Białe zwierzęta są bardzo często głuche - Myšková Ivana - ebook + książka

Białe zwierzęta są bardzo często głuche ebook

Myšková Ivana

4,0

Opis

To historie ludzi, którzy wydają się do nas bardzo podobni, ale w pewnej chwili robią coś zupełnie nieoczekiwanego.

Ludzi, którzy są uwięzieni w swoim życiu jak… biały jeleń w starej oponie.

Ludzi, którzy stają nago w oknie, nie znoszą świąt, kroją galasy, wyprowadzają żaby na smyczy, budują urządzenia do łapania czasu…

Ludzi, którzy zmagają się z otaczającym ich światem, ale wszystkie nieszczęścia sprowadzają na siebie sami. Swoją bezmyślnością, niedbalstwem, egoizmem, a czasami zbyt wielką gorliwością.

Wszyscy szukają czegoś bardzo ważnego, ale nie potrafią tego znaleźć.

Każde opowiadanie Autorka poprzedza cytatem z klasyka XX-wiecznej literatury, co – jak zauważył jeden z czeskich krytyków – sugeruje z czyją twórczością czuje powinowactwo. Jej opowiadania otwierają między innymi: Musil, Gombrowicz, Mann czy Bernhardt.

W Czechach pisano, że ten zbiór opowiadań to książka o ludziach czasów, w których zwiększa się spożycie antydepresantów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (31 ocen)
9
15
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaMrowiec

Dobrze spędzony czas

świetny zbiór opowiadań!
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1623460812152260

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Vráti, mojemu współtwórcy

i pogromcy wszystkich moich biesów

– Jak się wam, sówko i sarenko, możemy odwdzięczyć?

Nie musicie się nam zawdzięczać,

my jesteśmy zwierzątka, my wszystko mamy

i niczego nie potrzebujemy.

Klárka Beránková, lat cztery

Zasłona

Kobiety nie lubią może ostateczności w życiu zewnętrznym,ale wewnętrznie każdą sytuację potrafią wyczerpać do dna,jeżeli chcą.

Witold Gombrowicz, Bakakaj

Nie chodź po mieszkaniu naga, powiedziała do siebie Sonia i uśmiechnęła się na wspomnienie Jana, który z obawą spoglądał na kwadraty czarnych okien i po dżentelmeńsku nadstawiał jej szlafrok. A kto by tu zaglądał, pytała za każdym razem, i niby dlaczego miałby patrzeć akurat na mnie? Nigdy nie wiesz, ucinał Jan, wciąż wpatrzony w okna naprzeciwko.

Jan czuł się w tym mieszkaniu jak w witrynie sklepu. Zimą, kiedy jesion przed oknami nie miał liści, bardzo go to denerwowało i dbał, żeby do sypialni przechodziła wyłącznie w jego szlafroku lub po ciemku. Musimy kupić zasłony, rolety albo żaluzje, powtarzał za każdym razem po takim rytuale. Sonia śmiała się zawsze, kiedy to mówił. A zimą powtarzał to bardzo często i wiedziała, że będzie to powtarzał do chwili, kiedy na drzewie przed oknami znów wyrosną liście. Później bez obaw będzie się z nią w tym pokoju kochać. Jakby mieli rolety. Jan tak dalece ufał listowiu. Do odległości nie miał zaufania. Sonia miała zaufanie raczej do odległości niż do liści. Od okien naprzeciwko dzieliło ich co najmniej siedemdziesiąt metrów. Komu by się chciało tak wytężać wzrok? A po ich stronie innych okien też nie brak. Dlaczego ktoś miałby patrzeć akurat w ich okna?

Sonia wydawała się sobie atrakcyjna tylko wtedy, gdy patrzyła na siebie zakochanymi oczami Jana albo kiedy chciało jej się pisać. Kiedy całe to marnowanie czasu mijało, a myśli stawały się uporządkowane, zwarte i ustawiały się karnie w szeregu, wówczas wszystko było jasne i wyraźne. Tak, kiedy w końcu udało jej się połapać rozproszone myśli, wydawała się sobie atrakcyjna. Czasami, gdy Jan jeszcze spał albo gdy już wyszedł z mieszkania, podchodziła do okna naga i z ciekawością wyglądała kogoś, kto wpatrywałby się w jej ponętne kształty. Może również dlatego zwlekała z kupnem zasłon, rolet albo żaluzji – możliwe, że podobało jej się życie niczym na wystawie sklepowej; może to ją podniecało, że wraz z Janem była wystawiona na cudze spojrzenia (na podziw i na wstręt) – i prawdę mówiąc, nie zależało jej na żadnej intymności. Niewykluczone, że to były właśnie prawdziwe powody, zastanawia się Sonia, a nie to, że nie mogliśmy się zdecydować, czym zasłonić okna. Najprawdopodobniej sprawiały jej przyjemność te chwile, kiedy Jan był zazdrosny o spojrzenie nieznajomego, który nie istnieje, który jest wymyślony, te chwile, gdy własnym szlafrokiem chronił jej honor i cnotę. Niewątpliwie jej imponował, kiedy tym gestem wyraźnie dawał znać, że jest jego i nie chce się nią, i to w żaden sposób, z nikim dzielić. Widziała w nim ten atawizm, coś, co jej faceci przed nim stopniowo tracili, jakieś męstwo czy rycerskość – odrobinkę tego albo tylko przebłysk.

To zupełnie nieprawdopodobne, myśli Sonia, żeby tam naprzeciwko ktoś czekał, aż pojawię się tu naga. To tylko parę sekund, zanim przejdę z łazienki do sypialni, i na te parę sekund ten ktoś z naprzeciwka czekałby każdego dnia? Sonia próbuje wyobrazić sobie coś takiego. Kogoś, kto czyha na chwilę, kiedy będzie naga szła z łazienki do sypialni. To wyobrażenie ją śmieszy. Tak cierpliwy człowiek byłby jej zupełnym przeciwieństwem. Ona nie umie nawet wpatrywać się w jeden punkt, nie wytrzymuje obserwowania czegoś statycznego dłużej niż parę minut. Potrzebuje ruchu i huku, akcji i działania, żeby miała na co patrzeć. Kiedy patrzy na krajobraz, wodę albo gwiazdy, nie potrafi myśleć o tym, co widzą jej oczy. Zaczyna myśleć o sobie i o tym, że nie patrzy na to, na co patrzy. O krajobrazach myśli, kiedy nie ma ich przed oczami. Muszą zagnieździć się jej w głowie, muszą pomaleńku umościć się w niej jak do snu. Kiedy Sonia patrzy, włącza w sobie kamerę, zaczyna nagrywanie. A gdy nagrywa, skupia się na jak najdokładniejszym zapisie informacji, jest mechanizmem, nie przeżywa. Za to Jan nie robi żadnych nagrań. Nie musi przywoływać rzeczywistości z pamięci, nie musi jej później ożywiać. Kiedy siedzi na szczycie i przygląda się widokom, to przygląda się widokom, kiedy odchyla głowę i patrzy na gwiazdy, to patrzy na gwiazdy. Nie szachruje, tego, co widzi, nie odkłada teraz, żeby starczyło na później.

Niewykluczone, że z okna naprzeciwko każdego wieczoru i każdej nocy obserwuje ją mężczyzna podobny do Jana. Ta myśl ją rozbawia. Wynajmę dla Jana mieszkanie z oknami naprzeciwko i będę się przed nim chować, żeby mnie nie zobaczył nagiej. Będę mu się pokazywać jedynie dokładnie opakowana. Może kupię zasłony i będę je rozsuwać tylko raz dziennie, nieoczekiwanie, na parę chwil, ot tak, zawsze o innej porze, a potem dokładnie je zaciągnę, nie pozwolę na nic. Może nawet będę tu mieszkała z tym nieznajomym mężczyzną, którego mieszkanie zajmie teraz Jan – bo też dokąd miałby pójść? I teraz to on będzie nadstawiał mojemu ciału szlafrok, teraz to on będzie strzegł mojej cnoty przed Janem. No, w sumie tak by mogło być, uśmiecha się Sonia do siebie. Tak też by mogło być.

