Bibliotekara - Lucyna Dąbrowska - ebook

Bibliotekara ebook

Lucyna Dąbrowska

3,8

Opis

Marta znajduje zatrudnienie w bibliotece. Stopniowo odkrywa, że w pozornie spokojnej pracy można jak w soczewce ujrzeć oddziaływanie opresyjnego systemu władzy na jednostkę. Niewielka instytucja kultury okazuje się prywatnym folwarkiem w rękach lokalnej władzy, a jakakolwiek ucieczka wydaje się jedynie powrotem do punktu wyjścia.Marta znajduje zatrudnienie w bibliotece. Stopniowo odkrywa, że w pozornie spokojnej pracy można jak w soczewce ujrzeć oddziaływanie opresyjnego systemu władzy na jednostkę. Niewielka instytucja kultury okazuje się prywatnym folwarkiem w rękach lokalnej władzy, a jakakolwiek ucieczka wydaje się jedynie powrotem do punktu wyjścia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

LUCYNADĄBROWSKA

BIBLIOTEKARA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OLSZTYN2021

 

 

 

 

RedakcjaEWAKLIMEK

Korekta

ANNAWITKOWSKA

Projektokładki

BRUCEB.(WYTWÓRNIAPROJEKTÓW)

SkładSEQOJA

Copyright©byLUCYNADĄBROWSKA2021

Copyright©forthiseditionbyWydawnictwoSEQOJA2021

ISBN: 978-83-962399-9-0

WydawnictwoSEQOJA

ul.Żołnierska11B/20,10-558Olsztyntel. 534 834852

e-mail:[email protected]

OLSZTYN2022

WYDANIEI

Marta

Jak się tu znalazła? Przywiodła ją pewność siebie rozchwiana jak pędzone przez wiatr jesienne liście. Dygocząca na dnie instynktu samozachowawczego. Inaczej mówiąc, Marta po prostu aplikowała, a po pół roku ktoś do niej zadzwonił i zaprosił ją na rozmowę.

Dawniej były tu pastwiska, teraz — dzika deweloperka na ugorze, betonowe pola, na które szkoda promieni słońca.

W drodze na rozmowę kwalifikacyjną Marta starała się o niczym nie myśleć i na niczym nie skupiać, tylko poddać się pustce. Chciała uwolnić swoje myśli dopiero podczas spotkania. Obserwacja wyglądających przez okno pracownic administracji mogłaby niepotrzebnie rozproszyć jej uwagę. Skinęła im tylko głową na powitanie i otworzyła wrota dawnego pawilonu handlowego, obecnie — biblioteki.

W gabinecie było ich dwoje. Ona i on, niemal nierozłączni, pani dyrektor i jej prawa ręka (choć z czasem okazało się, że jednak lewa), czyli pan wicedyrektor. W brązowej meblościance lśniły plastikowe statuetki w kolorze złotym. Blasku zwycięstwa dodawały im wiszące na poszarzałej ścianie dyplomy, a na nich napis „Czytelnicy 2004”, „Czytelnicy 2005” i tak dalej. Trofea za największą liczbę wypożyczeń w osiedlowej bibliotece.

— No… Pani kompetencje są bardzo ciekawe. Widzę, że zna pani język białoruski, co może się przydać. Organizujemy tu przecież co roku międzynarodowy konkurs plastyczny Moja mała ojczyzna i tym razem chcielibyśmy zaprosić do udziału dzieci i młodzież z Białorusi — wyjaśniła pani dyrektor. — No i widzę, że w bibliotece również ma pani doświadczenie… — Spogląda w CV. — A jak pani odnajduje się w hierarchii?

— Dobrze — odparła nieco zdezorientowana pytaniem Marta, choć właściwie w ogóle się nie odnajduje. Gardzi hierarchią. „Co to w ogóle jest za pytanie?” — pomyślała. Ich dyrektorski wzrok był bardzo badawczy, oceniający, wyczekujący potknięcia. Trudno było jej ukryć swoją pogardę, wyobrażała więc sobie, że wcale nie jest tu, gdzie jest, i z tymi ludźmi, z którymi była. Udawało się to jedynie na chwilę. Ich pytania sprowadzały ją na ziemię. Były jak kubeł zimnej wody po saunie parujących myśli.

— Na razie moglibyśmy chyba zaproponować jedynie umowę-zlecenie, bo jeszcze nie mamy pieniędzy na etat. — Dyrektorka podniosła wzrok znad kartki i uśmiechnęła się po azjatycku, jakby bolały ją od tego mięśnie twarzy. — Tak, na razie więc zatrudnilibyśmy panią do pracy przy organizacji konkursu, a potem pomyślimy — utwierdzała się w swoich słowach, szukając poparcia wicedyrektora, które natychmiast od niego otrzymała w postaci mechanicznego potakiwania głową z przymkniętymi oczami.

— Dobrze, zaznaczam jednak, że poszukuję pracy stałej, etatowej — wydusiła z siebie Marta, pamiętając, jak bardzo burczy jej w pustym portfelu. Lista niewypłaconych honorariów od zleceniodawców była długa niczym mrówkowiec na Pradze lub falowiec w Nowym Porcie.

Następnego dnia otrzymała telefon z propozycją etatu w bibliotece. I tak już została, żeby nie powiedzieć: wrosła, w ten folwarczny ogródek pełen chwastów. Nagle każdy dzień był serią zdarzeń. A pani dyrektor, z wdzięczności za darmowe przetłumaczenie dokumentacji związanej z konkursem plastycznym, nazwała ją czule „swoją Ukrainką”, bo Białoruś pomyliła jej się z Ukrainą.

„Nasza Ukrainka” — pomyślała i uśmiechnęła się dwuznacznie, widząc, jak Marta tłumaczy całą korespondencję, formularze i regulaminy. „Jaka wielofunkcyjna ta nasza Marteczka. Dobrze mieć taką w domu”. Bo dla pani dyrektor biblioteka była jak dom, jej drugi dom. Za tym pierwszym nie przepadała, nie lubiła do niego wracać, bo mieszkał w nim jej stary i schorowany ojciec, który uparcie nie chciał umrzeć. Zatrudniła mu opiekunkę z Ukrainy, bo każdy powinien mieć „swoją Ukrainkę” w domu. Tak uważała. Tradycję trzeba podtrzymywać. I w bibliotece musi być jak w domu, każdy powinien się czuć zaopiekowany przez pracujący tu personel. Nikt nie powinien wyjść niezadowolony.

Biblioteka

— Oddaję. — Poszarzała, zmęczona codziennością kobieta podaje Marcie stosik przybrudzonych książek. — Czy jest jakaś nowa Danielle Steel? — dopytuje z nadzieją w oczach.

Taki dialog z czytelnikami wciśnięty w bibliotekarską rutynę przestaje mieć już jakiekolwiek znaczenie. Jest jak wzajemne wysyłanie sobie sygnałów świetlnych, mechaniczny, bez cienia jakiejkolwiek refleksji. Można się do tego przyzwyczaić, a nawet jest to wskazane, by żyło się łatwiej. Lepiej nie zastanawiać się nad tym za bardzo. Ludzie codziennie oddają czytane po nocach lub za dnia książki. Niektóre z nich nasiąknięte są dymem z papierosów, na niektórych są ślady łez, krwi, potu lub innych wydzielin, niektóre wracają mokre od deszczu lub pogryzione przez psa. Raz oddano tu nawet książkę umazaną ekskrementami.

Tak zwani eksperci zastanawiają się często nad czytelnictwem w Polsce: czy ciągle spada i dlaczego? Nikt nie zastanawia się nad jego jakością. Jedna z czytelniczek codziennie pyta o romanse historyczne. Zawsze dodaje „historyczne”, choć z historią mają one jedynie tyle wspólnego, że dzieją się w innej epoce, co można poznać po pruderyjności głównych bohaterów, która tylko rozpala wyobraźnię owej pani. Za to Danielle Steel jest już dla ambitniejszych. Jej książki, choć utrzymane w hawajskich klimatach, określane są przez wielbicielki mianem „życiowych”.

