Biuro Podróży Samotnych Serc. Kierunek: Chile - Katy Colins - ebook

Biuro Podróży Samotnych Serc. Kierunek: Chile ebook

Katy Colins

4,0

Opis

Georgia i Ben otrzymują zaskakującą propozycję: występ w reality show, w którym mogą wygrać duże pieniądze i zareklamować swoje Biuro Podróży Samotnych Serc. Muszą tylko jechać do Chile i – drobiazg! - pokonać kilka par uczestniczących w konkursie. Georgia ma wątpliwości, czy jest gotowa wystawiać związek z Benem na widok publiczny. Ale przecież mogą potraktować ten wyjazd jako długo wyczekiwany wspólny urlop.  Czeka ich przygoda życia. Jednak na chilijskich pustkowiach i górskich szlakach ich związek zostanie poddany niejednej próbie. BRIDGET JONES Z PLECAKIEM ZNOWU W PODRÓŻY

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katy Colins

Biuro Podróży Samotnych Serc

Kierunek: Chile

Tłumaczenie:

Kiedy ślub Katy został w ostatniej chwili odwołany, sprzedała wszystko, co miała, spakowała plecak, wykupiła bilet w jedną stronę do południowo-wschodniej Azji – i nigdy nie obejrzała się za siebie.

Ogromny sukces jej podróżniczego bloga zachęcił ją do napisania serii książek o Biurze Podróży Samotnych Serc, dzięki czemu zyskała przezwisko „Bridget Jones z plecakiem”.

Kiedy nie włóczy się po świecie, opisując swoje przygody i radząc wszystkim wokół, żeby łapali byka za rogi, Katy najchętniej spędza czas z rodziną i przyjaciółmi i próbuje sobie wmówić, że jej uzależnienie od ciastek jak na razie nie weszło w fazę niepohamowanego nałogu.

Więcej o Katy Colins, jej książkach i podróżach znajdziecie na jej blogu www.notwedordead.com oraz na Twitterze @notwedordead

Biuro Podróży Samotnych Serc:

Kierunek: Tajlandia

Kierunek: Indie

Kierunek: Chile

Najbardziej inspirujący ludzie to ci, którzy sami nie wiedzą, że mają taki wpływ na innych.

Charlotte, to dla ciebie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dedukcja, czyli wyciąganie wniosków z okruchów informacji

– Naprawdę jej potrzebujesz? – spytał Ben, pchając przeładowany wózek krętymi alejkami Ikei.

Powąchałam pękatą seledynową świecę i spojrzałam na niego z taką miną, jakby mnie zapytał, czy jeszcze nie znudził mi się smak czekolady.

– Każdy wie, że dobrego nigdy dosyć.

– Jeśli cię to uszczęśliwia… Nie widzę sensu w kupowaniu czegoś, co się zaraz wypali. Równie dobrze mogłabyś spalić kilka banknotów – roześmiał się, kiwając nade mną głową. – Jak się nazywają? Grönkulla, Färdfull czy może Knutstorp? To niewątpliwie wielka różnica. – Jego imitacja skandynawskiego akcentu przyprawiła mnie o atak śmiechu.

– Jeśli chcesz wiedzieć, Fyrkantig. Nie wiedziałam, że taki z ciebie lingwista – przekomarzałam się.

– No. A może powinienem powiedzieć ja? Zlituj się wreszcie, umieram z głodu, a zwabiłaś mnie tu obietnicą wielkiej michy klopsików.

Dorzuciłam kilka aromatycznych świec zapachowych między miękkie białe poduszki, ramki na zdjęcia i inne praktyczne i gustowne drobiazgi do urządzania domu, po czym objęłam go w pasie.

– W porządku, micha klopsików raz! – oznajmiłam wesoło, ale zaraz z niespokojną miną spojrzałam na wyładowany wózek. – Jesteś pewien, że mamy wszystko, co nam potrzebne?

– Jestem pewien, że wynieśliśmy już wszystko, co było w sklepie – jęknął, ale wiedziałam, że w gruncie rzeczy bawi się równie dobrze jak ja podczas wędrówki po gigantycznej Ikei, która wielkością mogłaby konkurować z niewielkim państewkiem.

Denerwowałam się przed wspólnym wypadem do sklepu z meblami. Dla każdej pary pierwsze zakupy w Ikei przypominają obrzęd przejścia, uroczyste wkroczenie w nową fazę życia. Ostatnim razem byłam tu z moim niedoszłym mężem, Alexem; wyszliśmy ze „szwedzkiego piekiełka”, jak raczył to nazwać, z regałem Billy i straszliwie pokłóceni. Po powrocie do domu nie odzywaliśmy się do siebie przez dwie godziny. Cała eskapada w niczym nie przypominała romantycznego wicia wspólnego gniazdka, jak sobie to wcześniej wyobrażałam. Zamieniła się w pasmo sprzeczek i złośliwości jeszcze przed rozpaczliwą próbą zmontowania regału.

Tym razem było inaczej. Spacerowaliśmy z Benem po salach wystawowych; w części kuchennej nie kłóciliśmy się o to, kto więcej czasu spędza przy garach, nie przyspieszaliśmy kroku przy mebelkach dziecięcych. Szczerze mówiąc, świetnie się bawiliśmy. Właśnie tak to sobie wyobrażałam przed katastrofalnym doświadczeniem z Alexem.

Jednak po dwóch godzinach dostrzegłam w zachowaniu Bena pewne oznaki zniecierpliwienia. Tak się złożyło, że jedyny dogodny dla nas obojga termin przypadał w sobotę – wyglądało na to, że reszta mieszkańców Manchesteru wpadła na podobny pomysł. Dreptaliśmy w hałaśliwym tłumie rozochoconych majsterkowiczów, rozbrykanych dzieciaków i par kłócących się o to, kto ma lepszy gust, gdy chodzi o wybór zasłonek, a żółte strzałki prowadziły nas przez labirynt do wyjścia.

– Zasztyletują się ołówkami, jeśli ich ktoś nie rozdzieli – szepnął mi do ucha Ben, wskazując brodą na starsze małżeństwo, rzucające sobie mordercze spojrzenia pośród krzeseł Jeff i kanap Ektorp. Wiele osób właśnie w takim otoczeniu uświadamia sobie, że ich partner ma koszmarny gust, a to tylko początek całej litanii zarzutów i pretensji, świadczących o tym, że dłużej nie da się z nim wytrzymać.

Zachichotałam i poprowadziłam go przez ukryty skrót, pozwalający na ominięcie całej sekcji łazienkowej. Zapamiętałam dobrze to przejście, bo poprzednio wyszłam tędy obrażona, gdy Alex oznajmił, że mój wybór chodniczka świadczy o drobnomieszczańskich upodobaniach. Szczurzy labirynt, który Ikea przygotowała dla klientów, jest powodem, dlaczego wiele par – młodych albo z wieloletnim stażem – wpada w niezliczone pułapki w czeluściach sklepu. Stąd po prostu nie da się wyjść łatwo, lekko i przyjemnie. Informacje dotyczące drzwi prowadzących na zewnątrz są kłamliwe – a jeśli nawet jest w nich ziarno prawdy, to przy poprzedniej wizycie, gdy gotowałam się ze złości, błądziłam i chodziłam w kółko, mijając tych samych umęczonych ludzi, kurczowo tulących do siebie jaskrawożółte torby, jak dziecko przytula ulubiony kocyk. Tym razem byłam przygotowana. Wiedziałam, gdzie znajdę skrót.

– Obiecaj, że nigdy nie będziemy tacy jak oni. – Mocno chwyciłam Bena za rękę.

W tym momencie jak na zawołanie wylądowaliśmy w dziale sypialnianym. Ben żartobliwie pociągnął mnie na najbliższe pięknie posłane małżeńskie łoże, z narzutą, która świetnie by się nadawała do naszej sypialni.

– Obiecuję. – Pochylił się i pocałował mnie namiętnie.

Hindus, który tuż obok oglądał hipoalergiczne poduszki, cmoknął karcąco. Zalałam się rumieńcem i poderwałam z łóżka. Czas skończyć zakupy i wrócić do domu. Ikea nie jest miejscem do spacerów bez celu, a ja i tak przekroczyłam planowany limit wydatków.

– Czekaj! – wykrzyknęłam za kolejnym zakrętem. – Zapomniałam o miseczkach na owsiankę! – Nasze były wyszczerbione i niewystarczająco głębokie.

– Okej. Miseczki na owsiankę i kategorycznie nic więcej.

– Dobrze.

Ben zmrużył oczy, zupełnie jak snajper zabójca z gry wideo, wpatrzony w widoczny tylko dla siebie cel i obojętny na wszelkie okrzyki: „och, prawdziwe cudo”, „musimy to mieć”, jakie wydawałam na widok kolorowych sprzętów kuchennych.

Przez chwilę miałam wrażenie, że złapie mnie za rękę i puści się pędem, żeby mnie odciągnąć od tych skarbów – noszących wdzięczne imiona Rort albo Skedstorn, lub nawet zbitkę spółgłosek nie do wymówienia – które usiłowałam wrzucić do szeleszczących niebieskich toreb. Ben obserwował mnie z rozbawioną miną, gdy porwałam ze sklepowej półki kolejne ściereczki kuchenne.

– Naprawdę, kochanie? – spytał z krzywym uśmieszkiem, udając, że ziewa.

– Są niewiarygodnie tanie! – jęknęłam. – Proszę, zabierz mnie stąd. Nie wiem, gdzie się podziała moja samokontrola.

Potulnie podreptałam za nim do kas samoobsługowych; udało nam się pokonać tę przeszkodę bezproblemowo, choć i tu na lewo i prawo widzieliśmy skłócone pary. Licytując się, kto wymieni więcej nazwisk sławnych Szwedów, skierowaliśmy się do magazynu wewnętrznego, w którym znajdował się wybrany przez nas stół (wcześniej na ekspozycji zanotowałam dokładne namiary). Poza jakimiś zupełnie mi nieznanymi piłkarzami, w których specjalizował się Ben, zdołałam wymienić Ulrikę Jonsson i zespół ABBA. Szło nam nad podziw gładko do chwili, gdy dotarliśmy do grubych podłużnych pudeł w sekcji A półka 39.

– Och.

– Do diabła.

– Co za gigant! – jęknęłam. Martwiłam się nie tylko o to, w jaki sposób przewieziemy blat autem, ale czy zmieścimy tego kolosa w naszym dość ciasnym mieszkaniu. Zaprosiliśmy gości na obiad, coś w rodzaju eleganckiej parapetówki, i stół był niezbędny, żeby nie musieli trzymać talerzy na kolanach.