Jan pakuje plecak i wyjeżdża. Na tydzień. Nie, nie do mieszkania naprzeciwko. Dalej. Za granicę. Pakuje się przez całe przedpołudnie, pogryza ciasto porzeczkowe wpatrzony w okna. Powinniśmy kupić te zasłony, mówi, przed moim wyjazdem. W tym roku liście szybciej opadają. Sonia wzdycha ze zrozumieniem i odprowadza Jana do drzwi. Zasypuje go pocałunkami, pragnąc z całego serca, żeby wrócił z tej podróży za minutę albo żeby za pięć minut zamachał do niej z okna naprzeciwko. Ale nie dzieje się ani jedno, ani drugie, a jej nie pozostaje nic innego, jak powoli przyzwyczajać się do jego nieobecności. Sonia przypomina sobie, jak kiedyś się burzyła, jak protestowała przeciwko wszelkim przyzwyczajeniom, jak się buntowała. Teraz buntuje się już tylko trochę i w milczeniu, stała się bardziej praktyczna i rzeczowa. Co najwyżej wzdryga się, przypominając sobie, że kiedyś wystarczało im jedno wąskie łóżko i jak w każdym kolejnym mieszkaniu znajdowali łóżka coraz szersze, a teraz w tym szerokim łóżku prawie się nie dotykają. Już prawie wcale nie zasypiają objęci. Objęci nie potrafią zasypiać, bo nie muszą cisnąć się na małej powierzchni. Oddaliła ich od siebie potrzeba wygodnego wyspania się.

Czy musimy żyć na małych powierzchniach, żeby się dotykać? – lamentuje Sonia. Jesteśmy dokładnie pośrodku drogi do piekła. Przypomina sobie pary, które sypiają wygodnie na osobnych łóżkach w osobnych sypialniach. Sonia kręci głową z dezaprobatą, a przy tym nie wydaje nawet najmniejszego dźwięku, nie macha ręką w geście irytacji. Patrzy przez okno. Nie myśli o mężczyźnie, którego Jan gdzieś tam wyczuwa, nie myśli o podwórku pełnym komórek i najróżniejszych gratów, nie słucha przenikliwego skrzeku srok. Myśli o tym, że (a wyobraża to sobie jak scenę w sztuce) podniecony mężczyzna rzuca kobietę na łóżko, klęka nad nią, rozdziera jej sukienkę (najlepiej czarną, satynową, z głębokim dekoltem), przez parę sekund patrzy na jej obnażone piersi, po czym rogiem tkaniny zakrywa je i ze słowami: „To już widziałem”, znudzony z niej schodzi. Ile razy Jan widział to ciało i mógł powiedzieć: „To już widziałem”, i odejść? Nigdy tego nie powiedział, ale mógł tak sobie pomyśleć, widział je tak często, że mógłby już nie chcieć go oglądać.

Sonia wstaje z fotela i zrzuca z siebie szlafrok. Muszę szybko się przebrać i wziąć do pracy, bo jak nie, to całą niedzielę spędzę w podłym humorze. Zawsze, kiedy zostanie w szlafroku za długo, dzień robi się krótki, szlafrok utrzymuje ją w półśnie, wciska jej do głowy jałowe myśli, które nie są jej do niczego potrzebne. W szlafroku nie można poradzić sobie z żadną pracą. Gdyby to było możliwe, ludzie już dawno pracowaliby w szlafrokach. To już więcej osób pracuje bez szlafroka, więcej osób pracuje nago.

A ja dziś też mogę pracować naga, stwierdza Sonia. Skoro nie ma tu Jana. I ożywia się. I mogę paradować przed oknami – naga. I na próbę paraduje przed oknami – naga. I mogę również wychylać się przez okno – naga. I rozsuwa na boki dwie doniczki, otwiera okno i rzeczywiście wychyla się przez okno – naga. I mogę też temu komuś tam, z naprzeciwka, skoro nie ma tu Jana, który mi na takie rzeczy nie pozwala, pomachać – naga, i jeszcze do tego posłać mu buziaka – naga. I ożywiona, roześmiana macha w stronę domu naprzeciwko – naga, i nawet nie patrzy, czy ktoś tam jest, i posyła mu przez powietrze buziaka – naga.

Kiedy zamyka okno, kątem oka zauważa cień w oknie naprzeciwko, a kiedy przygląda się dokładniej, dostrzega mężczyznę, jeszcze młodego, całkiem przystojnego, którego tam przecież nigdy nie miało być, a jednak jest. Widzi go, ucieleśnioną zjawę i legendę, zmorę Jana, widzi go, jak klęczy na parapecie obok wiaderka z ciepłą wodą i detergentem, ponieważ akurat myje to swoje nawyglądane okno, i patrzy kompletnie zaskoczony, prawie że przerażony, z rozdziawionymi ustami: Tego jeszcze nie widziałem.

Z walącym sercem Sonia pospiesznie zamyka okno, o mało nie wybijając szyby. Nawet przez ten dźwięk i przez szum w głowie do jej świadomości przebija się z podwórka jakiś głos, jakby krzyk. Przychodzi jej na myśl, że może ją woła, ale przecież nie może na coś takiego zwracać uwagi, więc odwraca się do okna plecami. Jeszcze trochę zdenerwowana, ale już spokojniejsza, idzie do sypialni. Z postanowieniem ubrania się. Zakłada majtki i biustonosz, kolorowe skarpetki, w których chodzi tylko po domu. Powyciąganą zielonkawą koszulkę i stare znoszone spodnie bierze z oparcia krzesła, na które je wczoraj rzuciła. Już w to okno nie spojrzy, postanawia. Never more. Nawet gdybyś błagał.

Otwiera książkę. Ale czuje się tak, jakby nadal stała naga w oknie, wciąż wraca to samo wspomnienie. Osłupiała twarz faceta myjącego okno. Może ten mężczyzna nigdy mnie nie podglądał, może jedynie chciał umyć okno… Jak mogłam tak pomyśleć? Że mnie obserwuje? Że na mnie czyha? Ma własne udane życie i nie musi obcym ludziom kraść intymności przez okna. A kiedy przygląda się swojemu odbiciu w szybie biblioteczki, wydaje się sobie koszmarnie nieatrakcyjna. Nawet w porównaniu z książkami. Zwłaszcza w porównaniu z książkami.

Sonia musi się roześmiać na wspomnienie tej sytuacji. Jak bezwstydnie, jak nieprzyzwoicie, tak, to jest właściwe słowo, jak nieprzyzwoicie wystawiła się na cudze spojrzenie, jak się naga afiszowała. To trzeba z lubością przesylabizować, żeby podkreślić tę wyjątkowość, jak się naga a-fi-szo-wa-ła w oknie i jak on przez swoje okno o mało nie wypadł. Wykluczone, żeby patrzył na coś innego. Patrzył na nią i o mało nie wypadł przez okno. Niewykluczone, że to spojrzenie nie było tak całkiem pełne podziwu, może było jedynie pełne ciekawości, ale co tam. Musi przyznać, że jej to sprawiło frajdę. Zwykle nie stara się być w centrum uwagi. Zawsze, kiedy próbuje tak robić, źle się to kończy. Czasami uda jej się wzbudzić zainteresowanie, mimo że wcale się o to nie stara. Niekiedy jest to przyjemne, nie ma co się oszukiwać, że nie jest. Chociaż, prawdę mówiąc, tych nieprzyjemnych incydentów jest więcej. Oczywiście. Musi przyznać, że kiedy podoba się sobie i uważa, że wygląda pociągająco, to chciałaby (co jest dla niej zupełnie logiczne), żeby ten facet się potknął, jak będzie się za nią oglądał, a inny wpadł na słup, tamten zleciał z roweru (może też z rusztowania, dlaczego nie), jeszcze inny rozbił samochód, żeby dekarz spadł z dachu, a brukarz uderzył się młotkiem w palec. Nieźle. Jakby atrakcyjna równało się przynosząca zgubę. Takie ma perwersyjne myśli. Iść w miasto i sprowadzać nieszczęście. Nie musi to być zaraz zabójcze, nie, aż tyle nie chce, ale z pewnością musi coś spowodować. Bo jeśli niczego nie spowoduje, to tak, jakby jej nie było. A bywają takie przejścia przez miasto. I takie związki. Dla niej to jest absolutnie obrzydliwe. Ludzie, którzy są ze sobą i niczego nie powodują. Nie musi to być zaraz upadek z dachu.

