Blady płomień - Benjamin Dan - ebook

Blady płomień ebook

Benjamin Dan

0,0

Opis

Nie wiedzą, kim jest, jak się nazywa. Nie wiedzą również, dokąd zmierza i jaki ma cel. Przybywa do miast, przemierza drogi i wielki, gęsty las. Nieobecny, przenikliwy, obojętny, chowający się za maską. Zmierza do celu, który jest bliżej, niż mu się wydaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Benjamin Dan

Blady płomień

Nieznajomy

KorektorMałgorzata Korbiel

Projektant okładkiBenjamin Dan

© Benjamin Dan, 2020

© Benjamin Dan, projekt okładki, 2020

Nie wiedzą, kim jest, jak się nazywa. Nie wiedzą również, dokąd zmierza i jaki ma cel. Przybywa do miast, przemierza drogi i wielki, gęsty las. Nieobecny, przenikliwy, obojętny, chowający się za maską. Zmierza do celu, który jest bliżej, niż mu się wydaje.

ISBN 978-83-8189-810-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Widział śmierć. Widział krew. Czuł… Nie… Najgorsze jest to, że nie czuł nic. Nic poza ściekającą po jego dłoniach krwią. Świeżą krwią.

Ciemność tłumiła jego myśli… jego… sumienie. Czuł… nic. Może opanowała go złość, wściekłość, gorycz albo radość? Nie. Był jak coś pustego, coś bez zawartości. Nic się nie zmieniło… nawet tamtej nocy.

W nocy, którą rządziła pełnia księżyca na tle ciemnego, nieprzeniknionego obrazu nicości. Jedynie światło, białe, srebrne światło rozświetlało polanę znajdującą się blisko gęstego, ciemnego lasu. Lekka mgła unosiła się nisko nad ziemią, która była spowita bujną roślinnością, niewinnie ruszającą się w rytm powolnego, chłodnego wiatru.

Jasny blask srebrnego globu odbijał się od ostrza ociekającego duszami antagonistów, którzy poili glebę jeszcze świeżą i czarną krwią. Cienie drzew, gałęzi i liści na ciałach poległych ruszały się, tańczyły wręcz, tworząc na ziemi niespotykane wzory, urojone i ukształtowane przez resztki zmysłów. Zatracenie, czarna melancholia i śmierć były tu wyraźnie odczuwalne i widoczne, unosiły swój ciężki odór w powietrzu.

Niekontrolowana złość, ból i wściekłość ukazywały się pod postacią obficie pieniącej się śliny i wyszczerzonych do granic możliwości zębów. Czarno-szara sierść, która pokrywała ciało młodej wenery, nastroszyła się. Jej uszy zesztywniały, złożyły się, nie żeby nasłuchiwać, ale żeby unaocznić postawę gotującą się do działania. Zgarbiła się, wystawiając łeb do przodu, patrząc żółtymi oczami z pionowymi źrenicami, wąskimi jak czarne kreski. Rozłożyła obie kończyny, zakończone ostrymi pazurami, sygnalizując gotowość do ataku. Przepełniona szałem rzuciła groźbę napastnikowi w postaci głośnego warkotu. On jednak stał wyprostowany, z wymierzonym ostrzem ku ziemi.

Jego postać była w czerni i w mroku. Rzucała słabo widoczny, długi cień za jego plecami. Twarzy wroga nie widziała, ponieważ pokrywała ją ciemna bandana. Jedynie dwa małe punkty, znajdujące się tam, gdzie powinny być oczy, emanowały białym, bladym blaskiem. Wyostrzyła wzrok, następnie warknęła.

— To ty! — wykrzyczała, dostrzegając jego zakrwawiony miecz. Dzieliło ich parędziesiąt długich kroków, leżały na nich brutalnie zmasakrowane zwłoki wenerów. — Zarżnę cię! — Wypowiadając to z pełną furią i zajadłością, ruszyła na niego.

Wypływająca z niej rozpacz nie dała jej stać bezczynnie. W jej umyśle tkwiło tylko pragnienie zemsty i żądza krwi. Zbliżała się szybko, dziko pędząc na czterech kończynach. Zamaskowany nie ruszył się, stał jak wbity w ziemię, nie bojąc się zbliżającej się śmierci. Kiedy była wystarczająco blisko, naprężyła tylne kończyny, by doskoczyć do niego, żeby jak najszybciej zadać mu śmiertelny cios. Uniknął szarży, w ostatniej chwili odchylając bark i wykonując szybki zwód w prawo. Uderzyła przednimi kończynami o ziemię, w tym samym momencie odwróciła się i w szale zamachnęła, tnąc powietrze pazurami, tuż przed jego obliczem. Znów wymierzyła cios, tym razem od dołu. Jej oponent odskoczył w samą porę. Zwaliła się na niego całym ciałem niewiarygodnie szybko, aż ślina chlapała z jej pyska, rozbijając się na mniejsze krople. W oczach miała pragnienie śmierci. Jego śmierci.

Poczuła chłód w nozdrzach i ciepło w przełyku, kiedy szarżowała na niego jak wściekły, wygłodniały wilk, sapiąc bladym oparem z pyska. Zamachnęła się, wyprowadzając cios z prawej strony, mierząc w głowę. Zamaskowany uchylił się, uginając się na jednej nodze i schylając. W tym momencie poczuła przeszywający ból. Jego miecz spotkał się z jej ciałem, przebijając je. Trafił w brzuch. Stróżki krwi uchodziły z jej ciała, pojąc ostrze. Wyciągnął energicznie miecz z jej skóry, robiąc uskok i słysząc świst przeszywanego przez pazury powietrza. Zachwiała się, przekładając ciężar ciała i obrotu na drugą kończynę. Czmychnął szybko, siarczyście tnąc jej ramię.

Kłapała zębami tuż przed jego twarzą. Na moment cofnął się, a następnie szybko dostąpił do niej, robiąc kontratak, uchylając się i przeszywając jej żebra ostrą stalą. Parsknęła, dławiąc się posoką. Zrobiła dwa wolne ciężkie kroki do tyłu, widocznie tracąc siły, nie mogąc złapać powietrza.

Wenera padła na kolana, po czym zwaliła się, uderzając prawą częścią pyska o trawę, chlapiąc ją krwią i ciężko łapiąc oddech.

