Bez winy - Michael Crummey - ebook + książka

Bez winy ebook

Michael Crummey

4,1
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Walka dwojga dzieci o życie, miłość i niewinność w świecie, który nie wybacza błędów.

Michael Crummey, autor głośnych powieści DostatekRzeka złodzieiPobojowisko oraz Sweetland, powraca z kolejną wybitną książką o surowym życiu i ekstremalnej izolacji na niegościnnych brzegach Nowej Fundlandii. Bohaterami rozgrywającej się na przełomie XVIII i XIX wieku powieści Bez winy są Ada i Evered, rodzeństwo żyjące wraz z rodzicami w odciętej od świata zatoczce na północnym wybrzeżu Nowej Fundlandii. Gdy pewnej strasznej zimy oboje rodzice umierają, dzieci postanawiają pozostać w samotnej chacie nad wodą i kontynuować tam jedyne życie, jakie znają – rok po roku, przez całe lato, w nieludzkich warunkach łowić ryby, aby zarobić na zapasy pozwalające przetrwać kolejną srogą zimę. Niespełna dwunastoletni Evered i o dwa lata młodsza Ada będą musieli zmierzyć się jednak nie tylko z głodem, chorobą i żywiołami. Staną również twarzą w twarz z własnym niebywale ograniczonym pojęciem o świecie oraz nienazwanymi, coraz trudniejszymi do kontrolowania, narastającymi w skrajnym odosobnieniu emocjami – osiągającymi apogeum, gdy w okresie dorastania zacznie budzić się między nimi całkowicie dla nich niezrozumiałe napięcie seksualne...

Bez winy to odważna, czuła i przewrotna powieść psychologiczna najwyższej próby, rozgrywająca się w swoistym zawieszeniu poza światem: w przestrzeniach szarości, w których miłość, niewinność i wrodzona ludzka prawość ścierają się z ciemnotą, lękiem i popędami instynktu.

Bez winy [...] domaga się ponownego zastanowienia nad tym, co – jak nam się zdaje – wiemy o miłości i śmierci, rodzinie i samotności, nieświadomości i mądrości, zgrozie i zachwycie, cielesności i intelekcie, przemocy i pożądaniu. [...] Powieść Crummeya jest w stanie odmienić sposób, w jaki czytelnik postrzega świat”.
- z uzasadnienia nominacji do Giller Prize

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 367

Oceny
4,1 (12 ocen)
5
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Innocents

Copyright © 2019 Michael Crummey Ink, Inc., by arrangement with CookeMcDermid Agency, The Cooke Agency International, and Booklab Literary Agency.Originally published in English by Doubleday Canada

Copyright © for the Polish translation by Michał Alenowicz, 2020

RedakcjaJarosław Kurek

KorektaMałgorzata Matysek

Fotografia na okładceMagdalena Alenowicz

Projekt okładki i stron tytułowychMagda OstapiukMichał Alenowicz

Skład wersji elektronicznej

Michał Nakoneczny / hachi.media

Wydanie Iebook: ISBN 978-83-955602-2-4

Wydawnictwo Wiatr od Morza Michał Alenowicz

ul. Królewskie Wzgórze 11/22

80-283 Gdańsk

www.wiatrodmorza.com

www.facebook.com/wiatrodmorza

dla Marthy Kanyi-Forstner

Istnieje czterdzieści czy pięćdziesiąt węzłów; w regularnym użytku jest mniej niż dwadzieścia. Żaden z nich nie został wynaleziony ani w wiadomym czasie, ani w wiadomym miejscu, ani przez wiadomą osobę. Wszystkie wywodzą się z czasów niepamiętnych.

– R. G. Collingwood, The New Leviathan

Spadły śnieg

Tamtej zimy były z nich jeszcze niedorostki.

Nim przyszedł pierwszy śnieg, stracili siostrzyczkę. Ułożywszy niemowlę w płytkim wyżłobieniu obok jedynego dotąd grobu nad zatoką, matka odśpiewała kołysankę, którą zwykła nucić przed snem wszystkim swoim dzieciom. Nic więcej nie mogli zaoferować w charakterze ceremonii pogrzebowej. Kobieta sama była już wówczas śmiertelnie chora, odkrztuszała w dłonie skrzepy krwi.

Kiedy matka umarła, ziemia była zmrożona na kamień; wykopanie grobu nie wchodziłoby w grę, nawet gdyby ojciec miał jeszcze siłę pracować łopatą. Razem z Everedem odgarnęli sitowie i olszynę z odwróconej łodzi, zaciągnęli ją nad wodę, po czym przynieśli z domu zwłoki. Ułożyli je w łodzi z kilkoma kamieniami zebranymi na brzegu. Ojciec opadł bezwładnie na burtę, próbując złapać oddech.

– Czy ja też popłynę? – spytał Evered.

Ojciec pokręcił głową. – Ostań z siostrą – odparł.

Dwójka dzieci patrzyła, jak mężczyzna odbija od brzegu i wypływa poza płycizny ze swoją zmarłą żoną. Przez dłuższy czas schylał się, ukryty poniżej krawędzi burty, tak że chwilami spoza niej wynurzała się tylko jego głowa i ramiona. Zdawało się, że pochłonięty jest jakąś niezręczną, dolegliwą pracą, choć żadne z nich nie potrafiło zgadnąć, cóż to takiego. Patrzyli, jak mocuje się z brzemieniem zwłok, zwrócony plecami do brzegu. Odpłynął na tyle daleko, by nie mogli zobaczyć, że ich matka runęła w czarne wody zimowego oceanu naga.

Dopłynąwszy do brzegu, ojciec próbował wręczyć ubranie córce, lecz Ada ukryła dłonie za plecami i gwałtownie pokręciła głową.

– Będziesz miała z niego pożytek – wyjaśnił ojciec. – Już niezabawem.

To Evered przyjął odzież i złożył zwiotczały materiał, dociskając go do brzucha. Zapach matki i kwaśna woń długiej choroby; nie potrafił rozdzielić ich w myślach.

– Odłożę to dla niej – powiedział.

Ojciec przytaknął. Był zbyt wyczerpany, by wydostać się z łodzi. Przesiedział w niej dłuższą chwilę. Podczas gdy na niego czekali, znad zatoki nadciągnęła śnieżna kurzawa, która obsypała bielą włosy na jego pochylonej głowie.

Ojciec zmarł w łóżku, zanim nastał nowy rok.

Nie omawiając tego między sobą, oboje zachowywali się tak, jakby tylko spał. Pozwolili mu tam leżeć przez większą część tygodnia. Mieli nadzieję, że obudzi się w środku nocy, kaszląc, uskarżając się na ziąb lub prosząc o łyk wody. Za dnia mitrężyli czas w składziku i krzątali się na dworze tak długo, jak tylko byli w stanie, rąbiąc i układając drewno, dźwigając wiadra wody ze strumienia i przeczesując plażę w poszukiwaniu mających powiększyć kolekcję Ady mewich piór, muszli omułków czy kamieni przeciętych idealnym, pojedynczym pasem bieli. W izbie troszczyli się o ogień w palenisku, pili herbatę bez przekąski i rozmawiali szeptem, żeby nie zakłócić spokoju ojca.

Piątej nocy tego czuwania Adę obudził sen o rodzicach. Stali zwróceni plecami do niej, trzymając się za ręce i oglądając się na nią przez ramię. Matka była naga i mokra, jej włosy ociekały wodą.

– Nad czym tak szlochasz, siostra? – spytał Evered.

– On nie może się tu ostać – szepnęła.

– Nie pleć takich bredniów.

– On nie może tak tu leżeć, bracie.

Wtedy on zaczął ryczeć razem z nią – dwójka bezradnych dzieciaków, kurczowo trzymających się siebie nawzajem w nieprzeniknionych ciemnościach.

Nim rozwidniło się na dobre, chłopak ściągnął z posłania wyświechtany koc i zwlókł ciało ojca na ziemię. Pięty zastukały o zamarznięte klepisko jak młotki. Siostra ruszyła ku niemu, by podnieść ojcowskie nogi, lecz Evered jej na to nie pozwolił. Nagle stał się panem domu. – Siedź no tutaj – nakazał – aż się nie wrócę.

Chwycił ojca za koszulę w okolicy ramion. Spodziewał się, że będzie to przypominało wleczenie sieci pełnej ryb, lecz sztywność zwłok sprawiła, że wyciągnął je za drzwi z zaskakującą łatwością. W drodze nad wodę tylko raz musiał przystanąć, by złapać oddech i otrząsnąć zdrętwiałe ręce.

Powiosłował ku głębi za płyciznami; sądząc po dystansie dzielącym go od brzegu, podpłynął możliwie najbliżej tamtego miejsca, gdzie ojciec wyrzucił matkę. Chodziło mu po głowie, że dzięki temu rodzice będą razem, albo przynajmniej znajdą się w zasięgu swojego wzroku, choć dobrze wiedział, że pod powierzchnią oceanu nic nie pozostaje w bezruchu. Próbował zachować się praktycznie i zdjąć ze zwłok ubranie, stracił jednak śmiałość, spojrzawszy w uchylone oczy ojca.

Nim odbił od brzegu, wziął kawał starej sieci i nakładł do niej dosyć kamieni, by utrzymały ciało pod powierzchnią. Uwiązał ojcu w pasie tę prowizoryczną kotwicę. Dzień był bezwietrzny i chłodny, ocean gładki. Gdy zwłoki plasnęły o powierzchnię, a chłopak dźwignął za burtę mające je dociążyć kamienie, nie chciał już więcej na to patrzeć. Nie był jednak w stanie oderwać wzroku od wody jeszcze długo po tym, jak opadający powoli ojciec przepadł z jego pola widzenia, pogrążywszy się w czerni.

Płynąc między skałami do brzegu, nadal wpatrywał się w punkt, w którym zniknął mężczyzna. Zęby szczękały mu niepohamowanie, myśli kotłowały się w głowie. Gdy kil zaszurał na płyciźnie, on wciąż młócił wodę wiosłami, podobny bezgłowemu kurczakowi biegającemu wokół pieńka, na który opadło ostrze siekiery. Przerwał dopiero wtedy, gdy Ada zawołała go po imieniu.

– Powiedziałem ci, żebyś tam ostała, póki się nie ­wrócę – zganił ją, próbując złożyć wiosła i dźwignąć się na nogi.

– Wypatrywałam cię – wyjaśniła.

Potknął się, przechodząc przez burtę; twarz miał białą jak kreda. – Muszę na chwilkę legnąć – rzucił.