Przypomniał jej się jeden kolega, który nie ma koniuszków palców prawej ręki – jednego paliczka środkowego i dwóch wskazującego. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale jak je stracił! Sonia zawsze się rozczula, kiedy o tym myśli. Tak, to jest super… Czasami się tym normalnie napawa. Bo on robił prezent dla żony. Spieszył się, żeby zdążyć. Chodziło o podstawkę pod garnek czy o deskę do krojenia. Nie uważał przez chwilę, bo pewnie myślał o tym, jaką jej sprawi radość, i uciął sobie trzy paliczki. Już samo to jest piękne i na całe życie podkreśla sens tych krótszych palców. Mógłby, co prawda, wyrzucać sobie, że zostawił tę pracę na ostatnią chwilę, ale wysiłek, który w nią włożył, był szczery i prawdziwy. Już samo to ma wielkie znaczenie. A kiedy dodamy do tego dzień, w którym się to stało, wtedy magia tego zdarzenia nie ma końca! W święta! Przed wieczerzą wigilijną (tuż przed tym, jak wszyscy mieli zasiąść przy świątecznym stole)! To był dopiero prezent dla żony – uciął sobie dla niej dwa palce!

Jak tylko Sonia skończyła wzruszać się tą historią, ubrała się w domowe ciuchy i postanowiła, że przygotuje sobie pracę na jutro, żeby nie musiała później w pośpiechu „ucinać sobie palców” – nie żeby miała coś przeciwko temu, ale w tym przypadku nie chodziło o prezent dla Jana, lecz jedynie o zwykłą pracę. Ale gdy tylko usiadła i włączyła komputer, jej głowa sama obróciła się w stronę okna – to było jak niedokończona rozmowa.

Okno naprzeciwko nadal było szeroko otwarte, jednak nie dostrzegła w nim żadnego ruchu. Schował się, wie, że będzie go dyskretnie obserwować. Dopiero teraz zauważyła – kątem oka – przewrócone wiaderko na parapecie. Woda z mydłem jeszcze ściekała na zewnątrz i zalewała ścianę, nikt jednak nie próbował jej ratować. Ludzie to mają pomysły – wylewać brudną wodę przez okno. Od razu facet wydał jej się mniej sympatyczny. Ale jednocześnie zaczął ją pociągać jeszcze bardziej. Jan nigdy nie zostawiłby po sobie takiego bajzlu. A poza tym nigdy nie umyłby okien – Sonia uśmiechnęła się ironicznie. Może tamten facet jest tylko roztrzepany… Pobiegł odebrać telefon albo otworzyć drzwi? Przewrócił wiaderko i jeszcze nie wrócił. Może. Przyglądała się oknu naprzeciwko z satysfakcją, że może to robić bezkarnie. Ale jeśli to zauważy, kiedy wróci, to jak ona mu to wytłumaczy? A czy w ogóle ma mu co wyjaśniać? A gdybym ja też zaczęła myć okna, a on myłby swoje, to moglibyśmy do siebie pokrzykiwać jak ludzie myjący okna. Przekrzykiwać się przez podwórze – z okna do okna, jak baby w starych galeriowcach. Teraz już ich prawie nie ma, bab z galeriowców. A może są, tylko nie ma galeriowców. Takie baby nie wymierają. Sonia z uśmiechem wpatruje się w dom naprzeciwko. Mogłyby tu być galerie. Byłoby ładniej. Ale wtedy byłyby baby z galeriowców… To może lepiej, że nie ma galerii i że są drzewa. Na przykład ten jesion przed naszymi oknami, dzięki któremu nie musimy kupować zasłon, albo tamto drzewo przed domem naprzeciwko. A właściwie to co to za drzewo? Sonia zaczęła się przyglądać liściom drzewa rosnącego pod tamtym domem. Są pierzaste, ale nie jest to ani jesion, ani akacja – te by rozpoznała. Co to za drzewo? – pyta Sonia, jakby zwracała się do niewidzialnej mówiącej encyklopedii. Chętnie otworzyłaby widzialną, ale czy ona ma czas, żeby tracić całe popołudnie na szukanie jednego debilnego drzewa? Jan straciłby całe popołudnie na szukanie jednego debilnego drzewa, dla niego byłaby to ekscytująca wyprawa w krainę wiedzy, a tego czasu by nie żałował, ani by myślał żałować. Patrzyła na drzewo z postanowieniem, że zostawi je w spokoju i więcej nie będzie o nim myśleć, i o wiaderku też, i o oknie – w żadnym razie, i ten facet nie będzie już jej więcej obchodził – kiedy zauważyła coś, co uświadomiło jej, że to niemożliwe. Na końcu jednej gałęzi znajdującej się mniej więcej pośrodku rozłożystej korony, choć trzeba zauważyć, że z tego miejsca nie mogła widzieć drzewa w całości, a co za tym idzie, również precyzyjnie określić jego wielkości, znajdowało się coś czerwonego. Odruchowo rzuciła okiem na wiaderko – nadal leżało przewrócone na parapecie, ale nie lała się już z niego woda. Teraz miała całkowitą pewność, że to szmatka do mycia okien. Ta, którą ten mężczyzna parę minut temu mył okno. Jeszcze raz spojrzała na przewrócone wiaderko. Zakręciło się jej w głowie. Wydawało jej się to tak nieprawdopodobne, że to nie mogła być prawda, a jednocześnie to musiała być prawda. Co jest bardziej nieprawdopodobne? Już nieraz marzyła o tym, żeby to, co się może wydarzyć, i to, co się nie może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym a drugim była wyraźna granica. Ale miała wrażenie, że nikt nie chce jej pomysłu wprowadzić w życie, chociaż jest to pomysł po prostu znakomity. Ta granica jest ciągle umowna, co chwilę ktoś ją odsuwa lub przysuwa i nie ma w tym żadnych reguł! Czujemy jednak wyraźnie, co się stać może, co się stać nie może, co się stać mogło, a co z całą pewnością nigdy stać się nie mogło. Wspomina ten dzień i tego mężczyznę, który ostrożnie przechodził po gzymsie budynku muzeum między jednym oknem a drugim. W czarnej kominiarce, z wypchanym plastikowym workiem. Co widziała? Była to kradzież? W środku dnia? Skoro miała tylu świadków, to nie mogła to być kradzież. Już raczej jakiś performance lub zakład. A może plan filmowy? Bo nie kradzież przecież. A może jednak? A to tu? Wydarzyło się to, czy zmyśliła sobie rozwój wypadków?

Odwraca się od okna. Przecież coś bym usłyszała, nawet przez zamknięte okno, mówi Sonia do siebie. Jakiś krzyk – jego albo kogoś innego, przecież mnóstwo ludzi jest o tej porze w domu. Nie mógł ot tak, niepostrzeżenie… Coś bym słyszała.