Zamroczyło ją, widziała bardzo niewyraźnie, tak jakby patrzyła w zaparowane lustro. Mrugała zawzięcie, a oczy zaczęły jej lekko łzawić. Jednak kiedy przestała poruszać powiekami, zaczęła widzieć coraz wyraźniej. Dostrzegła go. Stał bez ruchu, był zwrócony w jej stronę, jednak wzrok miał utkwiony przed siebie, jakby patrzył w nicość.

Obserwowała jego broń, ostrze zakończone kanciastym czubkiem, ale najbardziej skupiła się na ściekającej z niego krwi, czerwonej, parującej, jeszcze ciepłej. Powoli włożył miecz za swoje plecy, do pochwy, z charakterystycznym dźwiękiem delikatnego ścierania się stali, gdy klinga zetknęła się z drugim ostrzem. W jej stronę zwróciły się dwa małe punkty, które emanowały białym światłem, po chwili jednak straciły swój blask, tak jak przygasa płomień, aż całkowicie zniknęły. Jego oczy umilkły w ciemności.

Podszedł powoli, lecz mocnym krokiem w stronę jej głowy. Cały był zbrukany krwią — jego rękawice niezachodzące na place, pancerz z mocnej solidnej tkaniny, bandana i reszta twarzy, również czarne włosy dochodzące aż do brwi były ubrudzone czerwono-czarną substancją. Kucnął jakby z ociąganiem. Dostrzegła jego oczy z mętnymi, szarymi źrenicami. Próbowała warczeć, ale ciecz wyciekająca z pyska nie pozwoliła jej na to. Patrzył na nią wnikliwie.

Podążyła wzrokiem za źródłem ściekającej z jego ubrań krwi. Krew nie pochodziła tylko od jego ofiar, ale też od niego — znalazła ujście z ciętych ran na jego ciele. Jego pancerz przegrał z ostrymi pazurami wenerów, ale to najwidoczniej nie wystarczyło, by go powstrzymać.

Sięgnął ręką do niedużej sakwy, która znajdowała się przy jego lewym biodrze. Wenera poczuła odrętwienie, ostateczny bezwład ciała. Zamaskowany wyjął połyskujący, szklany flakonik z ciemnofioletową substancją, przypatrzył się mu, mając w tle niewyraźny kształt jej przekształcającej się postaci. Następnie zerknął na błękitne, człowiecze oczy, szczupłą podłużną twarz, powieki roniące łzy i kruczoczarne, długie włosy, które skrzętnie zasłaniały jej plecy.

— Pieprz się! — wypluła słowa z trudem, z zachrypniętym głosem, razem z krwią ciągnącą się aż po jej podbródku.

Wróciła do człowieczeństwa jedynie w chwili agonii. Jednak nigdy wcześniej, od czasu przemiany w wenerę, jej się to nie zdarzyło. Niewątpliwie cierpiała fizycznie, ale najbardziej psychicznie i emocjonalnie. Właśnie jej bliscy, których kochała, zostali wybici, porozcinani, zmasakrowani z winy tego stojącego tu, jak uważała, potwora. Tylko dlaczego? Dlaczego to zrobił? Te pytania nią zawładnęły. Dla pieniędzy? Dla sławy? Ale myśl wygrawerowana w jej świadomości, jedno słowo: „zemsta”, przeważyła nad jej pytaniem.

Pogromca nie zareagował na jej słowa. Zaczął odkręcać mały flakon, przypominający kształtem szklany cylinder z drewnianym korkiem osadzonym w jego wnętrzu. Drugi raz sięgnął do sakwy, by wyciągnąć mniejszy w obwodzie, ale dłuższy szklany pojemnik. Różnił się tylko tym, że z jednej strony miał przytwierdzoną igłę.

Wenera leżała na brzuchu, patrząc się z lekkim zdziwieniem na to, co robił. Nie czekała na nic innego niż podzielenie losu, jaki spotkał jej bliskich… Śmierć. Ale jeszcze nic nie było przesądzone, chciała przeżyć i rozerwać go na kawałki lub umrzeć. Nie było i nie widziała innych możliwości.

— Zrób to. — Kolejny raz zakaszlała i zachrypła. — Zabij mnie — warknęła.

Przelał ciemnofioletową ciecz do flakonika z igłą, po czym szybko go przymknął drewnianym tłokiem. Parę kropel uleciało z końca igły wprost na ziemię. Zamaskowany dopiero teraz uniósł na nią wzrok. Spojrzenie miał zmęczone, bez emocji, tak jakby ich właściciel był martwy w środku.

Złapał ją za ramię, nie gwałtownie, nie mocno. Zbliżał igłę do jej skóry. Igła była już bardzo blisko ramienia wenery, ale ta nagle poruszyła ręką. Szybko oddalił strzykawkę, jakby wcześniej spodziewał się takiego ruchu z jej strony.

— Zostaw mnie… — zachrypła jeszcze bardziej — …parszywy człowieku! — Nie przestawała ruszać ręką.

Uścisk na jej ramieniu wzmógł się, przycisnął jej dłoń mocniej do ziemi. Zobaczyła igłę wbijającą się w żyłę, wprowadzającą substancję wprost do jej naczyń krwionośnych. Napastnik docisnął drewniany tłok aż do dna fiolki, nie pozostawiając w buteleczce ani odrobiny cieczy. Wenera nie miała już siły, by dalej się wyrywać, poddała się, nie widząc perspektyw dalszej walki. Teraz już wiedziała, że to koniec.

Próbowała sobie przypomnieć ostatnie dobre wspomnienia, które istniały przecież jeszcze parędziesiąt minut temu. Wystarczyło tylko, że jednego dnia nie było jej przy bliskich, by całe jej życie się zawaliło. Kiedy zaczęła sobie przypominać o nich, poczuła ból, którego nie można było równać z tym zadanym przez ostrze, które przenika przez ciało, tnąc organy odpowiadające za funkcje życiowe. To nie było takie złe jak to, co się działo w jej głowie, w jej umyśle.

Łzy ciekły z jej powiek jak dwie płynące nieustannie rzeki. Zaczęła się cicho śmiać, ale nie ze szczęścia, tylko z histerii i bezradności. Zaszlochała głucho, mając obłęd w oczach. Nie patrzyła już na nic.

Poczuła, jak jej ciało powoli przechyla się na plecy, leżała naga i zmarznięta.