— Lubię książki życiowe, proszę pani: Barbara Cartland, Danielle Steel, Diana Palmer… — wylicza kobieta obciążona siatkami pełnymi zakupów. Marta idzie więc do półki z literaturą amerykańską. Wie dokładnie, gdzie stoi ten „zagraniczny” raj eskapistycznych wędrówek tutejszych czytelniczek. Zatrzymuje się przy Palmer, bierze kilka jej książek, by sprawdzić w historii wypożyczeń, czy był już na koncie zniecierpliwionej czytelniczki.

— To nic, proszę pani, biorę. A ta? — Szara kobieta bierze do ręki jedną ze zwróconych wcześniej Danielle Steel. — Czytała ją pani?

Z zaciekawieniem wpatruje się w tył okładki, mrużąc lekko oczy.

— Biorę!

Tak zaczyna się każdy dzień w bibliotece a potem niezmiennie mija jeden za drugim. Najpierw panie, później panowie. Ci ostatni częściej szukają pocieszenia i ucieczki w fantastyce, burzliwej i równie mocno pochłaniającej ich wyobraźnię. Oni też, mimo niezmiennych upodobań, zawsze proszą o pomoc w znalezieniu książki na regale. Dojrzali panowie, odziani w polar, z końskim ogonkiem i łysiną, z miodkiem w uszach. Jeśli chodzi o fryzury, u pań dominuje mokra włoszka, choć niektóre jeszcze przychodzą z baranem na głowie.

Czytelnia

Nieco inaczej wygląda dyżur w czytelni. Choć także w niej każdy dzień trudno odróżnić od poprzedniego, to jednak z uwagi na liczne stanowiska komputerowe przychodzą tu przeważnie osoby, które w życiu żadnej książki nie czytały. W każdym razie to mają właśnie wypisane na twarzy, kiedy o ósmej rano witają dyżurującą bibliotekarkę słowami: „Na internet”. Wśród tego mniej oczytanego gremium tak zwanych czytelników można wyróżnić wiele typów. Jednym z nich jest siedemnastoletnia wagarowiczka, która przychodzi do biblioteki przed jej otwarciem, a więc trzeba bardzo uważać, żeby się nie spóźnić, bo zawsze stoi przed drzwiami bardzo zniecierpliwiona czekaniem. Jak już zasiądzie przed komputerem, od razu zakłada słuchawki, by czas lekcyjny spędzić w świecie ukochanych teledysków.

Chwilę po niej zjawia się smutny pan z szalikiem Legii na szyi. Cichutko mówi „dzień dobry”, po czym siada niezmiennie na tym samym krześle. Włącza komputer i zaczyna grać w swoją codzienną porcję wytchnienia od ciągłych telefonów matki, z którą mieszka i która dzwoni, by spytać, jaką zupę dziś ugotować. Lokalny kibic siedzi przed komputerem kilka godzin, do obiadu. Gdy zupa jest już gotowa, wraca do domu. Czasem zajrzy jeszcze wieczorem na jakiś filmik albo grę w pajączka, gdy znowu dokuczy mu tak rzadki dziś nadmiar czasu.

W porze poobiedniej często zaglądają tu ubrani w stylu sportowym młodzi panowie. Jeden z nich, na którego koncie bibliotecznym widnieje kilkaset złotych nieuregulowanej kary, wita się uprzejmym skinieniem głowy. Drugi zaś patrzy na Martę podejrzliwie, tak jakby miała go zaraz wyrzucić, jakby coś przeskrobał. To miejscowi dealerzy. Temu drugiemu, gdy już się rozsiądzie, wylewają się spod gumki w spodniach dwa pośladki, które patrzą na Martę, nieśmiało obnażając coraz więcej rowka między nimi. I tak siedzą obaj dealerzy do wieczora, kiedy to już mają inne ważne sprawy na głowie. Czasem w przerwie „na papierosa” idą razem do toalety palić blanty.

Monitor komputera w czytelni jest oknem na świat dla wielu osobników, którzy siedzą tu, żeby zabijać czas. Bywa, że jest to ich jedyne wyjście z domu w ciągu dnia. Niektórzy przychodzą w klapkach Kubota, w rozciągniętym podkoszulku i dresowych spodniach. Tak jakby dopiero wstali i ledwo co zdążyli przed wyjściem zmienić piżamę nocną na piżamę dzienną.

Po zmroku, zanim któryś z pracowników zdąży zapalić światło, na twarzy wagarowiczki odbija się miraż kolorowych wideoklipów, które cały dzień oglądała; czasem niemo porusza ustami, zanurzona w świecie swoich idoli. Dookoła niej jest mrok, w którym nierzadko można usłyszeć odgłosy przepracowanych jelit niosące się echem po sali. Marta otwiera wtedy ostentacyjnie okna, nie szczędząc pełnego obrzydzenia spojrzenia dumnemu z siebie pogromcy świeżego powietrza. Po czym zatopiona w milczeniu siada z powrotem na swoim miejscu.

Po drugiej stronie tego przybytku, z dala od powietrznego oprawcy, siedzi rozkraczony na krześle myśliciel. W milczeniu lepi kulki, analizując nowe posty na fejsie, po czym rzuca babole, pstrykając zręcznie paluszkami, na stolik obok. Czasem, kiedy się zamyśli, kulka ląduje w jego ustach. Marta jako bibliotekarka jest świadkiem takich sytuacji prawie codziennie, bowiem jej obecność jest nieodczuwalna dla większości osób. Dla tej całej czytelnianej menażerii jej po prostu tam nie ma.

Od jakiegoś czasu przychodzi też zaburzony człowiek o pochylonej do przodu sylwetce zwany przez wszystkich pracowników „bezdomnym”. To odwieczny problem w bibliotece, która jako miejsce publiczne powinna być otwarta dla wszystkich poza tymi, których nie da się zidentyfikować, bo nie noszą przy sobie ani dokumentów, ani karty. „Bezdomny” skrada się po cichutku, zasłaniając dłonią oczy, jak gdyby raziło go słońce. Pewnie sądzi, że go wtedy nie widać. Zajmuje miejsce przy komputerze i pisze maile, nie wiadomo do kogo, nie wiadomo o czym. Wtedy zazwyczaj nikt z pracowników go nie wyrzuca, licząc na rychły koniec tej wizyty. Kiedy jednak okazuje się, że w pomieszczeniu zmienił się zapach, a „bezdomny” wyjmuje słoik z napojem przypominającym kolorem herbatę, jego obecność zaczyna niepokoić.

„Przepraszam bardzo, tu nie wolno spożywać napojów, poza tym nie okazał pan karty czytelnika”. „Bezdomny” natychmiast popada w słowotok. „Proszę pani, nie mam karty, dopiero wyszedłem z urzędu i piszę mail do ministra sprawiedliwości, ponieważ nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Może dla pani to jest niezrozumiałe, ale szykuje się niezła afera z amerykańskim wywiadem, o której tak podrzędni ludzie jak pani nie wiedzą”. Po takim wstępie, który trudno jest przerwać, ażeby „bezdomnego” nie rozgniewać, zazwyczaj daje się mu spokój, by dalej mógł naprawiać świat, tak jak go rozumie. Inaczej zaczyna być wulgarny i nieopanowany, co doszczętnie już burzy mir biblioteczny. Tak oto bezimienny szantażysta czyni wszystkich zakładnikami swojego kryzysu. Nawet wezwana straż miejska nie czuje się w obowiązku go wyprosić. Raz tak zrobiono, lecz wrócił wtedy szybciej niż zwykle i ze zdwojoną siłą wylał jad swego szaleństwa na pierwszą napotkaną osobę. Czasem, gdy zatrzyma się go w połowie drogi do komputera, informując, że bez karty nie wejdzie, rozkłada na parapecie swój przyniesiony w słoikach posiłek, najczęściej gdzieś w kącie, w miejscu najmniej widocznym. Tak przeczekuje do zmiany dyżuru w czytelni, licząc na to, że następny pracownik nie wejdzie z nim w konfrontację. Jeśli jednak zakłóci mu się spokój, trzeba się liczyć z tym, że może pojawić się problem z wyproszeniem go przed zamknięciem placówki.