Włącza komputer, ale wciąż nie może się skupić. Denerwuje ją, że nic nie słyszy. Zupełnie nic. Teraz jest to inna cisza, jednak cisza tym gorsza. Jak ma się dowiedzieć, że to się stało – że się to nie stało? Pójdzie tam i zapyta. Ale czy wie, jak ten mężczyzna się nazywa? A o co ma pytać? Przecież niczego nie widziała. Tylko przewrócone wiaderko i szmatkę na drzewie. Chwilę, w której mogło się to stać, przegapiła. Dzień dobry, przepraszam, czy w tym domu nie wypadł przez okno jakiś mężczyzna? Martwię się o niego… A dlaczego pani się o niego martwi? Jest pani krewną? Nie, dziś zobaczyłam go pierwszy raz w życiu. W takim razie nie możemy udzielić pani żadnych informacji, oznajmi dozorca, lekarz albo policjant. Powiedzą to zdanie (niewykluczone, że wszyscy jednocześnie) i wyrzucą mnie, nie zważając na to, że to właśnie ja mogę mieć informacje… A co oni tam wiedzą? Ja wiem więcej. Jako sprawczyni.

Otwiera folder z dokumentami, nad którymi pracuje. Ale nie może sobie przypomnieć, na czym właściwie skończyła w piątek i od czego chciała dziś zacząć. Musi znów podejść do okna. Nie spodziewa się żadnej zmiany. Chce tylko odsunąć obowiązki. Dlatego zaskakuje ją to, że coś się zmieniło. Teraz w oknie widzi biało-czerwoną taśmę rozciągniętą od ramy do ramy, a za nią dostrzega mężczyznę w mundurze. Mężczyznę w mundurze policjanta. Co to znaczy? Sonia musi zatkać sobie ręką usta, żeby nie krzyknąć. Poci się. Jakby cała zatrzymywana wilgoć jednocześnie wydzieliła się porami. Ciężko jej się oddycha. Zakrywa ręką usta i jeszcze bardziej brakuje jej powietrza. Czyli to wszystko prawda. To się stało! Już nie może w to wątpić. Już jej nie wolno. To prawda. Gdyby akurat teraz myła okno, toby z wrażenia wypadła. Jak on się czuł, o Boże? Jak się czuł, kiedy spadał? O czym myślał? Czy w ogóle o czymś myślał, czy zdążył o czymś pomyśleć? Co robił, kiedy zbliżał się do ziemi? Co robił? Da się w ogóle jeszcze coś robić? Takie strasznie dziwne chwile… A niektórzy to sobie sami fundują. Rzucają się w przestrzeń, a potem się jakoś ratują. A on nie. On nie! Czy oni mają tam, na podwórku po drugiej stronie, taki sam betonowy placyk jak my? My mamy pod oknem betonowy placyk. Nie mają tam na przykład klombu z różami? Albo krzaków? Albo chociaż trawy? Gęstej, bujnej, wysokiej, sprężystej, miękkiej trawy? Może. Jak to brzmi o trawę, jak to brzmi o beton? Zwariuje. Z całą pewnością zwariuje. Chce jej się krzyczeć, krzyczeć z bezsilności, ale zakrywa usta, żeby zdusić krzyk. Jest winowajczynią! Winowajczynią!!! Musi się ujawnić. Musi się przyznać. Może i wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, który od czasu do czasu się przydarza. Może nawet nie będą prowadzić śledztwa, może ta sprawa wyda im się oczywista. Kiedy obejrzy go patolog, stwierdzi, że śmierć nastąpiła wskutek upadku z czwartego piętra, a nie wskutek strzałów z broni palnej oddanych z okna naprzeciwko. Nikt nawet nie pomyśli o morderstwie. Obrażenia o tym nie świadczą. Ale Sonia dobrze wie, że to było morderstwo. Sonia wie to bardzo dobrze. Przecież chciała, żeby z jej powodu mężczyźni spadali z dachów, z rowerów i wpadali prosto do kanałów. Przecież tego chciała! Chciała, żeby w ten sposób jej atrakcyjność została potwierdzona, a teraz jej życzenie się spełniło. Zajrzała w jego mroczne głębiny. I runęła w nie.

Kiedy Janowi coś spadnie, kiedy coś upuści, kiedy coś rozbije, wznosi oczy do nieba i wzdycha: „O kurczę!”. Ale co powiedzieć, kiedy kogoś przez czysty przypadek, jakoś tak niechcący, zabijemy? Sonia najchętniej powiedziałaby: „O kurczę!”, zrobiła skruszoną minę i za parę minut o wszystkim zapomniała, bo przecież na świecie dzieją się gorsze rzeczy. Tylko że rzeczy gorsze od tej się nie dzieją. Przynajmniej w tej chwili. Gorsze rzeczy już się nie mogą stać. Dlatego Sonia nie może powiedzieć: „O kurczę!”, dlatego Sonia nie może o tym zapomnieć. Niewinne „O kurczę!” jest dla niej na zawsze niedostępne.

Jeszcze raz spogląda na okno naprzeciwko i drętwieje. Teraz stoi w nim kobieta w turbanie z ręcznika. Prawdziwa kobieta, myśli Sonia, ponieważ tylko prawdziwe kobiety są zdolne do uwiązania sobie na głowie turbanu. Soni nigdy to się nie udaje, jej ręcznik zawsze się jakoś tak dziwnie zaplącze, że za chwilę i tak się rozwiąże i zacznie spadać. Turban to obraz duszy, myśli sobie Sonia, podobnie jak stół. Kobieta w turbanie zamyślona głaszcze parapet, patrzy na ręce. Obok niej leży przewrócone wiaderko. Zauważa je i stawia. Po czym lekko wychyla się z okna, nagle zatyka usta dłońmi i odbiega w głąb mieszkania. Biało-czerwona taśma jest nadal na swoim miejscu. Czyli jednak na beton, myśli Sonia. Na beton, a nie na trawnik, chrypi Sonia głosem, którego sama nie poznaje.

Żona zobaczyła go teraz po raz pierwszy od chwili, w której udała się do łazienki. On poszedł umyć okna, ona poszła umyć głowę i przez szum wody niczego nie słyszała. Zakręciła kran, wąż od prysznica okręciła wokół baterii i starannie zawiązała sobie turban. Jeszcze nawet nie zdążyła wklepać do końca kremu w twarz, zostały jej białe smugi na brodzie i na czole, kiedy usłyszała dzwonek domofonu. Teraz? Dziś? Dlaczego? Kobieta się nie spieszy. Może ktoś się pomylił, może nie chciał zadzwonić akurat do nas. A może to tylko ci, którzy wrzucają do skrzynek ulotki. Dlaczego miałabym na to reagować? Kobieta delikatnie zręcznymi palcami wmasowuje starannie krem w skórę twarzy. Nie musi się spieszyć. Jest niedziela. Ale ten ktoś dzwoni znowu. Kobieta się krzywi. Nie, chcę mieć spokój. Dzwonek dzwoni coraz natarczywiej, a kobieta z grymasem udręki zamyka oczy i delikatnie wklepując krem, masuje sobie twarz, nie, nikt jej nie zmusi do tego, żeby tę czynność przyspieszyła, nikt jej nie zmusi do tego, żeby przerwała ten zabieg. Nikt! Przez cały tydzień każdego dnia musi się spieszyć, od chwili, kiedy tylko otworzy oczy, aż do chwili, kiedy może je zamknąć. Nie będzie się spieszyć, skoro ma wolne. Po prostu nie. Nikt jej do tego nie zmusi. Teraz dzwonek brzęczy bez przerwy.

„Cholerne gnojki!” – wyrzuca z siebie i ma gdzieś, ile te gnojki mają lat. Odrywa się od lustra, przerywa masaż i tłustą ręką dotyka klamki. „Nie możesz otworzyć, kiedy ja jestem w łazience?!” – krzyczy wściekła. Żadnej reakcji. No jasne. Idzie w stronę drzwi. Już chce złapać za klamkę, ale w tej samej chwili uświadamia sobie, że jest bez makijażu. Że starannie go zmyła. O nie, nie zrobi im tej przyjemności. Naciska przycisk domofonu. Wraca do łazienki, by chociaż kredką podkreślić oczy. Pospiesznie robi kreski. Teraz może otworzyć i wrzasnąć: „Przestańcie wreszcie dzwonić, gnojki cholerne. I wynocha mi stąd, bo jak nie, to wam przyleję!”. I z impetem otwiera drzwi, ma zamiar ich pogonić, jednak cofa się w głąb mieszkania, chwyta rękami za serce jak jakaś przerażona staruszka.