Ada robiła, co w jej mocy, by samodzielnie wyciągnąć łódź poza zasięg wód przypływu; nawoływała za bratem, który ruszył chwiejnym krokiem w kierunku chaty. Kiedy weszła do izby, już spał na ich posłaniu. Leżał tak długo i w tak absolutnym bezruchu, że zastanawiała się, czy i on przypadkiem nie umarł. Do zmroku siedziała pod przeciwległą ścianą, a później wdrapała się na łóżko rodziców i tam leżała, szepcząc do zmarłej siostry, aby poczuć, że ktoś jej towarzyszy.

Evered zbudził się dopiero nazajutrz, i to późnym rankiem. Nagle usiadł wyprostowany na łóżku i najwyraźniej nie potrafił stwierdzić, gdzie się znajduje, dopóki nie dostrzegł Ady. Ona długo przypatrywała mu się w milczeniu.

– Cóż tam, siostra?

Wtedy pokazała mu palcem, na co tak patrzy; on sięgnął dłonią do czubka głowy.

– Twoje włosy – oznajmiła.

Przypomniała jej się pochylona głowa ojca siedzącego w łódce po tym, jak powierzył ich matkę głębinom oceanu; płatki śniegu, które opadły na niego jak welon.

– Co dolega moim włosom?

– Zrobiły się całkiem bialuteńkie – wyjaśniła.

Gdyby spadły śnieg, tak określiłaby to ich matka.

Zostali więc we dwoje nad zatoką, z chatą z wbitych pionowo bali, z ogródkiem obsadzonym warzywami, z garstką budyneczków gospodarskich, z piętrzącym się ponad obejściem kręgiem wzgórz, z szemrzącym strumieniem i widokiem na szary przestwór oceanu rozpościerający się za skalistymi wysepkami odgradzającymi przystań. W ich oczach ta zatoczka stanowiła serce i sumę całego stworzenia. Byli tam sami ze swoją skromną wiedzą o świecie, dotąd otrzymywaną niesystematycznie lub pozyskiwaną przypadkiem.

– Ocean, firmament i wszystkie Boże gwiazdy zostały stworzone w ciągu siedmiu dni.

– Plamy światła obok słońca zwiastują złą pogodę.

– Koński trup to życie wrony.

– Nigdy nie wolno zasnąć, póki nie zagasi się płomieni.

– Mąka i solona wieprzowina na zimę muszą wystarczyć aż do pojawienia się na lodzie pierwszych marcowych fok.

– Zmarli mieszkają w niebie, a niebo znajduje się między gwiazdami.

– Nic pod powierzchnią oceanu nie pozostaje w bezruchu.

– Próżniactwo to korzeń wszelkich utrapień.

– Nasza siostrzyczka umarła bez winy, zasiada więc po prawicy Boga i wysłuchuje naszych modlitw.

– Każde spośród stworzeń ziemskich i morskich może zostać zabite i zjedzone.

– Człek musi zdzierżyć, czego nie mocen jest odmienić.

Mary Oram. Jej przybory

W tygodniach po śmierci ojca dzieci robiły niewiele poza tym, że spały o każdej porze dnia i nocy; godzinami leżały w łóżku dla ciepła, dla pocieszenia, które przynosił oddech drugiej osoby. Dni były krótkie, a jedyne w chacie okno, pozbawione szyb, chroniła przed żywiołami okiennica, tak że ich czas płynął albo w chłodnym półmroku, albo w bezdennej ciemności.

Codziennie po wschodzie słońca Evered rozniecał ogień. Gdy płomienie przytłumiły już nieco ziąb, podnosił Adę z łóżka, tak jak wówczas, gdy była jeszcze dwu-, trzyletnią siuśmajtką, po czym sadzał ją na wiadrze, samemu stając na tyle blisko, by drżąca dziewczynka mogła oprzeć się o jego nogę. Wzrostem ustępowała mu niewiele, chuda była jednak jak szczapa – dziecko pod każdym względem, nie licząc dłoni, którym już od kilku lat powierzano dorosłe prace, tak że przypominały chropowate ręce staruchy. Ściskała w nich lalkę, którą uszyła kiedyś ze szmatek dla ich maleńkiej siostrzyczki, a teraz nosiła przy sobie niczym relikwię tamtego błogosławionego czasu, bezpowrotnie już utraconego. Opierała głowę o udo brata, dopóki nie skończyła, po czym on odnosił ją do łóżka i tam trzymali się w ramionach, chroniąc się przed przytłaczającą ciszą.

Żadne z dzieci nie miało ani większego apetytu, ani serca do zabrania się za porządny posiłek. Evered codziennie podgrzewał ten sam garnek zaskorupiałej grochówki i podsuwał miskę Adzie, lecz nie był w stanie nakłonić jej do jedzenia. Żywiła się wyłącznie sucharami, które przeżuwała na papkę, leżąc w łóżku. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Evereda budziły czasami w ciemnościach głośne szepty siostry, nie umiał jednak pojąć, cóż takiego mówi i do kogo; bał się ją o to zapytać.

Wypuszczał się na zewnątrz, by opróżnić wiadro na zlewki, przynieść wodę ze strumienia lub porąbać naręcze drewna. Stos opału ułożony najbliżej chaty kurczył się równomiernie, a chłopak czuł, że i w nim coś zanika w tym samym nieubłaganym rytmie. Był skołowany i chybotliwy od braku jedzenia, długiego leżenia w łóżku oraz wzbierającego poczucia zgrozy, którego nie potrafił się wyzbyć. Pod wpływem tego narastającego lęku zaczął rozglądać się za flintą ojca, której nigdy dotąd nie nabił ani nie użył. Okazało się, że leżała w składziku, tak dawno zapomniana, że żelazne elementy mieniły się rdzą. Ustawił zaniedbaną broń w kącie nieopodal paleniska, jakby sama jej obecność mogła przynieść nieco bezpieczeństwa czy pociechy.

Dołożył drewna do ognia, po czym wlazł do łóżka; Ada uniosła koc, wpuszczając go w czekające pod spodem ciepło i obejmując ramionami. Każdego dnia opuszczenie tego kokonu przychodziło mu z coraz większym trudem. Któregoś wieczora, gdy leżeli w niknącym świetle, uświadomił sobie, że mogą tak skonać w swoich ramionach.

– Może być, że powinniśmy się przenieść do Mockbeggar? – zapytał.

Nigdy nie opuścili brzegów zatoczki, nad którą się urodzili, żadne z nich nie potrafiło więc stwierdzić, ile całe to Mockbeggar może być warte. Wiedzieli, że to stamtąd przypływał szkuner Corneliusa Strappa, rzucający kotwicę naprzeciwko ich zatoki wiosną i jesienią, aby zostawić im zapasy i zabrać połów z całego sezonu. Wiedzieli, że ojciec popłynął do Mockbeggar łodzią wiosłową, by sprowadzić Mary Oram, kiedy matka była bliska rodzenia. Poza tym osada mogłaby równie dobrze znajdować się w Ziemi Świętej lub na księżycu.

– Bo to ja wiem – odparła Ada. – Miarkujesz, że Mary Oram dałaby nam nocleg?

Sama wzmianka o tej kobiecie wystarczyła, by wzbudzić w Everedzie wątpliwości. – Zda mi się, że nie przejęłaby się losem nam podobnych.

– Widzi ci się, że wiedźma z niej – szepnęła Ada.

– A tobie nie? – Pożałował, że w ogóle poruszył ten temat. – Miarkuję, że jakby się szczerze przyłożyć, wydoliłoby się i tutaj… – Chwilę później dodał: – I wcale się jej nie boję.

Ada pokręciła opartą o jego pierś głową.

– Lichy z ciebie kłamca, bracie.

Przyciągnął jej twarz do swojej szyi.

– Śpijże już – powiedział.

Mary Oram była jedyną osobą, z którą nie łączyły ich więzy krwi, a z którą zdarzyło im się spędzić czas. Było to w ostatnich dniach ciąży, gdy matka z najwyższym trudem poruszała się po obejściu, sunąc za swoim nabrzmiałym brzuchem niczym wózek ciągnięty niezgrabnie przez kozę. Z mozołem sięgała przez ten masyw, by zawiesić czajnik nad ogniem; wyniósłszy rankiem wiadro z odchodami na plażę, wracała zadyszana. Nie była w stanie usiedzieć ani wyleżeć w jednej pozycji choćby paru chwil. Miesiąc przed planowanym przypłynięciem szkunera z wiosennymi zapasami od Corneliusa Strappa matkę obudziły skurcze tak silne, że zaczęła zawodzić.

– Przyszedł twój czas – stwierdził ojciec.

Przeszył ją kolejny skurcz, a ona pokręciła głową tak gwałtownie, jakby próbowała odegnać z myśli jakiś przebłysk zapamiętany z koszmarnego snu. – To drobiazg – uspokajała.

– Będę musiał popłynąć po Mary Oram – powiedział.

– Nie ma co kłopotać Mary – wycedziła przez zęby. – Sam sobie poradzisz, Sennet, jeśli to na­prawdę czas.

– Skaranie boże! Na co ci się zdam, jak legnę zimny na klepisku? Ostatnim razem skonałabyś w pościeli, gdyby nie ona.

– To drobiazg – powtórzyła.

Ojciec odwrócił się od niej, by podnieść płaszcz. Włożył do kieszeni trzy suchary na drogę.

– Słuchaj no, Sennecie Best. Jeśli odpłyniesz mi dziś tą swoją łódką, to klnę się na Boga… – zaczęła.

Evered poszedł za ojcem nad wodę.

– Też mam płynąć? – spytał.

– Miej baczenie na te dwie – nakazał mężczyzna, wyjmując wiosła i odpychając łódź od brzegu. Zerknął przez ramię ku otwartemu morzu, gdzie wschodnie podmuchy właśnie zaczynały burzyć wodę. – Jeżeli wiatr się nie odmieni, czeka mnie mordęga. Jak Bóg da, wrócę albo jutro wieczorem, albo dzień później.

Evered patrzył, jak ojciec pochyla się ze skrzyżowanymi ramionami i wpada w równomierny rytm pociągnięć.

– Nie wiem, co robić! – zawołał. – Co mam robić!?

– Ostań przy nich – odparł ojciec. Dodał jeszcze parę rzeczy, których Evered nie usłyszał przez wiatr i szum fal bijących o brzeg.