– To kwestia opakowania. Nie wydawał się aż tak wielki – stwierdził Ben, drapiąc się po głowie.

– Zmierzyłeś, ile mamy miejsca? – zapytałam niepewnie.

– Będzie dobrze – zapewnił z ciężkim westchnieniem, bo akurat dźwignął pakę i umieścił ją na wózku.

Oboje byliśmy już zmęczeni, a choć do tej pory całkiem dobrze się bawiliśmy, marzyłam już tylko o powrocie do domu i herbacie, rzecz jasna w nowych kubkach. Zaufaj Benowi, Georgio, nie bądź takim niedowiarkiem. Na pewno wszystko sprawdził. Nie w głowie nam były klopsy i sos z borówek, gdy z najwyższym trudem upychaliśmy przeklęty stół w samochodzie Bena. Siedzenie przy kierowcy wysunęliśmy najdalej, jak się dało, a i tak drżałam, żeby Ben nagle nie wcisnął hamulca, bo ostra krawędź pudła groziła mi dekapitacją.

W końcu padliśmy na kanapę w salonie, wykończeni po wniesieniu paczek do mieszkania. Duma, że wyszliśmy z tarczą z kolejnych opresji, nieco zblakła, ale humory nadal nam dopisywały, choć jazda powrotna nie należała do przyjemności – rozbawiła mnie tylko wyjątkowa ostrożność, z jaką Ben prowadził auto: jechał jak własna babcia.

– Wszystko gra. – Otarł spocone czoło. – Zmontuję stół, a ty znajdź w sypialni miejsce dla swojej kolekcji świec.

– Nie potrzebujesz pomocy? – Porwane tekturowe opakowanie, śrubki i całe płachty folii bąbelkowej stworzyły na podłodze istne pobojowisko, a instrukcja przypominała grubą książkę.

– Mowy nie ma. Co ze mnie byłby za facet, gdybym nie umiał złożyć głupiego mebla dla swojej kobiety. – Uśmiechnął się, niespeszony bałaganem, i pociągnął łyk zimnego piwa, wyraźnie gotów do działania.

– Skoro sam sobie poradzisz… – Pocałowałam go w bujną brązową czuprynę. – Powodzenia.

Przecisnęłam się wśród pudeł zajmujących cały przedpokój i wciąż czekających na rozpakowanie, taszcząc ze sobą ogromną niebieską torbę z Ikei. Sypialnia była moim ulubionym pomieszczeniem. Większa niż zazwyczaj, z szerokimi trójdzielnymi oknami, które wpuszczały tyle światła, że pokój sprawiał wrażenie jeszcze bardziej przestronnego. Trudno mi było uwierzyć, że zdążyłam nagromadzić tak dużo rzeczy, choć całkiem niedawno wyprowadziłam się z domu dzielonego z moim byłym i większość czasu spędziłam na podróżowaniu z plecakiem. Ben i ja zamieszkaliśmy razem miesiąc temu. Od tego czasu bardzo ostrożnie staraliśmy się wpasować kawałki poprzedniego życia we wspólną przestrzeń i zamienialiśmy ją stopniowo w przytulne gniazdko.

Decyzja, by razem zamieszkać, wydawała się naturalna. Kiedy tylko znaleźliśmy odpowiednie lokum, Ben wyprowadził się z poprzedniego, które dzielił ze swoim najlepszym kumplem, Jimmym. Całe dnie spędzaliśmy i tak razem, w pracy, a nasz związek rozkwitał. Każde rozstanie, nawet na krótko, było nieznośne.

Starannie rozstawiłam świece na komodzie obok wspólnego zdjęcia, zrobionego na plaży w Tajlandii, gdzie się poznaliśmy. Tak wiele się zmieniło od tamtej pory, że czasem już zapominałam, jak się wszystko zaczęło. Zaczęliśmy prowadzić Biuro Podróży Samotnych Serc, zakochaliśmy się w sobie i wreszcie zamieszkaliśmy razem. Nic podobnego nie zaświtało mi w głowie tamtego dnia, gdy przystojny nieznajomy objął mnie w talii i razem pozowaliśmy do zdjęcia.

Uśmiechnęłam się, bo Ben zaczął pogwizdywać, wtórując piosence płynącej z radia. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak szczęśliwa i pełna nadziei na przyszłość; chwilo, trwaj, jesteś piękna. Dobrze, że mieszkamy razem. Nasze kalendarze były wypełnione krótkimi samotnymi wyjazdami, poświęconymi na promowanie Biura Podróży Samotnych Serc – w zeszłym miesiącu zdążyłam być w Hiszpanii, Grecji i Maroku. Niestety, zwiedziłam tylko lotniska i pokoje hotelowe, które nie wywarły na mnie większego wrażenia. Kiedy ja zostawałam w biurze, wyjeżdżał Ben. Oboje musieliśmy podtrzymywać kontakt z lokalnymi przewodnikami i pozyskiwać nowych klientów.

Praca była ekscytująca, ale dawała nam niewiele czasu na życie prywatne; układaliśmy plany z wyprzedzeniem na całe tygodnie, a nawet miesiące. Nie mogę powiedzieć, żeby dręczyła mnie nostalgia, ale zdecydowanie brakowało mi własnego domu – i Bena. Miejsca, gdzie zasypialibyśmy razem i budzili się obok siebie, przynajmniej wtedy, gdy oboje bylibyśmy w kraju.

Nie zamierzałam mu przeszkadzać w zbożnym dziele skręcania stołu, więc postanowiłam rozpakować kolejne pudła zagracające przedpokój. Miały naklejkę „Ciuchy Bena”; wciągnęłam je do sypialni i otworzyłam drzwi wielkich ściennych szaf, niestety, w dużej mierze już zapełnionych.

Przytuliłam twarz do ubrań mojego chłopaka i poczułam znajomy zapach. Porządnie układałam bawełniane koszulki w szufladach po jego stronie szafy, a po głowie chodziły mi myśli związane raczej z rozbieraniem niż ubieraniem Bena. Zupełnym przypadkiem wymacałam mały twardy przedmiot, mało brakowało, a bym go przegapiła. Znajdował się wśród ubrań zimowych, między porządnie złożonymi swetrami. Serce mi zamarło, a świat wokół stanął.

Z kieszeni grubej wełnianej marynarki wystawało charakterystyczne aksamitne pudełeczko w wiśniowym kolorze.

ROZDZIAŁ DRUGI

Skrupuły, czyli wątpliwości natury moralnej

Przez kilka sekund gapiłam się na obramowane złotem pudełeczko, które trzymałam w drżących dłoniach, jakby to był ranny ptaszek lub bomba gotowa wybuchnąć przy najmniejszym ruchu. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby się poruszyć, a nawet głośniej odetchnąć.

– Niech to szlag! – zaklął Ben w sąsiednim pokoju, nieświadomy, jakiego odkrycia właśnie dokonała jego dziewczyna.

Otwórz, otwórz, ponaglała mnie podświadomość. Nie! – protestował mózg, bo wszystko popsujesz.

Pogłaskałam wieczko i zmagałam się z podjęciem decyzji. A jeśli pierścionek będzie ohydny? A może to wcale nie jest pierścionek zaręczynowy, tylko para kolczyków? Do licha, jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

Ostrożnie podniosłam wieczko i znów mnie zatkało. Promień słoneczny padł prosto na diament, dumnie osadzony na prostej platynowej obrączce. Zamrugałam. Pierścionek był piękny jak marzenie. I z pewnością nadawał się na oświadczyny.

W mojej głowie zawirowały gorączkowe myśli, nieoczekiwane emocje i pytania bez odpowiedzi. Prawdopodobnie dlatego zrobiłam to, co zrobiłam. Miałam wrażenie, że obserwuję siebie z boku i rozum mnie opuścił. La, la, la, wcale cię nie słyszę, zagłuszyłam rozpaczliwe protesty mózgu. Zerknęłam na drzwi, były zamknięte, a zza nich dobiegał głos radia i mamrotanie Bena. Podniosłam jarzący się w słońcu diament i włożyłam pierścionek na palec.

Wszedł gładko, zupełnie jakbym była Kopciuszkiem przymierzającym szklany pantofelek. Był w sam raz dla mnie. Nie mogłam powstrzymać rozanielonego uśmiechu, gdy podziwiałam klejnot na swojej dłoni. Nie widziałam obgryzionych skórek i grubych palców – moja ręka wyglądała jak dłoń modelki.

Nie miałam czasu zastanawiać się, co to znalezisko oznacza dla naszego związku, czy jestem gotowa wyjść za Bena, a nawet czy chcę znów być narzeczoną po ostatnim bardzo niefortunnym zakończeniu podobnej historii. Liczyło się tylko to, że Ben najwyraźniej kupił pierścionek z myślą o mnie. Zaślepiona jego pięknem przestałam rozumować trzeźwo. Byłam gotowa położyć się na podłodze i syczeć jak Gollum: „Mój ssskarb”.

Nie wiem, ile czasu tak spędziłam, siedząc na podłodze, oparta plecami o łóżko, wpatrując się w pierścionek, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że zza drzwi nie słychać radia, a Ben przestał nucić.

– Kochanie, chyba powinnaś tu przyjść! – zawołał niespodziewanie.

– Już, już, momencik! – odkrzyknęłam, usiłując zdjąć pierścionek i schować go do pudełeczka, zanim Ben zajrzy do sypialni i przyłapie mnie na gorącym uczynku.

Może w pokoju było za ciepło, a może los mnie pokarał za zbytnią ciekawość, ale obrączka utknęła. Cholera! Szarpałam, ciągnęłam i nawet poplułam na mój głupi serdelkowaty palec. Nic nie pomogło.

– Pamiętasz, wydawało nam się, że stół jest trochę za duży? – zapytał Ben nerwowo tuż za drzwiami sypialni.

– Uhm? – odpowiedziałam machinalnie. Pociłam się i krzywiłam z bólu, ponawiając próby ściągnięcia pierścionka bez złamania palca. Klamka się poruszyła. Naparłam na drzwi całym ciałem, żeby zablokować Benowi wstęp do sypialni, i wciąż szarpałam czerwony i spuchnięty palec.

– Wszystko w porządku? Nie mogę wejść! – zawołał przez drzwi.

– Wszędzie stoją pudła. Zaraz przyjdę – zaskrzeczałam nienaturalnie piskliwym głosem.

