pustyni. Ogrodzić, a potem nie wypuszczać. Tak oto rozwiąże się kwestia żydowska, wypełni proroctwo Izajasza. Pełne męczeństwo. Bruno zgodził się wejść w rolę. Zostanie Mesjaszem!” — raportował Hoeppeninger.

Szóstego dnia rozpromieniony Himmler stanął przed Führerem. W ręku trzymał teczkę z napisem „Operacja Rattenfänger” (Szczurołap). Początek akcji: lato 1942…

 

* * *

 

Tyle. Nic więcej. To koniec.

Ta historia nigdy się nie wydarzyła.

Nie, nie było Bruno Mesjasza, w kancelarii Himmlera nie pracował żaden pułkownik Hoeppeninger. Po wojnie nie krążył po Polsce żaden chasydzki apokryf w stylu św. Jana.

Całą tę historię wymyślił Krzysztof Kąkolewski, znany w PRL-u dziennikarz i reporter. Gdy po opublikowaniu serii rozmów z esesmanami-emerytami, żyjącymi spokojnie w RFN-ie, zwaliła się na niego fala krytyki za pobłażliwe traktowanie katów i wstrzymano mu druk kolejnych książek, postanowił sięgnąć po fikcję. W nowy tom reportaży wplótł już tylko nieco prawdy. Resztę zamieszał w tyglu niesamowitości. W ten sposób powstała prawda zmyślona lub prawdziwe kłamstwo. Paweł Dunin-Wąsowicz nazwał ten gatunek „fantastyką nazigenną”[3].

Kąkolewski nigdy się nie przyznał, że Szukanie Beegera to nie efekt jego pracy reporterskiej, ale zwykłe, choć niezwykłe opowiadanie. W latach osiemdziesiątych doskonale wyczuł literacką koniunkturę, wstrzelił się w gusta czytelników. Sięgnął po legendę, która rzeczywiście była wówczas znana. Krążyła po bazarach, przekazywana z ust do ust. O żydowskim proroku Zagłady, przewodniku-kolaborancie. Coś jak ta o „czarnej wołdze” czy „mordzie rytualnym na Piaseckim-juniorze”. Podanie to również wychodziło naprzeciw ludzkim potrzebom, tłumaczyło istnienie żydowskich mocy. Koiło strach przed niewyjaśnionym, tajemniczym, a jednak groźnym.

Przecież pytania wisiały w powietrzu. Dlaczego Hitlerowi poszło z Żydami tak łatwo? Dlaczego dali się zamknąć w gettach, a potem — bez oporu — sami poszli do obozów zagłady? Dlaczego nie sięgnęli po broń?

Gdyby rzecz dotyczyła Polaków, nie dalibyśmy się wydusić gazem!

Legenda dawała nadzieję, a wszyscy potakiwali głowami.

Bo może Żydzi nie mogli walczyć? Może nie pozwalał im na to ich Bóg?

Szukanie Beegera to właśnie próba takiego wyjaśnienia. Próba, w którą pisarz wprzągł wiele motywów i znaków, a całość zamknął klamrą podtytułu: opowiadanie gojowskie. Kąkolewski dał sobie tym samym rozgrzeszenie. Wolno mu pytać, może nawet odpowiadać w imieniu tych, co już nie mogą. Zatem pytał: Dlaczego szli? I dodawał: …jak te barany.

W jego wersji legendy dokonuje się mistyczna metamorfoza. Żydzi to już nie barany na rzeź, zwierzyna pędzona do jatki. To barany ofiarne. Holokaust zaś to wypełnienie mitu. Bo wszystko ma swój porządek zapisany w Pismach. Również śmierć milionów. Tylko religią — u Kąkolewskiego wręcz religijnym amokiem — da się wytłumaczyć fenomen Holokaustu. Religijnym poddaństwem i nazistowskim spiskiem, z żydowską kolaboracją w tle. Ten ostatni motyw to zresztą ulubiony klucz-wytrych Kąkolewskiego. Nim otwierał i rozwiązywał — w kolejnych już książkach — inne problemy i zagadki świata.

Swoją „spiskową teorię wszystkiego” zamknął w ostatnim tomie, zatytułowanym Umarły cmentarz. Tu wszystko jest ze sobą powiązane. Zagłada, powojenne pogromy, antysemityzm i prowokacje UB. Zagęszczenie tropów jest tu tak duże, że można by — podczas lektury — wzruszyć tylko ramionami, ale…

Na tym właśnie polega niesamowita moc wszystkich „urban legend”. Bo każdy student etnografii, antropologii czy historii już na pierwszym roku nauki może się dowiedzieć, że z mitami i legendami sprawa nie jest wcale prosta. Że w niejednym eposie ukryte jest jakieś ziarno prawdy. Ukryte, zatarte, przywalone innymi wątkami. Czasami jest maleńkie i ledwo dostrzegalne, w innym wypadku to czytelne nawiązanie do faktów. Szukanie tego ziarna może być równie ryzykowne, jak dawanie mitom wiary. A jednak, w tej konkretnej historii o Bruno Mesjaszu, czyli podstawionym przez nazistów fałszywym proroku, który poprowadzić miał Żydów na śmierć — takie ziarenko chyba istnieje. Kąkolewski mógł je wyłuskać z tekstów, do których dotarł.

Ślad — jakby negatyw motywu fałszywego proroka — można odnaleźć w relacji więźnia obozu w Sobiborze, Herszela Cukiermana. Tekst znajduje się dziś w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego.

Cukierman trafił do obozu zagłady w roku 1942. Z początku jak inni Żydzi nie miał pojęcia, co to za miejsce. Napisał, że gdy pierwsi więźniowie — ci, którzy nie poszli „do gazu” — uświadomili sobie, po co jest Sobibór, do czego tak naprawdę służy, przeprowadzili zuchwałą operację.

Wysłali za druty specjalnego wysłannika. Kuriera z piekła. Prawdziwego proroka Zagłady. Był nim młody chłopak z Warszawy, który do tej misji zgłosił się na ochotnika. Zgodził się, by reszta towarzyszy ukryła go w stercie ubrań po zagazowanych i zamknęła w wagonie. Mimo że groziło to śmiercią (choć przecież on już był trupem „na urlopie”), chłopak przeżył kontrolę wagonu i wydostał się na zewnątrz.

„Kiedy przybyły świeże transporty z miasteczek, przekazano nam, że taki chłopak u nich był i przekazał o Sobiborze to, o co go proszono” — zeznał po wojnie Cukierman[4].

Ta wzmianka jest krótka, ale daje wielkie możliwości. Bo oto mamy śmiałka, który postanowił zmierzyć się z losem. Rzucił się w nurty Styksu — rzeki w krainie umarłych — i popłynął pod prąd. Jakby chciał zawrócić nurt historii. Pokonać los.

Chłopak alarmuje chasydzkie miasteczka, mieszkańców sztetli większych i mniejszych o bliskim końcu żydowskiego świata. Głosi „złą” nowinę. Apeluje, aby nie słuchać niemieckich zapewnień o transportach do pracy. One nie jadą gdzieś, hen, daleko, na wschód, one jadą nieopodal — miał krzyczeć.

A tam wszystko się kończy. Żydzi są mordowani. Nikt nie przeżyje!

Dlatego niech Żydzi się buntują, niech walczą o życie w każdy możliwy sposób, niech choćby chwycą za kamienie.

Możemy się domyślić — choć trąci to już nadinterpretacją — że jego słowa nie trafiały na podatny grunt. Nie wszyscy mu wierzyli, a znając inne relacje na ten temat, można zaryzykować twierdzenie, że nie uwierzył mu nikt.