Ojciec zdążył wrócić do nich nazajutrz przed zmierzchem. W Mockbeggar odrzucił propozycję, by zdrzemnąć się choć godzinkę, nim wyruszy w drogę powrotną. Wiosłował przez całą noc, a dopłynąwszy na miejsce, zostawił Mary Oram na plaży i puścił się biegiem w stronę chaty, przeczuwając mgliście, że zastanie tam martwego noworodka lub zwłoki żony. Ona jednak w najlepsze siedziała przy ogniu, opierając kubek z herbatą na paterze ogromnego brzucha. Mężczyzna wykonał pełny obrót, jak gdyby ogarnięcie wzrokiem kompletnej panoramy tej małej drewnianej chatki miało mu dopomóc w zrozumieniu przedziwnych okoliczności.

– Witaj, Sarah Best – odezwała się za jego plecami Mary Oram, która niepostrzeżenie stanęła za progiem. Wszyscy się odwrócili, by na nią spojrzeć. Kobieta o posturze chochlika nie przewyższała Ady wzrostem; odziana była w płótno i wełnę, na łysą głowę nasadzony miała barwny dziany czepek, a na jej ramieniu wisiała skórzana torba. Jej brwi i rzęsy były tak rzadkie i żółte, że cała jej twarz również zdawała się łysa. Sprawiała wrażenie nędznie wykonanej, wypchanej trocinami kukły, która nagle ożyła. Dłonie miała delikatne, bezbarwne, pozbawione paznokci. Skinęła głową na dwójkę dzieciaków siedzących na skraju łóżka. – Obojeście moi – stwierdziła. Byli zbyt przerażeni jej widokiem, by spytać, co takiego ma na myśli. Adzie zaświtało przypuszczenie, że może wszyscy mieszkańcy Mockbeggar poruszają się, wyglądają i mówią tak jak Mary Oram.

– Mówiłam mu, że nie czas jeszcze – wyjaśniła Sarah Best.

Kiedy ojciec odpłynął, skurcze wypędziły matkę z łóżka. Ze sto razy przetoczyła się od ściany do ściany, po czym kazała Adzie przyklęknąć i wciągnąć jej na nogi buty, żeby móc wyjść na zewnątrz. W ciągu godziny skurcze zelżały na tyle, że znów była w stanie zjeść posiłek. Po południu było już jasne, że nic z tego nie wyniknie, spędziła więc resztę dnia, wlokąc wodorosty z plaży do ogródka na Płaskowzgórzu.

Mary Oram przeszła przez izbę i wsunęła rękę pod ubranie matki, by szturchnąć dziecko. – Wiesz, od jak dawna?

– Od września – odparła matka. – To wtedy po raz ostatni przyszedł mój gość – szepnęła.

Ojciec wyminął kobiety, padł na łóżko i przykrył głowę kocem.

– Niewiele zostało – stwierdziła Mary Oram. – Wedle mojego widzenia nie dłużej niż dwa tygodnie, chyba że to dziecko ma jakieś własne zamysły.

– Jeśli przyjdzie mi je dźwigać dłużej, sama je wytnę nożem do ryb.

Ojciec już chrapał pod kocem. Mary Oram oznajmiła: – Skoro już tu jestem, mogę zostać. Oszczędzimy chłopu kolejnej nocy przy wiosłach.

– Dobrze, moja pani – przystała matka. – Będziesz dzielić pryczę z dziećmi, póki się z tym nie uporamy.

– Ja mogę spać nad wodą – wyrwał się Evered, na co Ada wbiła mu paznokcie w nadgarstek.

– Przecież nie zajmuję wiele miejsca – powiedziała Mary Oram. – Nawet nie zauważycie, że obok was leżę.

Przez kolejne pięć nocy kobieta spała z nimi na jednej pryczy – pod ścianą Ada, pośrodku Evered z głową przy jej stopach, na skraju akuszerka z głową przy stopach chłopaka. Kobieta miała na głowie swój czepiec, na nogach buty; do rana leżała sztywna jak trup.

Te okresy głębokiego snu stanowiły jedyne chwile, gdy Mary Oram zachowywała milczenie. Evered spędzał dni, pomagając ojcu przy budowie pomostu, na którym mieli oprawiać i solić dorsze w nadchodzącym sezonie; zanurzony po mądzie w przenikliwym chłodzie Atlantyku, wbijał słupy pod platformę, na której miała stanąć szopa i stół do cięcia ryb, przytrzymując żerdzie prosto, podczas gdy ojciec pracował na górze. A i tak wolał to niż wysłuchiwanie paplaniny Mary Oram o najlepszych lekach na odmrożenia, o tym, że wielki przestrach matki będącej przy nadziei pozostawia trwały znak na dziecku, o wyliczanych wraz z ich prawdopodobnymi przyczynami dziesiątkach znamion i zeszpeceń, które widziała.

„Tym swoim gadactwem potrafiłaby okorować drzewo” – stwierdził ich ojciec, nie bez nuty lęku i podziwu w głosie.

Jej wielosłowie uświadomiło Everedowi, jak niedużo tematów niezwiązanych z bieżącą pracą czy kaprysami pogody poruszają w rozmowach rodzice. Dotąd zakładał, że tak już się zachowują dorośli. W obecności Mary Oram odczuwał duszący ciężar na piersi; miał wrażenie, że za kobietą do ich chaty wmaszerowało z pół świata, a on ginie pod nogami rojących się tam intruzów.

Ada również unikała akuszerki – przesiadywała na ławie wioślarskiej ich łodzi, przyglądając się pracy ojca i brata, podając im narzędzia lub przytrzymując dłużyce, gdy je przybijali. Było coś upiornego w tamtej postaci, rozmiarem i kształtami tożsamej z jej ciałem, lecz obliczem i postawą przywodzącej na myśl stworzenie zgoła odmienne. Nie potrafiła wyzbyć się lęku, że może podzielić jej los: zestarzeć się w ciele dziecka. Trzymała się z dala od Mary w obawie, że ta przypadłość jest zaraźliwa; wieczorem upierała się, aby Evered kładł się między nimi.

Na plaży Ada zapytała, jak długo Mary Oram pozostanie nad ich zatoką.

– Aż pojawi się dziecko – odparł ojciec.

Przez chwilę kiwała głową, rozważając tę niesatysfakcjonującą odpowiedź. – A jeśli dziecko się nie pojawi?

Roześmiał się. – To będzie musiała z nami pozostać aż do końca świata, nieprawdaż?

Nie miała pojęcia, czy ojciec mówi poważnie, ale była to dla niej nowa myśl: że świat, który znają, nie jest może stały ani wieczny, a raczej podobny śmiertelnemu stworzeniu, przemijający. Ada zerknęła na Evereda, chcąc sprawdzić, czy dla niego to również nowość, on zaaferowany był jednak czymś zupełnie innym.

– Czy to może być, żeby dziecko się nie pojawiło? – spytał. Pomyślał o matce chodzącej wzdłuż chaty, gdy rano wygrzebywali się ze swoich pryczy, wzdychającej ciężko, wściekle przygryzającej dolną wargę i podtrzymującej ręką masyw brzucha. Przypomniał sobie jej groźbę, że jeśli dziecko opóźni swoje przybycie, mogłaby rozpłatać sobie brzuch nożem. – Dlaczego miałoby się nie pojawić?

– Skaranie boże! – zniecierpliwił się ojciec. – Czy możemy doprowadzić ten pomost do ładu?

Nagle zmrużył oczy i spojrzał na coś za ich plecami, a oni, odwróciwszy się, ujrzeli Mary Oram stojącą przed chatą. – Już czas! – zawołała do nich ze szczytu wzniesienia.

– Dobrze – powiedział ojciec.

– Przyślij tu małą – dodała Mary, po czym zniknęła w domu. W ciszy rozległ się nieznajomy głos, jakaś ­gardłowa skarga, która zdała im się nie całkiem ludzka.

– Co to takiego? – spytał Evered.

– Zdaje się, że wasza matka – odrzekł ojciec. – No, idźże, córeczko.

– Czego ona chce ode mnie?

– Miarkuję, że pomocy przy wszystkim, o co tam na górze trzeba się zatroszczyć.

Ada popatrzyła na Evereda, ale on unikał jej wzroku.

– No, idźże – powtórzył ojciec.

Odwróciła się i ruszyła pod górę, w stronę domu, w którym rozlegały się boleściwe jęki matki.

Chociaż drzwi, podobnie jak drewniana okiennica jedynego okna, stały otwarte na oścież, światło słoneczne nie było w stanie rozproszyć nieprzeniknionego mroku panującego w głębi chaty. Mary zagotowała wodę nad paleniskiem i ustawiła lampę nieopodal Sarah leżącej z fałdami sukni zadartymi na uda. Klepisko było obsypane nową warstwą suchego piachu; Ada spostrzegła wzór biegnący wzdłuż krawędzi paleniska – skomplikowany szereg przeplatających się kółek – wyrysowany przez matkę kijkiem.

– Chodź no, poświecisz mi lampą – powiedziała Mary Oram na widok stojącej w drzwiach Ady.

Dziewczynka nigdy nie widziała ani nagich nóg matki, ani czarnej kępy włosów pomiędzy nimi, ani mięsistej szpary w miejscu, gdzie kobieta najwyraźniej zaczynała rozszczepiać się na dwoje.

– Bliżej – warknęła Mary. – Nic cię tu nie pokąsa.

Ada podeszła z lampą, choć słowa kobiety nie dodały jej otuchy. Próbowała zajrzeć za masywny brzuch, lecz twarz matki niknęła poza kręgiem światła.

– Wiedziałaś, że będziesz mieć siostrzyczkę? – spytała akuszerka.

Ada popatrzyła na nią ze zdumieniem. Zdążyła już zapomnieć, że w centrum tych przedziwnych zdarzeń znajduje się dziecko. Pokręciła głową.

– No widzisz – powiedziała Mary Oram. – A będzie siostrzyczka. Wiem to, odkąd przekroczyłam ten próg i spojrzałam na twoją matkę, jak siedzi na łóżku. Prośmy Boga, żeby ta mała nie guzdrała się jak ty kiedyś.

– Ja?

– Gdyśmy na ciebie czekały, przesiedziałyśmy tak dwa dni. Do pomocy miałam tylko twojego ojca. A kiedy zaczęło się na dobre, on padł, gdyby bez życia. – Sięgnęła ręką, by przesunąć lampę trzymaną przez Adę bliżej krawędzi łóżka, przy której wyłożyła swoje przybory. Ada ujrzała wśród nich brzytwę. Mary Oram powiedziała: – Zdaje się, że to dziecko musi być potwornie wielkie. – Uniosła igłę do lampy, aby przewlec nić przez ucho. – Sarah Best! Następnym razem, jak ci się zachce mieć dzieciaka – miej dzieciaka, nie cholerne krówsko.