„Proszę pana, zamykamy!” — upominają bezradnie bibliotekarze. Gdy już wybija dwudziesta, „bezdomny” zwija swój kramik i sięga po kluczyk do toalety. Zamyka się w środku, puszcza wodę i siedzi tam kilka, czasem kilkanaście minut. Zawsze dokładnie myje ręce, a gdy spłucze z nich najmniejsze ślady brudu, zamyka za sobą drzwi przez ręcznik papierowy, by niczego już nie dotknąć swoimi krystalicznie czystymi dłońmi. Odkłada kluczyk i zapina kurtkę, której nigdy chyba nie zdejmuje. Bibliotekarze, którzy uchodzą za ludzi spokojnych, są niebotycznie wkurwieni. Ich autobus dawno już odjechał.

Czytelnictwo na wagę

Polacy nie czytają. Polacy mało czytają. Polacy nie chcą czytać. Tak grzmią nagłówki medialne w sprawie czytelnictwa narodowego. Każdy wie, że to nieprawda, do biblioteki przychodzą przecież tłumy. Ludzie czytają i chcą czytać, tylko po prostu rzadko czytają ze zrozumieniem. Tym jednak żadna instytucja już się nie zajmuje. Mają czytać. Wszystko jedno co. Statystyka ma rosnąć. Słupki mają się zgadzać.

W zbiorach biblioteki znajdują się więc już nie tylko książki, ale i filmy, zabawki, tablety, czytniki, a nawet dziecięce instrumenty muzyczne, byle tylko tłumy odwiedzały swoją osiedlową świątynię rozrywki.

Dzieciom wbija się pieczątki za odwiedziny, a gdy już zapełnią nimi całą kartę, dostają od biblioteki drobne upominki.

Marta pamięta, jak w dzieciństwie dostawała podobne stempelki za udział w niedzielnej mszy. Katechetka wbijała do zeszytu od religii kolorowe pieczątki w kształcie rybek. Za odpowiednią liczbę takich rybek dostawało się od niej szóstkę na koniec roku. Miało to duży wpływ na średnią ocen, dlatego wszyscy uczniowie biegali co tydzień na niedzielną mszę dla młodzieży, wpadając najczęściej pod koniec kazania, kiedy jeszcze można było wmieszać się w tłum znudzonych dzieciaków. Od tego czasu Marta chodzi do kościoła jedynie na pogrzeby.

Biblioteczny dział promocji, na który składają się krewni i znajomi pani dyrektor, zna również sposoby na ożywienie ducha rywalizacji dorosłych czytelników. Nie ma to co prawda zbyt wiele wspólnego z czytaniem, ale jak widać, nie samo czytanie jest istotą tak zwanego czytelnictwa w Polsce, a przynajmniej nie w świecie miejscowych włodarzy i ich dworu. Do nabijania słupków wypożyczeń rozmaitych zbiorów bibliotecznych, do których nie zaliczają się chyba jeszcze tylko sami bibliotekarze, zachęca się za pomocą marchewki, którą stanowią mniej lub bardziej wartościowe nagrody rzeczowe oraz wzmianka o laureacie w lokalnej gazetce.

W ramach promocji tak zwanego czytelnictwa organizowana jest wielka impreza, podczas której mającym największą liczbę wypożyczeń wręczane są różne tablety, planszówki i słodkości. Laureaci są wyłaniani zarówno na podstawie liczby wypożyczonych książek, jak i filmów, zabawek i wszystkiego innego, co biblioteka ma w ofercie. Statystyka wykazała, że rekordziści mieli nawet siedemset wypożyczeń rocznie, co daje im nagrodę główną w postaci dyplomu, gazetki bibliotecznej i czegoś więcej niż czekolady. Tak więc warto! Naprawdę warto!

Przed ogłoszeniem rankingu najwytrwalsi konkurenci taszczą z biblioteki kilogramy powieści Danielle Steel i Diany Palmer. Tuż za nimi w efektownych, stylowych wózeczkach w kratkę czytelnicy wywożą z biblioteki świeże tomy Mroza, Grocholi i Kalicińskiej. Statystyka rośnie, rośnie! Żeby nie powiedzieć: rozsadza dumę narodową, podwyższając tym samym niepokojąco niski poziom czytelnictwa w Polsce.

Każdy, kto naprawdę dużo czyta, wie, że wózek jest potrzebny. Najzagorzalsi czytelnicy zdają sobie sprawę, że sami nie są w stanie udźwignąć tych kilogramów makulatury, którą wypożyczają.

Nie mniej popularnym konkursem, łączącym przecież pokolenia, jest „Wielka Rywalizacja”, czyli konkurs na zbieranie stempli stawianych czytelnikom dorosłym za odwiedziny i udział w zajęciach organizowanych przez bibliotekę. Czytelnia staje się wtedy prawdziwą fabryką dyplomów, bowiem ambicją dyrekcji jest nagrodzenie wszystkich, przynajmniej symbolicznie, za podjęcie wysiłku i sam udział w konkursie. Praca biblioteczna przypomina wtedy wbijanie głową gwoździ. Żmudna powtarzalność czynności jest nie do zniesienia. Po kilku godzinach każdemu bibliotekarzowi marzy się choćby prośba schorowanej czytelniczki o przyniesienie jej do domu nowej porcji romansów. Usługa „książka na telefon” traktowana jest wtedy przez pracowników jak wybawienie od nieznośnej rutyny bezsensownego zajęcia.

Książka na telefon

Zazwyczaj to Marta jest oddelegowywana do zaniesienia do domu jednej z czytelniczek kupki literatury nadającej się jedynie na przemiał. Sama się zresztą zgłasza, bo woli towarzystwo starszych obcych ludzi niż swoich współpracowników.

Starsza pani czeka na nią cały tydzień. Marta idzie do swej wybawicielki od nudnej pracy zazwyczaj po litanii loretańskiej do Najświętszej Maryi Panny. Taką godzinę ustaliły. Wcześniej starannie pakuje do torby nową porcję grafomanii od serca, bo w pewnym wieku to już się samymi sercowymi sprawami żyje. Innymi nie warto.

Pani Eugenia ma paraliż lewostronny i nie może sama przychodzić po książki. Całymi dniami słucha tylko radia: jak nie Józef, to Maryja.

Marta, obok tego sakramentalnego radia dla schorowanych, jest chyba jedynym oknem na świat tej skrajnie mięsożernej kobiety, która za każdym razem opowiada o tym, co sąsiadka zostawiła jej w garnku na obiad. Zawsze mięso. Nieważne z czego lub z kogo. Ten krwiożerczy grymas na jej twarzy, gdy mówi o kotletach mielonych, brzydzi Martę, która mięsa nie je. Czasem nawet boi się, że pani Eugenia będzie chciała ją nim poczęstować lub poprosi, by je odsmażyć. Na szczęście nic takiego dotąd się nie stało, na razie staruszka zaproponowała jej tylko coś słodkiego.

— Lubię słodkie — zwierza się za każdym razem, gdy najdzie ją ochota i chce się podzielić. Zazwyczaj wyciąga wtedy z szafy czekoladki z białym nalotem, gdzie kwitną schowane „na czarną godzinę” lub „dla gości”. Pani Eugenia ma wielkie serce. Romanse czyta na wagę. Dawno już przestała liczyć. Lubi szczęśliwe zakończenia, ale przyjemność sprawia jej też czytanie o cudzych mękach. Temat mąk przeplatany kipiącą erotyzmem grafomanią to jest coś, co trzyma ją w napięciu. Dzięki temu każdy dzień zlatuje jakoś szybciej.

Dziś przywitała Martę w przezroczystej długiej halce i wielkich koronkowych majtkach, które prawdopodobnie wkłada na wszystkie wizyty. Nie ma ich zbyt wiele, dlatego każda okazja jest dobra, by ładnie się ubrać i nakręcić włosy na wałek.

Po krótkiej pogawędce i wymianie opinii o grubości książek i wielkości czcionki Marta wraca do swojej kołchoźniczej pracy, od której ciekawszy jest widok muchy gramolącej się leniwie na blat zakurzonego biurka.

„Bezdomny”

Nazywany przez pracowników biblioteki „bezdomnym” mężczyzna usiadł właśnie w parku i wyjął z torby nadgryzioną kajzerkę. Urwał kawałek, pokruszył i rozrzucił okruchy ptakom. Resztę zjadł, popijając gorzką herbatą, którą zawsze nosi ze sobą w słoiku. Zakręcił wieczko. Nieruchomy wzrok wbił w jeden punkt. Woda w stawie wyglądała jak galaretowata tafla lodu, którą można przekroić nożem.