Wahał się przez chwilę, a ja zamarłam. Głowa mi pulsowała jak nieszczęsny palec.

– Dobrze. Nastawić wodę na herbatę?

– Tak, koniecznie, bardzo cię proszę!

Usłyszałam jego kroki oddalające się po drewnianej podłodze w kierunku kuchni i westchnęłam z ulgą. Moja ręka przybrała dziwny żółtawy kolor, pojawiły się na niej czerwone plamy od gwałtownego wykręcania palca. Wreszcie szarpnęłam ostatni raz, z gardłowym stęknięciem, jakie wydają tenisistki przy morderczym smeczu. Pierścionek poleciał łukiem na drugą stronę pokoju. Oparłam głowę o drzwi i z trudem łapałam oddech. Otarłam pot z czoła z grymasem bólu. Szybko podniosłam pierścionek, schowałam go do pudełeczka i wetknęłam z powrotem do kieszeni marynarki.

Dosłownie kilka sekund później w drzwiach sypialni stanął Ben. Trzymał w ręku parujący kubek.

– Herbata dla ciebie. – Jego oczy na widok bałaganu zrobiły się wielkie jak spodki. – Wszystko w porządku, kochanie?

– No jasne, jest ekstra. Dziękuję. Idę podziwiać twoje dzieło. – Cmoknęłam go w policzek i wypchnęłam z zagraconej sypialni. Ukradkiem rozcierałam palec.

– Przygotuj się, że niezupełnie o to nam chodziło – chrząknął Ben. – Jest trochę większy… sama zobacz… – Słowa uwięzły mu w gardle.

W salonie stanęłam jak wryta, nagle zapomniałam o pierścionku i weselnych dzwonach.

– Trochę… większy? – wykrztusiłam.

Stół, który na ekspozycji w Ikei prezentował się lekko i elegancko, wypełnił cały nasz salon. Wyglądał idiotycznie. Nie byłam w stanie skoncentrować się na pełnych pokory wyjaśnieniach Bena. Bąkał coś o pomiarach, rozmiarach i wymiarach, a ja machinalnie pocierałam bolący palec i zastanawiałam się, czy mam to potraktować jako zły omen? Wróżbę na przyszłość? Nasz pierwszy wspólny zakup na resztę życia i tak nietrafiony? Podobnie jak pierścionek zaręczynowy. Skoro tak się zaczyna, jakie powinniśmy wyciągnąć wnioski?

ROZDZIAŁ TRZECI

Stoicyzm, czyli siła spokoju

Zwykliśmy mawiać, kiedy wszystko toczy się po naszej myśli, że gwiazdy nam sprzyjają, a we wszechświecie nareszcie zapanował kosmiczny ład. Problem w tym, że zaślepieni powodzeniem zapominamy, jak kapryśna jest fortuna i jak szybko może się zmienić. Wyobraźcie sobie linoskoczka balansującego na linie – jakże łatwo jest stracić równowagę; tak właśnie wyglądało moje życie. Może byłam zbyt pewna siebie, osiadłam na laurach, ale teraz intuicja podpowiadała mi, że wystarczy silniejszy powiew wiatru albo ptak, który zachwieje liną, sadowiąc na niej swoje pierzaste ciałko, albo nawet niebaczne słowo czy przedwcześnie ujawniony sekret, a cała idealnie zbalansowana konstrukcja runie z niebotycznej wysokości na ziemię. Skąd jednak miałam wiedzieć, że prawa fizyki – albo cokolwiek innego, co zapoczątkowało cały łańcuszek zdarzeń – strącą gwiazdy z firmamentu i wszystko w moim życiu zacznie iść naprawdę źle? Doprawdy, byłam bardzo naiwna.

*

Następnego dnia, najdalsza od jakichkolwiek katastroficznych myśli, popędziłam do najlepszej przyjaciółki, żeby się z nią podzielić wiadomościami o odkryciu pierścionka i monstrualnym stole w salonie. W natłoku zdarzeń – łącznie z idiotyczną kłótnią z Benem w sprawie przeklętego mebla, zakończoną moim wściekłym stwierdzeniem, że rozmiar, jak się okazuje, ma znaczenie – nie miałam czasu zastanowić się, co dla naszego związku oznacza odkrycie pierścionka zaręczynowego.

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nigdy, w czasie całej znajomości, nie snułam rojeń na temat ślubu z Benem. On w eleganckim lnianym garniturze, tak dobrze pasującym do piegowatego nosa, ja w oszałamiającej zwiewnej sukni, stoimy gdzieś na egzotycznej piaszczystej plaży i patrząc sobie czule w oczy, wypowiadamy słowa przysięgi małżeńskiej. Wyobrażałam też sobie, jakim będzie tatą: kochającym, ale sprawiedliwym, opiekuńczym, ale nienarzucającym na każdym kroku swojej woli.

Snucie marzeń było przyjemne – zwłaszcza że występowałam w nich jako szczuplejsza i bardziej seksowna wersja samej siebie – ale nie prowadziło do poważnych rozmów na temat dzieci i ślubu. Żartowaliśmy czasem na temat imion dla hipotetycznego potomstwa, a Ben nieodmiennie upierał się, że nazwie syna Roy – mam nadzieję, że tylko przez przekorę. Małżeństwo i dzieci nie były pomysłami z księżyca. W końcu z dużym powodzeniem prowadziliśmy rozwijające się biuro podróży dla samotnych, a wspólne mieszkanie okazało się przyjemne i bezkonfliktowe. Do tej pory jednak żadne z nas nie planowało szybkiego ślubu – a w każdym razie ja.

W pewnym sensie byłam zadowolona, że dokonałam owego odkrycia – dało mi to trochę czasu na zastanowienie się, czy naprawdę jesteśmy gotowi na kolejny wielki krok, jak zdaje się uważał Ben. I nie chodzi o to, że nie chciałam wyjść za mojego mądrego, dobrego, przystojnego i seksownego chłopaka. Po prostu już raz się sparzyłam. Miałam zostać żoną Alexa, wszystko było zaplanowane, zorganizowane i zapłacone, ale tuż przed ślubem oznajmił, że się zakochał w innej, ma z nią romans i najlepiej będzie wszystko odwołać. Bolesne słowa: „Nie mogę się z tobą ożenić” przyniosły fundamentalną zmianę w moim życiu.

Ruszyłam w świat z plecakiem, poznałam Bena, zakochałam się, zaczęłam prowadzić własny biznes i przekonałam się, że podróżowanie leczy złamane serce. Teraz uważałam, że zdrada Alexa to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Ciężko ją przeżyłam, bo w końcu która dziewczyna chce usłyszeć od ukochanego, że nie jest warta jego miłości i wierności? A jednak z czasem ból minął, a ja przekonałam się, że irytujące frazesy, którymi ludzie nas częstują w podobnej sytuacji, typu: „Czas leczy rany”, są, o dziwo, najprawdziwszą prawdą.

Byłam szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej, w dużej mierze dzięki Benowi i prowadzonej wspólnie agencji turystycznej. Może nieudany ślub z Alexem był tylko próbą generalną przed wielkim weselem moim i Bena?

– Weź ode mnie wózek na minutkę – poprosiła Marie, przerywając mi sny na jawie. – Złapał mnie kurcz. Kolejna przypadłość kobiet w błogosławionym stanie – marudziła.

Wlokłyśmy się alejkami parku, nawet kaczki dreptały szybciej niż my. Marie mówiła w kółko o zbliżającym się porodzie. „Oby jak najszybciej”, jęczała. Zapomniałam, że miałam ją w tym wspierać, ale przypomniała mi rano telefonem. Termin miała za parę tygodni i zamierzała urodzić dokładnie o czasie. Tak samo się zachowywała, gdy miał się urodzić Cole, jej pierworodny. Niech się wali, niech się pali, wyznaczony termin porodu był dla niej święty.

– Czuję się inaczej niż przy Cole’u. Muszę się ruszać, żeby nie przenosić – oznajmiła, gdy lawirowałam wózkiem między leżącymi na ziemi gałązkami i psimi kupami. Miała obłęd w oku. Znałam ten wyraz twarzy. Z podobną miną przed laty wygrała w barze T-shirt dla klienta, który szybciej wychyli kolejkę mocnych drinków. Nikt nie miał szans z osiemnastolatką ogarniętą żądzą wygranej.

– Nie jestem ekspertem, ale czy to nie dziecko decyduje, kiedy jest gotowe się urodzić?

– Georgio Green – oznajmiła Marie, wbijając we mnie morderczy wzrok. Miała nieznośną huśtawkę nastrojów. – Może sutki mi pociemniały, nabawiłam się hemoroidów i popuszczam, gdy się śmieję, kicham lub kaszlę, ale pewne rzeczy potrafię jeszcze kontrolować. – Przypominała zirytowanego bałwanka z reklamy Michelina, gdy tak wypinała sterczący brzuch pod licznymi warstwami odzieży.

– Nawet nie sprawdziłaś, co się urodzi.

– Dziecko, Georgio. Zwykle rodzi się dziecko. – Przekornie pokazała mi język. – Nikt cię nie uświadomił?

– Cha, cha. Naprawdę cię nie ciekawi: chłopczyk czy dziewczynka? Na twoim miejscu chciałabym wiedzieć, czy rośnie we mnie maleńki fiutek.

– Fiutków małych i całkiem dużych zaliczyłam już dosyć – zachichotała i zarumieniła się na wspomnienie wyczynów wyzwolonej singielki, jaką jeszcze niedawno była. – A poważnie mówiąc, nie chcę sobie popsuć niespodzianki. Tym bardziej magiczne będzie przyjście na świat maluszka. – Powiedziała to rozmarzonym tonem, naśladując Zezowatą Lorraine. Była to kobieta tyleż macierzyńska, co nawiedzona, prowadziła szkołę rodzenia i straszliwie grała Marie na nerwach, gdy strofowała ją, że źle wychowuje Cole’a i obecnie robi się to inaczej. W świecie Lorraine wszystko było „magiczne”.

Marie nie uznawała podobnych bzdur, była praktyczna do szpiku kości, a teraz zamierzała urodzić dokładnie w wyznaczonym terminie. Byłoby to niewielkie zwycięstwo, ale postanowiła w ten sposób udowodnić Lorraine, że jest wzorową matką.

– Skoro nie wiesz, chłopczyk czy dziewczynka, jak robisz zakupy dla dziecka? Czy nie obowiązuje niepisana zasada, że dla dziewczynki wszystko jest różowe, a dla chłopca niebieskie?