Matka podparła się na łokciach i dźwignęła z mroku w ciemne światło lampy. Jej twarz częściowo zasłaniały włosy, przylepione do spoconej skóry. – Zamilcz, Mary Oram – powiedziała. – Na miłość boską, przestań klekotać. – Znów utonęła w mroku. Kobieta na łóżku wyglądała dziko i obco; Ada odniosła wrażenie, że leży przed nią jakaś nieznajoma, postacią i kształtem z grubsza zaledwie przypominająca matkę.

– To nie ona mówi, to dziecko – wyjaśniła cicho Mary. – Ostatnim razem, jak była w bólach, naplotła twojemu ojcu różnych okrutnych rzeczy.

Sarah Best wykrzyknęła coś niepodobnego słowom, lecz zarazem wulgarnego, po czym znów zaczęła zawodzić. Mary Oram odłożyła igłę i nić na łóżko, a gdy skurcz minął, wcisnęła pozbawione paznokci palce dziecięcej dłoni w głąb ciała rodzącej. Zwróciła twarz ku sufitowi, szukając czegoś po omacku.

– Robisz postępy, moja pani.

– Już zaraz koniec? – szepnęła Ada.

– Robi postępy – powtórzyła Mary Oram.

Żadna widoczna oku zmiana nie zaszła jednak ani przez resztę poranka, ani po południu; nawracające skurcze były niby supły na nieskończonym sznurze rozplątującym się poprzez dzień. Kobiety nic nie jadły, a Evered z ojcem nie zapuścili się do chaty, by sprawdzić, jak sobie radzą, czy poszukać czegoś do jedzenia. Mary co jakiś czas posyłała dziewczynkę, aby wylała brudną wodę i ponownie napełniła miednicę wrzątkiem z kociołka, wciąż bulgocącego na palenisku. Ada nachylała się nad pryczą, by przecierać udręczoną twarz matki.

Zmierzchało już, gdy niewidoczna przeszkoda runęła, a dzień ogarnęła gorączka; matka Ady naparła na brzemię nienarodzonego stworzenia z nową zawziętością. Mary Oram nakazała, by przysunąć lampę jeszcze bliżej. Pojawił się już czubek głowy dziecka – wycinek różowej skóry oblepiony czarnymi włosami. Choć już przed kilkoma godzinami Ada odgadła absurdalną prawdę o tym, co ma się dokonać, wciąż wydawało jej się to fizycznym niepodobieństwem. Czuła ucisk pęcherza, dotkliwy i narastający, lecz nagłość rozgrywających się przed nią wydarzeń zmusiła ją do pozostania na posterunku.

– Będziemy musiały trochę mu pomóc – obwieściła Mary Oram, szukając brzytwy. Zgroza świadomości, do czego ma zostać użyte to ostrze, przewędrowała przez ciało Ady jak rozżarzony węgiel. Dziewczynka zsikała się na klepisko, mocz spłynął jej po nogach i oblał bose stopy. Nie zapłakała jednak, wytrwała na miejscu, podczas gdy akuszerka zajmowała się swoją paskudną robotą.

Gdy główka przeszła, dziecko wypłynęło w wyrzucie krwi i śluzu, a Mary Oram przyklękła przy łóżku, by złapać śliskiego noworodka na kolana. Ada wpatrywała się w brzydką istotkę połączoną sznurem z matką, w oczy zaciśnięte wobec nieznanego światła i panującego w izbie chłodu. Wyglądała jak coś nie na wpół nawet ukończonego; guzowata głowa była trzykrotnie za wielka w porównaniu z resztą ciała. Staruszka wetknęła palec w maleńkie usteczka, wygarnęła z nich czop żółtej wydzieliny, po czym uniosła dziecko za kostki i dała mu klapsa w tyłek. Odłożywszy wrzeszczącego dzieciaka na brzuch matki, podniosła brzytwę, przecięła pępowinę i podwiązała ją.

– Potrzeba nam świeżej miski z wodą – oznajmiła.

Ada bała się, że runie na podłogę, jeśli choćby spróbuje się ruszyć. Mary Oram, zerknąwszy, odwróciła się ku niej, by wyjąć jej lampę z rąk.

– Dobrześ się sprawiła – pochwaliła. – A teraz leć po czystą wodę.

Ada przyniosła naczynie, stąpając na miękkich nogach, stawiając stopy mokre od zimnego moczu na klepisku ubabranym krwią i popłodem, bacząc, żeby po drodze nie uronić ani kropli wody – jak gdyby w takim wypadku mogła na nich spaść jakaś nowa katastrofa. Postawiwszy miskę obok matki mruczącej do noworodka leżącego na piersi, usiadła na przeciwległej pryczy i słuchała, jak siostrzyczka się drze, a tymczasem Mary Oram kontynuowała swoje zabiegi, unosząc po kolei każdą z kończyn dziecka i odliczając, by upewnić się, czy ma wszystkie palce u rąk i nóg.

Ada nie mała pojęcia, cóż takiego właśnie zobaczyła. Nie wydawało jej się możliwe, aby to, przez co przeszła matka, stanowiło normalny bieg rzeczy. Wyglądało to raczej na jakiś przewlekły kataklizm, po którym kobieta najpewniej nigdy już nie dojdzie do siebie.

– Przysuń światło – rzuciła Mary przez ramię, a Ada wstała, by przytrzymać lampę bliżej sponiewieranego ciała matki. Akuszerka wzięła igłę i nić; przez chwilę Ada sądziła, że staruszka zamierza zaszyć matkę od dziobu po rufę.

– Czy to zawsze tak? – szepnęła.

– Jak, dziecino?

Ada skinęła lampą. – O, tak – wyjaśniła.

Mary Oram wykonała trzy zgrabne szwy, zawiązała i zerwała nić, po czym wstała i uśmiechnęła się do dziewczynki. – Nie, kochana – rzekła. Opłukała ręce w miednicy i wytarła je w upapraną połę fartucha. – Nie zawsze jest tak snadniuchno.

Evered z ojcem przez cały dzień trzymali się z dala od chaty – porozumienie w tym względzie osiągnęli bez słów. Przez jakiś czas chłopak próbował odgadnąć z wyrazu twarzy ojca, czy powinien się martwić, nie dopatrzył się jednak w jego wyglądzie żadnych podpowiedzi. Dopóki pracowali, udawało mu się niemal ignorować to, czego ignorowaniem byli tak bardzo zajęci.

Zaskoczył go fakt, że Adę wezwano do środka, choć była jeszcze właściwie dzieckiem. Ilekroć zdarzyło mu się zerknąć w stronę chaty, oszałamiająca doniosłość tego, co siostra obserwowała z bliska, uderzała weń gwałtownie – jakby wypłynął łodzią za przylądek i wziął nagły podmuch wiatru na burtę. Za każdym razem musiał walczyć, aby zwrócić się dziobem do wichru i przetrzymać ten szkwał. Robił wszystko, co w jego mocy, by naśladować pozorną obojętność ojca; oddawał się robocie w równomiernym, mechanicznym rytmie, który sam w sobie był otępiający.

Gdy umocowali ostatnią żerdź na pomoście, ojciec wziął ze składziku łopaty i jutowe worki. Poszli razem na zachodni kraniec zatoki – jedyny odcinek brzegu, gdzie było dosyć piasku, by dało się go kopać. ­Napełnili ­worki, używając drewnianych szufli wystruganych niegdyś ręcznie w Mockbeggar. Ciosane czerpaki były już gładko wypolerowane od wieloletniego użytku. Dotaszczywszy piasek na polanę przed chatą, poszli nad strumień, pragnąc znaleźć się na tyle daleko od znękanej kobiety, aby wiatr zagłuszył zamęt – nie wytłumił go jednak całkowicie. Próbowali oszukać głód, pijąc wodę ze złożonych dłoni. Potem rozpalili ogień, usadowili się w cieple i czekali.

– Ile jeszcze, zanim skończą? – spytał Evered.

Ojciec pokręcił głową. – Może być, że przyjdzie nam tu dzisiaj spać.

– Po co ci ten piach?

– Spodziewam się, że będzie trzeba wygrabić całą ­chatę – wyjaśnił ojciec. – Wysypać świeżą warstwę.

Do zmierzchu było jeszcze daleko, ale Sennet Best położył się przy ogniu, przykrył twarz ramieniem i zasnął. Evered wypuścił się na brzeg w poszukiwaniu czy to krabiej skorupy, czy wygładzonego kawałka drewna, który mógłby wzbogacić zbiory Ady. Siostra trzymała na półce nad łóżkiem kolekcję podobnych bibelotów, układając i przesuwając je dopóty, dopóki nie uznała, że konfiguracja elementów spełnia jej oczekiwania. Patrzenie na nie niosło zawsze ze sobą przedziwne zadowolenie, jakby za położeniem tego kamyczka czy tamtej muszelki względem całości kryła się jakaś logika. Zdarzało mu się próbować tej sztuki samemu, lecz nie miał do tego ręki, a ostatecznie uzyskiwał dokładnie to, od czego zaczął – zbieraninę śmieci.

Trwał odpływ, chłopak zabijał więc czas, gramoląc się na skały, bez celu przepatrując rozpadliny. Od czasu do czasu stawał w miejscu i rozmyślał, cóż takiego może rozgrywać się w chacie, że trzeba będzie wygarnąć cały piasek z klepiska, kiedy będzie po wszystkim.

Kiedy obrzydliwa praca dobiegła końca, Mary Oram opłukała i spowiła niemowlę; to wystarczyło, by wprowadzić dziecko w sferę izby i jej mieszkańców, by zaczęło wydawać się ludzkie.

– Wykapana Sarah Best – oznajmiła akuszerka.

Ada dostrzegła coś z rysów matki w kształcie nosa siostrzyczki, w dołeczku jej brody. Spostrzeżenie to całkowicie odmieniło twarzyczkę, która z początku wydawała się obca i groteskowa.

– Jak ona się nazywa? – spytała.

Sarah Best, która leżała w półśnie z ustami przytkniętymi do pokrytej meszkiem główki dziecka, zerknęła ukosem na córkę, nie obracając się. – Nie wiem – odparła. – Jak jej damy na imię?