Chłód i nieprzyjemny wiatr wybudził go z zawieszenia. Schował skostniałe ręce do kieszeni i wstał, by schować się przed zimnem.

Kawałek dalej był otwarty kościół. Mężczyzna nie lubił jednak tam zaglądać, bo budynek był niedogrzany. Jego szczypiące od zimna dłonie nie mogły tam dojść do siebie. Siedział na twardej ławce, trzymając je w kieszeniach, i próbował rozprostowywać.

Za kościołem była biblioteka. Tam najbardziej lubił chodzić i zawsze czekał w kościele, aż ją otworzą. Ostatnio jednak coraz trudniej było mu się tam rozgościć. Ludzie patrzyli na niego spode łba, jak na potencjalnego złodzieja.

Kilkaset metrów dalej znajdował się dworzec kolejowy, ale budynek stacji dawno zamknięto. Okna i schody przed wejściem były pokryte gołębimi odchodami. Przez kraty można było zobaczyć walające się w środku butelki i puszki po piwie. Kasa od lat stała nieczynna. Budynek przypominał melinę i gdyby nie tory kolejowe, trudno byłoby w nim rozpoznać dworzec.

Tak więc z trzech ogólnodostępnych miejsc, gdzie można przebywać, nie mając przy sobie ani grosza, mężczyzna wybrał bibliotekę.

Cenzura

Dziewicza twierdza, Dzika Urszula, Gdzie serce znajdzie szczęście? — Marta przegląda tytuły książek Jadwigi Mahlerowej, ulubionej autorki pani Eugenii. O, jest! „Tego chyba dawno nie czytała” — myśli, sięgając po Żebraczą księżniczkę. Kątem oka widzi panią dyrektor, jak z nieco zakłopotaną miną szepcze coś kierowniczce.

— Pani kierownik, czytelnicy skarżą się, że mamy nieodpowiednią literaturę, która nie powinna znajdować się w publicznej bibliotece.

— To znaczy? Co dokładnie jest nieodpowiednie? — dopytuje kierowniczka, której nagle wykwitły na twarzy wypieki.

— Chodzi o literaturę, która porusza tematy seksualne, oraz książki z golizną na okładce, takie poruszające kontrowersyjne tematy… Wie pani, pani Wiolu, wokół kręcą się dzieci i… to chyba nie jest miejsce — kończy zakłopotana dyrektorka.

— Ależ pani dyrektor, takie treści są tylko w bibliotece dla dorosłych, a my księgozbioru dla dorosłych nie udostępniamy dzieciom. Natomiast jeśli chodzi o pełnoletnich czytelników, to interesują się oni również tą sferą życia i chętnie sięgają po różnego rodzaju romanse, poradniki… — wyjaśnia Wiola, której policzki czerwienieją coraz bardziej.

— Pani kierownik — przerywa jej dyrektorka — bez seksu można żyć. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy mieć tego typu książki.

Marta stała oniemiała, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą podsłuchała. Tego dnia pracownicy biblioteki otrzymali nowe, nietypowe polecenie: wycofać wszystkie tytuły, które uznane zostały przez dyrekcję za nieprzyzwoite. Po kilku godzinach o tym, co jest przyzwoite, a co nie, decydowała już sama kierowniczka, potem zaś do grupy decydentów dołączyły także Danusia i Grażynka oraz grupa życzliwych cenzurze zdewociałych czytelników.

Podczas ostatniej sesji rady dzielnicy dwóch panów przedstawiających się jako „mieszkańcy” oznajmiło, że nie życzą sobie, by niektóre książki kupowane były ze środków publicznych,

bo to są ich pieniądze, podatników. Wymienili kilka tytułów, które uważają za gorszące i nieodpowiednie, a następnie rozszerzoną już listę przesłali do dyrektorki biblioteki. Ta z kolei, przerażona naciskiem, postanowiła listę dodatkowo wzbogacić o wycofanie wszystkich książek, których tytuły zawierają słowa związane z seksem, erotyką czy krytyką Kościoła katolickiego lub mają jakąkolwiek goliznę na okładce. Usunięto więc cały dział seksuologii z Lwem-Starowiczem na czele oraz pozycje typu Seks po pięćdziesiątce, Seks w III Rzeszy, PornografiaGombrowiczai wiele innych, które z pornografią nic wspólnego nie miały, ale zawierały słowo klucz — czy raczej wytrych — kwalifikujący je do piekła lektur nieprzyzwoitych, godzących w moralność strażników kulturowego celibatu. Wszystkie polecenia dotyczące wycofywania książek z powodu domniemanej nieprzyzwoitości były przekazywane pracownikom ustnie, tak by nie było śladu po bezmyślności dyrekcji. Największy dylemat powstał wokół Pięćdziesięciu twarzyGreya. Pani dyrektor w końcu stwierdziła, że „to klasyka”, i kazała zostawić na półce.

W sumie wycofano kilkaset książek, prawie wszystkie dotyczące seksuologii, a także te, które zdaniem nie wiadomo kogo naruszają jakieś tabu, czyli to, co niektórzy wciąż chcą zamiatać pod dywan. Na bibliotecznych regałach rozrósł się za to dział religijny, który splótł się z działem seksuologii, bo to właśnie książki autorstwa księży katolickich znalazły się na półce wśród poradników życia płciowego. Duchowni katoliccy stali się zresztą ekspertami niemal w każdej dziedzinie, ich nazwiskami opatrzona była znaczna część książek. Biblioteka publiczna zaczęła przypominać bibliotekę parafialną.

Kaci kultury, ci dobrowolni i ci przymusowi, kręcili się wokół księgozbioru, wyszukując wszystko, co mogłoby wywołać rumieńce na twarzy panów, którzy zgłosili veto podczas ostatniej sesji rady dzielnicy przeciwko wydawaniu publicznych pieniędzy na niestosowne według nich publikacje. Rozpoczął się wyścig o znalezienie jak największej liczby bezeceństw, za które uznano przede wszystkim książki edukacyjne z zakresu seksuologii.

Kierowniczki wszystkich placówek, oprócz Wioli, oznaczyły w systemie ocenzurowane pozycje jako niedostępne i odłożyły na lepsze czasy, natomiast Wiola za radą pani dyrektor, która bezpośrednio nadzorowała cenzurę, kazała książki z systemu całkowicie wycofać.

Marta bezskutecznie szukała pomocy w mediach. Okazało się, że temat jest za mało sensacyjny. Nikt nie chciał go opisać, bo nie zapowiadał wystarczających zasięgów. Wreszcie, dzięki znajomości kogoś, kto zna kogoś, kto pracuje w mediach, nadeszła pomoc.

— Dzień dobry, nazywam się Michał Strączek, dzwonię z Gazety Codziennej. Czy rozmawiam z panią dyrektor Kwiatkowską?

— Tak, słucham.

— Jeden z czytelników pani biblioteki przekazał nam informację o regularnym wycofywaniu, na pani polecenie, wielu książek mających coś wspólnego z erotyką lub mających elementy nagości na okładce. Czy mogłaby pani jakoś się do tego odnieść? — poprosił uprzejmym głosem dziennikarz.

— Słucham?! A skąd pan ma te informacje? — zdenerwowała się dyrektorka.

— Od czytelnika. Chciałbym, żeby pani się do tego odniosła.

— No… Wycofaliśmy kilka pozycji , ale tylko z filii Paprotka, na prośbę czytelników.

— Ile dokładnie? Czy może pani podać tytuły? — dopytuje Strączek.

— No kilka, nie pamiętam dokładnie, ze trzy, cztery. Tytułów panu teraz nie wymienię, ale przecież można je wypożyczyć w innej bibliotece, więc jeśli czytelnicy filii Paprotkasobie ich nie życzą, nie widzę powodu, dla którego miałyby stać na półkach.

— A czy nie sądzi pani, że jest to krzywdzące dla pozostałych czytelników? Przecież jeśli ktoś nie chce czytać takich książek, nie musi ich wypożyczać, ale dlaczego zabierać je pozostałym?