– Obecnie ubranka dla niemowląt są w neutralnych kolorach. – Marie przewróciła oczami i westchnęła z pożałowaniem nad moją ignorancją. – On lub ona będzie miało ciuszki w barwach ciepłej żółci, łagodnej zieleni i kremowej bieli. Jestem przekonana, że wystarczy rzut oka na buźkę, a każdy odgadnie, jakiej płci jest dziecko.

– A ja ubierałabym malucha w miniaturowe kostiumy halloweenowe – zapewniłam. – To jedyny strój neutralny płciowo.

– Bogu dzięki, że nie jesteś w ciąży – roześmiała się Marie. – Nie jestem pewna, czy twoje dziecko byłoby ci wdzięczne, gdyby w albumach rodzinnych natykało się na niemowlaka przebranego za dynię, wampirka lub coś w tym rodzaju.

– Na pewno wyglądałoby słodko! Och, Marie, nie mogę uwierzyć, że już wkrótce Cole będzie miał w wózku towarzystwo. – Coś mnie załaskotało w piersi.

Nadchodzą wielkie zmiany. Moja przyjaciółka wkrótce będzie miała dwoje dzieci. Kiedy była w ciąży z Cole’em, wciąż sobie wyobrażałyśmy, jaki będzie i w jaki sposób zmieni się Marie, gdy maleństwo przyjdzie na świat. Wtedy jakaś egoistyczna cząstka mnie denerwowała się, że jej świat wypełni macierzyństwo, że zabraknie w nim miejsca dla mnie. Czy najlepsza przyjaciółka może rywalizować z dzieckiem?

Mówią, że miłość macierzyńska nie ma sobie równych. Nie mając dzieci, mogłam patrzeć na to wyłącznie z racjonalnego punktu widzenia. Teraz już nie martwiłam się, że nie wpasuję się do jej nowego, zmienionego światka, bardziej mnie niepokoiły zmiany, które zachodziły w moim życiu.

– Trzeba będzie opracować plan kolejnej operacji Obcisłe Dżinsy – zapowiedziała Marie.

Zmarszczyłam się.

– Nie rób takiej miny! Nie zamierzam zostać gwiazdą filmową zaraz po porodzie. Chcę tylko odzyskać swoje ciało. A jeśli mam wykonać plan pięcioletni, najwyższa pora wziąć się za siebie.

– Powinnaś jeszcze uprzedzić o tym Mike’a – przekomarzałam się. – Jakie to dziwne, że kilka lat temu byłyśmy dokładnie w takiej samej sytuacji, choć pod różnymi względami zupełnie innej. Ty się rozmnażałaś… a ja się zaręczałam…

Dopiero po chwili załapała, o co mi chodzi.

– O mój Boże! Nie wierzę! Wychodzisz za mąż? – Piski Marie spłoszyły samotnego spacerowicza z psem. A mnie na samą myśl o ślubie rozbolał palec.

– Ciszej! Obudzisz Cole’a. – Mały spał w spacerówce owinięty w kocyki. Spod ciepłego okrycia wystawał tylko różowy nosek i usteczka pulchnego amorka.

– Musisz mi wszystko opowiedzieć – zażądała i chwyciła mnie za rękę. – Czekaj, a gdzie pierścionek?

– Jeszcze nie jestem zaręczona. Dopiero będę…

– Co takiego? – Patrzyła na mnie, jakbym plotła coś bez sensu.

Opowiedziałam więc dokładnie o wyprawie do Ikei, rozpakowywaniu zalegających w korytarzu pudeł, znalezieniu pierścionka i wszystkich tarapatach związanych z próbą zdjęcia go, zanim Ben mnie przyłapie.

– Jaki był?

– Cudny. – Rozmarzyłam się.

– Lepszy niż poprzednio?

– Tak – westchnęłam.

– Jesteś na to gotowa? – zapytała mnie ostrożnie, ważąc każde słowo. – Po tym, co się stało? – Pytanie zawisło w powietrzu.

– Tak. To znaczy, tak mi się wydaje. – Marie zmierzyła mnie spojrzeniem, ale nie spuściłam wzroku. – Kocham Bena. Nasz związek jest zupełnie inny niż tamten z Alexem. Chyba dorosłam i wreszcie mam pewność, co jest ważne w relacji dwojga ludzi. Do tego lepiej rozumiem samą siebie: wiem, kim jestem. Stałam się inną osobą. W odróżnieniu od dawnej Georgii wiem, czego chcę w życiu. Przynajmniej tak mi się wydaje. To prawda, że rozwój wypadków trochę mnie zaskoczył…

– Poczekaj. Wydaje ci się? To bardzo ważne. W tych sprawach trzeba mieć pewność. – Zatrzymała się. – Drążę temat, bo byłam przy tobie, gdy poprzednim razem wszystko ci się zawaliło. Nie chcę, żebyś przeżyła drugi raz coś podobnego. – Wzdrygnęła się.

– To mi nie grozi – oznajmiłam. – Ben mnie kocha i najwyraźniej jest nas pewien, inaczej nie kupowałby pierścionka…

– Po prostu martwię się o ciebie.

Spojrzałam na jej okrągły brzuszek.

– Cóż, troszczymy się o siebie nawzajem.

– Ben jest cudownym facetem i bardzo się cieszę, że jesteście razem, ale nie chciałabyś się trochę nacieszyć tym, że jest wam fajnie, bez tego całego wariactwa z wyprawianiem wesela? – Zauważyła moją minę, bo szybko dodała: – Cieszę się razem z tobą i całym sercem będę ci kibicowała, gdy już staniecie przed ołtarzem. Nie chciałabym tylko, żebyś podejmowała najważniejszą decyzję przynaglana przez okoliczności, bo zobaczyłaś śliczny lśniący pierścionek.

– Ben ma świetny gust, gdy chodzi o biżuterię – powiedziałam. – No dobrze, żartuję, pierścionek jest tu najmniej istotny. Rozumiem, o co ci chodzi. Dla mnie to także szok. Oczywiście, chciałabym kiedyś zostać jego żoną. Nie zdawałam sobie sprawy, że dla niego kiedyś oznacza dziś.

– Powinnaś wziąć pod uwagę, jaki wpływ wasza decyzja może mieć na Samotne Serca, co powiedzą wasi pracownicy, gdy zostaniecie małżeństwem. I czy ewentualne rodzinne sprzeczki nie przeniosą się na sprawy biznesowe…

Wiele razy zwierzałam się Marie, że choć w interesach stworzyliśmy zgrany duet, to chwilami przeszkadzało mi, że praca dominuje nad życiem prywatnym i nie mamy z Benem czasu po prostu ze sobą pobyć. W dodatku on był skryty, zwłaszcza gdy w grę wchodziła jego rodzina. Do tej pory nie poznałam nikogo ze Stevensów, a przecież przed naszym wielkim dniem powinno się to zmienić.

Chuchnęłam na zmarznięte palce. Oddech od razu zamienił się w kłąb pary.

– Masz rację, trzeba takie sprawy brać pod uwagę. Oboje staramy się nie mówić w kółko o pracy, ale kiepsko nam to wychodzi, zwłaszcza teraz, gdy Benowi zależy na założeniu filii w Londynie.

– Nie lubisz londyńczyków?

– Nic podobnego! – Zaśmiałam się. – Nie mam nic przeciw miastu i jego mieszkańcom, tylko nie jestem przekonana, że jesteśmy gotowi na otwarcie drugiego biura. Oczywiście, kuszą mnie pieniądze i nowe możliwości, ale nie wiem, czy zyski przeważyłyby stres i ryzyko, zwłaszcza że nasze biuro w Manchesterze rozwija się i nieźle zarabia. Ben jest marzycielem, wierzy w sukces, a ja twardo chodzę po ziemi i wolę najpierw rozważyć wszelkie za i przeciw. To chyba jedyna sprawa, w której mamy różne zdania.

– Więcej nie znaczy lepiej – przytaknęła i natychmiast się skorygowała. – To absolutnie nie dotyczy ciąży!

– Właśnie. – Uśmiechnęłam się na myśl o monstrualnym stole, który zawładnął naszym salonem. – Decyzja w sprawie Londynu to jedyna, choć diabelnie ważna sprawa, w której nie mówimy jednym głosem.

– Może się nie znam, ale wygląda mi na to, że jeszcze nie jesteś gotowa poślubić Bena, skoro nie możecie ustalić, jak dalej rozwijać biznes. – Marie spojrzała na mnie znacząco i otuliła się szczelniej płaszczem. – Wydaje mi się, że potrzebujesz planu. Przecież uwielbiasz je robić!

– Mam wymyślić plan, jak skłonić mojego chłopaka do zwierzeń i przekonać go, że ekspansja na Londyn nie jest dobrym pomysłem, przynajmniej na razie?

– A może powinnaś zrobić sobie urlop? – zasugerowała Marie. – Wyjechać gdzieś, pomyśleć spokojnie, zanim zaczniesz podejmować ważne decyzje? Zmień otoczenie z Manchesteru na coś przyjemniejszego, będzie ci łatwiej rozmawiać o wspólnej przyszłości i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcesz się związać z Benem na zawsze i mieć z nim całe stadko rozkosznych dzieciaków.

– Rodzenie dzieci na razie zostawiam tobie – odburknęłam. – A krótkie wakacje na zalanej słońcem plaży brzmią bajecznie. – Wskazałam brodą na ponury, nieprzyjazny plac zabaw przed nami.

Zimny wiatr kołysał obdrapanymi i opuszczonymi huśtawkami. Na szczęście Cole spał słodko i mogłyśmy ominąć ten przygnębiający zakątek szerokim łukiem. Czy jest coś smutniejszego niż plac zabaw, na którym nie ma żywego ducha? W przyćmionej szarości dnia wyglądał na jeszcze bardziej opuszczony i posępny, zwłaszcza że tuż za nim było jeziorko, a na mętnej wodzie unosiły się puste opakowania po chipsach i puszki po piwie.

– Tere-fere kuku. Może nie chcesz o tym pamiętać, ale zegar biologiczny tyka.

– Jakbym słyszała moich rodziców. – Parsknęłam śmiechem i wzięłam ją pod rękę. – A wracając do ciebie, kiedy nadejdzie pora na twój wielki dzień?

– Pytasz o ślub? – Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Nie! – Popukałam się w czoło. Czemu wszyscy w kółko gadają o ślubach? – Nie ma ślubu bez zaręczyn.