Nie czekał ani chwili, jego ręka powędrowała tam, gdzie ugodził ją ostrzem. Położył otwartą dłoń, dotykając rany na brzuchu, i trzymał tak przez dłuższą chwilę. Jego oczy na chwilę zajaśniały bladym, białym blaskiem. Przełożył dłoń i zrobił to samo z drugą raną przy żebrach. Prawie na to nie zareagowała, jedynie jej spojrzenie się poprawiło, zrobiło się bardziej… przejrzyste. Poczuła coś, co nie było bólem.

Wyprostował się i dopiero teraz pokazał się w zasięgu jej wzroku.

Nie wiedziała, co myśleć.

Bezwiednie przewaliła głowę w jego stronę, tak by mieć szerszy kąt widzenia. Zamaskowany po chwili odwrócił się plecami do niej i odchodząc, zachwiał się. Przystanął i schylił się lekko, jakby chciał odetchnąć na chwilę.

Jej ból się uśmierzył, krew zbierająca się w gardle nie przeszkadzała tak jak wcześniej. Ruszyła ustami, by coś powiedzieć, ale z jej gardła wydał się jedynie szelest. Wciągnęła lekko powietrze w płuca.

— Jesteś niesprawiedliwy — wymamrotała w końcu cicho i ciężko. — Skończ to! — Starała się wykrzyczeć, ale zabrzmiało to bardzo chrypliwie. — Teraz będę musiała z tym żyć, tak? W świadomości, że… — Zamilkła, tak jakby naglę straciła mowę.

Przed oprawcą leżał martwy wener. Zamaskowany wyciągnął miecz zza pleców, nie za długi ani nie za krótki, ten sam, którego niedawno używał. Jednym szybkim ruchem rozciął mu gardło. Głowa zwaliła się twardo na ziemię. Wkładając miecz do pochwy, drugą ręką złapał za sierść, która znajdowała się na głowie wenera, podniósł ją i ruszył dalej, powoli przebierając nogami.

— Pieprz się — syknęła cicho, tak że tego nie usłyszał.

Następnie zniknął w ciemnościach nocy.

Rozdział 2

Na przygaszonych, jakby śpiących roślinach pozostał lekko osadzony siwobiały szron, który powoli zanikał. Cisza nocna została przerwana ćwierkaniem ptaków, zwiastujących nadchodzący świt. Powietrze było rześkie, pełne wilgoci, czyste i przyjemne. Słońce usilnie starało się zastąpić księżyc, ale liczne chmury nie dawały się mu pokazać w całej jego okazałości.

Zamaskowany dostrzegł znad horyzontu osadę, a za nią rozciągał się duży teren lasów. Do drewnianej, wysokiej bramy wiodła szeroka i wydeptana droga, zaś wioska była otoczona czterometrowym ogrodzeniem z zaostrzonych u góry drewnianych pali. Widział również dym unoszący się znad płotu, zapewne z kominów domostw.

Miał przerzucony przez plecy materiałowy, nieduży wór, jego spód był przesiąknięty szkarłatnym kolorem. Ubiór przybysza prezentował się tak samo. Zawartość niesiona na barku nieznajomego dawała mu powody do myślenia, spekulowania nad tym, co się wydarzyło tamtej nocy.

Wszedł na drogę prowadzącą do wioski. Nie widział żadnej żywej duszy, jedynie dostrzegł, że już z daleka zobaczyli go wartownicy strzegący bramy wjazdowej.

— Hej, Rin. Widzisz go? — odezwał się mężczyzna w średnim wieku i z trzydniowym zarostem. Stał na płachcie przytwierdzonej do obwarowania, na wysokości pozwalającej obserwować teren.

— Co się stało? — Rin przeciągle ziewnął, podchodząc bliżej spiczastego muru. Zerknął chwilę na drogę kryjącą się aż za horyzontem. — Tak, widzę… I co? — mruknął cicho.

— Nie widzisz — odparł, bez zastanowienia jego rozmówca.

— No przecież mówię, że widzę. — Rin zignorował słowa kolegi, odwracając się w jego stronę z zaspanymi oczami.

— To znaczy, że nie widzisz — powiedział zirytowany wartownik. — Przypatrz się. — Rin niechętnie wyostrzył wzrok, mrużąc oczy i zniżając krzaczaste brwi. Jego powieki od razu otworzyły się szerzej, jakby już otrzeźwiał z chwilowej drzemki, lekko rozchylił usta. — I co, teraz widzisz? — zapytał retorycznie.

— Tak — odpowiedział przeciągle Rin — widzę. O jasna cholera… Nie mów mi, że to ten sam co wczoraj.

— A jak myślisz?

— Cholera. — Obrócił głowę w stronę towarzysza. — Wpuścimy go?

— A dlaczego by nie? — odpowiedział jego kolega, mając w niepewności słowa, które orzekł.

— Teraz chyba ty nie widzisz, że on jest cały umazany krwią i, co za tym idzie, śmiercią! — potwierdził fakt Rin, czując podenerwowanie w swoim głosie.

— A myślisz, że mi się go widzi wpuszczać? Co prawda przyszedł tu wczoraj, tylko by sięgnąć informacji, i też był u karczmarza, ale…

— U Hena?

— A mamy jakiegoś innego karczmarza w wiosce?

— No tak, jest tylko Hen, a chciałoby się mieć ich więcej… karczmarzy znaczy się. Jeden to trochę za mało na jedną wioskę. — Rin uśmiechnął się lekko na myśl o zimnym piwie.

— Mhm, to prawda. — Wartownik skrzyżował ręce na klatce piersiowej i kiwnął głową na znak aprobaty względem Rina.

— Mówił coś?

— Nic.

— Jak to nic? — rzekł zdziwiony Rin. — To w końcu rozmawiałeś z Henem czy nie?

— Rozmawiałem.

— I?

— No cóż, powiedział, że nic szczególnego, że raczej nie będzie w wiosce więcej karczmarzy. — Starał się mieć kamienną twarz.

— Nie o to pytałem, idioto — rzucił zirytowany Rin. — Pytałem o tego zamaskowanego odmieńca. — Jego towarzysz parsknął śmiechem. — Ha, bardzo śmieszne — odburknął Rin, kręcąc głową.

— Nic nie mówił, jedynie to, że był spokojny i bardzo małomówny.

— Co za licho — przeklął Rin z braku informacji.