Mężczyzn w mundurach jest dwóch. Mówią: „Pani mąż wypadł przez okno. Mieliśmy zgłoszenie”.

Ona zacina się ze strachu, przecząco kręcąc głową. „Ale przecież on jest w domu. Nie wypadł przez żadne okno”.

Sonia widzi to wszystko i zasłania oczy. Biedna kobieta. Kto ją pocieszy? Zawsze miała lęk wysokości. Na czwartym piętrze nie chcę mieszkać – mówiła. Kupmy to na drugim piętrze. Jak się spadnie z drugiego, to można przeżyć. Ja wyżej już nie chcę. Nie bój się, uspokajał ją mąż. Okna będę mył ja. Kobieta przypomina to sobie, kiedy policjanci cierpliwie powtarzają: „Pani mąż wypadł przez okno, wypadł przez okno, wypadł przez okno…”. Więcej mówić nie muszą, to jest jasne. Przecież to jest czwarte piętro. Zanim to do niej dotrze, rozciągają w oknie biało-czerwoną taśmę. Potrząsa głową i rusza w tamtym kierunku, na miejsce wypadku. Jeden z nich zastępuje jej drogę, ale drugi daje mu znak, żeby ją puścił – nie skoczy. Chce się tylko przekonać. W tej chwili Sonia zauważa kobietę w turbanie, która głaszcze parapet. Muszę do niej pójść – czuje gwałtowną potrzebę.

Musi tam pójść. Chociaż przeprosić. Powie: „Przepraszam, że zabiłam pani męża”. Zagryzie wargi, spuści oczy, wzruszy ramionami: „Mnie się to czasami przytrafia”. I zaproponuje sumę odszkodowania. Tylko co zrobi, jeśli kobieta się skrzywi? Jeśli skrzywi się ze świadomością przewagi kobiety, która jest zdolna uwiązać sobie na głowie taki turban, który się nie rozwiązuje, nawet kiedy wychyli się przez okno i zobaczy trupa swojego męża? A jeśli zmierzy Sonię pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów i wycedzi przez zęby: „Co mi pani chce dawać? Taka sierota. Taka sierota nie zdołałaby zabić mojego męża…”. A Sonia upokorzona wycofa się przez drzwi i rozpłacze na schodach, ponieważ kobieta wykrzyczała jej wątpliwości. Z jej powodu mężczyźni nie wypadają przez okna. Jak mogła w to uwierzyć? Nie należy do kobiet, o których się marzy. Jest kobietą, z którą się żyje.

Może po prostu się wystraszył. Może pomyliła oczarowanie z przestrachem, a zachwyt z odrazą? Ciekawe, czy na twarzy stężało mu to ostatnie doznanie? Może mogłaby pójść to sprawdzić? Zanim zapakują go do karawanu… Przekonać się. Tak jak tamta się przekonała, że on nie żyje. Muszę tam pójść, podrywa się Sonia. Muszę go jeszcze raz zobaczyć, mówi do siebie, przebierając się mechanicznie, ze wzrokiem wbitym w kobietę w turbanie, w oknie naprzeciwko. Jeszcze się przed wyjściem czesze. Nie zadaje sobie pytania dlaczego, ale się czesze. Już powinna wyjść, zatrzymuje się jednak przed lustrem. Postanawia podmalować oczy i pociągnąć usta czerwoną szminką. Przecież idę na spotkanie z kobietą, mówi do siebie. Z kobietą, która będzie mnie pogardliwie mierzyć wzrokiem: „Nie, pani nie dałaby rady go zabić”. Sonia idzie do sypialni i przebiera się w najbardziej wyzywającą bluzkę. Następnie zdejmuje dżinsy i wciska się w obcisłą spódnicę przed kolano. W tym zestawie tego praktycznie nie nosi. Jan za tym nie przepada. Z pudełka wyjmuje wysokie czarne kozaki z błyszczącej skóry. A w tym zestawie nie nosi tego nigdy. Ale jest przecież morderczynią. Niech nikt jej tego nie odbiera. Czy nie może czasami być niebezpieczna? Dlaczego ma być tylko nieszkodliwa? To jest, do cholery, poważna sprawa…

Szkoda, że Jan będzie się z tego śmiał. Kiedy mu o tym powie, on na pewno zacznie się śmiać i lekko uszczypnie ją w policzek: „No przestań. Coś ty wymyśliła? Nudziłaś się tu beze mnie, co?”. A to będzie jeszcze gorsze, niż gdyby szczypała ją w policzek ta kobieta. Ta kobieta może mieć jeszcze jakieś wątpliwości, których za żadną cenę nie da po sobie poznać. Ale Jan? Jan żadnych wątpliwości nie ma. On jest zupełnie pewien, że ona nie byłaby zdolna do czegoś takiego! Odgania ją od okna po to, żeby nikt nie zrobił krzywdy jej, a nie po to, żeby komuś nie zrobiła krzywdy ona. To się nieźle zdziwi, jak zastanie mieszkanie puste, tylko z informacją, że Sonia siedzi w areszcie i wróci za parę lat, i niech on się mebluje, jak chce, i przede wszystkim niech kupi zasłony, bo jesion stracił już prawie wszystkie liście. A z całą pewnością nie napisze mu, że te zasłony ma kupić głównie z powodu kobiety po drugiej stronie, z powodu kobiety za oknem, z której Sonia zrobiła wdowę, a która mogłaby w związku z tym zemścić się na Janie.

Sonia nie chce o tym myśleć, ale musi. Chciałaby popatrzeć na trupa Jana, na to ostatnie doznanie, które stężało mu na twarzy? Jest roztrzęsiona. Nie przypuszczała, że to się tak skończy. Ona pójdzie do więzienia, Jana zamorduje tamta kobieta w ten sam sposób, w jaki ona zamordowała jej męża. A to wszystko tylko dlatego, że byli opieszali i nie kupili zasłon.

Zew galasów

Nie było mu wcale do twarzy z uprzejmym uśmiechem, z którym wymawiał te słowa, jakby w tym uśmiechu coś pękło i mimo wszelkich usiłowań w żaden sposób nie mógł tego skleić.

Fiodor Dostojewski, Idiota,przekład Jerzy Jędrzejewicz

W półmroku warsztatu Ryszard miął w palcach nastroszonego galasa. Właściwie była to tylko kula nierozwiniętych listków. Na krzaku galas błyszczał promieniście. Pod lampą mienił się wszystkimi kolorami. Ryszard z szeregu starannie ułożonych narzędzi bez wahania wybrał skalpel. Położył galasa na stole, a ostrze skalpela zanurzył tam, gdzie, jak sądził, powinien być środek. I na tym koniec. Galas był jak z drewna. Ryszard wziął piłę. Jedną larwę rozciął, po czym zgarnął ją piłą do wiadra na śmieci. Pozostałe larwy kuliły się w swoich jamkach, wiły i zwijały rozbudzone światłem. Ryszard złapał aparat i zrobił kilka zdjęć w trybie makro, po czym zgasił światło i zostawił larwy, jak nieraz wcześniej, na stole.

Po cichu zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku i schował go do tylnej kieszeni dżinsów. Po schodach umiał chodzić tak cicho, że koło Emmy rozwalonej na kanapie przed telewizorem przemknął niepostrzeżenie. Nie mógł się doczekać, kiedy wyśle zdjęcia Drabčíkowi, w tytule maila wpisując jak gorliwy komunista: „Melduję wykonanie zadania!”. Na punkcie wykonanych zadań miał bzika.

Poza tym żadnego innego wzruszenia nie odczuwał. Nad czym się ten Drabčík tak rozpływał?