– Ach, o to chodzi? Drobiazg. Jestem pewna, że Mike w końcu mi się oświadczy. Były chyba takie badania, które dowiodły, że najwięcej par zaręcza się tuż po urodzeniu dziecka, nie przed. Wtedy faceci są wdzięczni swoim kobietom i pełni podziwu, że były w stanie wypchnąć z siebie na świat gotowego bobasa.

– Jestem pewna, że do końca roku włoży ci pierścionek na palec. A jeśli chodzi o poród, nie umierasz ze strachu, że znowu czeka cię droga przez mękę? – Pogłaskałam Marie po ramieniu, bo wyraźnie zesztywniała. Miała koszmarne przeżycia, gdy rodziła Cole’a. Były komplikacje, o mało nie umarła i ona, i dziecko. Długo nie byłyśmy w stanie o tym rozmawiać, a jeszcze teraz na samą myśl czułam ciarki na plecach.

Nigdy nie widziałam mojej przyjaciółki w gorszym stanie niż w połogu, kiedy jej nowo narodzony synek walczył o życie w inkubatorze. Szybko doszła do siebie, co lekarze nazywali cudem, ale obwiniała się o tragiczny stan, w jakim było dziecko. Całymi godzinami wpatrywała się w maleńkie ciałko podłączone do różnych tub i przewodów i powtarzała, że to jej wina, bo w czasie ciąży niewystarczająco dbała o siebie. Dopiero w czternastym tygodniu przekonała się, że jest w odmiennym stanie, a wcześniej parę razy ostro zabalowała.

Oczywiście, przebieg porodu nie miał z tym nic wspólnego, a Marie niepotrzebnie się dręczyła wyrzutami sumienia. Lekarze powtarzali jej nieustannie, że takie rzeczy się zdarzają i trudno je przewidzieć. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy Cole nabrał sił, opuścił sterylny inkubator i można było zabrać go do domu. To dlatego podczas drugiej ciąży Marie obsesyjnie przestrzegała wszystkich zaleceń lekarza. Nawet Mike kilka razy stracił cierpliwość i kazał jej się wyluzować, ale ona uparcie robiła swoje, przekonana, że za drugim razem musi poprawić wcześniejsze błędy.

Sama nie wiem, czy to była kwestia mdłego światła, czy Marie pobladła.

– Ech, nie. – Odgarnęła rudy kosmyk z twarzy.

– Marie? To normalne, że się boisz – powiedziałam cicho.

Przestała przestępować z nogi na nogę i odwróciła się do mnie. W oczach miała łzy, koniuszek nosa był czerwony z zimna.

– Sikam po nogach ze strachu, Georgio – przyznała. – A nie mogę sobie na to pozwolić. Wiem, ile ode mnie zależy i tym bardziej się denerwuję. Dokładnie wiem, czego się spodziewać, i nie jest to spacerek w parku, daruj kiepski dowcip. – Roześmiała się histerycznie, nieswoim głosem.

Zupełnie niespodziewanie moja nieustraszona, pyskata, rudowłosa przyjaciółka zamieniła się w tamtą chudą nastolatkę, która tak bardzo chciała być wzorową studentką, którą znałam od najmłodszych lat i kochałam. Objęłam ją mocno i przytuliłam, choć była okutana w niezliczone warstwy odzieży, a między nami tkwił jej pękaty brzuszek.

– Masz prawo się bać, ale wszystko będzie dobrze. Jestem pewna.

– Dziękuję. Obyś miała rację. – Pociągnęła nosem i otarła twarz rękawem płaszcza. – Wszyscy powtarzają, że warto pocierpieć, bo dziecko jest największą nagrodą. Dobrze wiem, że to prawda. Szkoda tylko, że to tak cholernie boli! Właśnie to mam na myśli, gdy mówię, że chcę odzyskać swoje ciało. Podczas porodu stracę nad nim kontrolę, zupełnie przestanie mnie słuchać i mam tylko nadzieję, że zadziała matka natura.

– Spiszesz się fantastycznie – zapewniłam ją. – Mike padnie na kolana i z wrażenia oświadczy ci się na porodówce.

– Mam zamiar zwalić na niego wszystkie prace domowe przez parę miesięcy – uśmiechnęła się chytrze Marie.

– I tak nie wiem, jak sobie poradzisz z dwójką maluchów! Ja z trudem zajmuję się sobą. – To był żart tylko w połowie. – Nie śmiej się. Mówię serio! Co jakiś czas wyskakuje mi pryszcz, szukam wskazówek w Google, jak sobie poradzić z banalnymi problemami, i nie wiem, czym, u licha, jest komosa ryżowa i jak się ją przyrządza. Tymczasem ty już jesteś na etapie zaradnej mamuśki. Niedługo zostaniesz damą z towarzystwa udzielającą się w organizacjach charytatywnych, ze złotą kartą kredytową w portfelu i samochodem marki Saab.

– Raczej mi to nie grozi – zachichotała Marie i poklepała mnie po ramieniu. – Masz cudowne życie. Zazdroszczę ci, że możesz w każdej chwili wyskoczyć na nieplanowany urlop albo wyjść wieczorem do baru z przyjaciółmi bez robienia precyzyjnych strategicznych planów. Ale nie zwlekaj, dołącz do klubu mamusiek. Zezowata Lorraine ma rację. Narodziny dziecka są po prostu magiczne!

Teraz obydwie parsknęłyśmy śmiechem i szybkim krokiem ruszyłyśmy do domu na gorącą herbatę i ciasteczka w czekoladzie. Kiedy tak szłyśmy błotnistą alejką do wyjścia, niespodziewanie naszły mnie wątpliwości. Uwielbiam moją przyjaciółkę, ale trzeba przyznać, że ma zwyczaj mówić prawdę prosto z mostu; czasem aż trudno ją przełknąć. Może Marie ma rację i nie powinnam myśleć o małżeństwie z Benem, dopóki jest między nami tyle znaków zapytania?

Rozmowa o dzieciach sprawiła, że poczułam się nieswojo – nieomylny znak, że nie jestem gotowa na macierzyństwo, chociaż małżeństwa nie wykluczałam. Z drugiej strony, dopiero zamieszkałam z Benem, wciąż byliśmy na etapie poznawania się nawzajem. Może powinnam uciszyć weselne dzwony w głowie i podejść do życia racjonalnie – zastanowić się, co by się zmieniło po zaręczynach. A skoro teraz jest dobrze, właściwie po co to zmieniać?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Niedojrzałość, czyli brak doświadczenia

– Nie wierzę! Naprawdę się zaręczycie? – pisnęła podniecona Shelley.

Spojrzałam karcąco na Marie.

– No co? Przecież nie mogłam jej nie powiedzieć. – Założyła ramiona na piersi.

– Jeszcze się nie zaręczyłam. – Wygładziłam spódnicę. – Bardzo cię proszę, nie mów nic Jimmy’emu. Nie chcę, żeby Ben się dowiedział, że już wiem. To by zrujnowało jego plany.

– Słowo honoru. – Shelley ścisnęła mnie za ręce. – Jestem taka podniecona! Gdzie weźmiecie ślub? Och, wiem! Co myślisz o Tajlandii? Tam się poznaliście. Wyobrażam sobie całą ceremonię na białej plaży Koh Lanty. Potem huczne wesele w Błękitnym Motylu. Dara zajęłaby się przygotowaniami, a Szef zrobiłby najlepszy na świecie tort. Wypuścimy latające lampiony podczas waszego pierwszego małżeńskiego tańca. – Spojrzała wyczekująco na mnie i Marie. – Nie uważacie, że będzie wspaniale?

– Jasne, byłoby fantastycznie, ale trochę się obawiam po poprzednich doświadczeniach. – Od spaceru z Marie myślałam o wszystkim, na co mi zwróciła uwagę. Słusznie się martwiła. Powinnam rozważyć, co podpowiadają emocje i rozum, a nie działać pod wpływem chwili, oślepiona brylantowym blaskiem.

– To zrozumiałe, ale wy przecież jesteście dla siebie stworzeni. Przeszłość nie powinna mieć wpływu na przyszłość.

Uśmiechnęłam się do australijskiej przyjaciółki. Spotkałyśmy się, gdy podróżowałam po Tajlandii, a teraz już nie mogłam sobie wyobrazić życia bez niej.

– Wiem, jestem nieprzyzwoicie rozpieszczaną kobietą.

– Dobrze wam razem? Pomijając słonia w salonie. – Mrugnęła do mnie.

– Poza stołem jest super! – roześmiałam się.

Wciąż nie wierzyłam, że upolowałam takiego wspaniałego faceta. W dodatku Ben okazał się bardzo dobrze przystosowany do wspólnego mieszkania, nie tak jak Alex, który nie tykał odkurzacza i żelazka. Moja niedoszła teściowa nieprzyzwoicie rozpuściła synalka: robiła wszystko za niego i oczekiwała, że jego przyszła żona przejmie pałeczkę, co, niestety, zrobiłam. Tymczasem Ben był w pełni samowystarczalny: gotował, robił zakupy z własnej inicjatywy i bez przygotowanej przeze mnie listy, bez przypominania sprzątał w łazience.

– Jimmy jest strasznym bałaganiarzem. Wciąż zapomina opuścić deskę klozetową i rzuca torebki po herbacie obok kosza. Dopiero jak zagrożę, że z seksu nici, zabiera się do generalnych porządków – zachichotała. – A skoro Ben dojrzał do małżeństwa, a ty nie jesteś temu całkiem przeciwna, może powinnaś się zastanowić, czego właściwie ci brakuje, by podjąć decyzję – zasugerowała Shelley.

– Właśnie. Może jest coś, czego chciałabyś się o nim dowiedzieć?

– Jeszcze nie poznałam jego taty, jakoś nie było okazji.

– Czy nie wspominałaś, że mama go porzuciła? – Marie na samą myśl złapała się za serce.

– Słyszałam tylko, że odeszła, gdy Ben był jeszcze mały, ale nie wiem nic więcej. Nie chce o tym mówić – stwierdziłam smutno.

– Wiele można się dowiedzieć o swoim facecie, gdy się pozna jego rodziców i zaobserwuje, jak się do siebie odnoszą.

– Ach, Boże, coś o tym wiem! Pamiętasz Shane’a, z którym kiedyś chodziłam? – spytała Marie.

Jasne, że pamiętałam. Obmacywali się na sofie w nocnym klubie, a ja siedziałam obok i czułam się jak piąte koło u wozu.

– Nigdy go nie lubiłam. – Wzdrygnęłam się. – Oczekiwał, że cały czas będziesz go obskakiwała.