— Ale sam dowiedziałem się co nieco. — Po wypowiedzeniu ostatniego słowa zamilkł.

Rin przystąpił krokiem do niego z braku kontynuowania dalszego dialogu.

— No to co, podzielisz się tym, co wiesz?

— Za jedno piwko rozwiąże mi się język — zażartował z lekkim uśmiechem na ustach kolega.

— Doprawdy?

— Cóż, informacje kosztują, nie?

— A wiesz, ile teraz kosztują mnie moje nerwy!? — Rin zakaszlał, wypluwając plwocinę.

— Nie spinaj tak swojego zadka, jakby twoje życie od tego zależało.

— Może i tak być — wymamrotał, przełykając ślinę przez ochrypłe gardło.

— Dobra, dobra, powiem ci, bo zaraz będę musiał cię odwiedzić na cmentarzu. Towarzysz zachichotał.

— Chyba coś dzisiaj piłeś — powiedział Rin z powagą, patrząc na niego spod krzaczastych brwi.

— Nie…

— Wiesz, że na służbie jest to zabronione i…

— Z tego, co wiadomo — podjął główny temat wartownik — jest to jakiś najemnik, zabójca — westchnął — ale kto to wie, jak jest naprawdę. Szlaja się po świecie, szukając czegoś i biorąc podczas podróży jakieś zlecenia. Taki sobie włóczęga.

— A jego twarz… Wiesz, jak wygląda?

— A skąd mam to wiedzieć? — burknął strażnik. — Może ma tak pryszczaty i obślizgły ryj, że kryje się za maską? — Zaśmiał się pogardliwie.

— A nie widział go barman, kiedy jadł, pił czy coś w tym deseń?

— O to chodzi, że nic nie jadł i nie pił.

Nastała krótka przerwa, spowodowana zamyśleniem Rina.

— No, ale przecież chyba nie wpuszczą go do miasta, nie? Kogoś takiego jak on… Kiedy nie widać twarzy, wtedy nie idzie go zidentyfikować, nie?

— Jeżeli masz przepustkę, to raczej przepuszczą. Z tego, co się dowiedziałem, bywał w miastach, pewnie tam sobie wykupił takową.

— I że takiego się toleruje. — Rin splunął.

— Ty nie musisz tego robić, ale ja z dobrego serca odradzałbym ci go lekceważyć. Tym bardziej, że jest już blisko. — Rozmówca trzepnął głową w stronę, z której nadchodził zamaskowany.

Przeszli na obydwie strony, jeden z prawej, a drugi z lewej dwudrzwiowej bramy, czekając, aż nieznajomy będzie bardzo blisko. Bez słowa na znak zaczęli przekręcać tryby, by obustronna brama otwarła się na zewnątrz z jękiem metalowych zawiasów.

Bez żadnej reakcji na dwóch stojących nad nim wartowników przybysz przekroczył granicę dzielącą osadę i teren poza nią, idąc parę kroków naprzód.

— Widziałeś jego oczy? — szeptem podjął Rin. — Widziałeś, żeby jakiś człowiek miał takie oczy?

— Nie trzęś tak portami — uciszał go towarzysz.

— To nie jest normalne…

Nieznajomy usłyszał za sobą przytłumiony i niewyraźny szept dwóch kłócących się strażników. Jakby postarał się wyostrzyć słuch, mógłby zrozumieć, co mówią, ale dla niego było to całkowicie zbędne i niepotrzebne. Jednak to, co zobaczył przy wejściu do wioski, zwróciło jego uwagę. Było pusto. Kiedy był tu wczoraj, to słyszał odgłosy bawiących się dzieci, rozmawiających i plotkujących kobiet, wliczając też mężczyzn czy dźwięki walenia młotem o stal. Fakt, było jeszcze wcześnie i niektórzy ludzie spali, ale pracujący czy ci, którzy mieli warsztaty, powinni krzątać się przy domach. Ale nie, nie dostrzegł żadnej postaci oprócz tych dwóch pełniących wartę na ogrodzeniu.

Na drodze, którą szedł, stało kilkadziesiąt drewnianych domów i jeszcze parę pustych straganów. Usłyszał z oddali bardzo ciche okrzyki ludzi. Jednak on skręcił w uliczkę po lewej, jednocześnie oddalając się od gwaru. Przeszedł obok siedzącego na ziemi i jednocześnie opierającego się o chatę menela z zieloną kapucą na głowie. Jedynie pomrukiwał coś pod swoim purpurowy nosem w nieznanym pijackim języku.

Dwa domy dalej stał duży, dwupiętrowy dom, skromny, ale zadbany. Na pewno był w lepszym stanie niż większość budynków w tamtej wiosce. Wyróżniało go to, że nad drzwiami wejściowymi miał duży napis „Karczma”. Może i nie była to oryginalna nazwa na oberżę, ale każdy mieszkaniec tamtej wioski wiedział, gdzie się udać, kiedy zrobi się zbyt sucho w gardle.

Przybysz zrzucił ze swojego ramienia wór i położył go obok wejścia. Nie czekał ani chwili, nacisnął na klamkę i następnie pchnął drzwi. Zazgrzytał zamek, zawyły metalowe zawiasy, wpuszczony wiatr do pomieszczenia spowodował migotanie najbliższej palących się świec.

Zamaskowany stanął w futrynie, widząc tylko dwie osoby — śmiejącego się starszego mężczyznę siedzącego przy ladzie, który odwrócił swoją głowę w stronę jazgotu otwieranych drzwi, i stojącego za kontuarem wąsatego barmana w średnim wieku. Momentalnie mina śmiejącego się zrzedła. Barman z lekkim zdziwieniem na twarzy jakby na chwilę zamarł, lecz po chwili się zreflektował, próbując się uśmiechnąć.

Nieznajomy powolnym krokiem podszedł do nich, mając po swojej lewej stronie paręnaście stolików i krzeseł, a po prawej ladę.

Poczuł przyjemny zapach świeżego, palonego drewna z prostokątnego kominka z czerwonych cegieł, znajdującego się na lewo od schodów, nad którym wisiały dwa skrzyżowane miecze. Następnie spoczął na wysokim krześle przy kontuarze obok wystraszonego pijaczka, dygoczącego i mającego wbity w blat wzrok. Barman wznowił przecieranie szklanki białą szmatką. Za sobą miał półkę, a na niej były butelki z winem.