– Przed pierwszym cięciem zawsze cały płonę z podniecenia – tłumaczył mu. – Nigdy nie wiem, w jakim stadium je zastanę. Ile ich będzie? Czy nie trafi się może jakiś komensal? No, mówię panu, w takich sytuacjach krew mi zawsze szybciej krąży. Przy rozcinaniu galasówek dębianek umiem się opanować, bo już ich porozcinałem tyle, że żadnej wyjątkowej niespodzianki nie mogę oczekiwać, ale przy rozkrajaniu galasów różanych, czyli galasów szyp-szyń-ca – rozkoszował się tym słowem – cały drżę z ekscytacji. To tak, jakby pan przeciął dom na pół i mógł obejrzeć ze wszystkimi szczegółami jego zakamarki i wszelkie tajemnice, z mieszkańcami włącznie. To tak, jakby wniknął pan do wnętrza dopiero co odkrytej planetoidy!

– Proszę – powiedział wtedy Drabčík i trzęsącą się ręką uroczyście podał Ryszardowi galasa wielkości brzoskwini – niech pan spróbuje, to pan zrozumie.

Ryszard przyjął dar bez wzruszenia, jak reklamowy gadżet na konferencji prasowej, i obiecał, że spróbuje. Zazwyczaj przedmioty reklamowe wrzucał do szuflady, a po jakimś czasie do kosza na śmieci, ale ten entuzjazm Drabčíka, w odróżnieniu od entuzjazmu różnych piarowców, zrobił na nim tak duże wrażenie, że ku własnemu zaskoczeniu mu uległ. Spotkanie z tym człowiekiem sprawiło mu szczególną przyjemność. Nieczęsto w życiu miał okazję widzieć kogoś tak czymś pochłoniętego. A już na pewno pochłoniętego dziwacznymi naroślami na roślinach. Każdy inny temat sprawiał, że Drabčík przygasał. Jaśniał tylko wtedy, kiedy mówił o galasach. Ryszard też chciał tak jaśnieć.

Drabčíka odwiedził przede wszystkim z powodu architektury. Rozmawiali w przedziwnej guzowatej przybudówce w kolorze ochry, przylepionej do dachu banalnego żelazobetonowego biurowca w formie prostopadłościanu. Ryszard na przybudówkę mówił poufale „narośl”, Drabčík poprawiał go, nazywając ją czule „wybrzuszonkiem”.

– Może pan to potraktować jak zaklinanie, ale nie myślmy od razu o nowotworach.

Kiedy Drabčík przeszedł w rozmowie do swojego hobby, czyli galasówek, Ryszard zrozumiał, że w budowlach Drabčíka można rozpoznać pomysłowe kopie tych owadzich przybytków.

Przybytek Ryszarda też był kopią. Kopią domów z kolorowych magazynów, do których od czasu do czasu pisywał. To było bezpieczne. Nie mógł się pomylić, skompromitować, ośmieszyć. Drzewa w ogrodzie także kazał zasadzić już wyrośnięte, żeby nie musiał przyglądać się ich dojrzewaniu i żeby w gąszczu młodych roślin nie mogły ukrywać się bezdomne zwierzęta albo nie chowali się ludzie. Po spotkaniu z Drabčíkiem kazał tam posadzić również dąb.

– Szybko się pan nauczy rozpoznawać po niepozornych dziurkach, która larwa wygryzła sobie drogę na zewnątrz, a która do środka.

Ryszarda fascynowała fascynacja Drabčíka. Lubił się przyglądać, jak Drabčík jaśniał, podskakiwał z przejęcia. Lubił podawać mu przedmioty, które Drabčík wokół siebie rozrzucał. Lubił zwracać mu uwagę na pułapki terenowe, które Drabčík w stanie euforii nieustannie przeoczał. Jednak galasy były mu najzupełniej obojętne. Miał nadzieję, że to się zmieni, jak tylko bliżej pozna galasówki i zrozumie, w jaki sposób tworzą się galasy. Czuł potrzebę posiadania jakiegoś hobby. Mimo czterdziestki na karku nie miał jeszcze żadnego. Szachy były zbyt statyczne, a akrobatyka zbyt dynamiczna. Poza tym nie lubił ani się pocić, ani siedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Zbieraczem nie był z charakteru, hodowcą roślin czy zwierząt też nie, wszystkiego wystarczyło mu po jednej sztuce. Na czytanie było mu szkoda czasu. Czytał wyłącznie streszczenia.

– Profesjonalistom brakuje namiętności – Drabčík przewrotnie wpatrywał się w Ryszarda. – Amator wymyśla własne teorie i przesadza, nieustannie popełnia błędy, ale dzięki tej swojej niedojrzałości ciągle odczuwa prawdziwy zapał.

Ryszard wciąż nic nie wiedział o galasach. W tym większym napięciu oczekiwał chwili, w której zapłonie jego entuzjazm. Zbyt długo żył bez tego szczególnego pulsowania krwi i nie miał pojęcia, w jaki sposób rozbudzić jej krążenie.

Kiedy podarował Emmie na urodziny szczeniaka rasy golden retriever, przyświecała mu idea, że w ten sposób wypróbuje jej predyspozycje do opieki nad potomstwem, ale ona odepchnęła go ze słowami: „Psy mają obrzydliwe mokre nosy”. Zrozumiał wtedy, że w ich rękach wiecznie mokre dziecko najprawdopodobniej szybko by zdechło. Pokiwał w zamyśleniu głową i już więcej nie pomyślał o niej jako o matce. Dlatego zawiózł szczeniaka chłopczykowi cierpiącemu na progerię, tragicznemu bohaterowi jego sławnego reportażu, za który dostał prestiżową nagrodę dziennikarską. Będzie to taki pies przechodni, powiedział sobie. Kiedy ten chłopczyk w wieku siedmiu–ośmiu lat wycieńczony starczymi chorobami umrze, to pewnie jego rodzice oddadzą psa komuś innemu.

Emma odwdzięczyła się tym, że na urodziny podarowała mu ogromne terrarium z mrowiskiem, w którym mrówczym pokarmem i przybytkiem był specjalny lazurowy żel wynaleziony przez NASA. Ryszard odwdzięczył się jej tym, że dał jej żelatynowego misia wielkości pięcioletniego dziecka o równie pięknej lazurowej barwie, w którym mogła sobie wygryzać własne korytarze.

Jednak również do mrówek Ryszard nie wyrobił sobie cieplejszego stosunku. Jego sympatia do psów nadal była nieporównywalnie większa. Za to sprawa mrówek sama się rozwiązała w prosty sposób, kiedy na dziesięć dni opuścili dom w celu odbycia podróży po Islandii. Tę podróż Ryszard zaplanował precyzyjnie punkt po punkcie, według znanego reportażu swojego kolegi. Emma go nie czytała i mogła tylko podziwiać ogromną wiedzę Ryszarda dotyczącą Islandii. W czasie ich nieobecności żel w mrowisku dopadła jakaś zagadkowa agresywna pleśń, przez co po paru dniach nie nadawał się na pokarm i przybytek. A ponieważ Emma przed wyjazdem starannie uszczelniła terrarium, nawet „turbomrówki” z importu nie zdołały przegryźć się na wolność i co do jednej wyzdychały. Dlatego Ryszard teraz, kiedy oddalał się od galasów, wolał zamykać piwnicę. Otóż poprzysiągł Emmie na wszystkie świętości, że już nigdy więcej nie przywlecze do domu żadnych żywych stworzeń.

Jeśli chodzi o galasówki, to mógłby się z tego łatwo wykręcić. Galasówki nie mają mokrych nosów i kompletnie Emmy nie obchodzą. Galasówki mają realną szansę stać się jego hobby. Przecież już we wczesnym dzieciństwie zdarzało mu się zapłonąć namiętnością do owadów! Na jesieni zamiast grzybów nazbierał do koszyczka galasów galasówki dębianki, powkładał je do pudełeczek jak do łóżeczek i po miesiącu każdej spotkanej osobie radośnie oznajmiał: „Urodziły mi się osy!”. Nie, tym razem nie przyswajał sobie cudzej namiętności, nie kradł jej. Teraz przez cudzą namiętność przypominał sobie tylko swoją własną, zapomnianą. Przykładał jedną do drugiej, żeby tę swoją starą i zatartą trochę ożywić. Jedynie się inspirował.