– Trafiłaś w dziesiątkę. – Marie uniosła palec. – Wszystko stało się jasne, gdy poznałam jego mamuśkę. Zachowywała się tak, jakby nie zauważyła, że już nie jest oseskiem. A jemu to nie przeszkadzało, był stuprocentowym maminsynkiem. Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie stracił cały seksapil. Słowo daję, dawali sobie całuski w usta na powitanie.

– Ble! – Obie z Shelley wzdrygnęłyśmy się z obrzydzenia.

– Właśnie dlatego należy poznać przyszłych teściów.

– Punkt pierwszy ustalony: musisz poznać jego tatę. Co dalej?

– W gruncie rzeczy nigdy razem nie podróżowaliśmy, jeśli nie liczyć Tajlandii. Zawsze jeździmy osobno, ktoś musi pilnować biura.

– Trzeba to nadrobić! Macie przecież Conrada. Czy nie po to go zatrudniliście, żeby mieć więcej swobody?

Istotnie. Conrad był rubasznym, bezceremonialnym mieszkańcem Yorkshire, którego zatrudniliśmy jako kierownika biura; świetnie sobie radził w każdej sytuacji – czy chodziło o pocieszanie nowych klientów, którzy zwierzali mu się z dramatów sercowych, czy o przywołanie do porządku gburowatego konserwatora urządzeń biurowych. Miał świetne rekomendacje z innej agencji turystycznej, a wcześniej był stewardem w międzynarodowych liniach lotniczych – wciąż nie umiałam wyobrazić go sobie w tej roli, bo przy jego posturze trudno przepychać się między fotelami bez potrącania pasażerów. Z upodobaniem przeklinał, rzucał sprośnymi, ale niezwykle śmiesznymi żarcikami, które wprowadzały zespół w dobry humor, i nazywał rzeczy po imieniu. Był idealnym dodatkiem do „drużyny Samotnych Serc”, jak mówiła Kelli.

– Podobno w podróży człowiek odsłania prawdziwe oblicze – zauważyła Marie, poprawiając się na poduszkach. – Może się panicznie bać latania albo przez cały wyjazd nie ruszać się z leżaka przy basenie.

– Nie wyobrażam sobie Bena zrywającego się o czwartej rano, żeby się umościć z ręcznikiem na najlepszym miejscu.

– Nigdy nie wiadomo…

Shelley zaczęła opowiadać o przyjaciółce, która zerwała z chłopakiem, gdy podczas wspólnego urlopu bardziej interesował się agentką biura podróży niż swoją dziewczyną. Trzeciego dnia nakryła ich razem w łóżku i resztę tygodnia spędziła w towarzystwie starszego małżeństwa ze Szwecji, które wzięło ją pod swoje skrzydła.

– To może być prawdziwe pole minowe. Ludzie myślą, że kiedy pojadą na romantyczną wycieczkę, domowe problemy same się rozwiążą, tymczasem zabierają je ze sobą, a w obcym otoczeniu wszystko urasta do niebotycznych rozmiarów.

– Jeśli trudno ci wytrzymać z partnerem na tropikalnej plaży, gdzie martwisz się tylko o to, jak mocnego kremu ochronnego użyć albo którą książkę teraz przeczytać, to z pewnością rozstaniecie się prędzej czy później. To niezawodny sprawdzian.

– Może macie rację – powiedziałam – ale Ben i ja razem pracujemy, mieszkamy i każdego dnia na okrągło rozmawiamy o podróżach. Nie sądzę, żebyśmy na wakacjach natrafili na nieprzewidziane problemy.

– Wam obojgu dobrze by zrobiła zmiana otoczenia. Moglibyście się naradzić nad londyńską filią – zasugerowała Marie.

– Przekonałyście mnie. Wpisuję wspólny wyjazd jako pierwszy punkt na liście spraw do załatwienia. Podasz pizzę? – zwróciłam się do Shelley.

Zorganizowałyśmy sobie babski wieczór u Marie. Była to spontaniczna decyzja, jako że wcześniej zamierzałam spędzić czas z Benem. Od tej afery ze stołem nie mieliśmy okazji spokojnie pogadać. W pracy wszelkie prywatne kłótnie odkładaliśmy na bok.

– A gdzie jest twój chłopak? – zapytała Shelley, czytając mi w myślach. Miała usta pełne pizzy, tłuste okruchy na brodzie.

– Był umówiony, nie jestem pewna gdzie. – Zdjęłam oliwkę i wsadziłam ją sobie do ust.

– Na pewno nie z Jimmym, który pracuje nad klatą w gejowskiej siłowni. Bena takie rzeczy nie interesują.

– Powiedział tylko, że idzie się spotkać ze starą przyjaciółką, która niedawno przeprowadziła się do Manchesteru.

– Przyjaciółką? – Marie zastrzygła uszami. Obie z Shelley gapiły się na mnie szeroko otwartymi oczami. – Twój osobisty chłopak, a wkrótce narzeczony, poszedł nie wiadomo dokąd na randkę z kobietą, której nie znasz? A ty nic?

– Ufam mu. – Złe doświadczenia z Alexem nie podkopały mojej wiary w Bena. Trochę czasu to zajęło, ale teraz dzieliliśmy najważniejszą rzecz w naszym życiu – wspólny biznes, o łóżku i stole nie wspominając, a tego by się nie dało zrobić bez wzajemnego zaufania. – Poza tym to nie jest randka. Czasem się zachowujecie jak kompletne idiotki.

– W porządku, ufasz mu, ale czy nie jesteś choć odrobinę ciekawa? – Shelley wpakowała sobie do ust resztkę pizzy i sięgnęła po mój telefon. – Jak się nazywa?

– O, nie. Nie będę jej śledzić na Facebooku – zaprotestowałam.

– Ty nie, ale my tak. – Oczy Marie lśniły z podekscytowania. Nareszcie znalazła inny ciekawy temat poza dziećmi. – Jak się nazywa?

Nie zamierzały mi odpuścić. Zrobiły nawet przerwę w odcinku Seksu w wielkim mieście, który właśnie oglądałyśmy.

Przymknęłam oczy i zastanowiłam się. Ben mi mówił, ale nie zapamiętałam. Moje przyjaciółki najwyraźniej były zdania, że wtedy powinnam zareagować jak zazdrosna psychopatka. Takie gierki nigdy mnie szczególnie nie bawiły; bycie w związku i docieranie się jest wystarczająco trudne, po co sobie dodatkowo zatruwać życie?

– I nie zaciekawiło cię to? – naciskała Shelley.

– Nie zastanawiałam się, prawdę mówiąc. Powiedział mi o tym między jednym a drugim spotkaniem z klientami. Nie miałam czasu dzielić włosa na czworo.

– Na twoim miejscu już bym znała jej rozmiar biustonosza – oświadczyła Marie całkiem serio.

Patrząc na ich poważne twarze, uświadomiłam sobie, że zbagatelizowałam sprawę.

– Nie chcę cię martwić, ale sama przecież zauważyłaś, że Ben ostatnio był jakiś małomówny – dodała Marie.

Do licha, ma pamięć jak słoń! Prawda, powiedziałam coś podobnego, ale uznałam, że wciąż przeżywa swoją porażkę przy zakupie stołu albo ma głowę zaprzątniętą planowaniem oświadczyn. Teraz zaczęłam się niepokoić.

– Alice jakaś tam – przypomniałam sobie nagle. Kiedy wymienił jej nazwisko, pomyślałam, że jest ładne.

– Już sprawdzam – oznajmiła Shelley. – Znała mój PIN i już wchodziła na Facebooka, tymczasem Marie przygryzła wargi i pogłaskała się po brzuchu.

– Słuchajcie, to głupie. Może Ben był ostatnio trochę bardziej milczący…

– I kłóciliście się o filię w Londynie – wytknęła mi Marie.

– Nie kłóciliśmy się – stwierdziłam stanowczo. – Mieliśmy różne zdania, nic więcej, ale to jeszcze nie znaczy, że Ben poszedł się przespać ze swoją starą znajomą…

– Znalazłam! – przerwała nam Shelley radośnie, jakby chodziło o wygraną w konkursie telewizyjnym, a nie doszukiwanie się brudów w moim życiorysie. – O cholera!

– Co takiego? – Ja i Marie rzuciłyśmy się do telefonu. – Pokaż!

Podała mi komórkę. Mój Boże. Alice była prześliczna.

– Och! – jęknęła Shelley. – Istna seksbomba. – Spojrzała na mnie współczująco, bo dopiero teraz zrozumiałam, że dziewczyna, która mogłaby być twarzą Victoria’s Secret, jest „starą znajomą” mojego ukochanego. – Nic się nie stało. Może to i najbardziej atrakcyjna kobieta pod słońcem poza Kardashiankami, ale przecież ufasz Benowi.

– To ona? – upewniłam się.

– Jedyna Alice, która jest znajomą Bena – wyjaśniła przyjaciółka.

Alice Sherman opierała się o balkon, a za nią rozciągała się tropikalna plaża. Odrzuciła głowę do tyłu, jakby zanosiła się śmiechem. Patrzyła filuternie na osobę za aparatem, a jej lśniące brązowe włosy tańczyły na wietrze. Miała cerę bez skazy i ponętne krągłości podkreślone jeszcze przez powiewną muślinową sukienkę w brzoskwiniowym kolorze. Wyglądała na dziewczynę, którą każdy chłopak chętnie przedstawi swojej mamie, ale która w sypialni jest tygrysicą.

Wpatrywałam się w jej zdjęcie profilowe dłużej, niż chciałam, dręczona myślą, że ma dużo lepsze ciało. Gdybym była facetem, wybrałabym ją bez wahania.

– Każdy wstawia na profilowe najbardziej korzystną fotkę – pocieszała mnie Marie.

– Przejrzyjmy inne zdjęcia – zaproponowała Shelley, a ja przeciągnęłam palcem po ekranie. – Na szczęście nie wszyscy udostępniają je wyłącznie znajomym.

Albumy Alice były kolekcją fotografii z różnych egzotycznych wycieczek i nocnych balang w otoczeniu przyjaciół. Wszędzie wyglądała naturalnie i zabójczo pięknie.

– Gdybym kiedykolwiek miała potworny wypadek samochodowy, nie miałabym nic przeciw temu, żeby dostać taką twarz – przyznałam. – Z tego jeszcze nie wynika, że Ben kręci z nią na boku.

Odechciało mi się oglądania zdjęć, które stanowczo źle robiły mojemu poczuciu własnej wartości. Marie wzięła ode mnie telefon, a Shelley dolała mi wina i cierpliwie słuchała moich wynurzeń, jak bardzo ufam swojemu chłopakowi.