— Brudna robota, co? — odezwał się po chwili pytająco barman. Nieznajomy na chwilę rzucił na niego okiem, a następnie powrócił do patrzenia się przed siebie.

Za jego plecami na ścianach wisiały dumnie wyglądające głowy upolowanych zwierząt, przy każdych z nich tliły się pomarańczowożółtym płomieniem świece. Budynek bez jakichkolwiek okien powodował, że naturalnie występował w nim mrok, który razem ze światłem świeczników sprawiał wrażenie, jakby było się w centrum ciepłego i przyjemnego ognia.

— Pijesz coś? — odezwał się pokrótce barman.

Wyrwany z zamyślenia przybysz bez słowa wyciągnął podręczny mały bukłak z plamami zaschniętej krwi. Barman odwrócił się, z dolnej półki wyciągnął dzban z wodą i nalał do pojemnika. Hen wiedział, czego chce jego klient, ponieważ gdy był tu wczoraj poprosił go o wodę. Po napełnieniu pojemnika postawił go przed nim, wycierając rękę szmatką okraszoną odrobiną krwi.

— Był tu ktoś poza mną w sprawie zlecenia na wenery? — odezwał się nieznajomy, w jego głosie czuć było niechęć.

Barman przyzwyczajony do jego milczenia na chwilę się zawahał.

— Eee, nie, myślę, że nie, nie… nie przypominam sobie. — Próbował odszukać coś w pamięci, podnosząc nieznacznie głowę i marszcząc brwi. Po chwili spojrzał na niego. — Możliwe, że zarządca wioski będzie coś wiedział, ale pewnie to już wiesz.

Minęło chwilowe milczenie.

— Nie wiem, czy to ci pomoże. — Hen podrapał się po brodzie. — Wczoraj była tu dziewczyna, przyjechała na chwilę do wioski. Później mieszkańcy dowiedzieli się, że jest jedną z tych, których nazywają skażonymi. Pewnie wiesz, którzy to są? No tak, na pewno wiesz. Wracając do tematu, teraz odbywa się jej egzekucja, może się czegoś dowiesz, jeżeli jeszcze zdążysz. — Nieznajomy wyglądał tak, jakby na chwilę się zamyślił. — Jeszcze przed tym, jak ją złapali, wyruszyła sama do lasu. To może mieć coś wspólnego z wenerami. No wiesz, wener i skażony, na pewno coś ich łączy — dodał Hen.

— Przygotuj mi jeden pokój — rozkazał cicho, odsuwając krzesło i wstając na równe nogi.

— Nie ma sprawy. Tylko uważaj, jest tam zarządca wioski. Raczej nie da ot tak tobie z nią porozmawiać. — Nieznajomy zbliżał się do wyjścia, kiedy barman kończył ostatnie słowa.

Gdy otworzył drzwi, buchnął na niego chłodny wiatr. Na chwilę się zatrzymał, wyłożył obie dłonie przed siebie, żeby na nie spojrzeć. Były okraszone już prawie skrzepniętą krwią. Zarzucił worek na ramię. Biorąc go tutaj wcześniej, nie obawiał się, że ktoś go zabierze z wiadomych powodów. Ruszył bardziej zdecydowanym krokiem, mijając na lewo pijaczka, który z tego, co było widać, przysnął.

Doszedł do rozwidlenia, skręcił w lewo. Na prawo stał dom, a przy nim stół rzemieślniczy, zapewne znajdował się tam warsztat kowalski. Już przedtem usłyszał okrzyki ludzi, ale teraz były coraz bardziej słyszalne, prowadziły go, były coraz bliżej i bliżej. Skręcił w prawo i następnie w lewo. Minął dom okraszony złą sławą, ale regularnie odwiedzany przez mężczyzn.

Zobaczył wielką przestrzeń, gdzie domy zaczynały się dopiero po około osiemdziesięciu krokach. Słuch naprowadził go do źródła wrzawy, którą słyszał jeszcze z oddali. Prawdopodobnie większa część mieszkańców zebrała się przy widocznym z drewnianych desek podwyższeniu, które miało około trzy łokcie wysokości. Podnieceni ludzie oblegli podest, niemiłosiernie krzycząc i kibicując. Teraz wiedział, dlaczego aż z tak daleka słychać było ich chore wrzaski.

Nie miał po co czekać i się przyglądać, bo i tak niewiele widział przez ludzi, którzy machali rękami. Jeszcze zerknął na najbliżej znajdujące się domy z prawej strony. Dostrzegł w oknach kobiety, które przyglądały się egzekucji z zacisza domowego. Podążył wprost w zgraję rozwydrzonych ludzi. Przepychał się, zderzając się z nimi. Ci, którzy zwrócili na niego uwagę, zaczęli zachowywać się tak, jakby nie chcieli się o niego poparzyć. By przebić się przez intensywne grono ludzi, nie próżnował w tym, by paru szturchnąć.

Na miejscu, które każdy chciał obserwować, znajdowali się trzej mężczyźni i młoda dziewczyna. Półnaga, zmasakrowana i ubrudzona swoją krwią, pokryta licznymi purpurowymi siniakami, klęczała z zawiązanymi rękoma. Mężczyzna po czterdziestce, z mocnym zarostem i z kitką z tyłu głowy, trzymał dziewczynę za rude, wręcz ogniste, półdługie włosy, komponujące się z czerwoną krwią, którą miała na twarzy.

— Nie zasługują na litość! — wykrzyczał mężczyzna, trzymając dziewczynę za włosy. — I ta również, dziwka i parszywa gnida parająca się tym gównem. — Z nieukrywanym uśmiechem na twarzy włożył jej głowę do stojącej beczki z wodą. — Wiecie, jaka jest kara! — wykrzyknął z entuzjazmem.

— Spalić! — orzekli jednogłośnie widzowie, tym samym dopingując jego poczynaniom i podsycając atmosferę.

— Zero litości! — warknął głośno.

Nie było w tym nic nietypowego, że po złapaniu skażonego mieszkańcy go palili. Mieli spore powody do nienawiści. Trudnili się tak zwaną zakazaną czarną alchemią. Kiedy ludzie rozwinęli alchemię, zaczęli eksperymentować na zwierzętach, ale to nie wystarczyło. Dla dobra świata i nauki byli zdecydowani robić to na ludziach, wstrzykując im rozmaite trucizny, wywary, by zobaczyć końcowy efekt. Również sami zaczęli testować to na sobie.