Dotąd nie przeszło Adzie przez myśl, że człowiek otrzymuje imię dopiero po przyjściu na świat, że się z nim nie rodzi. Ten niedostatek sprawił, że noworodek wydał jej się niemal równie nagi i godzien politowania jak w momencie, gdy wylądował na kolanach Mary Oram.

Lista znanych jej chrześcijańskich imion była krótka; wszystkie je wyłowiła z trudem z garstki zmiennych opowieści biblijnych, przytaczanych z błędami przez matkę w ciągu lat spędzonych z dala od kościoła czy mogącego je skorygować księdza. Rut, synowa czy szwagierka Noemi, która straciła męża i obu synów; obie kobiety przeprowadziły się do kraju w Ziemi Świętej, zwanego Booz. Rachela, która zabiła swoją siostrę Leę, aby wyjść za jej męża, i umarła podczas porodu. Maryja, która pewnej jesieni przemoczyła stopy, zbierając borówki, i tak zaszła w ciążę.

Imię Matki Boskiej zostało już zajęte przez Mary Oram. Z kolei historie Rut, Noemi, Racheli i Lei dziewczynka uważała za zbyt mroczne, by siostra mogła spędzić życie w ich cieniu. Była natomiast jeszcze Marta, siostra Łazarza, która wyprowadziła brata z grobu tak, jakby budziła go z drzemki.

– Powinnaś pójść po mężczyzn – poradziła Mary Oram. Dokładała właśnie do ognia, by w półmroku zacząć przyrządzać posiłek. – Pewnikiem wygłodnieli już.

Ada wyciągnęła rękę i dotknęła policzków siostrzyczki, perfekcyjnych zwojów jej uszu, tak cieniutkich, że przeświecał przez nie nikły blask lampy. Wydawało się nie do pomyślenia, aby tak delikatna istotka mogła znajdować się w sercu przerażającej nawałnicy, która dopiero co się po nich przetoczyła. Tamte wypadki miały w sobie coś ze snu; teraz, gdy mieli je za sobą, zaczęły już tracić na realności. Jedna z dłoni noworodka była zaciśnięta w piąstkę; łagodnie zataczała koła niczym jakiś nieożywiony przedmiot, kołysany wiatrem na polu.

– Może Martha? – zaproponowała dziewczynka.

Sarah Best skinęła głową. – Martha brzmi dobrze. Idź, przyprowadź ojca.

Na zewnątrz Ada dostrzegła słabe, przytłumione światło ogniska płonącego nad strumieniem. W dole, na brzegu kręcił się Evered – drobna, ciemna sylwetka na tle mroczniejącego oceanu. Dojrzawszy siostrę, wyprostował się na skałach i wzniósł rękę. Zawahała się, nim ruszyła ku niemu. Pierwszy raz w życiu wiedziała coś naprawdę istotnego, czego nie wiedzieli Evered z ojcem. Godzinami czekali na wieści, które ona miała im przynieść; póki co zachowywanie ich dla siebie okazało się nadspodziewanie przyjemne.

Wpatrywała się w Evereda, który wpatrywał się w nią – dopóki jej nie zawołał. Wówczas zaczęła schodzić ze wzniesienia, próbując uporządkować wiadomości w dającą się kontrolować listę. Dopiero gdy brat znalazł się na wyciągnięcie ręki, dojrzała w mroku jego twarz, lecz i wtedy miała trudności ze zinterpretowaniem jej wyrazu. Wyglądał tak, jakby sądził, że czymś ją zawiódł.

Wysunął ku niej dłoń. – Znalazłem to dla ciebie – powiedział.

Musiała unieść przedmiot do oczu, by w ogóle go zobaczyć – czaszka ptaka, objedzona do czysta i tak wypłowiała, że jej biel zdawała się wręcz świecić w ćmie. Delikatnie wyżłobiona kość, sprawiająca wrażenie rzeźbionej ręcznie i tak podobna do splotów uszu jej siostrzyczki, że słowa niemal uwięzły Adzie w zaciśniętym gardle.

– Mary Oram gotuje kolację – powiedziała.

– Ojciec jest nad strumieniem – odparł Evered. – Przyprowadzę go do domu.

Skinęła głową i ruszyła w stronę chaty, tuląc czaszkę w dłoni. Nie poszło to wcale tak, jak sobie zamyślała. Odwróciwszy się, zawołała do brata w błyskawicznie gęstniejącej między nimi ciemności:

– Ma na imię Martha!

Evered odwrócił się w stronę głosu siostry.

– To ja jej dałam – oznajmiła. – Imię.

Stali tak przez chwilę, niezdolni dostrzec niczego poza niewyraźnymi konturami swoich postaci.

– Niezabawem będziemy na górze – odezwał się Evered.

Mary Oram została przez jakiś czas, by mieć oko na noworodka i matkę. Leżała między Adą i Everedem z cudacznymi dłońmi złożonymi na piersi, wciąż nieruchoma jak trup, nawet gdy Martha budziła się z płaczem na karmienie. W odczuciu Ady był to błogosławiony czas. Zimę mieli za sobą, do przypłynięcia Nadziei z zapasami na lato najwyżej kilka tygodni, niemowlę było zdrowe i zazwyczaj zadowolone. Co jakiś czas dziewczynkę budziło jednak stłumione szlochanie dobiegające z drugiego końca izby – ten nieprzeznaczony dla cudzych uszu dźwięk mogła wydawać wyłącznie matka.

Tydzień po porodzie Ada została ponownie zatrudniona do trzymania lampy, a Mary Oram zdjęła matce szwy, przecinając nić i wyciągając ją pęsetą.

– Oto masz – rzekła. – Jesteś jak nowa.

Matka opuściła spódnicę na nogi. – Bóg mi świadkiem, nie czuję się jak nowa.

– Powijesz tu jeszcze niejedno dziecię – zapewniła Mary Oram.

Wtedy Sarah Best zaskoczyła je obie – ukryła twarz w dłoniach i załkała. Martha, leżąca na pryczy obok matki, również zaniosła się płaczem. Mary podniosła dziecko i przekazała je Adzie.

– Przysięgam – oświadczyła matka szeptem – że więcej nie zniosę.

– Cichaj – szepnęła Mary Oram. – Rzecz prosta, żeś wstrzęśniona. Czułaś to samo, jak zrodziłaś małą Adę.

– A ile ich odtamtąd straciłam? – spytała kobieta. Zdawała się nieświadoma obecności córek w izbie. – Od czasu Ady troje.

Ada próbowała wprawdzie uspokoić siostrzyczkę, ale wpatrywała się w twarz matki. Po raz drugi w ciągu jednego tygodnia z tego znajomego oblicza wyzierała obca osoba.

– Musi być, że coś da się zaradzić – powiedziała matka. – Musi być, że znasz sposób.

Mary Oram potrząsnęła głową. – Człek musi zdzierżyć, czego nie mocen jest odmienić.

– Klnę się na Boga – ciągnęła Sarah Best. – Utopię się w zatoce.

– Cichaj – powtórzyła akuszerka. Zwróciła się do Ady. – Zwyczajnie jest wstrzęśniona – wyjaśniła. – Idźże, zanieś małą ojcu.

Ada zostawiła kobiety i poszła do składziku, gdzie wcześniej ojciec z Everedem cięli ręcznie drewno mające posłużyć za budulec na drugą izbę do chaty. Teraz nie było tam nikogo, usiadła więc w środku z nieukojonym noworodkiem. Czuła, że uspokojenie dziecka przekracza jej możliwości; musiała raczej starać się z całych sił, by nie przyłączyć się do jego zawodzeń. Rozmyślała o groźbie matki, że ich wszystkich opuści.

Evered zajrzał do środka. – Nie lada ma płucka, co?

– Nie potrafię jej uciszyć – powiedziała Ada.

Chłopak podniósł z kolan siostry niemowlę i ułożył je sobie na ramieniu. Małym palcem kreślił kółka po otwartych usteczkach Marthy, dopóki nie zassała opuszki. Gdy dziecko ucichło, uśmiechnął się do Ady. – Ty miałaś tak samo – wyjaśnił. – Jak była z ciebie mała szczocha.

Odezwała się: – Bracie, nie wolno nam jej nigdy zostawić.

– Kogo? Małej?

– Obiecaj – dodała.

Evered jeszcze się uśmiechał, lecz bez wcześniejszego przekonania. Przytaknął milcząco.

Warzywnik rodziny znajdował się na trawiastych wzgórzach po zachodniej stronie zatoki. Wybrali miejsce na skraju torfowiska, które zwali Płaskowzgórzem – jedyny w zasięgu pieszej wędrówki spłacheć gleby dość głębokiej, by można było w niej coś zasadzić. Mokry, czarny grunt z trudem nadawałby się pod uprawę, gdyby nie wodorosty i kapelany, które każdej wiosny taszczyli znad wody i mieszali z glebą, by odżywić ziemniaki, rzepę, kapustę i buraki.

Ogród był domeną kobiet, które okopywały i pieliły grządki, gdy Evered z ojcem wypływali łodzią na połów. Podczas gdy matka leżała w połogu, a Ada była zajęta przy Marcie, to Evered został wysłany na górę, by obrócić glebę z gnijącymi wodorostami. Pochłonięty tą pracą nagle usłyszał, że ktoś za jego plecami wypowiada głośno jego imię. Rzucił łopatę i odskoczył trzy bruzdy dalej, czując, jak serce łomocze mu w gardle.

– Nabawiłam cię strachu – stwierdziła Mary Oram.

– Skądże – zaprzeczył Evered. – Spokojnym jak zawsze.

Pokiwała głową i dalej stała w miejscu, przyglądając się chłopakowi. Odkąd do nich przybyła, zdążyła już zatracić swoją gadatliwą naturę, jakby cisza panująca nad zatoką wywarła na nią wpływ. Ta nowo nabyta małomówność sprawiała, że kobieta budziła jeszcze większe zdumienie i grozę. Evered cofnął się po łopatę i podniósł ją najswobodniejszym ruchem, na jaki było go stać.

– Przyszłam, by nawiedzić mogiłę – wyjaśniła Mary Oram.

Minęła pobrużdżoną grządkę i stanęła w miejscu, gdzie zaczynało się właściwe torfowisko. Tam czarna ziemia sięgała na tyle głęboko, że dało się coś zakopać na jakieś sześć stóp pod powierzchnią. Kwatera była ledwie widoczna – niewielkie prostokątne zagłębienie, obrzeżone kamieniami przyniesionymi z plaży. Tabliczki z imieniem nie było. Evered dalej pracował, ale nie był w stanie powstrzymać się przed zerkaniem na kobietę.