„Został później wywieziony do Treblinki” — napisał Cukierman.

Czyżby poddał się w końcu i dołączył do współbraci w biernym czekaniu na nieuniknione? A może wręcz przeciwnie…

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

TREBLINKA

 

 

 

Hejnoch Brener, któremu jako fryzjerowi kazano strzyc kobiety przed kaźnią, wspomina, jak mu przyprowadzono jego siwą matkę, żonę i córkę i kazali mu je ostrzyc przez uduszeniem.

Brener mówi, że nie mógł spojrzeć w oczy matce. Ale ona sama położyła jego rękę na swojej głowie. Druga jednak ręka, w której trzymał nożyce, odmówiła posłuszeństwa.

Ciemne kręgi zaczęły mu latać przed oczami, wydało mu się, że to wszystko jest jakimś koszmarnym snem, który już za chwilę się skończy. Przypadł do głowy staruszki i zaszlochał, ale silne uderzenie SS-mana sprawiło, że się ocknął. Odtąd Brener postanowił żyć, żeby móc dokonać pomsty. I nie tylko on, tysiące więźniów Treblinki przysięgało sobie zemstę[5].

 

 

1.

WITAMY W TREBLINCE

 

 

 

 

 

 

Jeśli to zwykły wagon towarowy, najpierw słychać trzask odskakującego skobla. Potem drzwi otwierają się z głośnym wizgiem. Jeśli jednak to wagon pulmanowski, wąskie drzwiczki ustępują łagodnie. Wystarczy lekko nacisnąć klamkę z mosiądzu. Wtedy ceremonia powitania pasażerów jest zupełnie inna. Esesmani są szarmanccy. Wiadomo, właśnie przyjechali Czesi albo Francuzi. Może Bułgarzy albo Grecy. W każdym razie tradycyjne „raus! raus!” czy „schneller, schweine!” nie jest potrzebne. Nie zawsze.

Tak jak wtedy, gdy na rampie pojawiła się siostra Zygmunta Freuda — Rosa. Wyszła z wagonu, rozejrzała się dookoła i podeszła do esesmana, który słusznie wydał jej się tu szefem. Untersturmführer[6] Kurt Franz, który powoli spacerował wśród pasażerów, spokojnie przyjął od niej dokumenty i w ten sposób dowiedział się, z kim ma do czynienia. Dama się nie zawiodła. Elegancki oficer lekko drgnął i jako zdecydowanie wyższy — by nie uronić żadnego słowa — uprzejmie się pochylił. Wyjaśniła mu, że ze względu na wiek będzie musiała prosić go o pracę lekką, najlepiej biurową. Wie, gdzie przyjechała, wie, że Żydzi muszą pracować, ale przecież wieku nie oszuka.

Niemiec uznał te argumenty za rozsądne. Wskazał kobiecie budynek dworcowej poczekalni i powiedział, że być może zaszło jakieś nieporozumienie. Należy je wyjaśnić. Gdy przeszli kilkanaście metrów, oficer miał już pewność. Rzeczywiście, ktoś popełnił błąd, ale przecież da się go naprawić. Podszedł do rozkładu jazdy, znalazł odpowiednią rubrykę i powiedział, że pociąg do Wiednia odjedzie jeszcze dziś, dokładnie za dwie godziny. Tu wskazał dworcowy zegar, którego starsza pani i tak nie widziała, miała przecież „nie te” okulary na nosie.

Przez ten czas — tłumaczył dalej esesman — można skorzystać z obozowych wygód. Po tak długiej podróży rekomendował łaźnię. Zaręczył, że zrelaksowana i odświeżona może wrócić na dworzec, odebrać tu dokumenty i poczekać na pociąg do domu. Dodał jeszcze, że za te wszystkie niedogodności on może tylko przeprosić[7].

Z relacji więźniów wynika, że ta rozmowa odbyła się z poszanowaniem wszelkich zasad. Kobieta w niczym nie uchybiła honorowi oficera, ten zaś argumentował rozsądnie i taktownie.

Inna sprawa, że Kurt Franz, przezywany w obozie „Lalką”, już potem, podczas pijackiej orgii, rechotał z innymi esesmanami, że do tysięcy już zagazowanych dołączył jeszcze siostrę słynnego Freuda[8].

Spokojne momenty na rampie należały do wyjątków.

Bo większość wagonów, które tu przyjeżdżały, to były śmierdzące chlorem, moczem i strachem towarowe lory. Nie posiadały miejsc siedzących, do załatwiania potrzeb fizjologicznych służyło wiadro w rogu. Transportowani — przecież trudno ich nazwać pasażerami — domyślali się, że nie jadą do pracy. Do środka wpychano po sto i więcej osób. Dwadzieścia takich wagonów wjeżdżało na rampę i wtedy zaczynał się brutalny rozładunek.

Oskar Strawczyński dojechał do Treblinki 5 października 1942 roku. Jego podróż trwała kilkanaście godzin. On, jego żona i dzieci jakoś ją znieśli, ale dla rodziców, Malki i Józefa, to było nadludzkie wyzwanie. W wagonie był potworny ścisk, Niemcy wepchnęli doń ponad 150 kobiet, mężczyzn i dzieci. Niektórzy byli już ranni, tak jak znany mu z Łodzi adwokat. Sześćdziesięciolatek miał pecha, podczas załadunku żandarmi rozbili mu głowę nahajką.

Nahajki poszły w ruch także podczas rozładunku. Gdy tylko otwarły się drzwi, na zmaltretowanych rzucili się ukraińscy wachmani. Bijąc i krzycząc, zagnali wszystkich na wielki plac między barakami. „Na placu — relacjonuje Strawczyński — mężczyznom kazano natychmiast oddzielić się od kobiet i dzieci, przy czym mężczyźni zostali ustawieni po prawej, kobiety zaś po lewej stronie”[9]. Następnie kazano im się rozebrać do naga, kobiety zaś zagnano do baraku. W tym czasie do grupy Strawczyńskiego podjechał na koniu komendant placu. Wybrał około pięćdziesięciu mężczyzn, przeważnie rzemieślników. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że Oskar nie zdążył nawet pożegnać się z bliskimi. Tu kończy się jego opis. Kolejne zdanie dotyczy już metody odparowania obciętych kobietom włosów, które następnie suszono i w pakach wysyłano do Niemiec. Służyły jako surowiec do produkcji tkanin i filcu, ale o tych wszystkich detalach Strawczyński dowiedział się potem.

Aby poznać szczegóły pierwszych trzydziestu, czterdziestu minut w Treblince — musimy towarzyszyć innym świadkom wydarzeń.

Abraham Kolski również przyjechał z Częstochowy, trzy dni przed Strawczyńskim. Zaraz po wyjściu z wagonu rozległ się głośny lament kobiet i dzieci. To tylko rozjuszyło wachmanów. Wściekli bili nahajkami. W bramie na plac stał esesman zwany „Akiwą”. To był Oberscharführer Kurt Küttner, kierownik podobozu I. W ręku trzymał bat. Zamachnął się i trafił Kolskiego w głowę. Ten zamroczony skręcił w prawo. I to zdecydowało o jego losie. Kilka godzin później dowiedział się, że był szczęściarzem.

„Pozostali, którzy poszli na lewo, już nie żyją. W przeciągu godziny albo dwóch było po wszystkim”[10] — opowiedział wysłannikom Instytutu Yad Vashem w 1980 roku.

Borys „Kazik” Weinberg przyjechał do Treblinki z Warszawy. W jego wagonie tłoku nie było, najwyżej sto osób. Po rozdzieleniu z matką ktoś kazał mu zostać na placu. Wtedy otwarła się brama i wprowadzono nową grupę więźniów. Niemcy i Ukraińcy zaczęli ich straszliwie bić.