— Przecież mówię panu, że można je wypożyczyć gdzie indziej, czytelnicy naszej filii zadecydowali, że nie chcą takich książek u siebie, a my wychodzimy naprzeciw ich oczekiwaniom. — Po chwili dodaje: — Takie dostaliśmy rozporządzenie z urzędu miasta podczas rady dzielnicy.

Dziennikarz postanowił zweryfikować wątłe tłumaczenie dyrektorki i skontaktował się z urzędem dzielnicy w tej sprawie. Sprawdził także dostępność książek, kierując się kryteriami pani dyrektor biblioteki, czyli słowami „seks”, „pornografia” i „erotyka” w tytule, a także publikacji z wątkami homoseksualnymi oraz krytycznymi wobec instytucji Kościoła katolickiego. Niestety wszystkie wpisane tytuły albo były niedostępne, albo w ogóle nie występowały w katalogu. Rzecznik urzędu dzielnicy także nie potwierdził informacji, aby biblioteka kiedykolwiek konsultowała z władzami lokalnymi decyzje o wycofywaniu jakichkolwiek książek. „Bezpośredni nadzór nad bibliotekami dzielnicowymi sprawuje biblioteka wojewódzka” — zapewnił rzecznik.

Tekst, który ukazał się w gazecie, szybko trafił do dyrektorki, a ta z kolei przybiegła natychmiast na zaplecze z poleceniem przywrócenia na półki pozycji wymienionych w artykule. Książki dotyczące edukacji seksualnej dzieci i młodzieży dyrektorka wraz z kierowniczką wprowadziła teraz do księgozbioru dla dorosłych, żeby nie gorszyć dzieci. Jednak po kolejnej interwencji pracownika Gazety Codziennej dyrekcja pobiegła przenieść z powrotem książki do działu dziecięcego, czyli zgodnie z przeznaczeniem. Placówki, które oznaczyły zakazane książki w systemie jako „niedostępne”, natychmiast z powrotem je udostępniły. Jedynie Wiola nie mogła tego zrobić, ponieważ pani dyrektor kazała je wycofać z systemu jako zniszczone i zaczytane, a więc przywrócenie ich na półki wiązałoby się z ponownym ich opisywaniem i wprowadzeniem do księgozbioru jako darów. Wiola i pani dyrektor, dla świętego spokoju, a może dlatego, że obie podzielały światopogląd inicjatorów cenzury — jedna ze strachu, druga zgodnie z przekonaniami — postanowiły zamieść sprawę pod dywan.

W bibliotece zaczęli pojawiać się przedstawiciele mediów, ale bibliotekarze, niemający upoważnienia do udzielania im informacji, odsyłali ich do pokoju dyrektorki, która udawała, że jej nie ma lub jest zbyt zajęta, by poświęcić dziennikarzom choć parę minut uwagi. Nie tylko dyrekcja, ale i część pracowników wpadła w popłoch, na zapleczu zaczęto plotkować i szukać winnego całego zamieszania. Ci najgorliwiej wycofujący książki szybko wyparli polecenie o ich ubytkowaniu z powodów światopoglądowych i skupili się na znalezieniu donosiciela, który ich zdaniem wywołał ten cały skandal i tym samym przysporzył ich placówce dodatkowych problemów.

Prenumerowana przez bibliotekę Gazeta Codzienna donosiła:

Cenzura w polskiej bibliotece! Zakazane książki znikają z półek

W jednej z miejscowych bibliotek zaczęły znikać książki mające w tytule bądź na okładce motyw dotyczący seksualności człowieka. Informacje te potwierdziliśmy w dwóch niezależnych źródłach, a o wyjaśnienie poprosiliśmy dyrektor biblioteki Halinę Kwiatkowską.

W rozmowie telefonicznej dyrektor Kwiatkowska wyjaśniła nam, że pozycje „zbyt liberalne” wycofano jedynie z jednej filii, na prośbę samych czytelników i po konsultacji z radnymi dzielnicy. Jednak rzeczniczka rady nie potwierdziła tych informacji, przyznała jedynie, że na ostatnim zebraniu faktycznie dwóch panów wyraziło swoje oburzenie obecnością nieprzyzwoitych, według nich, książek w bibliotece. Po komentarz jednak odesłano nas do biblioteki wojewódzkiej, która również zaprzeczyła, by kiedykolwiek sugerowała jakiejś bibliotece wycofywanie książek z powodów światopoglądowych.

Grażynka czyta na głos najświeższy artykuł.

— Widziałaś to? — Pokazuje Danusi. — Chcą zrobić z naszej dyrektorki idiotkę. Ciekawe, kto to doniósł — zastanawia się. Danusia bierze do ręki gazetę i wtóruje.

— No tak, sugerują, że dyrektorka kłamie, a przecież nie musi pamiętać ani tytułów, ani ile ich było. Zawsze tak chcą oczernić człowieka — podsumowuje i kładzie artykuł na kserokopiarce, żeby każdy miał swoją kopię. W końcu o bibliotece nigdy nic w żadnej ogólnokrajowej gazecie nie pisali, warto mieć pamiątkę. Wiola prosiła o trzy egzemplarze, dla siebie i dla rodziny.

Następnego dnia tekst się rozmnożył w postaci parafrazy w innych gazetach codziennych, na stałe zamieszkując również w internecie w postaci felietonu, relacji, wywiadu, komentarza, a także debaty na temat cenzury w Polsce. Informatyk, pan Rysio, wreszcie zakasał rękawy i skasował na stronie biblioteki wszystkie komentarze internautów zaniepokojonych artykułami w mediach.

Głos dyrektorki dobiega z gabinetu, który wcześniej służył czytelnikom jako szatnia.

— Dlaczego nie pisali o nas, jak organizowaliśmy konkurs plastyczny Moja mała ojczyzna?! Dlaczego wtedy nie zapraszali mnie do radia na wywiady?! Oni tylko szukają taniej sensacji, chcą nas ośmieszyć przed ludźmi, dyktować nam, co mamy zamawiać do biblioteki, a czego nie! — wrzeszczy roztrzęsiona.

— Zgadzam się z tobą — przytakuje wicedyrektor. — Węszą sensację, ale u nas jej nie znajdą. My wychodzimy naprzeciw czytelnikom, a nie mediom. Nie musimy się z niczego przed nikim tłumaczyć. W organizacji konkursów radzimy sobie sami, wtedy media jakoś milczą, nie interesują ich nasze sukcesy, a jak tylko powinie się komuś noga, od razu są — powtarza po dyrektorce z żałosną emfazą w głosie.

Wkrótce po lawinie wywołanej artykułem pojawiło sięna stroniebiblioteki sprostowanie, a następnie podobnej treści wyjaśnienie w lokalnej gazetce propagandowej. Pani dyrektor oznajmiła publicznie, że w jej bibliotece nigdy żadne publikacje nie były wycofane z powodów światopoglądowych, że jedyną przyczyną wykreślenia książek z inwentarza było ich zniszczenie i że owszem, wśród dwóch tysięcy ubytkowanych co roku książek mogły się znaleźć tytuły wymienione w Gazecie Codziennej, lecz to nie ich treść była przyczyną wycofania z księgozbioru bibliotecznego.

W środowisku bibliotekarskim zawrzało. Na jednym z cotygodniowych spotkań dla pracowników bibliotek publicznych z całego województwa Danusię pytano, czy atak mediów na ich Bogu ducha winną bibliotekę już się skończył, i ostrzegano zebranych przed wścibstwem dziennikarzy.

— Nie dajcie się zastraszyć! Nie dajcie się zaszantażować! Dziennikarze są bezczelni i bardzo możliwe, że i u was będą węszyć. Próbowali wedrzeć się nawet na nasze szkolenie! — Na te słowa po sali rozszedł się szmer oburzonych uczestniczek. — Ale im odmówiliśmy — zapewniła uspokajająco prowadząca spotkanie. Szmer ucichł, a bibliotekarki odetchnęły. Przez kilka kolejnych spotkań nie mówiono jednak niemal o niczym innym.