– Nic sobie nie robisz z tego, żeś tu w pojedynkę? – zapytała.

Wzruszył ramionami, obrócił kolejną łopatę gleby. Pomyślał, że wolałby być naprawdę sam, że to raczej na widok Mary Oram wpatrującej się w ziemię, która przykryła umarłego, przechodzą go ciarki. Nie miał pojęcia, ani dlaczego kobieta czuła potrzebę, by odwiedzić grób nieznajomego, ani skąd się dowiedziała, że on tu spoczywa – jegomość, którego morze wyrzuciło na brzeg w pierwszych latach spędzonych przez ojca nad zatoką. „Oboje oczu wyżarte przez morskie robactwo” – opowiedział mu kiedyś ojciec, a po chwili, akurat gdy Evered zaczął wyobrażać sobie puste oczodoły w tamtej zmaltretowanej twarzy, dodał: „Nie bajaj mi tylko o tych starych dziejach przy matce, niech jej się teraz głowa nie zaprząta takimi rzeczami”.

Mary Oram odwróciła się od grobu, a Evered wyprostował się i oparł o stylisko.

– To wszystko dokonało się, nimżeś się narodził.

– Jak tylko ojciec tu przypłynął – wyjaśnił Evered, po czym zdał sobie sprawę, że wypowiedź kobiety nie stanowiła pytania, lecz stwierdzenie faktu. Wpatrywała się w niego spojrzeniem nie z tego świata, które przyprawiało go o wrażenie, że staruszka słyszy jego słowa, jeszcze zanim on je wypowie – a ponadto, że słyszy również słowa, których on wcale nie zamierza wymówić na głos.

– Zdaje się, że z dziewuszką wszystko dobrze – powiedziała wreszcie. – Spodziewam się o świtaniu wyruszyć do Mockbeggar.

Skinął głową, starając się nie okazywać, jak miła jest dla niego ta wiadomość.

– Bywaj sam – rzekła.

Próbował się za nią nie oglądać; wrócił do roboty z nową zawziętością. Posłał jednak ostatnie ukradkowe spojrzenie w stronę schodzącej ze wzniesienia kobiety. Nie wiedząc do końca, co to oznacza, trzykrotnie wykonał za jej plecami znak krzyża, tak jak czyniła to matka na widok wron.

Nazajutrz wstali przed świtem. Dzieci zeszły z ojcem nad wodę, podczas gdy Mary Oram po raz ostatni zbadała noworodka i matkę. Było pogodnie i bardzo zimno. Ada usiadła na łacie śniegu, która ostała się jeszcze w skalnej szczelinie na plaży, i patrzyła, jak ojciec z Everedem wyciągają świeżo zasmołowaną łódź na płyciznę i cumują ją do pomostu.

Dostrzegłszy ją na skale, ojciec powiedział: – Nie powinnaś tak sadowić się na śniegu.

– Dlaczego nie?

– Bo zimno w ciebie wlezie – odparł. – To źle dla twoich niewieścich miejsc.

– Co to za niewieście miejsca? – zapytał Evered.

– A ciebie niech o to głowa nie boli.

– Co to za niewieście miejsca? – dociekała Ada.

– Jużeśmy prawie gotowi – oznajmił ojciec. – Idź, przyprowadź Mary Oram.

Ruszyła pod górę, odczuwając zawrót głowy. Pojęcia nie miała, przed czym przestrzegał ją ojciec. Miała przed oczami obraz matki leżącej na plecach z rozkraczonymi nogami, rozrywanej pośrodku przez noworodka. Przypomniała jej się opowieść o Marii z Biblii, która zaszła w ciążę, bo przemoczyła sobie stopy, zbierając borówki. Zastanawiała się, czy to przypadkiem nie narażenie ciała na ziąb sprawia, że pojawia się w nim dziecko.

Wciąż jeszcze pochłonięta tymi domysłami stanęła na progu chaty. Kobiety przerwały jakąś prowadzoną szeptem dyskusję i odwróciły się w jej stronę.

– Ojciec gotów – powiedziała Ada.

Sarah Best karmiła dziecko; Mary Oram skinęła ręką, by się nie podnosiła. Poszła w stronę Ady, lecz w drzwiach przystanęła i odwróciła się do izby. Poszperawszy w skórzanej torbie z przyborami, wydobyła z niej kawałek sznurka. Cofnęła się do Sarah, przyklęknęła obok niej i ułożyła sznurek na jej brzuchu.

– Jesteś pewna? – upewniła się.

Matka Ady skinęła głową.

– Dobrze więc – szepnęła Mary Oram. Zawiązała na sznurku trzy supły, położyła go na jej brzuchu i przykryła dłonią. Powiedziała: – Niech na tobie zaważy cała ziemi potęga. – Powtarzała to zdanie raz po raz, tak długo, że w uszach Ady słowa zaczęły tracić sens. Gdy wreszcie się podniosła, wcisnęła sznurek do kieszeni na przedzie sukienki Sarah.

– A zatem dokonało się? – spytała matka.

– Jeśli Bóg tak chce – odparła Mary Oram.

Odwróciła się do Ady, wygoniła ją na zewnątrz, po czym sama wyszła.

Kolejnej nocy Ada i Evered, znowu leżąc bok w bok, wrócili do przerwanego rytuału cichych rozmów, prowadzonych przed zaśnięciem oraz za każdym razem, gdy zdarzyło im się obojgu przebudzić.

Rozmawiali o ojcowskiej przestrodze dotyczącej niewieścich miejsc; nie mogli nie dostrzec wpływu obecności Mary Oram na jego dziwaczne obawy. Ada nie była w stanie zmierzyć się z opisem koszmarnych szczegółów porodu siostrzyczki; nawet zdjęcie szwów było sprawą zbyt intymną i tajemniczą, by podlegało słowom. Powiedziała jednak Everedowi o chwilowym obłędzie, pod wpływem którego matka zagroziła, że utopi się w zatoce, o sznurku, który Mary Oram zawiązała trzy razy, o dziwnym zaklęciu, które przed odpłynięciem powtórzyła wielokrotnie nad brzuchem matki. Evered opowiedział jej o spotkaniu z Mary w ogródku warzywnym – o tym, jak stała w milczeniu nad grobem nieznajomego, jak zdawało mu się, że zagląda mu do głowy i widzi jego myśli, zanim on je wypowie. Wszystkie te zajścia przetrząsali przez sito dziecięcych lęków i spekulacji, budujących wspólną im obojgu wizję świata, dzięki której byli sobie tak bliscy.

Tamtego ranka ojciec dźwignął akuszerkę z pomostu, opuścił ją do łodzi tak, jakby była beczką mąki, po czym powiosłował między skałami ku otwartej wodzie. Ada i Evered pobiegli wzdłuż wschodniego brzegu zatoki i ­stanęli na najdalszym przylądku, wpatrując się w niknącą sylwetkę kobiety. Stali tak, dopóki na dobre nie stracili z oczu łodzi z pasażerką, chcąc mieć zupełną pewność, że już jej nie ma.

Pak lodowy. Szczenię

Przez większą część kolejnych dwóch miesięcy zimowali w prymitywnej chacie, zanurzeni w szarej otchłani, wyzuci z jakichkolwiek pragnień czy zainteresowań poza potrzebą swojego milczącego towarzystwa. Gdy dni zaczęły się wydłużać, poczuli, że ogarnia ich bliżej nieokreślony nastrój wyczekiwania; oboje czegoś się spodziewali, nie wiedząc właściwie czego, aż wreszcie w początku marca od wybrzeży Labradoru nadpłynął dryfujący lód, ich zaś zbudził dźwięk tłuki szorującej o brzeg.

Niewielka przystań odgrodzona skałami i wysepkami była w czasie odpływu głęboka na zaledwie sążeń, więc nie wpływała do niej żadna jednostka większa niż dwuosobowa łódź rybacka. Każdej wiosny natomiast zamarznięta armada zapychała zatokę. Ojciec co roku rozbierał pomost na jesieni, by uchronić go przed tym trącym o brzeg masywem. Kry zbierały się na plaży; prąd tłoczył ku lądowi ciągnącą się na wiele mil połać lodowego paku, a przednia krawędź wypiętrzała się pod jej naporem. Rwane salwy wstrząsów niosły się echem, jak gdyby załoga grabieżców próbowała rozbić kamienne fundamenty jakiejś twierdzy.

Pojawienie się lodu stanowiło w zatoce pierwszą zapowiedź wyjścia z zimy; zgiełk jego przybycia wypełnił Adę i Evereda dygotliwą energią, która nie pozwoliła im uleżeć spokojnie na posłaniu. Zeszli na brzeg, skąd rozpościerał się widok na lodowe pole, jak okiem sięgnąć unoszące się i opadające na rozkołysanym oceanie. Poblask chłodu bijący od ostrzy zmrożonej płaszczyzny przenikał przez ich liche ubrania, przyprawiał Adę o drżenie. W świetle wczesnego poranka biel zabarwiona była błękitem i różem; dreszcz przebiegający po kręgosłupie wydał się dziewczynce wręcz przyjemny. Nie wzięła ze sobą na brzeg szmacianej lalki siostrzyczki, sięgnęła więc po dłoń brata.

– Przyjdą po nim foki – stwierdził Evered.

Po raz pierwszy od śmierci matki oboje poczuli dojmujący, wilczy głód.

Przez następne dwa tygodnie Evered codziennie wychodził o świcie i przedostawał się na najdalej wysunięty przylądek nad zatoką. Latem byłby to lekki spacer wzdłuż brzegu, lecz lodowe płyty i granie piętrzące się na plaży zmieniły go w żmudną marszrutę. Chłopak musiał przedzierać się przez olchy i karłowate świerki, nim wyszedł na nieporośnięte skały, z których rozciągał się widok aż po horyzont, na wschód i zachód od zatoczki.

Na przylądku zdany był na łaskę zmiennej pogody; zdarzały się okresy lodowatego deszczu, śniegu, deszczu ze śniegiem czy oślepiającego arktycznego słońca, niedającego choćby krztyny ciepła. Miał tylko jedną parę spodni – każdego dnia żałował, że nie rozebrał ojca, nim wrzucił jego ciało do oceanu – zostały mu jednak po ojcu wysokie skórzane buty, a dodatkowo owijał sobie łydki pasami płótna, by zabezpieczyć je przed szorstkim lodem i słoną wodą. Nosił wyświechtaną wełnianą czapkę, którą uszczelniał kawałkiem materiału zawiązanym na głowie. Zakładał tkane rękawiczki, a na wierzch rękawice z foczej skóry. Co jakąś godzinę szedł do karłowatych zarośli i z powrotem, aby odzyskać czucie w zgrabiałych stopach.