„Tego nie da się opisać, jak bili”[11] — wspominał „Kazik”. W ruch poszły nie tylko nahajki, ale i metalowe drągi. Jeden z niemieckich oficerów spuścił ze smyczy psa. Ten gryzł i szarpał ludzi, aż ci znieruchomieli. Mimo to pozostali próbowali utrzymać szereg. Nie udało się. Pierwszy wywrócił się na drugiego, drugi na trzeciego.

„Zrobiła się kupa z ciał”.

Gdy ludzie się podnieśli, zostali zagnani do baraku. Moment ten wykorzystał jeden z nowych. Odłączył się od grupy „Kazika” i wślizgnął w szeregi pobitych, ale jego zdaniem już bezpiecznych więźniów. Przeliczył się, bo po chwili drzwi do baraku ponownie się otwarły i wyprowadzono na zewnątrz dwudziestu mężczyzn. Na oczach wszystkich zostali natychmiast rozstrzelani. Wtedy przed czoło wystąpił Hauptsturmführer Franz Stangl, komendant całego obozu.

Powiedział: „Ihr habt hier was gesehen” (coś tu zobaczyliście) i dodał, że doszło do niemiłego incydentu. Otóż jeden z nowo przybyłych warszawiaków, gdy jego szalbierstwo zostało wykryte, zdradził, że w Treblince szykuje się bunt. Został ukarany, ale na wszelki wypadek reszta więźniów razem z nim.

„»Mam rozkaz to samo zrobić z wami — dodał — ale nie chcę. Mam tutaj pracy auf Jahre lang (na długie lata). Kto będzie dobrze pracował, będziemy się z nim po ludzku obchodzili, dostaniecie jeść, prycze i kołdry do spania (…)«. Złote góry obiecywał” — relacjonował „Kazik”.

To uspokoiło trochę atmosferę. Reszta mężczyzn z transportu rozbierała się już w spokoju. Kobiety zdjęły buty i weszły do baraku, również żeby się rozebrać i dać ostrzyc.

„W ciągu pół dnia nie było śladu po całym transporcie”.

Mosze Klajman przyjechał z getta w Sobieniach-Jeziorach koło Góry Kalwarii. Transport pod koniec września 1942 roku był ogromny. Ludzie jeszcze wychodzili z wagonów, gdy na placu trwało już składanie ubrań. Mosze — w swoim miasteczku był strażakiem i wiedział, dokąd jadą transporty — przeczuwał, co się zaraz stanie. Dlatego szedł wolno, aby nie pogubić bliskich.

„Dostrzegłem moją mamę i siostrę, i brata, taty nie mogłem zobaczyć, gdyż wszyscy na raz zaczęliśmy spazmatycznie płakać. Nikogo już nie widziałem przed oczami, bo łzy lały się z oczu, to już nasze ostatnie minuty, jeszcze pocałunki — mój najdroższy synu, mój kochany”[12] — opisywał te chwile w niepublikowanych wspomnieniach.

W tym momencie poczuł piekący ból. To jeden z wachmanów uderzył go pałką w głowę. „Wstawaj” — usłyszał za plecami. „Szybko!”

Gruby wachman zaczął się drzeć: „Byłeś razem z tamtymi dwoma mężczyznami! Ciągnąłeś razem z nimi martwych!”.

„Tak jest” — odpowiedział, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób uratował życie.

Po chwili został dołączony do grupy innych więźniów. Lagerältester, być może chodzi o Marcelego Galewskiego, rozkazał mu zmienić ubranie. Wciąż miał na sobie mundur strażaka.

Dookoła panował niewyobrażalny ruch. Nadzy mężczyźni ustawiali się w grupach, inni biegiem zanosili ubrania na stosy.

„Słychać było nieludzkie krzyki, wielu śmiało się histerycznie, dziko, jak szaleni. Część śpiewała Hatikvę, część śpiewała Szma Israel, część płakała. Ludzie starsi, małe dzieci, przy których wreszcie widać było matki, które niosły swoje nagie dzieci, tuląc je do serca. Dziecko moje, czym żeś zawiniło? Dziecko moje, masz tylko cztery miesiące, za co spotyka cię taka kara? Część z tych matek ciągnęła czworo dzieci za ręce i dwoje na rękach! Tak straszne obrazy widziały i słyszały moje oczy!”

Przez kolejne pół godziny Mosze sortował rzeczy po rozebranych. W pewnym momencie znalazł sukienkę i półsportowe buty. Należały do jego siostry. Wszystko wypadało mu z rąk, znowu zaczął szlochać. Ale nie został ukarany. Kapo dał mu chwilę na uspokojenie, po czym znowu zagnał do pracy.

Po jakimś czasie zorientował się, że może wreszcie zamienić słowo z sąsiadem. Zapytał go, gdzie się podziali ci wszyscy nadzy ludzie, a ten odpowiedział, że są tuż przy nich.

„Po drugiej stronie kabin widzisz gęsty, czarny dym” — wyjaśnił. „To są wszyscy ci nadzy”.

Klajman napisał, że zrobiło mu się ciemno przed oczami i poczuł, że wszystko w nim umiera.

Trzydziestoośmioletni Aron Czechowicz był kupcem z Warszawy. On też wiedział, że deportacja z getta nie znaczy nic dobrego. Dlatego razem ze szwagrem wybudował kryjówkę w swojej kamienicy dla dwunastu członków rodziny. Wśród nich była Halinka, jego kilkuletnia córka. Gdy po wojnie Czechowicz składał relację z wypadków tego dnia, to właśnie z niej — zupełnie nieświadomie — uczynił bohaterkę swojej opowieści. Bo oto mała dziewczynka, uwieszona u jego szyi, staje się ostoją spokoju, jedyną osobą, która podtrzymuje wszystkich na duchu.

„Tatusiu, nie martw się, będziemy razem, pojedziemy na roboty”[13] — mówiła, gdy fortel ze skrytką nie wypalił, a całą rodzinę zagnano na Umschlagplatz. Potem w dusznym wagonie ciągle szeptała ojcu, aby się nie martwił.

Pierwszą rzeczą, którą Aron zobaczył na rampie, był wielki, wystający ponad kilkumetrowy parkan stos butów. Kilka, kilkanaście tysięcy par. To wtedy uświadomił sobie, że nie przyjechali tu na roboty. Ale nie było czasu na myślenie. Zaczęło się bicie i porządkowanie tłumu. A ten był ogromny, w dwudziestu wagonach trzy tysiące ludzi. Niemcy rozkazali mężczyznom klęknąć, w tym czasie kobiety z dziećmi zostały zagnane na plac między barakami. Nikt już nie pilnował bagaży, teraz należało za wszelką cenę zasłonić się od razów. W pewnym momencie Aron zauważył znajomego z Pragi. Zrozumiał, że ten pracuje tu od dawna. Chciał go przywołać, nawet do niego mrugnął. Ale ten, gdy go dostrzegł, wykonał jeden gest: pociągnął ręką po szyi.

Kilka minut później udało mu się podejść bliżej. Syknął, aby Czechowicz stanął w pierwszej linii i wkręcił się „do roboty”.

„Wszystko przepadło, próbuj się ratować choć ty” — zasugerował.

Ale Aron nic nie zrozumiał. Jak ma się ratować? Co z rodziną? O co mu chodzi? Zapewne dalej by klęczał, gdyby za rękaw nie szarpnął go szwagier. Razem przedarli się do pierwszego rzędu.