To było jego ulubione słowo – inspiracja. Bo też całe życie zdarzało mu się, że odnosił sukces tylko wtedy, gdy przychodził z pomysłem gdzieś zasłyszanym, ale zręcznie dostosowanym do konkretnej sytuacji. Jako dziennikarz znał wiele dobrych źródeł. W ten sposób czerpał również pomysły do swoich artykułów i reportaży, a co więcej, do swojego życia z Emmą. W końcu ona też była pomysłem kogoś innego. Spodobała mu się, gdy siedział na fotelu dentystycznym. Miała go nauczyć prawidłowego czyszczenia przestrzeni międzyzębowych. Na ekranie przymocowanym do fotela pojawiła się roześmiana dziewczyna, z mocno związanymi włosami, w białej koszulce, z równie białymi zębami, która w skupieniu wsuwała do ust i wysuwała z nich szczoteczkę do czyszczenia przestrzeni międzyzębowych. Tak lekko i radośnie, jakby najbardziej w życiu lubiła robić właśnie to! Co więcej, przymykała przy tym oczy z rozkoszy! Kiedy już odłożyła szczoteczkę, z rozognionym spojrzeniem wbitym w Ryszarda, któremu właśnie w tej chwili twardniała w ustach amalgamatowa plomba, owinęła sobie wokół palca nić dentystyczną i z łobuzerskim mrugnięciem (przynajmniej tak mu się wtedy wydawało) i miną wyrażającą nieskończoną rozkosz przeciągała ją sobie między zębami. Ryszard tę dziewczynę natychmiast chciał. Był pewien, że jest masochistką i że znajdą wspólny język w łóżku. Kiedy mógł już wydawać zrozumiałe dźwięki, natychmiast pod pretekstem pisania reportażu wyłudził od dentysty telefon do studia, które nagrało filmik, a później, jak opowiadał, wszystko było proste. Tak jak czyszczenie przestrzeni międzyzębowych.

To był chyba ostatni raz, kiedy Ryszard poczuł jakąś namiętność. Wtedy, na fotelu dentystycznym. Później, kiedy już wreszcie spotkał się z Emmą, jego entuzjazm opadł, a po każdym kolejnym spotkaniu opadał coraz bardziej. Również w oczach Emmy Ryszard nie radził sobie lepiej. Bo też dziennikarze, tak samo jak aktorzy filmików instruktażowych, wszystkie swoje siły i talenty koncentrują tylko na pierwszym wrażeniu. Oczarują, zaciekawią i zgasną. Potrafią przez chwilę udawać znajomość jakiegoś tematu lub błyskotliwą erudycję, mimo że ciągle jedynie przelewają z pustego w próżne. Ale jak już osiągną cel, uczą się paru okrągłych zdań z innej, przydatnej w innym celu dziedziny. Emma i Ryszard byli do siebie bardzo podobni. A mimo to wzięli ślub.

Nudzili się w swoim towarzystwie. Na szczęście każde z nich miało własny krąg zainteresowań. Emma lubiła seriale detektywistyczne i żelowe misie, Ryszard – galasówki i psie chrupki. Emma przed Ryszardem nie ukrywała ani jednego, ani drugiego. Ryszard przed Emmą ukrywał i jedno, i drugie.

Ryszard wcześniej doskonale wpisywał się we wszelkie stereotypy o dziennikarzach i bankietach. Korzystał z każdego zaproszenia i zwykle jako pierwszy trzymał w palcach kieliszek szampana lub wina. Jeśli program go nie porywał, udawał się bez wstydu w stronę szwedzkiego stołu i częstował się wszystkimi właśnie wniesionymi potrawami. Z bankietu po uroczystym wręczeniu dziennikarskiej nagrody, o której można bez przesady powiedzieć, że była jego marzeniem, a którą dostał za artykuł o chłopczyku z progerią, paradoksalnie wcale zadowolony nie był. Mięso, sery, pasztety, sosy, zupy, ba, nawet desery – wszystko wydawało mu się tak samo mdłe jak jakieś chrupki, a do tego śmierdziało psim żarciem czy czymś podobnym… A wszyscy to jedli! Zniesmaczony wyszedł bez pożegnania.

Dzień później odebrał od hodowcy szczeniaka dla Emmy. Razem z workiem psiej karmy. Z worka wydobywał się charakterystyczny smród. Kiedy Emma szczeniaka odrzuciła, wyniósł go do piwnicy, nasypał mu trochę suchej karmy do miski i patrzył, jak ją pożera. Później wydarzyło się coś dziwnego. Natychmiast musiał się schylić. Coś przyciągało go do miski. Wsadził do niej rękę, złapał jeden chrupek i włożył go sobie do ust. Smakował jak parmezan na wczorajszym bankiecie. Jak stek jagnięcy w sosie śmietanowym. Jak szynka parmeńska. Wszystko smakowało jak ten chrupek. Jak sucha karma dla psów. Na pewno stało mi się coś w język, przestraszył się Ryszard i zaczął oblizywać rękę – psie chrupki. Polizał śrubokręt – psie chrupki. Hebel – psie chrupki. Stary zakurzony kalendarz, chyba sprzed dziesięciu lat – psie chrupki. Zepsute radio – psie chrupki. Szczeniak popatrzył zdziwiony i tęsknie zaskamlał. Kiedy Ryszard sięgał nad nim po inne rzeczy, które chciał polizać, rozciął sobie rękę o kawał blachy, którą zamierzał kiedyś coś obić. Z dłoni trysnęła krew. Zanim owinął ją chusteczką, nie mógł się oprzeć i polizał. Tym razem naprawdę się wystraszył. Miał wrażenie, że wpadł w jakieś fatalne zapętlenie, z którego musi natychmiast się wydostać. Rzucił się ku schodom. Szczeniak, przestraszony, obejrzał się za nim i pierwszy raz w swoim życiu szczeknął. Ryszard nawet tego nie docenił.

Emma akurat się kąpała. Zażądał wstępu do łazienki, mówiąc, że się skaleczył, że niezdara z niego. Przemywał ranę i podglądał Emmę w lustrze. Goliła sobie nogi. Z nicią dentystyczną już jej nie widuje, za to z żyletką bez przerwy. A zawsze goli się tak zażarcie, że zdziera stare strupki i nogi jej krwawią. Teraz, akurat teraz może się przekonać. Zawinął sobie rękę w papierowy ręcznik, uśmiechnął się do Emmy, ukląkł przed nią i zaczął ją całować, i lizać te wzruszająco pokaleczone nogi. Najpierw lizał delikatnie, potem mocniej, aż zaczął drapać. Emmę to bolało i szczypało, miała nogi mokre również od jego łez.

– O Boże, dlaczego płaczesz? Ty płaczesz?

Nawet nie podniósł w jej stronę oczu, na czworakach wypełzł za drzwi, mrucząc pod nosem:

– Psie chrupki… ona też… psie chrupki.

Krew Emmy również smakowała jak psie chrupki. Nogi Emmy i jego łzy, które tak nieoczekiwanie wytrysnęły… To wszystko miało smak psich chrupków.