Oszaleli na tym punkcie, zaczęli odczuwać głód na niektóre wywary. Powstały schorzenia, epidemie, które dziesiątkowały zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Ale najgorsze były mutacje, ludzie zamieniali się w różne niepodobne do człowieka istoty, które albo w ogóle nie miały świadomości, albo miały tak przesłonięty umysł, że umiały jedynie wypowiadać proste zdania i częściowo zachować rozum.

Ale właśnie żądza ludzkiego mięsa i innych skutków ubocznych sprawiała, że mutant stawał się potworem. Prawdą było, że te wydarzenia liczyły sobie około trzystu lat, ale dalej pozostali ludzie, którzy to praktykowali i to nie na małą skalę. Dlatego zostali nazwani potocznie skażonymi — nosicielami chorób i wywołującymi je.

Drewniane podwyższenie miało po lewej stronie schody prowadzące na górę. Podszedł do nich wolno, by dwóch mężczyzn, którzy pilnowali wejścia na górę, mogli w porę go zauważyć. Nie było to wcale trudne, wyróżniał się aż za bardzo. Stali dumnie, z lekko podniesionymi żuchwami do góry, ale to miało się zmienić.

Podszedł i przystanął przed nimi. Popatrzyli się na siebie wymownie i na moment wydawało się, że go nie przepuszczą. Ale po chwili zastanowienia, rozumiejąc, że muszą, odsunęli się. Bez słowa wszedł na pierwszy stopień, potem wchodził na kolejne, mając za sobą wyjących jak stado baranów ludzi. Ci, którzy go wcześniej nie dostrzegli, powoli się uciszali, na pewno nie spodziewając się takiego obrotu sprawy.

Zdezorientowany zarządca i kat w jednym spojrzał w swoją prawą stronę, ponownie rozpoznając wczoraj widzianego szczupłego i zamaskowanego człowieka, mierzącego około trzy i pół łokcia wysokości, czyli nie wysokiego, ani nie niskiego. Nie umiał określić, ile liczył sobie wiosen, ale podejrzewał, że wszedł w dorosłość dosyć niedawno. Jego zmęczone oczy mogły mówić jednak coś innego.

Uścisk na włosach dziewczyny zelżał, dając jej się zsunąć i bezwładnie uklęknąć. Zarządca zrobił krok do tyłu. Wyglądał, jakby miał zamiar uciec jak najdalej od niego. Zmarszczył swoją szczurzą twarz, zacisnął zęby. Tłum natychmiast się uciszył, pozostawiając ciche szepty. Zamaskowany zrzucił wór z ramienia, włożył do niego rękę, wyciągnął głowę wenera i przytrzymał ją na wysokości uda. Niektórzy ludzie zawyli, usłyszeć można było jęki obrzydzenia.

— Co to jest!? — zapytał zarządca, doskonale poznając pysk podobny do wilka, tylko dwa razy większy.

— Zlecenie — odpowiedział nieznajomy, otwierając rękę zaciśniętą na sierści znajdującej się na głowie wenera, która następnie upadła na drewniany podest.

— Zapłacę, ale nie teraz — wymamrotał lekko wstrząśnięty zarządca.

— Zapytam tylko raz. Był tu ktoś w sprawie zlecenia na wenery prócz mnie?

Nastała cisza. Oczy zarządcy zaczęły błądzić — raz na przybysza, raz na widownię. Nagle jeden z koni głośno zarżał. Stał razem z innymi w zagrodzie po drugiej stronie placu.

— Nie, nic mi o tym nie wiadomo — wypaplał pośpiesznie zarządca. Zamaskowany patrzył w jego oczy przenikliwie, nienaturalnie, jakby zaraz chciał je wydłubać. Oprawca odwrócił się powoli w stronę dziewczyny, łypiąc na nią złowrogo. — Przestań robić tu zamęt, mamy ważną sprawę do zrobienia, ważniejszą niż twoje zlecenie! — Podniósł głos, choć niepewnie, ale przez to poczuł się odważniej. — Nie dostaniesz zapłaty, bo nie miałeś ich wymordować. Miałeś je przepędzić, każdy się ze mną zgodzi! — Niektórzy ze zgromadzonych zawyli, by mu przytaknąć.

— Jest mi potrzebna — powiedział zamaskowany, znów zerkając na niego.

— Co?! Ona?! Teraz sprzeciwiasz się — krzyknął tak, że się opluł — prawu. Doskonale wiesz, że skażonych trzeba łapać i palić! — Pokazał palcem na leżącą dziewczynę, trzepocząc parę razy ręką. — Ja… — zawahał się na chwilę. — Udowodniłem i oskarżyłem ją, że jest jedną ze skażonych, dlatego tylko gówno dostaniesz! — Pojawiły się na jego policzkach pierwsze wypieki złości. Zamaskowany nie patrzył na niego, całkowicie go zignorował. — Jesteś nikim, mutancie! Przecież ty też możesz być jednym z nich! Jesteś tylko jakimś czubkiem — z obrzydzeniem na twarzy zmierzył go szybko wzrokiem — który za marne pieniądze zabija inne potwory podobne do siebie! Nie jesteś człowiekiem, jesteś kimś mniejszym, pół człowiekiem, dlatego spierdzielaj, cholero! — Widząc widownię popierającą go, złość zarządcy i satysfakcja z wyrzucenia z siebie myśli sięgnęła zenitu.

Przybysz stał, kiedy tłum napierał i unosił się od okrzyków. Złość go nie dosięgała, dla niego słowa były jak wiatr, który smagał go po twarzy, niewidoczny, niemogący skrzywdzić go w jakikolwiek sposób. Zrobił dwa kroki w stronę dziewczyny. Widząc to, zarządca wykrzyczał:

— Nie ma mowy, nie weźmiesz jej! — Podszedł do zamaskowanego i w furii złapał go za odzienie w okolicach mostka za namową jęczącego stada ludzi.

Nieznajomy tylko na to czekał, na ruch, na agresję ze strony przeciwnika, tylko na to. Cierpliwie musiał znosić rozmowę, by tylko do tego doprowadzić.