Po półgodzinie rzeczywiście zaczęła się selekcja. Czechowicz był małego wzrostu, ale stanął na palcach i się wyprężył. Został wybrany. Szwagier nie, więc próbował negocjować. Dostał jednak po głowie i musiał się cofnąć. Na szczęście po chwili, choć zakrwawiony, stał już obok.

Zaczęli sortować ubrania. Gdy rozległ się sygnał na przerwę obiadową, podbiegł do baraku, gdzie kilka godzin wcześniej zniknęły kobiety. Jego żona nadal tam była. Wyjrzała przez okno. Czechowicz zapamiętał, że miała oszalały wzrok.

„Aronku, daj wody dla dzieci” — wyszeptała.

Czechowicz chwycił jakąś leżącą miskę, nabrał wody ze studni i podał jej przez okno. Potem chwycił miotłę i wziął się do sprzątania placu. Zauważył, że kilku innych mężczyzn robi to samo. Wtedy z baraku zaczęły wychodzić nagie kobiety z dziećmi.

„Matki nie widziałem. Żona szła z córeczką i synkiem, obuwie w ręku. Podbiegłem do nich, całowałem się z nimi, choć to groziło śmiercią”.

Córeczka wsunęła mu do ręki złoty zegarek.

„Tatusiu, masz, ratuj się choć ty”.

To były jej ostatnie słowa.

Kilka lat później napisał: „Co przeżywałem wtedy, to się nie da opisać. Już ich więcej nie zobaczyłem, co się dalej stało z nimi, nie widziałem”.

Szwagier zginął następnego dnia. Rano — po nieprzespanej nocy — nie mógł znaleźć buta. Wybiegł na zbiórkę w jednym. Zauważył to „Lalka”. Wyciągnął z szeregu i zastrzelił. Po prostu.

„Ostatnie jego spojrzenie ciągle pamiętam” — zeznał Czechowicz.

W podobnym, oficjalnym zeznaniu złożonym po wojnie na potrzeby śledztwa w sprawie mordu w Treblince Oskar Strawczyński pominął szczegóły dramatu. Skupił się na faktach. Opis jest beznamiętny. Powiedział, że gdy został wybrany do grupy, która zajęła się sortowaniem rzeczy, stracił kontakt z rodziną. Nigdy już jej nie zobaczył. Nie była to prawda, przynajmniej nie cała.

Szczegóły ostatnich minut z bliskimi ujawnił w innym dokumencie. To wspomnienia, które spisał po wojnie w jidysz. Zostały wydane drukiem dopiero w 2007 roku. On sam nigdy się nie zgodził na ich publikację. Zrobiły to dopiero jego wnuki, ponad czterdzieści lat po jego śmierci.

Wtedy, 5 października 1942 roku, gdy wyszedł z wagonu, był zbyt otumaniony, by myśleć racjonalnie. Jedynie instynkt mu podpowiedział, by trzymać bliskich przy sobie. Ale przecież nie mógł tego robić w nieskończoność. Na placu między barakami usłyszał komendę: „Kobiety w lewo, mężczyźni na prawo”. Spróbował wręczyć żonie koc dla córki, który wcześniej ukrył. Nie udało mu się. Został brutalnie odepchnięty, w ostatniej chwili złapał za rękę ojca. Wtedy zobaczył żonę ostatni raz, dosłownie przez sekundę ich spojrzenia skrzyżowały się.

„To wszystko…” — usłyszał jej słowa.

W tym miejscu relacja jest tak dramatyczna, że wygląda to na błąd. Jakby zgubił gdzieś jedno zdanie, może nawet cały fragment. Bo co to znaczy? Co „wszystko”?

Ale okazuje się, że i w oryginale, i w tłumaczeniu niczego nie brakuje. Wyjaśnienie jest dalej. Strawczyński napisał, że w tych krótkich słowach jest tak wiele rozpaczy i udręki, że pewnie innemu trudno to będzie zrozumieć.

„Dla mnie są otchłanią smutku” — napisał.

Ale na placu dramat się nie skończył. Wszystko działo się coraz szybciej. W tłum wjechał oficer na koniu. To był chyba „Lalka”. Krzyknął: „Rzemieślnicy, wystąp!”.

Strawczyński nie może zebrać myśli, nie odzywa się. Z letargu wyrywa go ktoś znajomy. To Aaron Berliner, z częstochowskiego Judenratu. Każe mu wstać z kolan i podejść. Ale on przecież trzyma za rękę klęczącego ojca. Puszcza go jednak i razem z Berlinerem podchodzą do esesmana.

„Zawód?” — pyta Niemiec.

„Blacharz”.

Esesman niedbałym gestem każe mu dołączyć do grupy obok, stojący tu są równie zdezorientowani. Jest ich sześćdziesięciu.

Wtedy podchodzi do nich muskularny gigant. Potem okaże się, że to kapo Rakowski, który zostanie „starszym obozu”, szefem wszystkich kapo. Oprócz niego na placu uwija się także kapo Jurek, przywódca „czerwonych”. Ten lży i klnie, jest brutalny.

„W Warszawie był kierowcą rikszy, tu wreszcie może być kimś” — podsumował trzeźwo Strawczyński.

Popychany i bity, zaczyna sortować rzeczy. Nagle widzi coś, czego nie rozumie i nie umie przyporządkować do żadnej racjonalnej czynności. W stronę wielkiej sterty ubrań biegnie tłum nagich mężczyzn, każdy trzyma swoje ubrania i bagaże. Wyglądają co najmniej absurdalnie. Bo dobiegają do wielkiego kopca, rzucają rzeczy przed siebie i zawracają. Ciekawe, jak potem odnajdą swoje rzeczy? — myśli.

Bieganinie przygląda się „Lalka”. Esesman też wygląda na zaintrygowanego. W pewnym momencie zdejmuje z ramienia karabin, długo celuje i strzela. Trafia mężczyznę w pośladek. Rannym okazuje się Chaim Sztajer z Częstochowy. Strawczyński podał w relacji jego nazwisko, bo w obozie się poznali. Pracowali w tym samym komando. Po wojnie Sztajer wyemigrował do Australii, tam — w polskim konsulacie w Sydney i pod przysięgą — złożył relację o ostatnich chwilach dr. Janusza Korczaka zagazowanego na początku sierpnia 1942 roku. Jednostronicowy zapis jest wstrząsający, ale historycy słusznie podejrzewają, że musiał dotyczyć kogoś innego. Korczak umierał, gdy Sztajer był jeszcze w Częstochowie. Nie mógł być świadkiem jego śmierci.

Teraz trzydziestotrzylatek leży na ziemi i wije się z bólu. „Lalka” powolnym krokiem podchodzi do niego i nie zważając na krzyki, każe ściągnąć spodnie.

„Phi, nie trafiłem w jaja” — prycha niezadowolony.

W tym miejscu Strawczyński jakby miał dość. Kończy opis. O ojcu ani słowa. Dziś już wiadomo, że nic nie napisał, bo nic nie rozumiał. Nie był w stanie tego pojąć. Był inteligentnym, normalnym, dojrzałym mężczyzną, ale wobec tego, co tu zastał — okazał się bezsilny. W jego wspomnieniach brakuje opisu dwóch kolejnych dni. Nic nie zginęło, jego rękopis jest cały. Po prostu nie był w stanie oddać tych chwil słowami.

W podobnym stanie byli również inni. Richard Glazar, który przyjechał do Treblinki z czeskiego Terezinu (numer transportu Bg-417), intelektualnie również był bezsilny. Opisał te chwile w wielu różnych relacjach, opowiadał w filmach. Miał o tyle szczęście, że zaraz po „pozytywnej” selekcji, gdy jakiś esesman wspaniałomyślnie dał mu żyć, natknął się na gadatliwego więźnia. Glazar trochę na migi, trochę za pomocą niemieckiego i czeskiego zapytał, co tu się dzieje. Gdzie są wszyscy, gdzie biegną te golasy, dlaczego?