Zawrzało nawet w miejscowym kościele, ale nie z powodu cenzury, tylko z powodu samej informacji, że w bibliotece można było wypożyczać książki, które ksiądz proboszcz określił jako nieprzyzwoite i bezwartościowe. Sensację podał do wiadomości mimochodem, podczas niedzielnego kazania, nawołując, by takich książek nie wypożyczać, bo są, jak określił powtórnie, nieprzyzwoite, a co za tym idzie, niemoralne. Ksiądz nie bardzo się orientował, o które pozycje dokładnie chodzi, ale jako osoba duchowna uznał za konieczne wygłoszenie ich recenzji z ambony. Lista książek zakazanych przez niego była jednak nieskończona, ograniczył się więc do podania kilku najbardziej niedających mu spokoju tytułów.

Grażynka

Grażynka bardzo lubi zupy i zawsze gotuje je sobie w domu, jak to mówi, „na gnacie”, bo takie są według niej najlepsze. Bardzo często przynosi zawsze wielką porcję takiej zupy do pracy, a potem cały dzień szuka wolnej chwili na spożycie swojego specjału. Zwykle zjada trochę na drugie śniadanie, a resztę na obiad, wyławiając z apetytem to, co w zupie jeszcze zostało. Lubi też przekąsić jabłuszko, które najpierw długo obiera, a potem kroi na kawałki. Zwykle robi to w towarzystwie Danusi, która z kolei siada do swojego posiłku. Taka właśnie jest Grażynka. Każdy, kto ją poznaje, bardzo długo jej się przygląda, bo nie może uwierzyć, że ona istnieje naprawdę — takich osób już się nie spotyka. Są jak postacie z komiksu, przerysowane, przejaskrawione; takie, o których się słyszało, ale nigdy nie widziało na własne oczy.

Grażynka jest zawsze wyprostowana i mimo że pozwala się źle traktować kierowniczce, jej chód jest lekki, jakby unosiła się nad ziemią. Kiedy przysiada się do kogoś, to najczęściej po to, żeby odreagować złe traktowanie albo swoje długotrwałe postępowania sądowe, albo długie kolejki do lekarzy. Sporów i batalii toczy wiele, głównie o swój spadek. Sądy i przychodnie zdrowia to dla niej drugi dom. Jej przesuszone kręcone włosy pachną konserwą tyrolską, chodzi w szerokich koszulach, a za jej okulary w grubych oprawkach niejeden hipster dałby się pokroić. Nie bardzo radzi sobie z komputerem, choć lubi podkreślać, że była oddelegowana przez urząd pracy na kilkumiesięczny staż w ministerstwie, gdzie pracowała jako operator urządzeń elektronicznych. Obecnie w sprawach elektronicznych, jak to określa, zwraca się o pomoc do Stefana. Uważa bowiem, że faceci lepiej znają się na komputerach.

Jest ksenofobką i homofobką, chociaż jej sposób bycia i poruszania się nasuwa skojarzenie z kulturą drag queen.

Ostatnio Grażynka odradzała czytelnikowi wypożyczanie jakichkolwiek dzieł Gombrowicza, tłumacząc, że powinno się wycofać jego książki z listy lektur szkolnych, bo są szkodliwe. Pewnie nie ma to większego znaczenia, skoro minister obrony narodowej nazwał Paradę Równości „paradą sodomitów”. Jeśli na najwyższych szczeblach władzy króluje średniowiecze, nie ma sensu oczekiwać, że inaczej będzie w samorządowym kurniku. W każdym razie tutaj przestano już zwracać na to uwagę. Wszyscy przywykli.

— Ty się Grażynki nie czepiaj, bo co jak co, ale w swoich prywatnych sprawach to ona potrafi załatwić wszystko na najwyższym poziomie — kierując te słowa do Marty, Danusia robi kółeczko z kciuka i palca wskazującego, a dla podkreślenia swoich słów cmoka w złączone paluszki. — No tak, a co się dziwisz? Ona ma chorego tatę i wszystko potrafi koło niego zrobić, i prawnika załatwić, i notariusza umówić, co trzeba ze spadkiem, umie pozałatwiać. To nie jest proste, a jeszcze ma sprawę w sądzie, i to niejedną, bo potrafi walczyć o swoje. W szpitalu to nawet ojcu pieluchomajtki dodatkowe załatwiła. Jej nikt nie pomaga. Zakupy robi i sama sobie gotuje. Czasem tylko w Malince kupuje. Tam są porcje jak dla chłopa, więc jej na dwa razy starcza. No może z komputera jest trochę lebiega, ale jak chce, to potrafi. No czasem jej się trochę nie chce, to prawda. Ale przecież na komputerze nie każdy musi się znać. Ona i tak już się tutaj wielu rzeczy nauczyła i teraz nie trzeba jej wyręczać w zgrywaniu zdjęć i tak dalej. No, trochę czasu musiało upłynąć, fakt. No, ale wiesz…

Na zapleczu

Wycofane książki miesiącami leżały w kartonach i nie doczekały już lepszych czasów. W końcu razem ze starą prasą zabrano je na makulaturę.

Cała sprawa wylądowała na dnie niepamięci. Dyrektorka cierpliwie odczekała, aż wszystko się „jakoś ułoży”. Nie udzielała wywiadów w żadnych mediach, poza zaprzyjaźnionymi, popierającymi władze lokalnymi gazetkami — u tych ochoczo poprawiała swój wizerunek, który został, jak to określała, „oszkalowany” i „mocno nadszarpnięty”.

„Jak nic chcą się mnie pozbyć!” — powtarzała. „Szukają na mnie haka! Nie znajdą” — odgrażała się ścianom w swoim gabinecie. „Chcą mnie zrzucić ze stołka, jak nic” — zapewniała samą siebie.

Minął prawie rok od całego zamieszania i wydawałoby się, że emocje opadły wraz z kurzem zalegającym na regałach, lecz nie dla wszystkich. W powietrzu unosił się wciąż niepokój — pokłosie zamiecionej pod dywan cenzury.

— Kto to zamówił?! — pyta z wypiekami na twarzy kierowniczka. W ręku trzyma fakturę, a na niej podkreślony tytuł Gender dla średnio zaawansowanych autorstwa Ingi Iwasiów. Marta przyznaje się bez wahania. Wiola wlepia w nią swój tępy wzrok, a wszystkie Grażynki i Danusie rozpierzchają się w różne strony, udając, że pracują.

— To będziesz musiała ją zwrócić do hurtowni. Powiedz im, że mamy już taką pozycję.

— A mamy? — dopytuje retorycznie Marta.

— Nie będziemy zamawiać takich książek. To nie ty musisz się później z tego tłumaczyć, tylko ja — odpowiada coraz bardziej wzburzona Wiola i rzuca na biurko fakturę.

Marta dzwoni więc do działu obsługi, ale nie mówi, dlaczego biblioteka rezygnuje z książki. Pracownicy hurtowni nie dopytują. Na szczęście, bo wstyd pali i długo nie chce zniknąć.

Dzień jak co dzień

Trzymając z całych sił powieki otwarte, Marta wstawia szybko wodę, by pomóc sobie kawą. W końcu praca w bibliotece usypia nieraz bardziej niż liczenie baranów, a czeka ją jeszcze osiem godzin. Nim sobie tę kawę zalała, usłyszała, że wicedyrektor wzywa ją do sekretariatu.

— Ale po co? — spytała panią Krystynę, która pracowała w sekretariacie i była zawsze na bieżąco.

— Przyjdzie pani, to zobaczy.

Przyszła. Pani Krystyna trzymała pęk kluczy w ręku. Wyglądała, jakby miała zamknąć ją w jakiejś komórce.

— Idziemy!

— Ale gdzie? — pyta Marta.

— Na zewnątrz — mówiąc to, Krystyna wychodzi z sekretariatu i czeka przed wejściem do budynku. Po chwili stoją tam obie.

— Zamknie pani drzwi kluczem.

Słysząc to Marta niepewnie przekręca klucz.

— Dobrze, teraz otworzy.

— Ale po co? Zamki były wymieniane? — pyta w końcu zdezorientowana.

— Pan dyrektor kazał przeprowadzić z panią szkolenie z otwierania drzwi.

— Słucham?

— Podobno wczoraj zamknęła pani tylko kratę. Nie zamknęła pani drzwi na górny zamek.

Marta spojrzała na nią oniemiała.

— Nie wystarczyło powiedzieć? — spytała skonsternowana.

— Pan dyrektor kazał przeprowadzić szkolenie, to przeprowadzam. — Po chwili Krystynie robi się trochę głupio.