Trzymający go zarządca wymierzył mu cios w twarz. Jego pięść zatrzymała się w otwartej ręce zamaskowanego. Zacisnął ją szybko i bardzo mocno, tak że nawet w tym gwarze słychać było zgrzyt kości. Zarządca ugiął się na kolana, otwierając usta i jęcząc głucho. Ludzie stracili zapał po zobaczeniu kulącego się zarządcy, któremu kibicowali. Do przybysza dobiegało niepewnie dwóch mężczyzn, którzy nie byli przekonani, czy interweniować. Zwrócił niechętnie na nich oczy. To wystarczyło, by stanęli. Wiedzieli, co on potrafi zrobić, wystarczało im to, że wymordował całą watahę wenerów.

Puścił jego rękę. Zarządca upadł całkowicie na czworaka, a zamaskowany przeszedł wolnym krokiem nad nim i złapał go za kark. Zarządca, zajęty swoją bolącą ręką, został przeciągnięty do beczki. Woda chlusnęła, bulgotała, a unoszące się bańki powietrza świadczyły o zachłyśnięciu się przez niego wodą. Złapał rękami za obręcz beczki, odpychał się, wiercił, ale bezskutecznie. Trzymająca go za kark dłoń była jak ze stali, nijak nie dawał rady nic zrobić.

Ludzie się uciszyli.

Nieznajomy uznał, że to już wystarczy, wytargał zarządcę, odrzucił, tak że się zakręcił, zdezorientowanymi nogami chlapiąc wodą już i tak mokry blat, i następnie mocno zarył twarzą o podłogę. Zamaskowany popatrzył na niego. Potem odwrócił się spokojnie do widowni, twarze ludzi zrobiły się niespokojne, wydawało się, jakby cofnęli się o krok. Pewnie wtedy zrozumieli, kto ma tu prawo głosu.

Wyraźnie usłyszał z tyłu siebie cichy dźwięk wyciąganego miecza. Poczuł złość emanującą zza jego pleców, chcącą dać sobie upust w stali, która już zmierzała w jego stronę. Wystarczyło, aby przesunął się nieznacznie w lewo, gdy zobaczył wychodzące ostrze tuż obok jego pasa. Złapał przeciwnika błyskawicznie za rękę, gwałtownie ściskając. Zarządca wypuścił miecz z dłoni. Nie spodziewając się tak szybkiej jego reakcji, nie umiał zareagować odpowiednio, dlatego poddał się mu. Następnie przeciągnął go, tak że zrobił pół okrążenia wokół swojej osi. Przewalił go na stół, obok stojącej beczki z wodą, i wyciągnął zza pasa sztylet, robiąc przewrót nad jego leżącą na blacie ręką.

Nie czekał długo. Obustronny ostry sztylet zatopił się w dłoni zarządcy, przechodząc przez i tak już zdruzgotane kości, przebijając na wylot stół z twardego drewna. Zarządca zawył, ludzie wstrzymali oddech, wykrzywiając twarze w grymasie, jakby sobie wyobrażali jego ból. Po chwili z ręki zarządcy zaczęła wypływać obficie krew, która następnie spłynęła na podest.

Nieznajomy miał cel w tym, by zarządca go zaatakował. Wykorzystywał emocje ludzi na swoją korzyść, nie czerpiąc przy tym żadnej satysfakcji ani przyjemności. Bo nie pamiętał, kiedy doświadczył jakichkolwiek uczuć. Nie wiedział, czym ona są. Znał psychikę ludzi i ich pragnienia, ale sam nie umiał ich pokazać czy poczuć.

— Daruję mu życie — odezwał się po chwili zmęczonym głosem — za osobę, którą chciał uśmiercić.

Zamaskowany skorzystał z prawa darowania życia niedoszłego jego mordercy. Zarządca, chcąc go ugodzić nożem, mógł go zabić, a prawo w tamtym królestwie nakazywało, że jeżeli daruje mu życie, to może żądać od niego wszystkiego o równowartości jego duszy.

— Psia mać! — wycharczał przez zęby zarządca.

— Chyba sobie żartujesz! — wykrzyczał jeden z obserwatorów, od razu wtórowali mu następni. — Prawa nie dotyczą skażonych! — Można było usłyszeć spośród krzykaczy takie stwierdzenie. — To przecież zwierzęta, a nie…

Nie miał zamiaru się przekrzykiwać, było to zbędne. Kiedy już miał przejść do działania, dostrzegł z prawej strony biegnącego mężczyznę.

— Ludzie, ludzie! — krzyczał strażnik, który do niedawna stał na warcie przy bramie. Kiedy go wszyscy dostrzegli, uciszyli się. — Ludzie króla tu są!

Rozdział 3

Nie wiedzieć dlaczego, ludzie króla złożyli wizytę niezbyt znaczącej wiosce, jaką było Geden. Robili to jedynie wtedy, gdy był naprawdę ważny powód. Na przykład, kiedy w osadzie rozprzestrzeniła się zaraza albo ludność nie płaciła podatków, ale to rzadko się zdarzało. To były ważne powody, które wymagały interwencji ważniejszych służb w państwie. Przybycie ich aż tutaj raczej nie mogło być przypadkiem, musieli mieć jakiś powód, ale jaki?

Ludzie zwrócili swe oblicza w stronę drogi, którą niebawem mieli się pojawić konni. Po tupocie kopyt mógł stwierdzić, że nadjeżdżało truchtem kilkanaście koni. Wyraźnie je słyszał, ponieważ wjechali przez główne wrota, gdzie podłoże było wyłożone kamiennymi kostkami. Niedaleko za nim znajdował się budynek, wyróżniał się na tle innych, bo był z marmuru. Piął się do góry, pozostawiając spiczasty dach, a nad wejściem znajdował się niewielki drewniany okap, który był podtrzymywany przez dwie kolumny. Miał również parę kwadratowych okien na wysokości dwóch łokci. Przez wcześniejsze zamieszanie nieznajomy nie zwrócił większej uwagi na ten dom, ale teraz było to potrzebne, ponieważ zasłaniał drogę, którą konni jechali. Niektórzy zniecierpliwieni ludzie zerkali, wychylali się, podchodzili bliżej, by spojrzeć na przyjezdnych.