Od czasu do czasu widywał Adę krzątającą się przy domu na końcu zatoki. Wiedział, że siostra wypatruje go po wyjściu z chaty, że unosi rękę, spoglądając w stronę przylądka. To były jedyne przyjemne chwile podczas tych gorzkich, jałowych czuwań ponad bezmiarem lodu toczącego się powoli z morskimi prądami.

Evered powziął już decyzję; był zdeterminowany, by upolować fokę, mimo że po raz pierwszy w ich krótkim życiu w marcu nie zapanował w domu autentyczny głód – przez większość jesieni rodzice byli zbyt schorowani, by przejeść swoją część zimowych zapasów. Były jeszcze suszony groszek i mąka, były solone ryby, solona wieprzowina i beczka zeszłorocznych warzyw stojąca w ziemiance. A jednak każdego wieczora z Adą usypiali się nawzajem dyskusjami o tym, kiedy foki mogą podejść wystarczająco blisko brzegu, jak smakowałoby świeże mięso i do czego mogłaby się przydać wyprawiona focza skóra. Ich rozmowy przenikała uporczywość życia; świat wciąż trwał, choć rodziców i siostry już na nim nie było.

Każdego dnia Evered dostrzegał foki – bezkształtne czarne plamki w oddali. W minionych latach był na tych skałach oczami ojca; krótkowzroczny mężczyzna nadstawiał ucha ku zlodowaciałemu przestworowi, nasłuchując niesionych z wiatrem poszczekiwań. „Słyszę siedem, może osiem” – mówił. „Czy są dość blisko, żeby do nich iść?”.

Jeśli foki wystarczająco zbliżyły się do brzegu, Evered prowadził ku nim ojca po rozchwianym białym polu. Ocean stanowił przesuwającą się wciąż mozaikę kier, otwartych kanałów i wypiętrzonych grzbietów, ojciec nie chciał więc zapuszczać się na lód, jeśli foki znajdowały się dalej niż kilkaset jardów.

Evered sam również nie zamierzał ryzykować dalszej wyprawy. Gdyby wiatr się odmienił i powiał od brzegu, człowiek mógłby pozostać uwięziony na lodzie przez wiele dni. Mógłby już nigdy nie zobaczyć stałego lądu. Czasami zatoczka potrafiła oczyścić się z kry w ciągu godziny, a krawędź lodowego pola odsuwała się w morze tak równomiernie, jakby za horyzontem jakiś statek wczepił w nie linę i zaczął je holować. A wkrótce – czy to dwie godziny później, czy nazajutrz rano – przystań znowu była zatarasowana.

Każdego dnia czuł dotkliwe rozczarowanie, kończąc swoją wartę i ruszając w ciężką drogę powrotną. Stopy miał tak skostniałe, że z trudem utrzymywał się na nogach; musiał podpierać się długą osęką do polowania na foki jak laską. Jeśli Ada zauważyła, że brat wraca, schodziła po niego nad wodę i obejmowała go ręką w pasie, by pomóc mu wdrapać się po zboczu.

Czekała już z roznieconym ogniem i zagotowaną wodą w czajniku, sadzała go w cieple z kubkiem herbaty. Klękała na piasku, by odwinąć zesztywniałe płótno z jego goleni i ściągnąć mu z nóg skórzane buty. Trzymała jego stopy na kolanach, wcierając krew z powrotem w skórę. Kiedy Everedowi wracało czucie w stopach, towarzyszył temu tak przejmujący ból, że musiał przygryzać wnętrze policzków, by powstrzymać łzy. Szmata zawiązana na głowie była przymarznięta do wełnianej czapki, ta zaś – do jego białych włosów. Ada czekała, aż brat dopije herbatę, po czym zdejmowała mu nakrycie głowy i rozwieszała je na sznurku nad ogniem.

Codziennie mówił: – Ze dwie, trzy były już prawie tak blisko, jak trzeba. – Chciał dodać jej otuchy. – Tak już sobie zamyślałem, że może na nie pójdę.

– Jutro – odpowiadała. – Jutro podejdą.

– Jak Bóg i pogoda dozwolą – mówił.

Te dwa tygodnie stanowiły pierwszy w życiu Ady czas spędzony samotnie. Nigdy wcześniej nie znalazła się tak daleko od innych ludzi, aby wołanie nie dosięgło czyjegoś ucha; nigdy dalej niż szerokość porośniętej borówkami polany czy dający się przebyć w parę minut dystans dzielący Płaskowzgórze od domu. Każdego ranka obserwowała Evereda przedzierającego się na przylądek, śledziła jego powolne postępy. Gdy tak brnął przed siebie, wołała doń i życzyła mu powodzenia, a on odkrzykiwał do niej, dopóki nie znalazł się poza ­zasięgiem głosu. Poczucie ­odosobnienia, które ją wówczas ogarniało, było tak obce, że brała je za cielesną dolegliwość – przypadłość pogarszającą się, ilekroć siedziała bezczynnie.

Pracy, którą mogła się zająć, nie brakowało. Piekła chleb, rozwieszała zatęchłą pościel, gotowała popiół na mydło, rąbała drewno, układała szczapy w skrzyni i znosiła w garnkach śnieg, by wytapiać wodę nad paleniskiem. Chwytała się każdego pretekstu, by krzątać się w obejściu czy nad wodą, wtedy mogła bowiem zerkać na Evereda. Za każdym razem, gdy stawała za progiem, czuła obawę, że nie zobaczy go już tam, gdzie spodziewała się go ujrzeć, że brat zszedł na lód i przepadł za skałami. Żywiła niejasną nadzieję, że foki nigdy nie podejdą dość blisko, by zachęcić go do opuszczenia przylądka.

Jeśli wicher zmusił go do przycupnięcia w jakiejś rozpadlinie, był prawie niewidoczny. Stała wtedy długo, wypatrując jasnego mgnienia jego twarzy, zwracającej się na chwilę w kierunku domu. Gdy go dostrzegła, wznosiła rękę i czekała, aż jej odmacha.

Pracując w chacie, rozmawiała ze zmarłą siostrzyczką na głos tak samo jak wtedy, gdy Martha żyła, a ona relacjonowała swoje poczynania lub zadawała retoryczne pytania dziecku ssącemu piąstkę i wpatrującemu się w nią cierpliwie. Ojciec zaczął przezywać Adę Mała Mary Oram.

„Jeśli Mała Mary Oram przestanie gadać na tyle długo, by wziąć do ust kęs jedzenia…” – mówił. „Jeśli Mała Mary Oram da nam wtrącić kilka słów…”.

Ada czuła, że Martha nadstawia teraz ucha z taką samą cierpliwością, jak kiedyś. Ani na chwilę nie zwątpiła, że jest wysłuchiwana. Czy to spędzając czas samotnie w chacie, czy to budząc się w środku nocy, odczuwała nieprzerwane, milczące zainteresowanie niemowlęcia. To, że dziecko po śmierci mogłoby uzyskać jakiś wpływ na bieg świata – jak zasugerowała ich matka – wydawało się nieznacznym zadośćuczynieniem za los, który je spotkał. Ada modliła się do Marthy: albo żeby sprowadziła foki bliżej brzegu, albo żeby przepędziła je dalej w morze, zależnie od tego, czy w jej sercu przeważało właśnie pragnienie, czy lęk. Modliła się o bezpieczeństwo dla Evereda. Jej związek ze zmarłą siostrzyczką wydawał się tym bardziej żywotny i krzepiący, im dłużej przebywała z nią sam na sam.

W połowie miesiąca lodowe pole odsunęło się o kilka mil od lądu i pozostało na otwartym morzu. Evered sądził, że to właściwie koniec lodu w tym sezonie, co najpewniej oznaczało, że przegapił swoją szansę na polowanie. Nie był w stanie odczytać tej porażki inaczej niż jako wyznacznik perspektyw czekających ich nad zatoką, a odświeżone wątpliwości sprawiły, że zaczął ponownie rozważać przeprowadzkę do Mockbeggar. Ada, która od kilku tygodni nosiła w sobie palący żar poczucia winy, że choć raz dopuściła podobną myśl, zaprotestowała jednak z miejsca.

– Nie wolno nam zostawić tu Marthy samej – orzekła.

Brat siedział w milczeniu, ważąc ten argument.

– Obiecaliśmy, że z nią zostaniemy – dodała.

Evered miał mgliste wspomnienie podobnego zobowiązania, podjętego w dawno minionym czasie, zanim w ich domu zapanowała choroba. Nie rozumiał, na czym miałoby ono polegać w obecnych okolicznościach, zabrakło mu jednak przenikliwości i serca do podjęcia dyskusji z siostrą. Powiedział jej, że jeśli mają pozostać nad zatoką, będzie musiał spuścić łódź na wodę i spróbować zapolować na foki tak, jak robił to z ojcem, kiedy lód odrywał się od brzegu lub robił się na tyle miałki, by dało się w niego wpłynąć – wiosłując, odpychając się tyczkami czy holując łódź ku zwierzętom siedzącym na większych krach na skraju pola. Ada zdawała sobie jednak sprawę, że samotne wypływanie łodzią na lód to głupota.

– Mamy co jeść – powiedziała.

– Nie w tym rzecz – odparł, choć sam nie potrafiłby wyjaśnić, w czym. Związana z tym frustracja sprawiła, że jeszcze mocniej obstawał przy swoim przedsięwzięciu. Ada nie chciała nawet o tym słyszeć – chyba że zgodziłby się zabrać ją ze sobą.

Oboje byli zaskoczeni faktem, że się kłócą. Matka i ojciec nigdy nie sprzeczali się w ich obecności. Oddawali się codziennym pracom z surową determinacją, niezbędną, by nie pozwolić duszy oddzielić się od ciała. Dzieci naśladowały spolegliwość rodziców we wzajemnych stosunkach, a ich nieporozumienia były płytkie i łatwe do rozstrzygnięcia. Teraz jednak zajęcie miejsc na przeciwnych końcach liny i pociągnięcie z całych sił przyszło im całkiem naturalnie. Mieli wrażenie, że odkryli na świecie coś nowego, tyleż pobudzającego, co nieprzyjemnego. Długo leżeli bezsennie, stykając się tylko ramionami – warząc się w dwóch osobnych kociołkach.

– Jeśli nie wezmę łodzi i nie popłynę, to tej wiosny nie będzie już w tym domu fok – powiedział Evered.