– Czekajcie! – wykrzyknęła nagle.

Obie wbiłyśmy w nią wzrok.

– Co takiego? – Niemiły dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy podała mi komórkę.

– Alice nie jest jego znajomą… – zrobiła dramatyczną pauzę – …tylko byłą dziewczyną.

Przesunęłam parę obrazków w dół i znalazłam to, co oglądała. Było tam kilka starszych zdjęć młodszej, roześmianej Alice przytulonej do starannie ogolonego, młodszego Bena. Mojego Bena. Trzymali się za ręce, całowali, a ich kumpel z fryzurą na punka pokazywał znak V. Poczułam dziwne mdłości. Dlaczego Ben spotyka się ze swoją byłą i dlaczego ten fakt przede mną zataił?

Shelley wyglądała na zadowoloną, że jej facet wolał siłownię w towarzystwie gromady gejów niż wspominanie starych, dobrych czasów z seksowną byłą dziewczyną.

– O cholera! – zaklęłam nagle.

– Co się stało? – Marie pochyliła się gwałtownie i brzuchem strąciła kieliszek, oblewając mnie winem.

– Niechcący zalajkowałam jej zdjęcie w sanktuarium słoni! – przyznałam.

– Szybko! Odlajkuj. Przyciśnij „nie lubię”!

– Przyciskam – jęknęłam. Obraz znieruchomiał i sama już nie wiedziałam, co robię. – Myślicie, że zobaczy?

– Dobrze. Nie polubiłaś jej zdjęcia. – Shelley sprawdziła na ekranie. – Dałaś jej lajka, ale go skasowałaś i już nie ma po nim śladu. Musiałaby włączyć Facebooka w tamtym momencie. Nie jesteście znajomymi, więc trudno to sprawdzić. Nie sądzę.

„Nie sądzę” to kiepskie zapewnienie. Być może wyłączyła telefon, bo obściskuje się teraz z moim chłopakiem, skrzeczała podświadomość.

– Doleję ci wina. – Shelley wzięła kieliszek. – Nie myśl o tym. Przecież Ben zamierza ci się oświadczyć, nie zrobi nic głupiego!

– Masz rację. Może opowiesz, co u ciebie? – Czas wreszcie zmienić temat. Jakim cudem nagle zmieniłam się w zazdrosną, niepewną siebie dziewczynę? Bardzo mi się nie podobała nowa rola.

– Właściwie… mam trochę nowości – wymamrotała Shelley.

Zapadło milczenie. Shelley bezmyślnie kręciła winem w kieliszku. Marie nagle zajęła się obgryzaniem skórek, jakby już wcześniej coś wiedziała. Wreszcie Shelley nabrała powietrza i spojrzała prosto na mnie.

– Nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć.

Ta zapowiedź nigdy nie wróży dobrego zakończenia. Zrobiło mi się zimno.

– Shel? Teraz mnie wystraszyłyście. Co się dzieje?

– Georgio. Wracam do Australii. Na stałe.

Świat na chwilę stanął w miejscu.

– Wyjeżdżasz? A Jimmy? – Wpatrywałam się w jej twarz z nadzieją, że tylko żartuje, ale mówiła serio.

– Zaproponowano mi pracę. Jimmy wystąpił o wizę i pojedzie ze mną. Umawia się przez internet na rozmowy w sprawie pracy jako trener w siłowni. Chcemy być razem, może nawet weźmiemy ślub…

– To wspaniale! Nie spodziewałam się. – Jeszcze to do mnie nie docierało.

– To nie koniec. – Shelley zaczęła bawić się kieliszkiem. – Nie możemy długo zwlekać. Wyjedziemy za miesiąc.

– Niemożliwe! MIESIĄC?! Ty wiedziałaś? – zwróciłam się do Marie.

Jej mina mówiła wszystko.

– Bałam się, jak to przyjmiesz – zaczęła ją usprawiedliwiać Shelley. – Poprosiłam Marie o radę, bo zna cię od zawsze.

Poprawiłam się na fotelu, głęboko zawiedziona, że moje przyjaciółki obgadują takie sprawy za moimi plecami.

– No, tak. Super. Shel, cieszę się z tobą! – powiedziałam po chwili. – Rewelacja!

– Na pewno? – Uwolniła się z moich objęć i spojrzała podejrzliwie, a ja wciąż usiłowałam zebrać myśli.

– Świetnie. Pozazdrościć. Każdy by chciał wyjechać do Australii. Wspaniale. – Zaśmiałam się piskliwie. – Ta okazja wymaga szampana! – Zerwałam się na równe nogi, bo nagle zapragnęłam świeżego powietrza. – Pobiegnę do sklepu!

– Dobrze się czujesz, Georgio?

– Oczywiście! Musimy to oblać! Cha, cha, tylko na siebie popatrzcie. Przestańcie się o mnie martwić. Świetnie się czuję, naprawdę – paplałam, szukając portfela w torebce. Gdzie się, do licha, schował?

– Georgio. – Marie położyła mi rękę na plecach, a ja zaczęłam nerwowo przeszukiwać torebkę. – Uspokój się na chwilę.

– Nic mi nie jest. Wszystko gra. Popatrz tylko na siebie. Kwitniesz, mamuśko. Popatrz na Shel. Wyjeżdża na koniec świata. I popatrz na mnie. Ja… ja… – Rozbeczałam się. Życie zabiera mi dwie najlepsze przyjaciółki, a ja wciąż nie wiem, czego właściwie chcę.

– Chodź do mnie, kochanie. – Shelley próbowała mnie objąć, ale strząsnęłam jej ramię i otarłam łzy.

– Okej, naprawdę. Dolej mi wina – poprosiłam. – Rozkleiłam się trochę.

– W szafce w kuchni powinna być butelka – stwierdziła Marie. – Od kiedy zaszłam w ciążę, nie kupuję alkoholu.

Spojrzałam na niemal pustą butelkę, którą przyniosłam ze sobą.

– Mam pomysł. Kto chce spróbować firmowego koktajlu Georgii?

Żadna się nie zgłosiła.

Wkrótce wróciłam do salonu ze szklanką, w której zmieszałam resztki likieru Baileys z jakimś zielonym wysokoprocentowym alkoholem, który znalazłam w kredensie Marie. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Miała w barku tylko żałosne pozostałości różnych przyjęć i balang, butelki kupowane, żeby wypróbować przepisy na koktajle, likiery niedopite podczas świąt – kto, u licha, może się obejść bez Advocaata? Sądząc po warstewce kurzu, alkohol zdążył się zestarzeć i nabrać mocy. Pierwszorzędnie, tego mi trzeba.

– Żałujcie! – oznajmiłam i pociągnęłam łyk. Drink nie smakował zbyt dobrze. – A więc, Australia? Musisz mi wszystko opowiedzieć. – Po sceptycznych minach dziewczyn mogłam poznać, że nie dały się nabrać na moje popisy.

– Początkowo planowaliśmy, że wyjadę pierwsza, a Jimmy dołączy później, ale nie chcemy się rozstawać. Złożyłam już wypowiedzenie w pracy, Jimmy rozwiązuje umowy z klientami.

– Ben się załamie – westchnęłam. Jimmy był jego najlepszym kumplem. Nie tylko ja traciłam przyjaciół. – Kiedy mu powie?

– Już to zrobił. – Shelley przejechała palcem po brzeżku pustego kieliszka.

– Ben wie i nic mi nie powiedział?! – Sprawy miały się dużo gorzej, niż mi się wydawało.

– Jimmy poprosił go o zachowanie tajemnicy, dopóki sama z tobą nie porozmawiam. Nie chciałam, żebyś się dowiedziała od kogoś innego. – Zarumieniła się. A Marie poruszyła się niespokojnie. Może dziecko naciskało na pęcherz, a może atmosfera zrobiła się nieznośna.

– Rozumiem. – Nie było powodu do świętowania. Powinnyśmy raczej opłakiwać koniec pewnej ery. – Przynajmniej udowodnił, że potrafi trzymać język za zębami. – Zaśmiałam się nieszczerze.

– Mężczyźni mają swoje sekrety, tak jak kobiety. Nic w tym złego, jeśli nikomu nie dzieje się krzywda. Przecież kochasz Bena, prawda? – spytała znienacka Marie.

– Czym jest miłość? – Przeciągnęłam się i chlapnęłam drinkiem na obicie kanapy. – Baby, don’t hurt me – zanuciłam nieśmiertelny przebój Haddawaya i zaczęłam chichotać histerycznie.

– Musisz z nim o tym szczerze pogadać – powiedziała Marie, ignorując oczywiste oznaki, że się wstawiłam.

– Wiem, byle nie teraz – mruknęłam i zaczęłam wylizywać kieliszek.

Moja najlepsza przyjaciółka wkrótce urodzi kolejne dziecko, druga przyjaciółka zacznie nowe życie na antypodach ze swoim kochającym chłopakiem, a tymczasem mój facet poszedł na randkę z oszałamiającą byłą ukochaną. W dodatku znał plany Shelley i nie pisnął o nich ani słówka. Z drugiej strony, przecież znalazłam w jego rzeczach pierścionek; czy powinnam czepiać się drobiazgów? W najszczęśliwszych momentach, gdy udało mi się osiągnąć coś wyjątkowego, nadal dręczyło mnie podejrzenie, że jednak pod jakimś względem jestem gorsza od innych. Wyprzedzili mnie, a ja zostałam z tyłu. Gdyby wcześniej wszystko poszło zgodnie z planem, miałabym teraz dziecko z Alexem, obchodziłabym rocznicę ślubu, a może nawet dobudowalibyśmy w domu dodatkową łazienkę.

Kiedy Alex odwołał ślub, otworzył przede mną drzwi do alternatywnej rzeczywistości, w której nie byłam skazana na męża, dziecko i kredyt. Teraz miałam własną firmę, zwiedzałam świat, układałam sobie przyszłość z Benem i robiłam rzeczy, które mnie uszczęśliwiały. Czułam się rozdarta między poczuciem, że wcale nie chciałam kroczyć tradycyjną drogą, na której spotkało mnie tyle złego, a głęboko zakorzenionym pragnieniem posiadania tego, co inne kobiety: kochającego męża, zdrowych dzieci i własnego domu. Szczęśliwy związek nie musi przecież oznaczać wejścia w rolę kury domowej. Czułam miłe podniecenie na myśl o tym, że Ben jest gotów paść przede mną na kolana i poprosić mnie o rękę. Więc dlaczego nie jestem go pewna? I co właściwie robi na randce ze swoją byłą, skoro to ze mną chce się ożenić? Co on kombinuje? Wszystko nagle wydało mi się straszliwie skomplikowane, a pijacki zawrót głowy nie ułatwiał myślenia.