Później próbował wszystkiego, co znalazł w lodówce i w spiżarni. Potem jeszcze lizał wiele rzeczy w domu. Oczywiście skończyło się to ciężką niedyspozycją żołądkową. Ale ponieważ nikomu o tym nie powiedział, a co za tym idzie, nikt mu w tej sytuacji nie mógł pomóc, pogodził się z tą życiową rewolucją i powiedział sobie: No dobra…

Po tym wszystkim przestał bywać tak często na bankietach. Jednak nawet wtedy, kiedy mu się wydawało, że wystarczająco starannie zszedł światu z oczu, zawsze ktoś go znalazł, zawsze ktoś go wymiótł z jego kąta jak nieszczęsnego Gregora Samsę, a on znowu, biedak, musiał nudzić się na bankietach. Nie znajdował pocieszenia nawet w konwersacji, bo ona toczyła się wokół tematu bankietów, na które nie poszedł albo na których co prawda był, ale gdzie wszystko smakowało jak psie chrupki. Teraz też nakładał sobie tylko maleńkie porcje i wspominał, jak to wszystko kiedyś smakowało, a w samochodzie opychał się psimi chrupkami, a niekiedy również karmą z puszek. Z Emmą już w ogóle nie jadał.

– Ach, te bankiety – skrzywiła się, kiedy dziękując, odmówił zjedzenia przygotowanej przez nią kolacji i demonstrując swoje najedzenie, głaskał się po brzuchu kolistymi ruchami.

Tak bardzo chciałby jej się zwierzyć! Tak bardzo chciałby ją zapytać, z którego filmu instruktażowego człowiek może nauczyć się udawać, że mu smakuje jedzenie. Tak bardzo chciałby się zapaść w jej ramiona, niczym wysadzony przez pirotechnika dom! Tylko że te wszystkie dramatyczne sceny i te wszystkie pruderie tak strasznie szkodzą domowej harmonii… Niepokojące myśli, wara, wara od naszego progu! Zostańcie za drzwiami i możecie tam skomleć, ile wam się podoba, możecie zaskomleć się nawet na śmierć! Przecież to sobie obiecali jeszcze przed ślubem. A ten, kto zaliczy skuchę, pójdzie spać bez seksu! Tak, Emma nie miała w tych sprawach litości i Ryszard z nosem na kwintę poszedł do piwnicy.

Coś zamiast seksu, coś zamiast kobiety, coś zamiast psich chrupków, powtarzał jak mantrę, kiedy zauważył pod ścianą stertę cienkich długich listew. Już nie pamiętał, do czego chciał je wykorzystać. Włączył piłę tarczową i pociął jedną na kosteczki. Przez moment pozwolił, żeby koło piły obracało się tylko tak, na pusto, ale po chwili złapał za kolejną listwę. Skończył dopiero, kiedy nie miał już skąd brać kolejnych kawałków drewna, a pachnące żywicą kosteczki sięgały mu do kolan. Przypomniała mu się babcia i jej wełniane pompony. Pompony jak kosteczki. Zawsze są miłe i nigdy nie mamy ich dosyć.

Od razu rano podjechał do Obi po drewniane bale. Całe to kupione drewno bez litości potnie na kosteczki. Ale w Obi najbardziej zainteresował go pompon. Zielony pompon na żółtej czapce bardzo małego człowieka o zbyt szczupłych ramionach, w za dużym zielonym T-shircie. Obok niego młody mężczyzna pchał w kierunku kasy wózek z pokaźnych rozmiarów tują. Ryszard rozpoznał w nim ojca chłopczyka z progerią. Serdecznie się z nimi przywitał. Wydawało się, że wypukłe oczy chłopczyka na ułamek sekundy wyskoczyły radośnie z oczodołów, a pomarszczona rączka rzuciła się do uścisku. Od razu swoim cienkim głosikiem zapytał Ryszarda, czy nie chce zobaczyć pieska, którego im podarował. Nazwali go Bono, bo jest strasznie super. Właśnie z tatą kupują drzewko w zastępstwie tamtego, które Bono wykopał.

– Teraz mamy przed wejściem taaaką dziurę! – pokazywał Ryszardowi Jureczek i zanosił się krztuszącym śmiechem.

Ryszard natychmiast zrozumiał, że to jest lepsze niż drewniane kosteczki, dlatego ruszył w ślad za ojcem z synem i tują.

– Pomogę wam ją posadzić – powiedział.

Nie mógł uwierzyć, z jakim spokojem potrafi teraz patrzeć w twarz chłopczyka. Kiedy pisał o nim reportaż, nie dawał rady. Musiał się do tego zmuszać. Fotograf, którego zabrał wtedy ze sobą, o mało nie oszalał:

– Niby jak mam tego potworka sfotografować, żeby wyglądał ładnie, co? Kurwa, jak mam z tego zrobić zdjęcie na okładkę?

W końcu znaleźli eleganckie rozwiązanie. Jureczek na okładce będzie tylko zza czegoś wyglądać. I tak z chłopca zostały na zdjęciu jedynie czapka z wielkim pomponem i dwoje ogromnych błękitnych oczu Golluma. Reszta zniknęła za tą tują, którą Bono wykopał.

Ryszarda za każdym razem zaskakiwało, jak bezpośrednio i z jaką ufnością chłopczyk się do niego odnosi i nie zwraca uwagi na jego chłód i dystans. Ryszard był wciąż niezdolny do tego, żeby przestać zważać na starczą fizjonomię dziecka, w którym widział dorosłego w stadium larwalnym. Bez zastanowienia przypisywał mu podstępność i obłudę, jakby Jureczek był wcieleniem zła, zwojem cudzych win, stwardniałą skorupą najgorszych cech, które mogą tkwić w ludziach. Jak inaczej mogłoby to wszystko wyglądać, jeśli nie tak odstręczająco? Ale nigdy swoich średniowiecznych poglądów nie wyraził na głos. Ryzykowałby kompromitację. Również matka Jureczka nie miała zamiaru ryzykować. Wystarczająco skompromitowała się już tym, że Jureczka urodziła.

– Na spacery chodziłam z wózeczkiem tylko o świcie albo po ciemku. Żeby mi nikt do niego nie zaglądał. Nie macie pojęcia, jakie to okropne, kiedy nie możecie się pochwalić dzieckiem.

Sama była bardzo ładna.

– W wyobraźni przymierzam mu różne twarzyczki. Twarzyczki innych dzieci. Żebym też mogła dla niego poczuć choć trochę czułości.

Ale Ryszard rozczulał się twarzyczką Jureczka. W zasadzie chodziło jedynie o to rozczulanie. Ryszard odwiedzał ich, żeby się rozczulać. Został prawie przyjacielem rodziny. Już nie jeździł tam tylko po to, żeby „nawdychać się tragedii jak świeżego powietrza”, jak to sam przed sobą nazywał. Już nie jeździł tam, by „nałykać się wzruszenia”. Jeździł uczyć się zachwytu od swojego chłopczyka – staruszka z oczami, nosem i ustami śmiesznie upchniętymi gdzieś u dołu twarzy, opadłymi jak źle przyklejony plakat, i mówił sobie, że teraz napisałby zupełnie inny reportaż. Taki, jakiego by mu nikt nie wydrukował i za który nie dostałby żadnej nagrody. Z głowy wyglądającej jak galasówka dębianka co chwilę wypadał Jureczkowi inny pomysł, a Ryszard nie nadążał ich zapisywać.

Siedzi teraz przed komputerem i przegląda zdjęcia galasów, które zrobił w piwnicy, kiedy dostaje esemes od matki chłopca. Jureczek miał zawał i umarł. Ryszard patrzy w ekran, na zdjęcie przezroczystych larw z wielkimi czarnymi oczami. Przez grubą zasłonę łez zaczyna rozpoznawać zarysy cieniutkich nóżek i zwiniętych pomarszczonych skrzydełek i stara się poczuć zachwyt Jureczka.

Zapach domu

Wystarczy w zupełności skrupulatnie przyjrzeć się samemu sobie oraz temu, czym staliśmy się w wymiarze plugastwa.

Louis-Ferdinand Céline, Podróż do kresu nocy, przekład Oskar Hedemann

Tego dnia Asta posiusiała się na podłogę już po raz czwarty.

– Musieliśmy ją zabierać do nowego domu?

– A co? Chciałbyś ją zostawić w starym?