„Tojt, ale tojt (nie żyją, wszyscy nie żyją)”[14] — usłyszał.

„Może w tej chwili jeszcze nie, ale na pewno za kilka minut. Tu jest obóz śmierci, tu się zabija Żydów, a nas wyciągnięto, żebyśmy w tym pomagali”.

 

 

2.

TRZY RAZY SZOKENA

 

 

 

 

 

 

Sześć dni. Musiało minąć sześć długich dni i nieprzespanych nocy, aby stał się cud. Do warsztatu, w którym pracował Oskar Strawczyński, przybiegł zdyszany Israel Einschindler. Znali się jeszcze z Łodzi, tu odnaleźli pierwszego dnia.

„Zygmunt jest tutaj!”[15] — krzyczał od progu.

Dopiero po chwili Oskar uświadomił sobie, że chodzi o jego brata. Okazało się, że Zygmunt właśnie przyjechał w transporcie z Radomska. Ukrywał się w getcie tak długo, jak mógł, płacił łapówki, dopóki starczało oszczędności, potem zmieniał miejsca zamieszkania. Wszystko na nic. W końcu go złapali. I jest tu.

To już drugi cud w tym tygodniu. Trzy dni wcześniej nad Treblinką rozpętała się burza. Spadła taka ulewa, że woda przez dziurawe dachy zalała kilka baraków. Potop obudził Strawczyńskiego do życia.

Zgłosił się do oberkapo i zaproponował, że może dachy naprawić, jest przecież blacharzem. Szybko skierowano go do warsztatu. Ale tu już była ekipa remontowa: Efraim Bodnik i jego brat Lejbisz z Nowego Dworu Mazowieckiego oraz Icchak Dawid i Jossel ze Stoczka. Byli nieufni i źli. Bo Oskar pchał się na piątego, pewnie żeby im zabrać robotę.

Najpierw nie chcieli wydać mu narzędzi. Szybko się połapał, że blacharzy tylko udają, więc chcieli się go pozbyć. Ale przetrzymał ich groźby i gdy następnego dnia ich nie wydał, zaufali mu.

Wziął ich na dach pierwszego baraku i rozpoczął lekcje. Uczył, jak się lutuje i zawija blachę. Jak nabija gwoździe i zbija nity. Potem kładli papę i wstawiali rynny. Po kilku dniach rzeczywiście stali się dekarzami. W ten sposób on dostał pracę, a oni byli uratowani.

Gdy w warsztacie pojawił się Einschindler, był już szefem zwartego kolektywu. Nie mógł uwierzyć w jego słowa.

„Mój brat Zygmunt!?” — zapisał potem we wspomnieniach. „Ten, który zawsze podróżował pociągami jak wolny człowiek, który zawsze miał dość pieniędzy, aby wykupić się z kłopotów jest tutaj?”

Pobiegli na plac. Dostrzegł go z daleka. Zygmunt rzeczywiście stał w grupie „szczęściarzy”. Miał nieprzytomny wzrok, był roztrzęsiony, szlochał. Już wiedział, że jego bliscy…

Kolejny cud. Jego grupę esesmani skierowali od razu do baraków. Bracia padli sobie w ramiona. Zygmunt musiał to z siebie wyrzucić. Chaotycznie opowiadał, że prawie mu się udało. Już wyrwał się z matni. Opłacił w Radomsku kogo trzeba, wykupił bilety na ostatni pociąg z miasteczka. W ten sposób — z całą rodziną — miał uciec gdzieś dalej, ale gdy tylko dojechał na miejsce, okazało się, że to podstęp. Podła sztuczka, żeby go oddzielić od rodziny, doprowadzić do tragedii. I teraz jest tutaj, jest w Treblince.

Wszystko w nim wyje, ból czuje w każdej części ciała. Chce jednego. Chce krwi. Chce się zemścić. Nie, najpierw chce uciec, a potem się mścić. Zamordować tylu Niemców, ilu się da. Już ma plan, już wie jak…

Brat trzyma go mocno w ramionach. Trzyma tak mocno, jak kiedyś, gdy byli jeszcze chłopcami. Zygmunt rwał się wtedy do bitki na podwórku, ale przecież w starciu ze starszymi nie miał żadnych szans. Zaciskał szczęki, zaciskał pięści i był gotów. Byle od razu, byle natychmiast. To brat ratował go wtedy od poważnych siniaków.

Ile minęło dni i nieprzespanych nocy, aby narodził się na nowo?

Oskar również tego nie opisał.

Okazało się, że razem z Zygmuntem przeszli selekcję jego przyjaciele: Herszel Kaczkiewicz, Jakub Goncarski i Chaskiel o nieznanym nazwisku.

Gdy tylko się zorientowali, jaki jest cel istnienia Treblinki, że zabija się tu ludzi tysiącami — zaczęli planować ucieczkę już następnego dnia.

W tym czasie nie było to trudne. Istniało kilka możliwości. Najczęściej uciekali więźniowie z grup sortujących. Zakopywali się na noc w stosach ubrań i gdy robiło się ciemno, wymykali się za druty. Obóz nie był skrupulatnie kontrolowany. Wachmani zajęci byli piciem, a ci, którzy patrolowali teren, robili to niedbale. Szansę dawały także puste wagony. Co kilka dni więźniowie wypełniali je dobrami ofiar. Pociągi pełne „wojennych łupów” jechały do Lublina lub Warszawy, a potem do Niemiec. Wystarczyło ukryć się w środku i poprosić kogoś zaufanego, by go przykrył z wierzchu. W ten sposób, już na początku sierpnia 1942 roku, uciekł w grupie pięciu innych śmiałków Józef Gutman. Ucieczka miała dramatyczny przebieg. Gutman był chory, miał bardzo wysoką gorączkę. Schował się w stercie ubrań, ale kaszlał tak głośno, że w pewnym momencie pozostali uciekinierzy chcieli go udusić. Odstąpili, gdy stracił przytomność. Kiedy się obudził, pociąg już jechał, a jego kompanów nie było. Uciekli, on sam wyskoczył tuż przed świtem. Do warszawskiego getta dostał się jeszcze tego samego dnia.

„Opowiedziałem, co się dzieje w Treblince. Ludzie nie chcieli mi wierzyć. Chcieli mnie bić za te słowa”[16] — zeznał po wojnie.

W podobny sposób uciekł Abraham Krzepicki, który również po powrocie z Treblinki dostał się do Warszawy. Tu złożył relację dziennikarce Racheli Auerbach, a tekst ocalał w archiwum Ringelbluma.

Krzepicki uciekł po 11 września 1942 roku. Schował się w jednym z wagonów i przez przypadek odnalazł swój własny płaszcz, zabrany mu dwa tygodnie wcześniej. Uznał to za dobry znak. Natknął się także na walizkę pełną kosztowności.

„Wziąłem tylko butelkę wody… A mogłem przykryć to kocem i zatrzymać dla siebie”[17].

Wyskoczył z pociągu o pierwszej w nocy i ukrył się w Kosowie Lackim. Tu okazało się, że gotówka może być przekleństwem.

„Ludzie, społeczeństwo chciało się zaprzyjaźnić z treblinkarzem, bo wiedzieli, że taki ma dużo pieniędzy, za każdą rzecz kazali sobie płacić dziesięciokrotną cenę”.

Po kilku dniach do akcji wkroczyli szmalcownicy. Krzepicki uciekł, ale hieny złapały go znowu w Stoczku Łukowskim. Tym razem pieniądze go uratowały. Wykupił się za 50 tysięcy złotych i na początku października był już z powrotem getcie warszawskim.