— Niestety, kadrowa musiała to zgłosić — wyjaśnia, a patrząc na zniesmaczoną minę swojej rozmówczyni, dodaje: — Pani się nie przejmuje, mogło być gorzej.

Marty jakoś to nie przekonuje. Nie rozumie, dlaczego wszyscy się godzą na powtarzające się nagminnie kurioza serwowane bez mrugnięcia okiem przez dyrekcję. Bez słowa wraca na zaplecze i wyjmuje z szafki plakaty, które miała zawiesić w przedsionku czytelni. Na kartce formatu A3 widnieje data i godzina kolejnego spotkania klubu książki, który prowadzi dla czytelników. Informacji towarzyszy rozpikselowana grafika, która ma symbolizować książkę. Przytłoczona własną bezradnością Marta przykleja w milczeniu kolejny róg plakatu przezroczystą taśmą do szyby, gdy nagle zza pleców dobiega ją głos wicedyrektora:

— Pani Marto, naprawdę… Szanujmy się! — mówiąc to, podchodzi bliżej, a na jego twarzy wyraźnie widać niesmak i dezaprobatę. Marta stanęła jak wryta, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienie, które po chwili nadeszło.

— Jak pani będzie wieszać plakat na pękniętej szybie, to już naprawdę nikt nas nie będzie szanował. Jak my sami siebie nie potrafimy uszanować?! No błagam! — Dyrektor zdjął plakat z szyby i wskazał jej pęknięcie w rogu. Chwilę jeszcze pokręcił głową, by okazać swoje zdegustowanie, i wyszedł.

***

Marta na zapleczu stara się zebrać myśli, w czym przeszkadza jej rytmicznie pobrzękujące radio z mierną muzyką. Dopija jednym haustem ostygłą fusiastą kawę, a wzrok utkwiony ma w brudnawej, żółtej, chropowatej ścianie, której zagłębienia można by kontemplować godzinami. Z odrętwienia wytrąca ją głos dochodzący z informatorium.

— Do ciebie! — Danusia podaje jej słuchawkę.

— Dzień dobry, czy zastałam panią Martę? — pyta głos w słuchawce.

— Przy telefonie.

— Nie chciałabym robić kłopotu, ale skończyły mi się już kryminały, które od pani dostałam. Przyjdzie pani do mnie?

Nie mija godzina i Marta jest już u pani Jadzi, kolejnej czytelniczki, która ze względu na zły stan zdrowia dzwoni z prośbą o dostarczenie jej lektur. W pokoju, stanowiącym prawie całe mieszkanie pani Jadzi, stoi brązowa meblościanka, a na niej rząd starannie ułożonych książek, kolejno od najmniejszej do największej. Przy ich grzbietach z tytułami wypisanymi złotą czcionką kurzą się pamiątkowe filiżanki stojące tam dla ozdoby. Pani Jadzia zajmuje prędko fotel, nie może bowiem za długo ustać na nogach. Marta siada na krześle naprzeciwko niej.

— Jak się pani czuje? — pyta grzecznie.

— Jakoś leci. Wspaniałe lektury mi pani przyniosła. Nie mogłam się oderwać. Ja lubię ostre książki, z akcją, a nie takie tam… — Z rezygnacją macha ręką.

— Cieszę się, że przypadły pani do gustu. Bałam się, że może są zbyt drastyczne, ale trudno teraz o kryminał, który nie byłby brutalny.

— Eeee… Co mi w tym życiu zostało… Jakiś dreszczyk emocji… W końcu to tylko książka. Ja już i tak niczego się nie boję.

— Teraz przyniosłam pani Agathę Christie, dla przypomnienia i żeby odpoczęła pani trochę od ciężkich klimatów — mówiąc to, Marta wyciąga z torby stosik mocno zaczytanych, oblepionych brudną folią tomików.

Kary

W informatorium siedzą i obsługują czytelników dwie panie w okularach, jedna po trzydziestce, druga po sześćdziesiątce, to Marta i Danusia. Pech chciał, że trafił im się popołudniowy dyżur, kiedy przychodzi najwięcej ludzi, a pracowników zwykle jest za mało. Dyrekcja oszczędza, jak może. Nagrody nikt dawno już nie widział, a o trzynastce nikt nawet nie słyszał. W zeszłym roku nie było pieniędzy nawet na papier toaletowy, a ponieważ pracownicy mają wspólną toaletę z czytelnikami — osobną ma tylko dyrekcja — musieli przynosić własny papier z domu nie tylko dla siebie, ale i dla niczego nieświadomych czytelników.

Marta, zdejmując z półki zarezerwowaną książkę, obserwuje kątem oka Danusię, która z wypiekami na twarzy tłumaczy panu Grzelakowi regulamin.

— Dlaczego mogę wypożyczyć tylko pięć książek?! — pyta podniesionym głosem mężczyzna odziany w czarną skórzaną kurtkę pamiętającą wczesne lata dziewięćdziesiąte. — Poprzednim razem mogłem więcej

— Tak, ale zmniejszyliśmy panu limit wypożyczeń.

— Ale dlaczego?

— Ponieważ niszczy pan książki.

— Jak to?

— Śmierdzą papierosami, zalewa pan śledzikiem…

— To skandal, przecież w bibliotece chodzi o to, żeby było jak najwięcej wypożyczeń! — Pan Grzelak z każdym słowem unosi się coraz bardziej, w końcu jego własny kaszel go studzi. Zabiera książki i wychodzi bez słowa. Danusia biegnie na zaplecze odreagować, a gdy wraca, staje się świadkiem kolejnej batalii; tym razem Marta powiadamia czytelniczkę o czterdziestu groszach kary za przetrzymanie.

— Jaka kara?

— Za przetrzymanie.

— Przecież przyniosłam książki!

— Tak, ale dwa dni po terminie.

— Ale w weekend macie zamknięte! — Młoda kobieta nie odpuszcza i zaczyna gorączkowo szukać w torebce telefonu.

— W sobotę pracujemy.

— Skąd mogłam wiedzieć?

— Informacja jest na drzwiach i na stronie internetowej.

Wzburzona kobieta sprawdza informację w telefonie, po czym chowa go z powrotem do torby, mówiąc:

— Szkoda gadać, zapłacę tylko za sobotę, bo w niedzielę było nieczynne.

Stefan

W bibliotece pracują prawie wyłącznie kobiety, ale dla pozornej równowagi dyrekcja zatrudniła jednego bibliotekarza. Stefan jest więc rodzynkiem, królem życia w swojej placówce, a przynajmniej tak widzi swoją rolę. Ten pięćdziesięcioletni wesołek, dusza towarzystwa, miłośnik paintballa i militarnego stylu, bywa czasem wentylem dla negatywnych emocji wśród swoich koleżanek. Do pracy chodzi ubrany najczęściej w spodnie moro, czarne wojskowe buty i zieloną parkę. Pod spodem nosi hawajską koszulę z rozpiętymi kilkoma guzikami, spod której błyszczy skromnie złoty łańcuszek z Maryjką.

Właśnie robi zdjęcia w klubiku malucha nowo zakupionym przez dyrekcję canonem. Grażynka pozuje. Dzieci, które przyszły z rodzicami na zajęcia, patrzą prosto w obiektyw, niektóre z rozdziawioną buzią, inne chowając się za plecami mamy lub babci. Stefan żwawo przemieszcza się z miejsca na miejsce, szukając dobrego ujęcia. Pstryk. Dzieci rozłożyły tęczową chustę — klanzę. Pstryk. Stefan schylony przebija się na drugą stronę kolorowej tkaniny i już jest przy Grażynce. Jego wysokie czoło z widocznymi zakolami pokrywają siwe loczki, które podskakują. Pstryk. Biblioteczny Rambo jest już po innej stronie klanzy, przy jednej z mamuś. Zewsząd promieniuje radość. Pstryk. Pstryk. W końcu, zmachany, ściera rękawem niewielkie krople potu i wychodzi. Należy się przerwa na IQOS-a.