– Ta łódź nie dotknie wody, jeśli mnie w niej nie będzie – oznajmiła Ada.

Z jej tonu zgadywał, że sam nie może powiedzieć nic, co wpłynęłoby na jej zdanie, odwrócił się więc twarzą do ściany, zbyt wściekły, by spać. Ogarnięty lekkim podziwem dla jej siły charakteru.

– Może jutro lód znów przyjdzie – powiedziała – jeśli wiatr się odmieni.

– Raczej niepodobna – odrzekł.

Nim nastał poranek, Ada dwukrotnie budziła się i poznawała po oddechu brata, że leży obok niej bezsennie. Każdej innej nocy odezwałaby się do niego, by uczynić mrok bardziej przyjaznym, i gawędziliby bez celu, dopóki znowu nie zapadliby w sen. To, że wybrała milczenie, podyktowane było lękiem – obawą, że brat mógłby nie odpowiedzieć i dalej udawać, że śpi.

Kiedy poruszył się, żeby wstać z łóżka, próbowała odwieść go od czuwania na przylądku. Wiatr się wzmógł, a po sposobie, w jaki podmuchy nacierały na chatę, oboje poznali, że wieje od lądu. Evered jednak wyczołgał się po niej w przenikliwy ziąb; ona również wstała z legowiska i rozpaliła ogień, aby podgrzać śniadanie, podczas gdy on naciągał getry i owijał sobie łydki.

Krzątając się przy ogniu, próbowała sprowokować brata do rozmowy zwyczajowymi zagajeniami, pytała go, czy dobrze spał, co mu się śniło i jakie są jego zdaniem szanse na upolowanie foki. Evered unikał jej spojrzenia, a w odpowiedzi wzruszał ramionami i pomrukiwał. Ten niespotykany dotąd dystans sprawił, że zapragnęła pozostać blisko niego, zaproponowała więc, że spędzi z nim dzień na przylądku.

– Wrócilibyśmy do zimnego domu – powiedział Evered. – Wolałbym, żeby czekał na mnie ogień i kubek herbaty, kiedy wrócę.

Ada zdawała sobie sprawę, że to prawda. Nie złagodziło to jednak wrażenia, że brat ucieka się do wykrętów.

Evered wyszedł, nim na dobre się rozwidniło. W zatoce nie było lodu, ale brzeg wciąż usiany był bryłami wypchniętymi na kamienie przez przypływ. Ada patrzyła za nim, dopóki nie dotarł do swojego punktu obserwacyjnego na skałach, a gdy dostrzegła biel jego twarzy zwróconej w stronę zatoki, uniosła rękę. Evered odwrócił się ku oceanowi, nawet nie skinąwszy dłonią. Stała w miejscu, wyczekując, aż wreszcie zacinający śnieg z deszczem przegnał ją do ognia płonącego w chacie.

Przez cały poranek roztrząsała problem w myślach. W sprawie płynięcia łodzią na lód postawiła na swoim i czuła, że miała słuszność. Zachodziła w głowę, jak to jest, że człowiek może dostać to, czego chciał, a potem żałować – pożałować wręcz, że w ogóle sobie tego zażyczył.

Do tego stopnia zaaferowana była niesnaskami z bratem, że przez całe przedpołudnie nie myślała wcale o siostrzyczce – dopóki nie usłyszała, że zmarłe dziecko płacze na zewnątrz. Ada stanęła jak wryta, przekrzywiła głowę, serce jej załomotało.

Cisza, cisza.

Już była gotowa uznać tamten dźwięk za wycie wiatru w drzewach, gdy rozległ się ponownie: dzieciak zanoszący się płaczem, zawodzenie dobiegające z oddali, lecz nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Wypadłszy z chaty, zatrzymała się na szczycie wzniesienia i znowu nadstawiła ucha. Przegapiła zmianę wiatru, teraz wiało już od wody. Milowe połacie paku lodowego napierały na rafy sterczące w wejściu do przystani, zatoka była już pełna kry. Znowu usłyszała płacz dziecka, głos dochodził z dołu. Z lodu na zatoce.

Ada przyłożyła ręce do ust i zawołała. Sama już zdążyła się poryczeć, wykrzykiwała imię siostry płaczliwym głosem. Kry unosiły się i opadały na rozkołysanej wodzie, a długa żyła śryżu wirowała w sercu zatoki, poruszana nurtem odpływu. Ada puściła się zboczem na łeb na szyję, próbując wypatrzyć źródło głosu, choć nie było tam nic do zobaczenia, wyłącznie biel, biel, biel.

– Martha! – przekrzykiwała wiatr.

Nie licząc tamtego jednego spojrzenia, Evered przez cały poranek nie odwrócił głowy w stronę domu. Zajmując swoje miejsce na przylądku, wiedział, że Ada go obserwuje i zdawał sobie sprawę, że pomacha do niego, jeśli on zwróci się w jej kierunku. Nie odmachał jej ze ­złośliwości. Siedział potem samotnie w chłodzie, a z każdą godziną gorycz wnikała w niego coraz głębiej. Nie chciał ani rozglądać się za siostrą, ani rozgrzać się krótką wędrówką do drzew z obawy, że dostrzeże Adę i ponownie, wbrew własnemu pragnieniu, nie odwzajemni jej pozdrowienia.

W połowie przedpołudnia zaczął pałaszować prowiant, jedząc na przekór chłodowi, na przekór bezkształtnemu, pozbawionemu sedna obrzydzeniu do samego siebie. Nim dojadł ostatni kęs, wiatr zdążył się zmienić i po raz pierwszy od kilku dni powiało od morza. Evered pokręcił głową, widząc tę nagłą zmianę, rozdarty między nadzieją na kolejną okazję do polowania a dziecinną irytacją wobec faktu, że cały świat bierze stronę Ady.

W nocy przespał godzinę, najwyżej dwie, a lód był jeszcze wiele mil od brzegu. Wsunął się więc za występ skalny mogący dać mu jakieś schronienie przed wiatrem i tam zasnął pomimo przeszywającego ziąbu, pomrukując niezrozumiale i podskakując we śnie niczym pies goniący za nieuchwytnym, urojonym królikiem. Gdy poderwał się na nogi, całe lodowe flotylle sunęły już we wszystkich kierunkach – arktyczne pole zaczynało się rozszczepiać, a wiatr dzielił je na drobniejsze fragmenty.

Zatoka była już wypchana tłuką; odwrócił się, by omieść ją wzrokiem. Po przeciwnej stronie ujrzał Adę, z odkrytą głową, ubraną zaledwie w sukienkę i fartuch. Podciągając rękami ciężkie poły materiału, schodziła właśnie z zachodniego brzegu zatoki na rozkołysany kożuch lodu. Krzyknął do niej, lecz wiatr zmiótł bezużyteczne słowa w głąb lądu. Zamachał rękami, dając jej znaki, żeby się wycofała, była jednak skupiona wyłącznie na czymś, co znajdowało się na lodzie. Sadziła szybkimi susami po luźnych krach, aby nie pogrążyć się po kolana lub nie paść na twarz w wodę.

Evered sam zszedł na lód i ruszył jej na spotkanie od wschodniego brzegu, cały czas nawołując. Otwarty kanał wypełniony śryżem był zbyt szeroki, by można go było przeskoczyć – musiał cofnąć się w głąb zatoki i obejść go łukiem. Nie miał pojęcia, co Ada tam wyprawia; nie miał też czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wpatrywał się w lód podskakujący pod stopami, rozchlapywał słoną wodę, badając dalszą drogę osęką, co jakiś czas podnosił wzrok, by upewnić się, że Ada się nie zapadła. Usłyszał płacz, gdy znalazł się po zawietrznej od jego źródła; zarejestrował dźwięk w jakiejś odległej części umysłu, lecz nie skojarzył go z siostrą, dopóki do niej nie dotarł.

Focze szczenię leżało na jedynej w obrębie zatoki krze wystarczająco dużej, aby podtrzymać stojącego człowieka. Ada klęczała jakieś dziesięć stóp od foki, jej pierś falowała ciężko.

– Siostro – powiedział, a ona odwróciła się do niego, zaskoczona.

Wskazała zwierzę. Przyglądało im się uważnie szerokimi, czarnymi ślepkami, podobnymi dwóm wilgotnym węgielkom. Jego nieskazitelna sierść była niemal równie biała jak lód, na którym spoczywało.

– Młode – wyjaśnił. – Urodziło się tej wiosny.

Zawołało do nich żałosnym, prawie ludzkim głosem.

– Myślałam, że to Martha – powiedziała Ada. Rękawem sukienki starła z twarzy smarki i łzy. Wciąż jeszcze płacząc, roześmiała się na myśl o swojej niedorzecznej imaginacji. – Usłyszałam, jak ryczy, i zdało mi się, że to Martha.

– Sądziłaś, że tak tu sobie siedzi na lodzie?

W geście bezradności wzniosła lekko ręce i pozwoliła im znowu opaść.

– Co by było, jakbyś wpadła?

– Nie myślałam o tym – stwierdziła. Po chwili spytała: – Gdzie jego matka?

– Pewnie się zgubiła. Gdy wiatr rozłamał lód. Albo jakieś stworzenie zabiło ją tam i pożarło.

Ada nie miała na sobie kurtki ani płaszcza, Evered widział, że wstrząsają nią dreszcze. Pomógł jej wstać, po czym zdjął kawałek materiału, który nosił na czapce, okręcił go wokół jej głowy i zawiązał pod brodą.

– Naprawdę płakało jak ona – wyjaśniła.

Szczenię ponownie zawyło za ich plecami, jakby chciało zademonstrować to upiorne podobieństwo.

– Tęskno ci po niej – stwierdził Evered.

Skinęła głową, a on otarł jej twarz rąbkiem materiału powiewającym jej u szyi.

– Trza nam się stąd ratować – powiedział. – Bo ten mróz przyprawi cię o śmierć.

Pokonawszy dziesięć stóp dzielących ich od zwierzęcia, dwukrotnie zdzielił je w czoło tępym końcem osęki. Gruchnięcia przypominały odgłos ojcowskich pięt tłukących o zamarznięte klepisko, gdy ściągał zwłoki z łóżka. Rozwinął linę, którą miał przy pasie i wykonał nacięcie na ogonie foki, by zaczepić o nie hak. Wręczywszy Adzie długie drzewce, zarzucił sobie koniec liny na ramię.

– Nie marudź mi po drodze – przestrzegł – bo oboje się tu dzisiaj potopimy.