Kolejną metodę przetestował przyjaciel Strawczyńskich — Israel Einschindler. Zaraz po pobudce, gdy więźniowie stali w kolejce po kawę, korzystając z tego, że jeszcze było ciemno, zbliżył się do ogrodzenia od strony północnej i po prostu dał nura w dziurę w ogrodzeniu. Udało mu się. A skoro jemu, natychmiast zaryzykować chciał Chaskiel, a zaraz potem Zygmunt. Ledwie udało się ich powstrzymać.

Jesień 1942 roku — jak oceniał po latach Oskar — to był dobry czas na ucieczki. Dziennie forsowało druty do czterdziestu więźniów. Wielu zdołało uciec, inni zostali zabici. Braki w komandach kapo uzupełniali nowo przybyłymi, sami zaś Niemcy nie przejmowali się zbytnio ucieczkami. Najważniejsze, aby nie było zatorów w pracy, a skoro machina działała — koncentrowali się na utrzymaniu dyscypliny i terrorze w obozie.

Szesnastego września z komanda „niebieskich” uciekła kolejna dziesiątka więźniów.

„Wieczorem o 6-tej usłyszałem gwizdek”[18] — wspominał anonimowy warszawiak, którego relacja zachowała się w Żydowskim Instytucie Historycznym. „Ustawiliśmy się w piątki Oberleutnant przemówił do nas. Powiedział, że 10 uciekło. 6-ciu schwytano po drodze i powieszono. Kto ucieknie, zginie gorszą śmiercią. Wszyscy krzyczeli »jawohl«, orkiestra grała. Weszliśmy na kolację”.

I tyle. Taka „łagodna” polityka skończyła się po kilku miesiącach. Zimą, gdy transporty ustały, przyjechał z Lublina wyższy oficer SS. Jak relacjonował Strawczyński, na apel zostali spędzeni wszyscy więźniowie z I i II podobozu.

„Wkrótce powstanie Judenstaat!” — oznajmił. „Żydzi będą w nim mieli pełną autonomię”[19].

Czy celowo nawiązał do idei państwa żydowskiego Teodora Herzla, którą ten ogłosił w pod koniec XIX wieku w pracy pod takim właśnie tytułem? Nie wiadomo, ale na niektórych mogło to jeszcze robić wrażenie.

„Jeśli będziecie pracować dobrze, będziecie posłuszni i zyskacie nasze zaufanie, będziecie mieli szansę skorzystać z naszej oferty. To wy będziecie elitą tego państwa”.

Tego dnia nikt nie uciekł, ale następnego znowu spędzono wszystkich na apel, a sam komendant oznajmił, że schwytano dwóch głupców. Na oczach wszystkich zostali rozebrani do naga i powieszeni do góry nogami. Wisieli dwie godziny smagani pejczami. Apel dobiegł końca dopiero, gdy jeden z esesmanów dobił ich z pistoletu.

To prawdopodobnie o tym wydarzeniu wspominał Aron Czechowicz.

„Wzięli dwóch z nas, robotników, że to niby złapaliśmy ich, jak próbowali uciec”[20].

A zatem mogła to być tylko prowokacja. Niestety, to, co działo się potem — pozorowane już nie było.

„Jeden Ukrainiec, taki wysoki, czarny poobrzynał im nosy, uszy, członka i potem ich powiesili za nogi, a nam kazali patrzeć. O, tak się robi tym, co uciekają. Męczyli się parę godzin”.

Od tego czasu esesmani prześcigali się w wymyślaniu tortur dla schwytanych uciekinierów. Ale im straszniejsze metody wymyślali, tym śmielsze stawały się kolejne próby.

W tym czasie zaczęło się stawianie wież w podobozie II, w strefie śmierci.

Siedem osób zdecydowało się uciec, wykorzystując podkop. Czterech z nich złapano — wspominał obozowy cieśla Jankiel Wiernik, ale nie wytłumaczył, czy stało się to już po ucieczce, czy jeszcze przed. Prawdopodobnie przed, w obozie nie brakowało bowiem kapusiów.

Pechowców katowano przez cały dzień, co było — jak pisał — gorsze od samej śmierci. Wieczorem, po powrocie wszystkich komand do obozu, odbył się apel, na którym pechowcy zostali powieszeni. Jeden z uciekinierów, Mechel z Warszawy, przed zaciśnięciem się pętli na szyi, krzyknął: „Precz z Hitlerem, niech żyją Żydzi!”[21].

Do historii oporu przeszła również próba ucieczki jednej z kobiet. Zapamiętano ją, bo dziewczyna stała już w tłumie przed komorami gazowymi i mimo bestialskiego bicia rzuciła się do ucieczki. Zdezorientowana wybrała jednak zły kierunek.

„Naga przeskoczyła przez płot trzymetrowej wysokości z drutu kolczastego i zaczęła uciekać w naszym kierunku”[22] — zanotował Wiernik. Prawdopodobnie miał na myśli strefę mieszkalną „tragarzy śmierci” w podobozie II. Zauważyli to Ukraińcy, rozpoczął się pościg. Nie strzelali, bali się zranić swoich. Pewnie chcieli także zatuszować incydent w strachu przed Niemcami. Pierwszy, który ją dogonił, był zbyt pewny siebie. Dziewczyna wyrwała mu broń.

„Padł strzał, który zabił Ukraińca, a ona w swej furii szamotała się z innymi. Padł drugi strzał i zranił drugiego Ukraińca, odjęło mu rękę (po wyleczeniu pozostał w naszym obozie i był tam do ostatniej chwili)”.

Potem ją złapali.

„Bito, posiniaczono, opluto, skopano, następnie zabito. Jest to bezimienna bohaterka nasza” — relacjonował.

Najczęściej jednak więźniowie decydowali się na próbę ucieczki w nocy albo podczas pracy poza obozem. W ten sposób zdołało zbiec co najmniej kilkudziesięciu członków komand leśnych.

„Nagle ze wszystkich stron zaczyna się strzelanina i widzimy, jak czworo ludzi z naszego obozu ucieka i wielu wachmanów biegnie za nimi strzelając”[23] — opisał jedną z takich prób Mosze Klajman. Wachman, który był strażnikiem jego komanda, rozkazał, aby więźniowie rzucili pracę i jak najszybciej wrócili do obozu. Ucieszył się nawet, że to ucieczka z innej grupy. Potem okazało się, że uciekło czterech więźniów z komanda, które zbierało witki do wyrobu mioteł. Nie wiadomo, czy im się udało. Zaraz potem esesmani zaostrzyli kontrolę.

„Pogorszyło się nam o 100 procent” — napisał Klajman. „Hauptsturmführer wygłosił przed nami mowę, że jeśli zdarzy się, że ktoś ucieknie z obozu, 10 innych zostanie bezwarunkowo rozstrzelanych”.

Prawdopodobnie był to już styczeń lub luty 1943 roku. Każdy więzień został zobowiązany do kontroli dwóch pozostałych. Nowy system polegał na tym, że więźniowie zostali ponumerowani. Nosili odtąd czerwone numery w naszytym na ubraniu trójkącie. Więzień był przywiązany do konkretnego miejsca w baraku. Jeśli teraz ktoś zniknął, było wiadomo, kto koło niego spał i kogo należy ukarać.