Dzisiaj nie ma wianuszka fanek, mamusie z dzieciakami siedzą jeszcze w sali, próbuje więc wyciągnąć na papierosa Martę. Bezskutecznie. Staje więc przed wejściem sam, z zawieszonym na szyi aparatem, i przewija zdjęcia, które zrobił. Zaciągając się IQOS-em, dzieli się swoim doświadczeniem i wnikliwymi spostrzeżeniami. Nikt go nie słucha. Marta siedzi za daleko, żeby cokolwiek słyszeć, z czego akurat jest zadowolona, ale czasem spogląda w jego stronę dla niepoznaki.

— Wiesz, my tu wszyscy jesteśmy trochę takimi komandosami. Pewnie zauważyłaś. Wszystko musimy robić sami i zawsze musimy być gotowi na wszystko. Zamyśla się i po chwili dodaje: — Musimy być elastyczni i wielozadaniowi. Prowadzimy zajęcia dla seniorów, sami robimy plakaty, organizujemy wystawy, spotkania, warsztaty… — mówiąc to, puszcza dymek i zamyka drzwi.

Marta próbuje sobie wyobrazić go jako komandosa i spogląda na rozciągnięte bojówki w kolorze moro. Stefan dostrzega to i zadowolony wyjmuje kabelek od aparatu fotograficznego.

— O, widzę, że Grażynka już chyba skończyła zajęcia dla maluchów. Jak przyszedłem tu do pracy, to zastałem jedynie takie panie z pajęczyną na głowie, jak Grażynka. — Śmieje się, po czym chowa IQOS-a i dodaje: — Pójdę jej pomóc zgrać zdjęcia, bo sama raczej sobie nie poradzi. Niedługo wrócę.

Mówiąc to, odchodzi na zaplecze, gdzie Wioletta chwali się swoim nowym odkurzaczem Xiaomi. Na przeciwko niej siedzi w czarnym futrze, chyba z norek, kierowniczka filii Paprotka. Właśnie przyszła na ploteczki, by szybciej minął jej dzień w pracy. Wiola opowiada „Małgoni”, jak wczoraj nowy robot wysprzątał jej cały dom, gdzie zawędrował, gdzie go nie było, jak fajnie się kręcił, a ona mogła siedzieć i pić kawusię, bo wystarczyło tylko odpowiednio go ustawić „takim pilotem”. Opowiadając, pokazała jej zdjęcie, które następnie, z udawanym zaciekawieniem, obejrzeli Grażynka i Stefan.

Mobilne wypożyczenia

— Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom czytelników — mówi dyrektor Kwiatkowska — w naszej bibliotece wszystkie książki można wypożyczać i oddawać, gdzie komu wygodnie.

Pracownicy, nie mając oczywiście tego w umowie, zobligowani są do przewożenia książek z jednej placówki do drugiej. Początkowo miała to być usługa skierowana wyłącznie do osób starszych i niepełnosprawnych, ale z czasem zaczęła obejmować wszystkich czytelników. Tak postanowiła dyrekcja, objuczając tym samym swoich pracowników kilogramami książek. Ich przewożeniem zajmowała się najczęściej kierowniczka, bo miała samochód. Któregoś dnia jednak się zbuntowała.

— Dlaczego ja mam przewozić książki swoim samochodem? — pytała samą siebie Wiola. — Nawet nikt nigdy nie zaproponował mi zwrotu kosztów za benzynę — zauważyła.

Planowo książki miała rozwozić czternastoletnia wolontariuszka, jednak po krótkim czasie odmówiła, tłumacząc, że „nie będzie jeździła po dzielnicy z żadnym wózkiem jak jakaś stara baba”. W końcu Wiola zdobyła się na odwagę i poszła do dyrekcji oznajmić, że ona również nie będzie już więcej tego robić.

— Mam samochód w naprawie, zresztą sama pani rozumie, że przewożenie książek autem to też są koszty, które ponoszę — oznajmiła nieśmiało, nie spuszczając wzroku ze swojej przełożonej, by lepiej kontrolować, czy ta się zanadto nie zdenerwuje.

— Nikt pani nie każe tego robić, pani Wiolu. Chyba nie sądzi pani, że biblioteka pokryje koszty benzyny? — oburzyła się dyrektorka.

— Oczywiście, że nie, ale książek do rozwożenia po placówkach przybywa, bo odkąd czytelnicy się dowiedzieli, że można je oddawać do dowolnej placówki, nikomu nie chce się ich zanosić do tej właściwej. No i mają pretensje, że pozycja, którą zarezerwowali, nie jest jeszcze gotowa do odbioru, bo fizycznie znajduje się tam, gdzie poprzedni czytelnik ją oddał — usprawiedliwia się, truchlejąc, Wiola.

— To trzeba wyjaśnić czytelnikom, że taką mamy procedurę, przecież to dla ich wygody — wtrąca wicedyrektor.

— Spokojnie, Janeczku — uspokaja go dyrektorka i po chwili, już mniej spokojnie, zwraca się do kierowniczki: — Dobrze, skoro to taki dla pani problem, to nie musi pani rozwozić tych książek. Sami się tym zajmiemy.

I się zajęli. Wicedyrektorowi lekarz zalecił spacery, więc początkowo to on przejął na siebie obowiązek roznoszenia książek po placówkach. Przy okazji skontrolował, czy działają bez zarzutu. Nadzoru nigdy za wiele. Czasem jednak zapominał albo nie zdążył donieść książek przed zamknięciem placówki, wtedy lądowały w jego mieszkaniu. Potrafiły tam przeleżeć nawet kilka tygodni i dopiero gdy w bibliotece wybuchały awantury i pretensje zniecierpliwionych czytelników, przypominał sobie o nich.

Dyrekcję napawało dumą, że jedynie w ich bibliotece, a trzeba jasno powiedzieć, że uważali ją za swoją własność, była dostępna taka luksusowa usługa. Tylko tu dyrekcja wyręczała czytelników, a oddane przez nich książki na czas przenosin były w niebycie, były nigdzie, w bliżej nieokreślonym transporcie wózkowym, między jedną a drugą placówką lub po prostu u dyrektora w szafie.

Mobbing

Marta trafiła do biblioteki ze śmieciowego rynku pracy w mediach, gdzie etat istniał jedynie w sferze marzeń. Mimo że jest najmłodsza stażem, najszybciej dopadło ją wypalenie, bo w przeciwieństwie do pozostałych pracowników nigdy nie chciała tu pracować. Czesia na przykład bardzo chciała. Do biblioteki uciekła prosto ze szkoły, w której uczyła zepsutą, jak to określiła, młodzież. Danusia była tu prawie od zawsze, można powiedzieć, że wrosła w paździerzowe regały, zapuściła korzenie w pokryte linoleum podłogi. Grażynka została tu skierowana przez urząd pracy. Stefan z kolei znalazł się w bibliotece dzięki wymianie z pewną osobą, która podobnie jak on wolała pracować bliżej domu. Wiola natomiast roznosiła po okolicy swój życiorys, gdy spotkała na schodach dyrektor Kwiatkowską, i tak od słowa do słowa została kierowniczką w jej bibliotekarskim folwarku.

Praca ta wydawała się wszystkim spokojna i stabilna. Tymczasem okazało się, że to tylko pozory. Umowa o pracę na czas określony proponowana była każdemu do oporu. Stefan przekonał się o tym, kiedy pięć lat, na które opiewała jego umowa, dobiegł końca. Został wezwany do dyrektorki, a tam dowiedział się, że powinien zrobić sobie przerwę w pracy i przyjść po trzech miesiącach, wtedy podpiszą z nim ponownie umowę na okres próbny.

„Zauważyliśmy, że pracownicy bez stałych umów bardziej się wykazują, a po podpisaniu umowy na czas nieokreślony tracą motywację” — wyjaśniła dobrodusznie dyrektorka.

Przed przymusowym trzymiesięcznym bezrobociem uchroniło go pojawienie się nowych przepisów oraz związków zawodowych, które wysłały pismo do dyrekcji z informacją o przystąpieniu do nich kilkunastu pracowników biblioteki. Pojawienie się takiego sojusznika było przydatne dla utrzymania niejednej posady, która przeszkadzała dyrektorce w prowadzeniu prywatnej hacjendy na samorządowym terenie. Każdy, kto miał własne zdanie, kto był w jakikolwiek sposób asertywny i nie chciał wykonywać poleceń wykraczających poza zakres jego obowiązków, stawał się celem do wyeliminowania.

Jedną z