Wyłoniło się dokładnie piętnaście koni ze swoimi jeźdźcami. Wierzchowce miały na sobie metalowe opancerzenie, zaczynające się od ich głowy, dochodzące do siodła, a dalej, aż do ogona, była narzucona mocna, ciemnoczerwona tkanina, długa aż do ud. Cichym gwizdem i pociągnięciem za uzdę zatrzymali konie. Całe grono przyjezdnych zaczęło błądzić wzrokiem po wszystkich, a ludność odwzajemniała się im tym samym. Mieszkańcy nie spodziewali się ich wizyty, a drudzy nie podejrzewali, że zobaczą, jak na głównym placu, w centrum wioski, ludzie będą znajdować się w tak obszernym gronie i na dokładkę zobaczą klęczącego na kolanach zarządcę krzywiącego się z bólu i… jego. Cisnął się im niewytłumaczalny absurd na usta, niepozwalający zareagować na daną sytuację nawet słowem.

Zamaskowany dopiero po chwili przekręcił się w kierunku kawalerzystów. Dalej trwała irytująca cisza.

— Kuźwa! — warknął chrapliwie zarządca, wypełniając ciszę swoim krzykiem. Próbował przekręcić głowę, by zobaczyć przybyłych, przy tym poruszył ręką, a to spowodowało wsunięcie się stali głębiej w dłoń. — Ja pierdzielę, zróbcie coś! — krzyczał przez łzy zbierające się w kącikach oczu.

Nie zareagowali, jedynie patrzyli zdziwieni. Wreszcie przodujący w grupie, krótko obcięty szatyn z niebieskimi oczami poprawił się w siodle.

— Nazywam się — podjął szatyn — Erif, kapitan gwardii naszego pana, króla Arbena z Królestwa Erind. Doszły do nas wieści o rzekomym pojawieniu się w okolicy grupy wenerów — zakończył wywód, czekając na potwierdzenia słów, które wygłosił.

Przez tę chwilę milczenia zawiał mocniej wiatr. Zdawało się, jakby przyśpieszył pędzące puchowe chmury na niebie, dając przystęp blasku słońca, które zaczęło odbijać się od ciemnego, metalowego napierśnika kawalerzystów. Na nim był wyryty herb w kolorze czerni. Wyglądał jak podobizna głowy wilka prezentującego się z profilu, ale po przyjrzeniu się wyglądał jak łeb wenera — pysk i zęby były większe od jego protoplasty, a do tego miecz przechodzący przez kark i gardło dawał jasno do zrozumienia, czyją podobiznę tam umieszczono.

Metalowe elementy znajdowały się pomiędzy szyją a barkiem jako mocowania do napierśnika. Buty zachodziły aż po kolana, a rękawice z przedramiennikami były z lekkiej, cienkiej stali. Na to został nałożony ciemnoczerwony płaszcz, sięgający do kolan, który miał z tyłu rozcięcie od krocza w dół. A wszystko to było zapięte na szeroki, skórzany pas. Do niego był dołączony jednoręczny miecz. Hełmy dobrze dopasowane do głowy wisiały przy siodłach, miały prostokątne wycięcia na oczy i niewielkie dziury, które zapewniały dostęp powietrza do środka.

Po chwili słońce znów zostało przykryte przez rozciągnięte, białe chmury. Ustał wiatr, po nim napłynęło ciepło przechodzące nad i po głowach stojących. Szatyn chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu jeden ze stojących na podwyższeniu:

— Te wieści były prawdziwe — przytaknął mężczyzna, który poprzednio przepuścił zamaskowanego przy schodach.

— Najpierw powinienem zapytać, co tu się dzieje — powiedział po chwili poważnym tonem Erif, przeciągając wzrokiem po wszystkich.

— Zostaje przeprowadzana egzekucja — odpowiedział mężczyzna.

— Kto ją wykonuje?

— Zarządca wioski.

— Który to? — zapytał, unosząc głos.

Mężczyzna pokazał palcem na garbiącego się przed stołem zarządcę, próbującego nie zrobić nawet minimalnego ruchu ręką. Nie wyglądało to na egzekucję, raczej na spektakl, na którym widzowie oglądają scenę, gdzie nieznajomy bohater ratuje dziewicę z rąk oprawcy.

— To kto jest tu oskarżonym? — zapytał Erif, nie stroniąc od tonu, jaki przysługuje wyższym sferom.

— Dziewczyna, która została uznana jako jedną ze skażonych, a jak wiesz, panie… za te przewinienie jest wyrok śmierci.

— Niewątpliwie tak jest, ale…

— Ten skurczysyn, pier… — przerwał zarządca, zaczynając stękać — …Próbowałem ją osądzić, a ten… — zrobił szybki wdech — …po prostu zróbcie coś, boli jak cholera…

Nie spodziewał się, że jego prośba spełni się w tak szybkim czasie, i to jeszcze przez kogo? Nawet nie zauważył, jak zamaskowany podszedł powolnym, cichym krokiem i szybkim ruchem wyciągnął sztylet z jego ręki. Rozbryzgana krew ochlapała podłogę i twarz odczuwającego w tym momencie przeszywający na wskroś ból zarządcę. Ukląkł, chowając obie dłonie pośrodku ud, uciskając krwawiącą ranę. Zamaskowany dalej trzymał sztylet ociekający krwią, następnie podniósł wzrok na Erifa.

— Pytałeś się, panie — podjął ten sam, który wcześniej tłumaczył sytuację Erifowi — co w sprawie wenerów grasujących w tych okolicach, tak?

— Zgadza się — przytaknął mu Erif.

— Tak się składa, że on, ten tu, można powiedzieć, rozwiązał ten problem, wystarczy na niego spojrzeć. — Erif krótko zmierzył nieznajomego wzrokiem. — Przyszedł po zapłatę, która wynosiła dwadzieścia sztuk złota, miał przepędzić wenery, ale on je…

— I tutaj jest problem — wtrącił się zarządca — on je nie przepędził, tylko wymordował! — wykrzyknął.

Gdy w zamierzchłych czasach dochodziło do mutacji, wenerów było kilkanaście na świecie, trzymanych na uwięzi. Kiedy stracili nad nimi kontrolę, wówczas rozpleniło się ich tak dużo, że sami ludzie nie mieli pojęcia, ile może ich być na świecie. Ugryzienie wenera mogło skutkować przemienieniem się w niego, ale przeważnie kończyło się śmiercią, jeżeli dostatecznie szybko nie wzięło się medykamentów. Dlatego dużo ludzi umierało przy eksperymentach, by w końcu jakiś organizm pozytywnie zareagował na miksturę.