Ograniczyło to ucieczki, ale tylko na początku. Przecież w obozie można było zginąć za najdrobniejsze przewinienie, a nawet bez jakiegokolwiek powodu. Więźniowie nadal planowali ucieczki. Nawet jeśli nie mieli jeszcze konkretnego pomysłu, jak opuścić obóz, zbierali pieniądze. Wiedzieli bowiem, że ucieczka bez złota musi zakończyć się niepowodzeniem. To samo tłumaczył Zygmuntowi Oskar. Co z tego — mówił — że ucieknie, skoro getta w Częstochowie już nie ma. Gdzie się schowa? Przecież nikogo — poza Żydami — nie zna. Pomóc mu mogą tylko Polacy. Ale nie zrobią tego za darmo.

Ukrywanie kosztowności było tak samo ryzykowne, jak sama próba ucieczki. Za każdą znalezioną u więźnia monetę — w najlepszym wypadku — groziło kilkanaście uderzeń batem. Najczęstszą jednak karą była śmierć.

Kontrole odbywały się często i prawie zawsze ktoś wpadał. Bliski wpadki był Aron Czechowicz. Po zmianie miejsca pracy, dzięki Berkowi Rajzmanowi, który w podobozie I był vorarbeiterem, dostał się do komanda sortującego. Tu miał okazję, by zebrać potrzebny kapitał.

On również bardzo szybko zorientował się, czym Treblinka jest. Wiedział, że wszyscy jego bliscy zginęli, nikogo już nie uratuje.

„Jedna myśl mnie tylko prześladowała: ucieczka” — pisał po wojnie. „Miałem już sporo złota i biżuterii. Patrzę — rewizja, obok mnie przeglądali worek jednego, miał jabłka, cebule. Mnie jakoś nie zauważyli. Rajzman ostrzegał mnie: »Czechowicz, ty zginiesz«. Wtedy się zląkłem i cały ten worek wrzuciłem do ubikacji”[24].

To właśnie wtedy Czechowicz poznał więźnia o nazwisku Szoken. Niewiele o nim wiemy. Pochodził z Węgrowa, był inteligentnym chłopakiem.

„On już raz uciekł ze szmatami” — przedstawił go Aron. Wtedy ucieczka się udała. Ale w węgrowskim getcie znowu dał się złapać. Gdy ponownie znalazł się w Treblince, przynajmniej wiedział, jak się zachować. Zaraz po wyjściu z wagonu chwycił miotłę i przyłączył się do „niebieskich”. Zaczął energicznie zamiatać wagon, nikt go nie zatrzymał. Fortel się udał, bo jak napisał Czechowicz, tego dnia na peronie nie było „Lalki”, nie miał kto pilnować dyscypliny.

Gdy „Lalka” wrócił z urlopu, wprowadzono system numerowania łóżek. Zorganizowanie ucieczki stało się trudniejsze. Ale Szoken i Czechowicz postanowili spróbować jeszcze raz.

W trakcie układania stosów odzieży zrobili w nich skrytki. Planowali się tam schować około godziny szesnastej, ale kolega, który zgodził się ich z wierzchu przykryć, nie wytrzymał napięcia. Poszedł do vorarbeitera i wyjawił prawdę. Na szczęście trafił na Rajzmana. Ten nie tylko ich nie wydał, ale znalazł innego więźnia, który zechciał im pomóc.

Okazja wkrótce się nadarzyła. Wachmani szykowali imprezę. Szoken i Czechowicz liczyli, że pijani strażnicy nie będą tak skrupulatnie pilnować terenu.

Tym razem w stercie ubrań Czechowicza ukrył sam Szoken. Jego z kolei przykrył ten trzeci. Umówili się, że wyjdą w nocy i spróbują się przekraść przez ogrodzenie w okolicy lazaretu. Tak jak przypuszczali, kontrola Ukraińców była powierzchowna. Nakłuwali ubrania prętami, ale robili to niedbale i nikogo nie znaleźli.

„Mało się nie udusiłem” — kończy swoją relację Czechowicz. „Pot, strach, niepokój. W nocy palto odsunąłem, żeby złapać powietrza. Lękałem się, że może się Szokenowi nie udało”.

Wszystko jednak przebiegało zgodnie z planem. Gdy zrobiło się ciemno, Czechowicz kontrolował czas za pomocą przemyconego zegarka. Ten miał fosforyzujące wskazówki. O wpół do drugiej w nocy wyczołgał się z ukrycia, ale wtedy stwierdził z przerażeniem, że ogień, jaki bije z lazaretu, oświetla teren nie gorzej niż reflektory. Mimo to zaczął się skradać i szukać Szokena. Ponieważ ten się nie odzywał, zawrócił. Wślizgnął do swojej skrytki i wtedy przyszło załamanie. Zaczął płakać. Wiedział, że następnym razem nie da rady. Jest strzępkiem nerwów, nie ma już siły na kolejną ucieczkę. Patrzył na świecące wskazówki zegarka, liczył mijające sekundy, potem minuty.

Po kwadransie wyczołgał się i znowu zaczął szukać kolegi. Tym razem partner się odezwał. Okazało się, że był tak samo przerażony i czekał. Już razem zakradli się w okolice nasypu i parkanu.

„Szoken pierwszy przeskoczył. Podałem mu rękę. Parkan tworzyły druty kolczaste przeplecione gałęziami choiny. Cały zadrżał. Oparłem się o słup wszedłszy po podporze i skoczyłem. Szoken leżał już w trawie po drugiej stronie. Ucałowaliśmy się i rozpłakali”.

Uciekli do lasu i szli całą noc. Nad ranem byli w Kosowie. Tu postanowili się rozstać. Czechowicz nawiązał kontakt z żydowskim półświatkiem, jeszcze taki istniał. Wyrobił sobie nowe dokumenty i dzięki nim — w miarę bezpiecznie — przedostał się do Warszawy. A Szoken? Ostatnie zdanie relacji Czechowicza jest szokujące.

„Szoken też dostał się do Warszawy. Brał udział w próbie powstania w styczniu 1943. Rannego przywieźli do Treblinki i tym razem zginął pod gazem”.

 

 

3.

WESELE W GAZIE

 

 

 

 

 

 

Szlomo Helmana prześladuje sen. Zawsze ten sam, dzieje się w getcie. On jest bogaty, handluje. Najpierw kartoflami, bo „posmarował” w Judenracie komu trzeba i dostał kontyngent do swojego sklepu, a potem mąką. Za zarobione pieniądze stworzył siatkę szmuglerów, zorganizował piekarnię i wciąż podnosił ceny. Powodzi mu się dobrze, opłaca szmalcowników, policjantów i różne podłe męty. Mimo to dobre samopoczucie go nie opuszcza. Tylko ten brat. Sam nie pracuje i nachodzi go z bezczelnie z wyciągniętą ręką. Raz, drugi, dziesiąty. Co za natręt! W końcu Szlomo się buntuje. Gdy ten znowu staje u progu, mówi: „Ja ryzykuję życiem i radzę sobie. Rób to samo”[25].

I nie daje mu chleba. Zamyka drzwi przed nosem i tu sen się kończy.

Helman z zawodu jest malarzem. I dlatego jeszcze żyje. Szóstego września 1942 roku malował samochody. To była polska firma, która pracowała dla Niemców. Kiedy wieczorem wrócił do domu, zastał tylko wyłamane drzwi. Stracił żonę Miriam, córki, Pesię i Leię.

Na Umschlagplatz pognano wtedy niezaradnego brata i jeszcze czterech pozostałych z żonami i dziećmi. Także siostry, Libę, Chaję i Sarę. W sumie prawie sto osób z bliższej i dalszej rodziny.

Kilka dni później sam był na Umschlagplatzu. Zobojętniały i głodny, nawet nie wstał, gdy Oberscharführer podszedł do dowódcy placu Szmerlinga, oficera Żydowskiej Służby Porządkowej, i powiedział, że potrzebuje siedmiu murarzy. Natychmiast zgłosiło się ponad stu. Ale wybrano jego, bo mu nie zależało. Reszta weszła do wagonów.