Wypiłam u Marie wszystko, co nadawało się do zrobienia kolejnych koktajli, i totalnie zrujnowałam miły babski wieczór, co właściwie wydawało mi się niesłychanie śmieszne. Wreszcie przyszła pora na Shelley, miała odebrać Jimmy’ego z siłowni, więc ja także się zebrałam, obsypałam Marie mnóstwem całusów i udałam się do domu z pomocą Ubera.

– Przyjemny wieczór? – zapytał mnie uprzejmie starannie wygolony grubasek, kiedy wsiadłam do jego corsy.

– Niezupełnie. Właśnie się dowiedziałam, że moja przyjaciółka wyjeżdża na drugi koniec świata, nikt mnie o tym wcześniej nie poinformował. A mój chłopak łazi gdzieś ze swoją byłą ukochaną. A ja niepotrzebnie mieszałam trunki i teraz mam zgagę, nie tylko ból serca.

– Och. To naprawdę nieprzyjemne. – Współczująco ściszył radio.

Skoro już miałam obiektywnego i życzliwego słuchacza, wdałam się w szczegółowe pijackie wynurzenia. Kiedy wreszcie zajechaliśmy pod dom, przypominałam tę staruszkę z filmu Titanic, która potrzebowała czterogodzinnego filmu, żeby streścić jedno wydarzenie ze swojego życia.

– I właśnie dlatego – bełkotałam, machając rękami – jednak będzie dobrze.

Spojrzał na mnie z ulgą. Wygramoliłam się z auta i nawet udało mi się trafić kluczem do zamka. Jednak w mieszkaniu okazało się, że Ben jeszcze nie wrócił, a wtedy znów poczułam ciężar na ramionach.

Może będzie dobrze, ale jeszcze nie dzisiaj.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W czepku urodzony, czyli szczęściarz

Szłam z przytulnego biura na lunch biznesowy, walcząc po drodze z huraganem Bertha – albo czymś podobnie nazwanym przez meteorologów. Na szczęście dobrze znałam człowieka, z którym miałam się spotkać, inaczej wystarczyłby jeden rzut oka na zmokłą kurę, w jaką się zamieniłam, aby mój towarzysz stracił apetyt i chęć do rozmowy. Parasolka bardziej mi przeszkadzała, niż chroniła przed lodowatymi uderzeniami wiatru. Z trudem utrzymywałam ją w zlodowaciałych palcach i łapałam powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.

Próbowałam przesunąć spotkanie na inny termin, widziałam przecież przez okno apokaliptyczne sceny na ulicy, ale Rahul, przewodnik, którego poznałam w Indiach, uparł się, że musimy się zobaczyć jeszcze dziś, im wcześniej, tym lepiej. Niedawno wrócił do Manchesteru, a teraz zamówił dla nas stolik w Rocco, modnej hiszpańskiej restauracji, otwartej w ostatnim czasie w pobliżu banku, więc miałam wymówkę, że po drodze załatwię parę przelewów, a zatem nie muszę się czuć winna, idąc na przyjemne pogaduchy z przyjacielem.

Wpadłam spóźniona do eleganckiego lokalu, w którym dominowała czerwień ceglanych ścian, industrialne stalowe konstrukcje i biel wykrochmalonych obrusów, a tu i ówdzie pojawiały się szkarłatne i pomarańczowe kleksy. Całość przypominała krzyżówkę hiszpańskiego baru tapas i hipsterskiego lokalu na Brooklynie. Szklane drzwi zamknęły się z trzaskiem, aż goście podskoczyli na krzesłach i spojrzeli na mnie: kobietę z rozwianym włosem i odmrożonymi policzkami, która wtargnęła do lokalu z wdziękiem szarżującego nosorożca.

– Dzień dobry, czy ma pani rezerwację? – spytała kierowniczka sali z grymasem niesmaku na nieruchomej od botoksu twarzy.

– Georgia!

Nie musiałam odpowiadać, bo Rahul na mój widok poderwał się z miejsca i wziął mnie w objęcia. Nadal używał cytrusowej wody po goleniu.

– Dotarłaś! Zaraz zamówimy coś na rozgrzewkę. – Skinął głową kierowniczce sali, której twarz wyrażała teraz szczęście z powodu bliskości bóstwa. Trzeba jednak przyznać, że Rahul był niezłym ciachem. W dopasowanym, dobrze skrojonym szarym garniturze i białej wykrochmalonej koszuli stanowił naprawdę atrakcyjny widok. Ciemne gęste włosy podkreślały przyjemny brąz skóry, na jej tle oliwkowe oczy wydawały się jaśniejsze. Szalejąca na dworze nawałnica zdawała się nie robić na nim najmniejszego wrażenia, zupełnie jakby się tu teleportował z cieplejszego klimatu.

– Siadaj, siadaj. – Odsunął dla mnie krzesło. Ciepło wracało do moich zgrabiałych członków. Koniuszki palców szczypały, krew napłynęła do lodowatych policzków. – Co u ciebie słychać?

– Zmarzłam do szpiku kości, ale jestem szczęśliwa, że cię widzę! Wieki całe – powiedziałam, niezdarnie zdejmując szalik i niechcący zadzierzgując pętlę. Opanuj się, Georgio, więcej klasy.

– Lepiej późno niż wcale. – Oszołomił mnie szerokim uśmiechem. – Co w pracy? Ostatnio widzieliśmy się zaraz po tym, jak się ukazał artykuł o waszej wycieczce po Indiach. – Pokręcił głową z niedowierzaniem, że to już tak dawno. – Co się tam stało? Puściłaś bąka podczas lekcji jogi?

– Cóż, ja i mój „niepowtarzalny styl” – zacytowałam frazę z gazety i zachichotałam. – Nie uwierzysz, ale podziałało. Rozwijamy się jak szaleni.

Nadal nie mogłam uwierzyć, że jedna publikacja może uruchomić takie zainteresowanie i zwielokrotnić dochody biura. Potęga prasy. A wtedy byłam przygotowana na najgorsze, zwłaszcza że dziennikarz Chris Kennings, znany z jadowitego pióra, łatwo mógł nas zrujnować. Niechcący puściłam na niego bąka – czego więc mogłam się spodziewać po bezlitosnym, żądnym rewanżu felietoniście?

Jakimś cudem jego relacja z podróży była dla nas łaskawa i przyniosła wielkie zainteresowanie ofertą Biura Podróży Samotnych Serc. Wycieczki sprzedawały się jak świeże bułeczki. Prawdę mówiąc, zawdzięczaliśmy Chrisowi nagły rozwój firmy – dzięki temu mogliśmy zatrudnić Conrada, a przyjemna nadwyżka na koncie bankowym zrodziła w umyśle Bena pomysł na londyńską filię.

– Niezbadane są wyroki losu. Coś, czego się boimy, może się okazać naszą niepowtarzalną szansą. – Pokręciłam głową ze zdumieniem.

– Nieważne, w jaki sposób to się stało, liczy się efekt! – Stuknął się ze mną kieliszkiem.

Młodziutka kelnerka z misternie splecionym w kłos warkoczem również robiła maślane oczy do mojego towarzysza. Gdy wreszcie odeszła, by przekazać nasze zamówienie, Rahul rozpiął marynarkę i nachylił się ku mnie.

– Co u Bena?

Zakrztusiłam się winem i zaczęłam kaszleć.

– Przepraszam. Ehm. Wszystko super. – Ale to nie była cała prawda.

Ben nic mi nie powiedział o wieczorze spędzonym w towarzystwie zachwycającej Alice, a ja nie wiedziałam, jak go o to zapytać i nie zdradzić, że przeprowadziłam własne śledztwo.

Rahul wybawił mnie z zakłopotania, bo zaczął opowiadać o modelce Marli, z którą się umawia.

– Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałem wreszcie iść na lunch z dziewczyną, która ma wilczy apetyt – wyznał.

– Przyjmuję to jako komplement – oznajmiłam, chrupiąc chlebek grubo posmarowany solonym masłem, ale nagle uświadomiłam sobie, ile ma kalorii.

– Prosto z serca – roześmiał się Rahul. – Marli jest świetną dziewczyną i miło spędzamy czas, ale… – puścił do mnie oko – …umawianie się z modelką wymaga wyrzeczeń.

– Biedaku – powiedziałam z pełnymi ustami. – Poczekaj, zaraz ci otrę łzy.

– Wiem, wiem – parsknął. – Biedny ja. Nie miałem pojęcia, ilu poświęceń wymaga utrzymanie linii. Powtarzam jej, że odrobina węglowodanów po szesnastej nie zmieni jej w ciągu nocy w grubaskę, ale ona nie słucha. – Wytarł usta serwetką i napił się wody. – Ale pragnienie skonsumowania argentyńskiego steku bez wyrzutów sumienia to tylko jeden z powodów naszego spotkania. Mam dla ciebie ekscytującą propozycję. – I znów błysnął zębami w uśmiechu.

– Tym razem bez sadhu, proszę – jęknęłam. Kiedy byliśmy razem w Indiach, Rahul namówił mnie, żebym poprosiła o błogosławieństwo trzech niemal gołych ascetów. Zamiast mnie oświecić mądrością gromadzoną przez lata wyrzeczeń, jeden z tych długowłosych staruchów splunął mi flegmą pod nogi. Czyny mówią głośniej niż słowa.

– Hej, przecież w tym właśnie kryło się błogosławieństwo! – roześmiał się Rahul. – Może to jest tajemnicą twego sukcesu? Święty sadhu i jego gwarantująca powodzenie wydzielina.

– Może. – Przewróciłam oczami. – Ale mów, co to za propozycja?

– Jak wiesz, oprócz oprowadzania wycieczek po Bombaju jestem rozchwytywanym producentem telewizyjnym.

– No. – Umoczyłam kawałek chleba w smakowitej oliwie. Kropla tłuszczu spłynęła mi po brodzie.

– W związku z tym uczestniczę w naradach na temat programów, na które chcemy kupić licencję.

– Mhm… – Nie bardzo rozumiałam, do czego zmierza, zajęta zmywaniem z bluzki tłustej plamki.

– O jednym programie mówi się szczególnie dużo. Nazywa się Nieustraszeni podróżnicy. – Zrobił pauzę. – Ty i Ben byliście jego inspiracją.