Następnego dnia przyjechała ciężarówka z niemieckim kierowcą. Szczęśliwa siódemka została nakarmiona, a Unterscharführer wygłosił przemówienie: „Wyjeżdżacie teraz z getta do pracy na niemiecką placówkę. Są to najlepsze placówki, jakie Niemcy mają w Warszawie. Co dwa tygodnie dostaniecie urlop. Kiedy znajdziecie się na samochodzie, my jesteśmy za was odpowiedzialni. W chwili kiedy jeden z was będzie próbował uciec, wszyscy jesteście odpowiedzialni”.

To znaczyło jedno. Będzie żył, jeśli nikt nie ucieknie. Ale kto miał jeszcze siłę uciekać? I niby dokąd? Samochód ruszył i po kilku godzinach dojechał na miejsce. Na szyldzie był napis: Treblinka.

Wtedy Szlomo zrozumiał, że to był tylko żart. Psikus. Ot, taka psota. Niemcy chcieli się pośmiać. Z drugiej jednak strony, miało to swój sens. Świadkiem przemowy byli na Umschlagplatzu inni, może dzięki temu nikomu nie przyszło do głowy się buntować. Mogło być i tak.

Niski, gruby esesman, o tłustej czerwonej twarzy, rozłożył szeroko ręce: „Oto są już tu żydowscy murarze!”.

Wtedy podszedł do Szloma Ukrainiec. Zamachnął się karabinem i uderzył go kolbą w twarz. Pozostała szóstka również została pobita.

Skatowanych odprowadzono do baraku. To była przepustka do nowego życia.

Następnego dnia o piątej rano Lagerführer rozkazał, aby do siedmiu murarzy dołączyli inni więźniowie, którzy mają pojęcie o budowaniu. Wystąpił inżynier Ebert z synem — niedługo zginie, murarz Razanowicz — miał podbite oko, zostanie rozstrzelany, oraz Jankiel Wiernik.

Ten ostatni rzeczywiście był cieślą, już z dwudziestopięcioletnim stażem. Przed wojną przez wiele lat w Warszawskiej Izbie Rzemieślniczej zasiadał w komisji egzaminacyjnej.

Teraz ma wielkie pole do popisu. Brygadę budowniczych czeka najważniejszy egzamin w życiu.

Pierwsze dni pracy są niezwykle wyczerpujące. Budowę fundamentów nadzoruje sam Kurt Franz. Tymczasem już pojawiły się pierwsze problemy. Bo oto wśród budowniczych zadekowali się ci, którzy o murarce nie mają pojęcia. Ukryli się tu, bo nie chcieli wynosić trupów z pociągów. Ale „Lalka” takie triki zna, wyławia leserów jednego po drugim. Już po kilku dniach w komando zostają sami profesjonaliści. Wśród nich jest Szlomo, w udawaniu jest mistrzem.

„Przeszył mnie dreszcz zgrozy”[26] — wspominał Wiernik. On pierwszy zorientował się, jaki jest cel ich pracy.

Po kilku kolejnych dniach Szlomo już wie, że dłużej nie wytrzyma. Jest głodny i skatowany. Ledwo trzyma się na nogach. Prosi Wiernika o chleb. Ten zawsze ma jego zapas, już zaskarbił sobie szacunek Niemców. Naprawdę jest fachowcem pierwszej klasy, robota pali mu się w rękach. Ale odmawia.

Minie kolejnych dwadzieścia lat, a Szlomo nadal będzie mu to pamiętał. Mimo że z całego komando przeżyją tylko oni dwaj i po wojnie zaczną zachowywać się jak bracia. Będą gościć u siebie w domach, często się spotykać, razem udzielać wywiadów. A jednak…

Ale swojego snu Szlomo też nie zapomni.

Komory gazowe. Największy i najważniejszy budynek w obozie. Mieli go postawić w dziesięć tygodni. Czasu mało, ale jeśli zdążą — usłyszeli — czeka ich nagroda.

Gdy Treblinka zaczynała pracę działały tu trzy „małe” komory. Mogły pomieścić tylko po czterysta osób. Do nowych mogła już wejść połowa „ładunku”, czyli pięć tysięcy ludzi, dwadzieścia wagonów. To miał być skok technologiczny i esesmanom bardzo na tym zależało.

Budynek został zaprojektowany z rozmachem. Miał się dobrze kojarzyć, chyba specjalnie przypominał wielką mykwę. Celowo usytuowano go na metrowym podwyższeniu.

Opis Wiernika — jak przystało na profesjonalistę — jest precyzyjny:

„Wielkość komory wynosiła 5x5 m, razem 25 m kw., wysokość 1,90 m. Wylot na dachu z hermetycznym zamknięciem i wlot rury, podłoga terakotowa pochyła ku rampie. (…) Komory (…) były połączone rampą. Wysokość rampy około 80 cm. Z tej samej strony prowadziły drzwi drewniane, hermetycznie zamknięte. (…) Drzwi z każdego pokoju (2,50 x 1,80) otwierały się tylko na zewnątrz od dołu do góry za pomocą żelaznych podpórek, zamykano je za pomocą żelaznych haków, umieszczonych na futrynach, i drewnianych zasów [sic!]. Komory miały także połączenie z wewnętrznym korytarzem. Do każdego pokoju prowadziły drzwi żelazne hermetycznie zamknięte. Drzwiami ze strony korytarza wpuszczano ofiary. Drzwi od strony obozu służyły do wyciągania zagazowanych zwłok. Wzdłuż komory znajdowała się elektrownia. Stał tu motor z sowieckiego tanku, służący do wpuszczania gazu do komór. Gaz ten wpuszczano łącząc motor z rurami wlotowymi. Od ilości wpuszczanego gazu spalinowego zależała szybkość śmierci ofiar”.

Budynek został oddany do użytku przed czasem. Zadowolony Hauptsturmführer zebrał swoich podwładnych i oznajmił: „Endlich die Judens tadt fertig!” [Skończyliśmy budowę żydowskiego miasta — MW].

Gazownie zaczęły działać na przełomie września i października 1942 roku. Dość szybko zyskały dodatkowy wystrój. W korytarzu ustawiono wazony, na ścianach powieszono makaty, kremowe kafelki na korytarzu przykryły dywany. Niektórzy twierdzą nawet, że przed wejściem stanęła kolumnada, a nad nią zawisła wielka gwiazda Dawida. Całość mogła robić z daleka dobre, bo znajome wrażenie. Wiernik był świadkiem, gdy pewnego razu do obozu przyjechał transport Romów.

„Było ich 70. Nędzni i biedni. Przywieźli ze sobą trochę brudnej bielizny, marne gałgany, no i siebie”.

Rozebrani przy peronie, zostali pognani „szlauchem”, czyli zakrzywioną i osłoniętą gałęziami aleją do komory. Wyjaśniono im przecież, że idą do łaźni. Gdy grupa stanęła przed kolumnadą, z kilkudziesięciu ust dobyły się słowa podziwu, odgłosy ulgi. Czegoś tak pięknego dawno nie widzieli. Do środka nikt nie musiał ich pchać. Wchodzili uśmiechnięci i uspokojeni.

Ale to był absolutny wyjątek. Niestety, i Wiernik, i Szlomo szybko się o tym przekonali. Nagrodą za rekordowe tempo ich pracy okazał się angaż w strefie śmierci. Teraz już osobiście asystowali w procesie zabijania. Zostali świadkami scen, które odmieniły ich życie.